Irena Krzywoszyńska. Portret „Róży”

Irena Krzywoszyńska. Portret „Róży”

Doktor Irena Krzywoszyńska pracowała w Szamotułach ponad 30 lat. Przeniosła się tu z dwojgiem dzieci i siostrą Janiną Nowakowską (pielęgniarką) krótko po II wojnie światowej. Była osobą bez reszty oddaną pacjentom, cieszyła się wielkim autorytetem. Niektórzy wiedzieli, że na ręce ma wytatuowany numer obozu koncentracyjnego i nigdy nie pojedzie do Poznania na przedstawienie operetki, bo nie byłaby w stanie wejść do budynku, gdzie w 1944 roku – w siedzibie Gestapo – była przesłuchiwana i bita.

W 2017 roku jej losy opracowali uczniowie Liceum Ogólnokształcącego im. św. Barbary w Chodzieży: Jan Chraplak, Oliwia Kończak i Olgierd Krzyżaniak. Prezentowana poniżej praca, napisana pod kierunkiem nauczycielki historii Agnieszki Ptakowskiej-Sysło, została wyróżniona w  XX ogólnopolskim konkursie historycznym z cyklu ,,Historia bliska – nieznana, nieopowiedziana, niewysłuchana”, organizowanym przez Ośrodek Karta.

Panna Nowakowska

1901-1933

Irena Józefa Nowakowska urodziła się 25 września 1901 roku w Słocinie (wówczas powiat nowotomyski, obecnie grodziski). Była córką Bolesława Nowakowskiego i Julianny Nowakowskiej z domu Liberskiej. Miała dwie siostry: Janinę (1898-1972) i Aleksandrę (1910-1933). Jej rodzinna miejscowość leżała wówczas na obszarze zaboru pruskiego.

Ojciec był nauczycielem i kierownikiem szkoły podstawowej w Słocinie, do której uczęszczała wraz z siostrami. Wszystkie interesowały się medycyną. W 1912 roku w Grodzisku Irena przystąpiła do Pierwszej Komunii Świętej. 25 czerwca 1921 roku  ukończyła liceum pod wezwaniem Najświętszego Serca Jezusa w Poznaniu. Egzamin dojrzałości zdała 18 grudnia 1923 roku.

W 1924 r. zadecydowała o podjęciu studiów medycznych na wydziale lekarskim Uniwersytetu Poznańskiego. Była jedną z niewielu kobiet na tym kierunku. Jej siostra Janina wybrała zawód pielęgniarki. 16 grudnia 1929 roku Irena Nowakowska uzyskała absolutorium, 14 kwietnia 1931 roku – stopień lekarza, a 5 maja 1931 roku – doktora. W trakcie studiów poznała swojego przyszłego męża, Feliksa Krzywoszyńskiego. 


Absolwenci wydziału medycznego Uniwersytetu Poznańskiego. Dolny rząd druga osoba  z prawej Irena Krzywoszyńska, pierwszy z prawej Feliks Krzywoszyński (ze zbiorów Kazimierza Falaka)


Po zakończeniu nauki Irena rozpoczęła praktykę lekarską. Opuściła Poznań i 1 maja 1932 roku podjęła  pracę w Sanatorium dla Chorych na Płuca w Chodzieży. Była to nowo otwarta placówka, która specjalizowała się w leczeniu gruźlicy. W czasach dwudziestolecia międzywojennego choroba ta stanowiła duże zagrożenie dla życia ludzi. Szpital w Chodzieży leczył wówczas pacjentów z całej Polski, bywał tam również Stanisław Ignacy Witkiewicz – Witkacy, przyjaźniący się z ówczesnym dyrektorem, Teodorem Białynickim-Birulą. Z otrzymanych od wnuczki dokumentów wynika, że od 1 grudnia 1932 roku do 14 czerwca 1933 roku Irena zastępczo pełniła obowiązki dyrektora Sanatorium. Była cenioną i lubianą lekarką. Wśród wielu pamiątek zachowanych w rodzinnych zbiorach, znajdują się liczne podziękowania od pacjentów.

25 lutego 1933 roku w kościele pw. Męki Pańskiej w Poznaniu Irena Nowakowska wyszła za mąż za Feliksa Krzywoszyńskiego i przybrała nazwisko męża. Feliks pochodził ze Żnina i był młodszy od Ireny o trzy lata. Był synem rybaka, Kazimierza Krzywoszyńskiego i Anny Jadwigi Krzywoszyńskiej, z domu Szrajbrowskiej.

W 1933 roku najmłodsza z sióstr Nowakowskich, Aleksandra, uczennica zakładu bakteriologicznego, zaraziła się durem brzusznym. Zmarła 19 marca 1933 roku. Po trzech miesiącach od tego wydarzenia umarł Bolesław Nowakowski, ojciec sióstr Nowakowskich. Jego śmierć związana była zapewne z przeżyciem, jakim była dla niego śmierć najmłodszej córki.


Z lewej – dyplom lekarski Ireny Krzywoszyńskiej, 1931  (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór). Z prawej – Irena i Feliks Krzywoszyńscy na Św. Marcinie w Poznaniu (ze zbiorów Kazimierza Falaka)

Irena Krzywoszyńska z rodzicami i siostrą Janiną (ze zbiorów Kazimierza Falaka)

Siostry Nowakowskie – od lewej Aleksandra, Irena, Janina (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Zdjęcie Ireny Krzywoszyńskiej z legitymacji studenckiej (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Dyplom doktorski Ireny Krzywoszyńskiej, 1931 r. (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Irena Krzywoszyńska z pacjentkami (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Irena Krzywoszyńska w okresie pracy w Sanatorium w Chodzieży (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

W sanatorium w Chodzieży (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Zaświadczenie o pracy, 1935 r. (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Dyplom pielęgniarski Janiny Nowakowskiej, 1933 r. (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

W środku zdjęcia – Irena i Feliks Krzywoszyński (ze zbiorów Kazimierza Falaka)

Irena i Feliks Krzywoszyńscy (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Grób Feliksa i Tomasza Krzywoszyńskich na Cmentarzu Górczyńskim w Poznaniu (fot. Jan Chraplak)

Państwo Krzywoszyńscy

1933-1940

Feliks i Irena Krzywoszyńscy zamieszkali w Margoninie, skąd Irena dojeżdżała do pracy w Chodzieży. Feliks prowadził praktykę lekarską w Ujściu, Budzyniu oraz Margoninie.

Przedwojenny Margonin, we wspomnieniach jego mieszkańców, zapisał się jako spokojne, senne miasteczko. Miejscowa ludność była silnie zróżnicowana narodowościowo. Obok siebie żyli m. in. Polacy, Żydzi, Niemcy, Czesi i Gruzini, nie wywoływało to jednak konfliktów wśród społeczeństwa. Częstym zjawiskiem były urządzane na ulicy przed domami spotkania niewielkich grup przyjaciół, polegające na rozmowie i wspólnym piciu kawy. W podobnych spotkaniach uczestniczyli Krzywoszyńscy.

Irena kontynuowała pracę w Sanatorium do 17 czerwca 1935 roku, kiedy to przerwała ją z powodu ciąży i urodzenia pierwszego dziecka, Teresy. Od tego czasu pozostawała oficjalnie lekarzem niepraktykującym. 31 października 1937 roku urodziła syna, Tomasza Krzywoszyńskiego.


Z lewej – personel Sanatorium dla Chorych na Płuca w Chodzieży. Na dole w środku – Teodor Białynicki-Birula – ur. 21 czerwca 1886 na Witebszczyźnie, zm. 13 lipca 1956 w Warszawie, major Wojska Polskiego, pulmonolog, malarz, publicysta, społecznik, od 1933 r. dyrektor sanatorium w Chodzieży. Nad nim – Irena Krzywoszyńska. Po prawej – Irena Krzywoszyńska podczas przyjmowania pacjenta (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)


Rodzina Krzywoszyńskich mieszkała w kamienicy Jana i Franciszki Michalaków pod adresem Rynek 27 w Margoninie, gdzie na parterze, znajdowała się piekarnia. Krzywoszyńscy zajmowali dwa mieszkania na pierwszym piętrze. Miesięczny czynsz wynosił 89 złotych, co stanowiło znaczną kwotę, gdyż przeciętne wynagrodzenie oscylowało wówczas w granicach 100 złotych. W  mieszkaniu znajdował się gabinet lekarski oraz jeden z pierwszych telefonów w mieście. Ogólna charakterystyka mieszkania świadczy o wysokim statusie materialnym rodziny. Razem Krzywoszyńskimi mieszkała także siostra Ireny Janina – pielęgniarka, która opiekowała się pacjentami Ireny i Feliksa, oraz matka – Julianna.

Małżeństwo Krzywoszyńskich prowadziło urozmaicony tryb życia. Pracowali zawodowo, byli aktywnymi członkami Narodowej Demokracji, żywo interesowali się zmieniającą się sytuacją geopolityczną. Feliks miał swoje pasje: był wędkarzem, zapalonym myśliwym, członkiem Bractwa Kurkowego. Znał na pamięć Pana Tadeusza. Umiał recytować go „na wyrywki”. Miał poczucie humoru. Często ofiarami jego żartów padali członkowie rodziny i przyjaciele. Feliks, na przykład, przestawiał zegary w mieszkaniu, by odjeżdżający goście spóźnili się na pociąg i zostali dzień dłużej. Irena grała na pianinie. Często wykonywała utwory Chopina, w tym ulubiony przez męża Marsz żałobny. Władała kilkoma językami: niemieckim, francuskim oraz angielskim.

Jak wynika z relacji wnuka Przemysława, Feliks i Irena Krzywoszyńscy posiadali samochód, którym często urządzali wyjazdy „w nieznane”. Irena nie miała problemów z jego prowadzeniem aż do wypadku. Od tego czasu bała się  ponownie zasiąść za kierownicą.


Z lewej Feliks Krzywoszyński, z prawej Janina Nowakowska (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)


Spokój rodziny Krzywoszyńskich, miasta i całego kraju, zburzył wybuch II wojny światowej. Feliks Krzywoszyński, pomimo młodego wieku, miał poważne problemy ze zdrowiem. Cierpiał na hemofilię i cukrzycę. Nie skorzystał z możliwości odwołania się od służby wojskowej ze względu na stan zdrowia, zdecydował się służyć. Był lekarzem wojskowym w Armii „Pomorze”.

1 września większość mieszkańców Margonina wyjechała z miasta. Zostawiwszy klucz w drzwiach, by Niemcy ich nie wyłamali, Irena Krzywoszyńska wraz z dziećmi przedostała się do pobliskiego Szamocina. Następnie przebywała w obozowisku na łąkach nad Notecią w okolicach Białośliwia. Doszło tam do strzelaniny, w której ucierpieli cywile. Irena zajmowała się opatrywaniem rannych. Pomagała zarówno Polakom, jak i Niemcom.

Tymczasem Armia „Pomorze”, do której należał Feliks Krzywoszyński, cofała się w okolice Bzury. Tam odbyła się jedna z największych bitew kampanii wrześniowej. Feliks nie brał jednak w niej udziału, gdyż zachorował. Trafił do szpitala polowego, następnie został wzięty przez Niemców do niewoli. Przebywał w obozie jenieckim dla oficerów w okolicach Łodzi. Więziono go również w Domu Żołnierza w Poznaniu.

Z dokumentów uzyskanych od wnuczki wynika, że Irena Krzywoszyńska została lekarką w Trzemesznie, gdzie zastępowała dr. Zaworskiego, który powrócił do miasta w październiku 1939 roku. Otrzymała wówczas pozwolenie na powrót do Margonina. Miasto zostało wcielone do III Rzeszy jako część Kraju Warty. Ponownie zamieszkała w kamienicy przy rynku, jednak w czasie okupacji miejsce wysiedlonych do Generalnego Gubernatorstwa właścicieli kamienicy zajął Niemiec o nazwisku Bloch.


Pozwolenie na powrót Ireny Krzywoszyńskiej z Trzemeszna do Margonina (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)


Ze względu na pogarszający się stan zdrowia, gruźlicę oraz starania żony, Feliks Krzywoszyński został zwolniony z niewoli. Do domu wrócił słaby, na wózku inwalidzkim. Podjął jednak próbę zorganizowania konspiracji w Margoninie. Pomagała mu w tym jego żona, która miała pełnić rolę łączniczki pomiędzy nim a Piotrem Kowalikiem – działaczem z powiatu wągrowieckiego. Ponadto Krzywoszyński próbował nawiązać kontakt z aktywem konspiracyjnym w powiecie.

Jego działania nie przyniosły zamierzonego skutku, gdyż zmarł, pomimo prób leczenia, 10 sierpnia 1940 roku w Poznaniu. Tam też został pochowany na Cmentarzu Górczyńskim.

Można się spotkać także z nieznacznie innym przedstawieniem historii Feliksa Krzywoszyńskiego: „Około 15 kilometrów od Chodzieży leży małe, dwutysięczne miasteczko Margonin. Do wojny jedynym lekarzem w Margoninie był dr Feliks Krzywoszyński (urodzony w r. 1904, dyplomowany w r. 1933 w UP). Mieszkał tam z żoną lekarką, ale wówczas, krótko przed wojną, ona nie praktykowała. Zmobilizowano go na wojnę 24 sierpnia 1939 r. i jako podporucznik przybył do Torunia, mimo że chorował na cukrzycę. Po tygodniu skierowano go do Szpitala w Toruniu w celu demobilizacji. Ale nazajutrz wybuchła wojna i dr Krzywoszyński, pomimo swej choroby, znalazł się ze swym ewakuowanym szpitalem wojskowym w kampanii wrześniowej. W rejonie Bzury został wzięty do niewoli niemieckiej. Dzięki niesłychanie ofiarnym staraniom żony 23 października 1939 r. zwolniono go ze szpitala niemieckiego w Łodzi. Przez Trzemeszno wrócił do Margonina. Był nie do poznania. Mimo choroby przyjmował pacjentów w swym gabinecie, a wizyty domowe załatwiała żona. Jednak stan zdrowia, niezależnie od troskliwej opieki pogarszał się z każdym dniem. Pod koniec lipca 1940 r. dołączyło się zapalenie płuc i 10 sierpnia 1940 r. Krzywoszyński zmarł w Poznaniu w Szpitalu Sióstr Elżbietanek przy ul. Łąkowej na oddziale dla Polaków. Niewątpliwie zmarł jako ofiara wojny, mając zaledwie 36 lat” [Martyrologia lekarzy wielkopolskich podczas okupacji hitlerowskiej, „Przegląd lekarski” Michał Przychodzki, 1978, nr 1, s. 118-119].

Irena Krzywoszyńska została sama, z dwojgiem małych dzieci, siostrą i matką we wcielonym do III Rzeszy Margoninie.

„Róża”

1940-1945

Po wcieleniu Wielkopolski do III Rzeszy Polacy zdecydowali się na podjęcie działalności konspiracyjnej. Armia Krajowa w Chodzieży założona została przez przedwojennego burmistrza miasta, Bronisława Marona, który miał kontakt m.in. z centralą w Poznaniu oraz grupą AK z Sierakowa. Kryptonimami chodzieskiej grupy były „Chodnik” oraz „Węglarnia”.

W tym samym czasie w okolicach Margonina działała niezależna, około trzydziestoosobowa grupa, „Burza”. Została ona założona przez Marcelego Krzyckiego z Karolinki, Antoniego Rutkowskiego z Szamocina oraz Józefa Bełcha z Lipiej Góry. W lutym 1941 roku dowódca, Marceli Krzycki pseud. „Iwan”, nawiązał kontakt z konspiracją pomorską.

Do udanych akcji margonińskiej grupy partyzanckiej zaliczyć można m.in. zdobycie radia ze Szkoły Leśnej w Margońskiej Wsi zimą 1941 roku, atak na areszt miejski w Szamocinie i przejęcie tam kilku sztuk broni palnej oraz amunicji we wrześniu 1943 roku, kradzież 320 kg masła z mleczarni przy ulicy Długiej w Margoninie 18 stycznia 1944 roku, zdobycie dużej liczby mundurów i bielizny wojskowej z magazynów Szkoły Leśnej w Margońskiej Wsi 21 maja 1944 roku.

W czerwcu 1944 roku zdecydowano o podporządkowaniu margonińskiej jednostki grupie chodzieskiej.

We wspomnieniach Pawła Bednarskiego pseud. „Sęk”, komendanta AK w Chodzieży, czytamy: „Zasadniczym celem organizacji było przygotowanie przyszłego powstania, zorganizowanie broni, pomocy materialnej i finansowej dla rodzin będących w szczególnie trudnych warunkach, a także zbieranie informacji o wojskach nieprzyjacielskich” [550 lat miasta Chodzieży (ludzie, fakty, wspomnienia), praca zbiorowa pod red. Jana Szelmeczki, Chodzież 1984].


Irena Krzywoszyńska z dziećmi (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)


Irena Krzywoszyńska postanowiła wznowić pracę zawodową. Należała do nielicznych lekarzy prowadzących praktykę w okolicach Chodzieży na początku lat 40. XX wieku. Otrzymała od władz III Rzeszy pozwolenie na swobodne poruszanie się po terenie powiatu, dzięki czemu mogła przemieszczać się pomiędzy Margoninem a Chodzieżą.

We wspomnieniach mieszkańców Margonina z tego okresu zapisała się jako lekarka ciepła, troskliwa, potrafiąca nawiązać dobry kontakt z pacjentami. Leczyła wszystkich bez względu na narodowość. W opiece nad chorymi pomagała jej siostra, Janina. Stan ten nie trwał jednak przez całą wojnę, gdyż Janina Nowakowska została wywieziona na roboty.

Jesienią 1942 roku Irena Krzywoszyńska została zaprzysiężona przez komendanta, ppor. Pawła Bednarskiego pseud. „Sęk”, na szefa sanitarnego Obwodu AK Chodzież. Rozpoczęła działalność pod pseudonimem „Róża”, a także „Irena”.

Irena Krzywoszyńska stała się nie tylko szefem sanitarnym Obwodu AK, ale także członkiem komendy obwodu Armii Krajowej oraz łącznikiem pomiędzy margonińską grupą a grupą Armii Krajowej z Chodzieży. W jej mieszkaniu odbywały się także narady konspiracyjne. Ze względu na obecność w domu dzieci, wszystkie prowadzone rozmowy dotyczące konspiracji, prowadzone były w języku niemieckim. Niemniej jednak znajomość języka okupanta sprawiała, że dzieci także rozumiały wszystko, o czym mówili dorośli.

Paweł Bednarski pseud. „Sęk” wspomina: „Do organizacji wciągnąłem wtedy również Irenę Krzywoszyńską, lekarkę z Margonina. Mąż jej, ppor. Feliks Krzywoszyński, był w kampanii wrześniowej lekarzem, a po powrocie z obozu zmarł 10 stycznia 1940 r. Irena Krzywoszyńska, matka dwojga małych dzieci, wkrótce odegrała dużą rolę w naszej organizacji, a to z uwagi na fakt, iż hitlerowcy pozwolili jej na prowadzenie praktyki lekarskiej wśród ludności polskiej powiatu chodzieskiego. Mając konia i wóz, na którym znajdowała się skrzynia z podręczną apteczką, Krzywoszyńska jako lekarz dosyć swobodnie poruszała się w terenie, nie budząc podejrzeń policji. Łączyła doskonale sprawy lecznictwa z zagadnieniami konspiracji” [Konspiracja pod Gontyńcem, Paweł Bednarski, s. 14].


Obóz w Żabikowie – wygląd z lutego 1945 r. 19 stycznia 1945 r., gdy zbliżała się Armia Czerwona, więźniów wywieziono do obozu w Sachsenhausen, a baraki podpalono (ze zbiorów Muzeum Martyrologicznego w Żabikowie)


W 1943 roku do chodzieskiej grupy AK kilkakrotnie przyjechał szef sztabu okręgu, mjr Jan Kamiński (pseud. „Franek”, „Rokita”, „Czarny”, „Czarnecki”, „Leon Nowak”, „Jan Wawrzyniak”). Odwiedził wówczas mieszkanie Ireny Krzywoszyńskiej w Margoninie. W przedostaniu się do miasta przez Jezioro Margonińskie pomógł mu członek margonińskiej konspiracji, rybak Bolesław Winkowski. Kamiński dostarczył Krzywoszyńskiej worek z lekami, którymi ona później dysponowała. Nieznane są tematy rozmów między Ireną Krzywoszyńską a Janem Kamińskim, lecz sama jego obecność świadczy o randze Krzywoszyńskiej jako członka AK.

W działalności konspiracyjnej Ireny Krzywoszyńskiej niebagatelną rolę odgrywał koń cyrkowy Aza. Cieszył się on popularnością wśród miejscowej ludności dzięki niezwykłym sztuczkom, m.in. maszerowaniem i stawaniem na dwóch nogach. Wykorzystywany był w celu sprawnego przemieszczania się po okolicy, odbywania wizyt lekarskich, przejazdów do Chodzieży. Wszystkie wyjazdy do tego miasta wiązały się z wizytą w kuźni Franciszka Jankowskiego (działacza konspiracji przy ulicy Zielonej 2. Oficjalnym powodem była potrzeba podkucia konia. W rzeczywistości kuźnia stanowiła skrzynkę kontaktową, gdzie Irena Krzywoszyńska spotykała się z Pawłem Bednarskim, który, jako woźnica, również tam przybywał. Podczas leczenia konspiratorów Krzywoszyńska korzystała z apteczki znajdującej się w skrzyni na wozie. W czasie przejazdów między Margoninem a Chodzieżą Irena rzucała po kryjomu chleb dla budujących drogę Żydów.

Niemcy, podejrzewając działalność AK w powiecie, dążyli do jej rozpracowania. W 1944 roku podstawili agenta, Józefa Przybyła. Kiedy konspiratorzy zdali sobie sprawę, że w ich szeregach znajduje się denuncjator, zdecydowali się na jego likwidację, do której miało dojść podczas umówionego z nim spotkania w rejonie młyna Piłka nieopodal Margonina. Przybył nie stawił się jednak na miejsce.

Informacje uzyskane przez Józefa Przybyła pozwoliły Niemcom na poznanie całej struktury chodzieskiej konspiracji. 8 sierpnia 1944 roku przeprowadzili akcję „Apfelbaum”, podczas której aresztowano niemal wszystkich działaczy konspiracyjnych powiatu, w tym Irenę Krzywoszyńską.

Niemcy przeszukali jej mieszkanie. Najprawdopodobniej wówczas zarekwirowana została Aza. Nie znaleziono natomiast radia, które znajdowało się pod łóżkiem jednego ze śpiących dzieci.

Początkowo Irena Krzywoszyńska więziona była w areszcie policyjnym. 10 sierpnia wraz z innymi aresztowanymi została przewieziona do Domu Żołnierza w Poznaniu. Gdy wyprowadzano ich z budynku policji, Irena, jako jedyna nieskuta osoba, krzyczała do syna, Tomasza: „Pamiętajcie, jeśli nie wrócę, to wiedzcie, za co zginęłam”. Była wówczas już bardzo pobita.

Zaczął się dla niej czas okrutnych przeżyć obozowych, głodu i poniewierki.


Dom Żołnierza im. marszałka Józefa Piłsudskiego w Poznaniu, w czasie okupacji siedziba Gestapo. Zdjęcie z 1942 r. (źródło Fotopolska)


25 września 1944 roku została przetransportowana do Więzienia Policji Bezpieczeństwa i Wychowawczego Obozu Pracy Poznań-Junikowo w Żabikowie. Spędziła tam pięć dni. Była wielokrotnie przesłuchiwana przez Gestapo, a przy tym bita i torturowana. Jeden z gestapowców, pochodzący z Szamocina Justus Schmidt, wybił jej wówczas zęby. W czasie pobytu w Żabikowie Irena Krzywoszyńska, jako jedyna, widziała ciało zabitego tam przez Niemców Bronisława Marona.

30 września Irenę Krzywoszyńską przewieziono do obozu w Ravensbrück, gdzie nadano jej nr obozowy 75648. Została lekarzem obozowym. Jej zadania ograniczały się do stwierdzania tyfusu, określania zdolności do pracy i stwierdzania zgonów. Irena Krzywoszyńska badała wówczas przyszłą błogosławioną Kościoła katolickiego, Natalię Tułasiewicz.

24 listopada Irena Krzywoszyńska została przewieziona do obozu Flossenbürg-Holleischen, gdzie otrzymała numer 60155.

Pobyt w KL Flossenbürg-Holleischen wywarł szczególny wpływ na osobowość Ireny, a wspomnienia mocno wryły się w jej pamięć. Była więziona w jednej celi z Niną Schenk Gräfin von Stauffenberg, żoną Clausa Schenka von Stauffenberga, aresztowanej po przeprowadzonym przez jej męża zamachu na Adlofa Hitlera.

Szczególnie agresywne były strażniczki. Litość wobec więźniarek okazywał przychylny Austriak, który grubo obierał ziemniaki, by mogły się dożywić obierkami. Ponadto pokazywał im gazety, których artykuły świadczyły o kolejnych klęskach Rzeszy.

Irena Krzywoszyńska ponownie pełniła rolę lekarki obozowej. W pracy Irenie pomagała radziecka spadochroniarka, Maria. Podawała się za wzorową komunistkę. Powiedziała, że gdy przyjdą sowieci, będą sprawdzać, kto jest komunistą, a kto nie.

Na przełomie kwietnia i maja 1945 roku do Holýšova dotarły informacje o zbliżającej się armii amerykańskiej. Z rozkazu otrzymanego przez dowódcę obozu wynikało, że w przypadku zbliżenia się Amerykanów obóz ma zostać spalony wraz z jego więźniarkami. Wykonanie rozkazu uniemożliwili polscy żołnierze z Brygady Świętokrzyskiej, którzy wyzwolili obóz 5 maja 1945 roku. Amerykanie wyzwolili cały Holýšov cztery dni później.

Irena Krzywoszyńska wspominała wielokrotnie dzień wyzwolenia. Wzruszającym przeżyciem był dla niej widok żołnierzy z orzełkami na mundurach. Krótko po wkroczeniu Polaków do obozu przeprowadzono sąd nad oprawcami. Niemal cały personel obozu został stracony, wypuszczono jedynie Austriaka i jedną Niemkę.


Żołnierze Brygady Świętokrzyskiej NSZ i grupa uwolnionych więźniarek obozu w Holýšovie (niem. Holleischen), 5 maja 1945 r. (ze zbiorów Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej)


9 maja 1945 roku Holýšov znalazł się w amerykańskiej strefie okupacyjnej.  Irena Krzywoszyńska, podczas pobytu na Zachodzie, poznała żonę Stanisława Mikołajczyka, Cecylię, która zaproponowała jej emigrację do Argentyny, Kanady, Południowej Afryki, Nowej Zelandii lub Australii. Irena zdecydowała się jednak wrócić do Polski. Chciała znaleźć się ponownie ze swoimi dziećmi, siostrą i matką, czekającymi na nią w Margoninie.

Kiedy Irena Krzywoszyńska była więziona, rozgrywał się dramat jej dzieci, będących pod opieką ich babci, Julianny Nowakowskiej. Krótko po aresztowaniu Ireny pozostali domownicy zostali przeniesieni do innego mieszkania. Przydzielono im jedną izbę. Dzieci i matka Ireny głodowały. Z relacji wnuka Ireny Krzywoszyńskiej wynika, że dochodziło do sytuacji, gdy jadały nawet wapno z pobielanych ścian mieszkania.

W styczniu 1945 roku, gdy do Margonina zbliżała się Armia Czerwona, Niemcy popadli w panikę. Miasto miało zostać zlikwidowane. Zamierzano rozstrzelać mężczyzn na rynku, a kobiety zagazować w szkole. Ratunek przyniosło wykonanie telefonu z poczty w Margoninie do Białośliwia z błaganiem o pomoc, gdzie znajdowali się już żołnierze radzieccy. Armia Czerwona wkroczyła do Margonina 22 stycznia 1945.

Bronisław Maron, pseud. „Mars”, „Łysy” – ur. 28 kwietnia 1888 roku w Koślince, zm. 22 sierpnia 1944 roku w Żabikowie. Burmistrz Chodzieży w latach 1923-1935; organizator AK w Chodzieży i konspiracyjnej administracji powiatu; zamęczony przez Gestapo w obozie w Żabikowie w 1944 roku (zdjęcie ze zbiorów Muzeum Martyrologicznego w Żabikowie).

Jan Kamiński, pseud. „Franek”, „Rokita”, „Czarny”, „Czarnecki”, „Leon Nowak”, „Jan Wawrzyniak” –
ur. 27 sierpnia 1912 w Ostrowie, zm. 7 czerwca 1944 roku w Żabikowie – major, szef sztabu Okręgu Poznań Armii Krajowej, rozstrzelany przez Gestapo w obozie w Żabikowie (zdjęcie ze zbiorów Muzeum Martyrologicznego w Żabikowie).

Koń Aza i wóz, którym jeździła Irena Krzywoszyńska w okresie okupacji (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Fragment listy więźniów z nazwiskiem Ireny Krzywoszyńskiej (ze zbiorów Muzeum Martyrologii w Żabikowie)

Informacja przesłana rodzinie na temat przewiezienia Ireny Krzywoszyńskiej do obozu w Ravensbrück

Frauen-Konzentrationslager Ravensbrück – niemiecki obóz koncentracyjny dla kobiet funkcjonujący w latach 1939-1945 w okolicy Fürstenberg w Brandenburgii

Dokumenty związane z pobytem Ireny Krzywoszyńskiej w obozie w Flossenbürgu.

Konzentrationslager Flossenbürg-Holleischen– niemiecki obóz koncentracyjny dla kobiet istniejący w latach 1944-1945, filia obozu KL Flossenbürg

Zaświadczenie dotyczące wojennych losów Ireny Krzywoszyńskiej, wydane przez Zarząd Powiatowy ZBoWiD, 1973 r. (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Dokument przyznający Irenie Krzywoszyńskiej nagrodę miasta Szamocina (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Legitymacja Izby Lekarskiej Poznańskiej, 1945 r. (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Legitymacja – zarejestrowanie pielęgniarki Janiny Nowakowskiej w Izbie Lekarskiej Poznańskiej, 1946 r. (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Irena Krzywośzyńska z dziećmi, lata 60. (ze zbiorów Kazimierza Falaka)

Irena Krzywoszyńska z wnuczką Anną Chojnacką (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Irena Krzywoszyńska nad morzem, 1. połowa lat 70. (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Nekrolog (ze zbiorów Anny Chojnackiej-Czachór)

Lekarka

1945-1981

Po zakończeniu wojny w Margoninie niejednokrotnie pojawiały się pogłoski o powrocie dr Krzywoszyńskiej do miasta. Za każdym razem zbierano orkiestrę, która miała uroczyście przywitać na dworcu kolejowym uwielbianą lekarkę. Kolejna taka informacja nie wzbudziła zainteresowania mieszkańców. Okazało się jednak, iż tym razem Irena Krzywoszyńska faktycznie powróciła. Nie przygotowano wtedy uroczystego powitania, które odbyło się dopiero następnego dnia. Lekarka przywiozła ze sobą dwie walizki wypełnione prezentami dla mieszkańców. W głównej mierze były to słodycze dla dzieci.

Do Margonina wróciła także siostra Ireny Krzywoszyńskiej, Janina Nowakowska. Wojnę przeżył wywieziony do obozu Paweł Bednarski. Marceli Krzycki najprawdopodobniej zginął w obozie w Żabikowie pod koniec 1944 lub na początku 1945 roku. Do domów nie powrócili również Bolesław Winkowski i Franciszek Jankowski.

W sierpniu 1945 roku Irena Krzywoszyńska została doceniona przez Zarząd Miejski Szamocina. Otrzymała 3 tysiące złotych na ponowne urządzenie swojego gabinetu.

Po wojnie Irena Krzywoszyńska ponownie zamieszkała w mieszkaniu przy Rynku. Owdowiała podczas wojny właścicielka kamienicy, Franciszka Michalak, w 1946 roku wyszła powtórnie za mąż za Tomasza Kańczugę.


Irena Krzywoszyńska z synem Tomaszem (1937-2016) i córką Teresą (po mężu Chojnacką, 1935-2006) (ze zbiorów Kazimierza Falaka)


Irena Krzywoszyńska stała się dla komunistów osobą niepewną. Była inwigilowana przez dwóch członków Urzędu Bezpieczeństwa. Przebywali oni w jej gabinecie także wtedy, gdy badała pacjentów. Z trudem udawało się nakłonić ich do wyjścia z pomieszczenia na czas wykonywania części badań.

 Po wojnie Irena Krzywoszyńska utrzymywała kontakt z Piotrem Kowalikiem, z którym działała w konspiracji. Jej przyjacielem stał się ks. Franciszek Winiecki.

Wkrótce Irena Krzywoszyńska z rodziną przeprowadziła się do Szamotuł. Kontynuowała tam praktykę lekarską. Bez reszty oddawała się pracy. Najważniejsi stali się dla niej pacjenci. Prawdopodobnie miało to związek ze stwierdzonym u niej zespołem pourazowym. Nigdy więcej nie powróciła do Margonina. Starała się unikać rozmów na temat wojny. Pozostawała osobą wierzącą. Nie przywiązywała wagi do spraw materialnych. Dużo podróżowała, odwiedziła, m.in. Turcję i Egipt.


W Szamotułach Irena Krzywoszyńska mieszkała z dziećmi i siostrą Janiną najpierw przy ul. Poznańskiej 14, a następnie w bloku przy Obornickiej (zdjęcia ze zbiorów Muzeum-Zamku Górków i Spółdzielni Mieszkaniowej w Szamotułach)


Irena Krzywoszyńska przestała być aktywna od czasu wylewu, jakiego doznała w 1979 roku. Najprawdopodobniej miał on związek z wypadkiem, do którego doszło rok wcześniej – potrąceniem przez motocykl. Od tego czasu mieszkała w Poznaniu. Przebywała w domu pod opieką córki Teresy i wnuczki Anny. Pomimo wylewu i kłopotów ze zdrowiem nie zrezygnowała z nałogu palenia papierosów.

Zmarła 5 listopada 1981 roku w Poznaniu. Została pochowana 9 listopada na cmentarzu w Szamotułach. W 1995 roku, w obecności wnuczki, przeprowadzona została ekshumacja Ireny Krzywoszyńskiej. Jej grób, ze względów rodzinnych, został przeniesiony na Cmentarz Miłostowski w Poznaniu, gdzie spoczywa wraz z innymi członkami jej rodziny.

Irena Krzywoszyńska z pasją podejmowała trudne zadania, stając zawsze po stronie spraw najważniejszych. Nie zawiodła ani w czasach pokoju, ani wojny. Gotowa dać z siebie wszystko – żyła dla obcych ludzi, dla rodziny, dla Ojczyzny. Była człowiekiem o wielkim sercu, wrażliwym i dobrym, a jednocześnie odważnym i silnym. Można się na niej wzorować. Z szacunkiem i miłością wspominają ją wnuki. Powtarzają słowa, które wypowiedziała do syna, Tomasza, w chwili, gdy z budynku aresztu przeprowadzano ją do więzienia: „wiedzcie, za co zginęłam”. Była z siebie dumna i miała do tego prawo. Przygotowana na śmierć, przetrwała obozy zagłady. Po wojnie podjęła nowe wyzwania. Myśląc o niej, pamiętajmy, co jest w życiu ważne, dla czego warto żyć i umrzeć.

Jan Chraplak, Oliwia Kończak, Olgierd Krzyżaniak

praca napisana pod kierunkiem Agnieszki Ptakowskiej-Sysło

(I Liceum Ogólnokształcące im. św. Barbary w Chodzieży)

Bibliografia:

Literatura:

  • Chmielewski, S., Dzieje Chodzieży, Chodzież 1998.
  • Janiszewski, W. L., Margonin na starej fotografii, Margonin 2001.
  • Janiszewski, W. L., Znani i nieznani: margoniński słownik biograficzny, Poznań 2008.
  • Kogut-Piotrowska, M., Gierczak, A., Serca niezagasłe wspomnienia więźniarek z Ravensbrück, Warszawa 1979.
  • Libicki, M., Wryk, R., Zbrodnie niemieckie w Wielkopolsce w latach 1939-1945, Poznań 2004.
  • Łuczak, A., Pietrowicz, A., Ze strachem pod rękę i śmiercią u boku: Wielkopolanki w konspiracji 1939-1945, Poznań 2006.
  • Płonka, K., Martyrologium obozu hitlerowskiego w Żabikowie 1943-1945,
    Żabikowo 2004.
  • Przychodzki, M., Martyrologia lekarzy wielkopolskich podczas okupacji hitlerowskiej, „Przegląd lekarski” 1978, nr 1.
  • Ptakowska-Sysło, A., Konspiracja chodzieska 1939-1945 [online], [dostęp 20 czerwca 2017], dostęp w Internecie: http://www.polska1918-89.pl/pdf/konspiracja-chodzieska-19391944,2207.pdf
  • Rzepa, K., Dzieje Margonina, Poznań 2002.
  • Spis lekarzy, członków Związku Lekarzy Państwa Polskiego okręg wielkopolski, stowarzyszenie zap. w Poznaniu  [online], Poznań, [dostęp 25 maja 2017], dostęp w Internecie: http://www.wbc.poznan.pl/dlibra/applet?mimetype=image/x.djvu&sec=f
    alse&handler=djvu_html5&content_url=/Content/2411/index.djvu.
  • Spis lekarzy, członków wlkp. Związku Lekarzy (okręg wielkopolski Związku Lekarzy Państwa Polskiego)  [online], Szamotuły 1939, [dostęp 25 maja 2017], dostęp w Internecie: http://www.wbc.poznan.pl/dlibra/applet?mimetype=image/x.djvu&sec=f alse&handler=djvu_html5&content_url=/Content/72036/directory.djvu.
  • Szelmeczko, J. 550 lat miasta Chodzieży, Chodzież 1984.
  • Szymankiewicz, Z., W konspiracji wielkopolskiej: 1939-1945; wybór wspomnień, Poznań 1993.
  • Woźniak, M., Encyklopedia konspiracji wielkopolskiej: 1939-1945, Poznań 1998.
  • Ziółkowska, A., Zniewolony Poznań 1939-1945, Żabikowo 2007.
  • Ziółkowska, A., Żabikowo: archeologia miejsca pamięci, Żabikowo 2008.

Archiwa:

  • Archiwum Muzeum Martyrologicznego w Żabikowie:
    • Notatki Zenona Szymankiewicza z wywiadu z Ireną Krzywoszyńską
  • Archiwum KZ-Gedankstätte Flossenbürg
    • Lista więźniów obozu KL Flossenbürg
    • Dokumentacja pobytu w obozie Ireny Krzywoszyńskiej

Strony WWW:

  • Historia – Wielkopolskie Centrum Pulmonologii i Torakochirurgii, [online], [dostęp 15 maja 2017], dostępny w Word Wide Web: http://wcpit.pl/pl/o-nas/historia,9
  • Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej – Okręg Wielkopolska – Bronisław Maron [online], [dostęp 16 maja 2017], dostępny w Word Wide Web: http://akwielkopolska.pl/biograms/index/biograms/1,128,0,0,Biogramy,Strona1,1.html

Relacje ustne:

  • Relacja Anny Chojnackiej-Czachór, wnuczki Ireny Krzywoszyńskiej, uzyskana dn. 4 maja 2017 r. w Poznaniu
  • Relacja Przemysława Krzywoszyńskiego, wnuka Ireny Krzywoszyńskiej, uzyskana dn. 15 maja 2017 r. w Poznaniu
  • Relacja Zygmunta Piechockiego, mieszkańca Margonina, uzyskana dn. 8 maja 2017 r. w Margoninie
  • Relacja Dionizji Piechowiak, mieszkanki Margonina, uzyskana dn. 1 maja 2017 r. w Margoninie
  • Relacja Sabiny Rusin, mieszkanki Margonina, uzyskana dn. 1 maja 2017 r. w Margoninie

Szamotuły, 27.11.2020

Irena Krzywoszyńska. Portret „Róży”2025-01-03T12:52:43+01:00

Telesfor Kaczmarek – więzień łagru i żołnierz armii gen. Andersa

Relacja Telesfora Kaczmarka

Zostały tam tysiące Polaków

Wojennych przeżyć Telesfora (Maćka) Kaczmarka w Związku Radzieckim przez długie lata nie znali nawet jego najbliżsi. W niektórych rodzinach tak było: traktowano wojnę jako zamknięty etap, nie rozmawiano o niej, nie rozdrapywano ran. Wierzono w uzdrowicielską moc czasu. Kiedy Telesfor (Maciek) żył, niebezpiecznie było mówić zresztą mówić o pewnych sprawach.

Blisko pół wieku po śmierci ojca do publikowanej tu relacji dotarł syn Stanisław. Tekst został spisany 29 kwietnia 1943 r., najprawdopodobniej w Iraku. Niektóre pytania nie mogły mieć wtedy odpowiedzi: czy Telesfor spotka jeszcze kiedyś żonę wywiezioną w 1940 r. do Kazachstanu, czy szlak armii gen. Andersa, który rozpoczął ponad rok wcześniej, zaprowadzi go kiedyś do Polski. Niektóre pytania, jakie stawiał, na przykład: co się stało z 80 policjantami z Pińska, których wywieziono do obozu w Ostaszkowie, swą odpowiedź miały, ale jej jeszcze nie znano.

Pracowałem jako skromny urzędnik w Kasie Urzędu Skarbowego w Pińsku. Pińsk, stolica Polesia na wschodnich rubieżach Polski, liczył wtenczas, a było to w sierpniu 1939 roku, 35 tysięcy mieszkańców.

Wszyscy byli obywatelami polskimi, a narodowościowo przeważali Żydzi (ok.60%.) Reszta to Polacy, Białorusini, a właściwie Poleszucy. Zastanawiałem się nie raz, dlaczego tak często określano Poleszuka jako Białorusina, bo przecież z nim się spotykałem i rozmawiałem, a on nic o sobie inaczej nie mówił, jak tylko „ja tutejszy, panoczku” albo „ja Pińczuk”.

Często też wyciągano z jakiejś metalowej lub drewnianej tuby stare pergaminy z dumą pokazywano mi je i szczycono się nimi. Były to różne przywileje nadane poszczególnym osobom lub też całym gromadom przez królów polskich jak Zygmunta Starego, królową Bonę, a więc w wieku XVI. Ale odbiegam od tematu.


Przed starostwem powiatowym w Pińsku, 2. z lewej Telesfor Kaczmarek, 1934 r.


Pracuję spokojnie, lecz przeczuwam jakieś nieszczęście. W Urzędzie jakieś specjalne zarządzenia. Gazety nerwowe, radio też często podaje jakieś sensacje, jakieś narady, jakieś mowy. Wszędzie i często mówi się o tym, że Niemcy chcą napaść na Polskę.

Ale otoczenie moje jest spokojne. Burza wisi w powietrzu. Opada dnia 1 września 1939 r. W dniu tym Niemcy bombardowały całą Polskę. Bolesne to dla nas, lecz pracujemy spokojnie dalej i tylko chciwie słuchamy komunikatów i cieszymy się każdym naszym zwycięstwem i smucimy się, gdy nam mówią coś niedobrego.

Ogromna radość, kiedy Anglia i Francja dnia 3 IX 39 roku wypowiedziały wojnę Niemcom. Tymczasem przez Pińsk przejeżdżają setki aut. Widać, że tam na zachodzie chaos. Wszystko wycofuje się na Kresy Wschodnie. Przeważnie kobiety i dzieci. Lecz w Pińsku spokój – funkcjonują wszystkie urzędy i fabryki, pracuje LOPP  [Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej – przyp. red.], z poświęceniem pracuje Policja. Dwukrotny nalot bombowy nie robi też wielkiego wrażenia − może dlatego, że był niecelny i w małym zakresie.


Zuzanna i Telesfor Kaczmarkowie na ulicach Pińska. Na zdjęciu z prawej, z sierpnia 1939 r., jest z nimi szwagier Zuzanny Kazimierz Łosin, który w 1940 r. zginął w zbrodni katyńskiej.


Aż nagle wieść najsmutniejsza: Sowieci napadają na Polskę z tyłu. Cios dla nas najboleśniejszy. Różnie to ludzie przeżywali, a mnie ciężko mówić o sobie, lecz czuję to jeszcze dzisiaj. Po prostu z nadmiernego wrażenia doznałem uczucia kompletnej bierności, zupełnego zobojętnienia.

Pogłoska ta rozeszła się 17 IX 39 r. Różne ciemne elementy, bandyci itp. od tego dnia zaczynają krążyć wokoło miasta, oczekując zmierzchu, aby napaść i rabować. Policja wzmocniona rezerwistami, posiłkami z powiatu oraz utworzona milicja obywatelska dzielnie przeciwstawia się bandom. Najgroźniejszą jest sytuacja wieczorem 19 września. Zaczynają się rabunki. Na szczęście ratuje stan ten grupa ludzi z urzędniczką magistratu Reginą Chodoniuk, która rzuca plotkę, że w Niemczech rewolucja, Włosi zawarli przymierze z Anglią etc. Wiadomość tę rozpowszechnia się przez megafony i tym sposobem ocala się miasto od grabieży i mordów.

W mieście cisza, ludzie czegoś oczekują pochowani na swych podwórzach. Cisza ta niedługo trwała, bo nagle rozległy się strzały oraz ogromny wstrząs. Jak się okazało, kompania naszych marynarzy [z Flotylli Pińskiej – przyp. red.], która stała pod murami kościoła jezuitów, oddała kilka strzałów z ręcznych karabinów do czołgów sowieckich, które ukazały się od strony Łunińca i posuwały się ulicą Kościuszki.

Czołgi zatrzymały się i zaczęły ostrzeliwać ze swych dział kościół. Marynarze tymczasem opuścili miasto, wysadzając most na Pinie. Wkrótce też zapalił się dach na kościele i świątynia, w której kiedyś żył i nauczał św. Andrzej Bobola, spłonęła. Pozostały tylko mury i dumnie sterczące wieże z krzyżami, do których wojska sowieckie strzelały bezskutecznie przez całą noc. Zemścili z tego powodu na soborze prawosławnym, do którego zaczęli strzelać w dwa dni później i spalili go doszczętnie.


Pińsk – kolegium i kosciół jezuitów, 1936 r. Źródło: Fotopolska


W dniu następnym po wkroczeniu wojsk sowieckich do Pińska udałem się na miasto. Zobaczyłem ogromne kolumny wojsk sowieckich. Przeważnie broń pancerna. Ubrani byli biednie. Jako szczegół przytoczę buty, które były z brezentu albo ze świńskiej skóry o podeszwach gumowych. Z wielkim apetytem zajadali suchy czarny chleb. Zdumionymi oczami patrzyli na naszą ludność ubraną czysto i schludnie.

A muszę nadmienić, że każdy w dniu tym starał się ubrać jak najskromniej ‒ po prostu dlatego, aby nie narazić się na miano burżuja, którego, wiedzieliśmy z różnych książek, Sowieci nienawidzili. Sklepy były pozamykane, z okien wystawowych wszystko pousuwane. W ogóle ulice straciły swój wygląd zwyczajny.

A mimo to miasto robiło na żołnierzach sowieckich wrażenie świątecznego, co było widać z ich min oraz z ich własnych opowiadań. Powracając jeszcze do momentu wkroczenia Czerwonej Armii, muszę dodać, że nad miastem krążyły samoloty sowieckie, które rzucały ulotki z mową Mołotowa o decyzji „oswobodzenia” Zachodniej Białorusi i Ukrainy od ucisku panów i wyzysku kapitalistów.


Pińsk – hale targowe, 1936 r. Źródło: Fotopolska


Nazajutrz kupcy przystosowali się do rozporządzenia władz sowieckich i otworzyli sklepy. I teraz można było oglądać komiczne sceny. Wojskowi wszystkich stopni zaczęli kupować wszystko, co jeszcze z resztek pozostało. A więc manufakturę, bieliznę, jedwabie, całe naręcza kiełbas i słoniny, zegarki i śledzie. Wszystko to wysyłali do swych rodzin. W restauracjach na jednego człowieka zamawiali od razu po pięć obiadów i kilkanaście szklanek herbaty.

Jak się później okazało, ludzie ci byli przyzwyczajeni do tego, że należy od razu kupować wszystko, bo za chwilę nie będzie już niczego. I rzeczywiście, w parę dni po tym, gdy sklepy opustoszały, miasto przedstawiało się jakby kompleks budynków bez żadnego życia.

Tylko co pewien okres raz lub dwa razy w miesiącu można było widzieć ogromne kolejki ludzi przed magazynami tzw. „kooperatywami”, tworami już sowieckiego ustroju, których na miasto Pińsk było coś 12. Ludzie ci stali na mrozie lub deszczu przez 24 godziny, a czasem i dłużej, aby móc kupić kilo cukru lub litr oliwy rzepakowej. To było dla proletariatu, bo dla wybrańców, czyli dla ludzi tzw. partyjnych oraz dla funkcjonariuszy NKWD, były specjalne sklepy tzw. „spectorgi”, gdzie mogli zaopatrywać się we wszystko w każdej chwili i po niskiej cenie.


Panorama Pińska z rzeką Piną, 1936 r. Źródło: Fotopolska


Zaraz po ogłoszeniu, że należy zdawać wszelką broń, poszedłem na posterunek Policji Państwowej z karabinem, który posiadałem jako członek Straży Obywatelskiej. Karabin zdałem sowieckiemu podoficerowi i już miałem opuścić budynek, tymczasem przyskakuje do mnie jakiś wyrostek i charkając, plując, krzyczy do owego podoficera, mieszając wyrazy polskie, ruskie i żydowskie, że należy mnie aresztować, bo jestem Polakiem, burżujem i krwiopijcą, swołoczą, urzędnikiem i jeszcze tam czymś ‒ już nie pamiętam.

Podoficer ten zaskoczony takimi oskarżeniami aresztuje mnie, robi rewizję, zabiera legitymację urzędniczą, papierośnicę i 12 zł., których to przedmiotów już więcej nie zobaczyłem, i odsyła mnie wraz z jeszcze kilkoma podobnymi przestępcami w osobach Biruli Zenona ‒ również urzędnika skarbowego, Canarisa ‒ właściciela majątku oraz urzędnika z firmy Gregorowicz.

Pod silną eskortą z bronią na ostro prowadzi nas czterech przestępców aż 8 „bojców”. Przeprowadzono nas do Szkoły Powszechnej na ul. Traugutta, gdzie znowu oddano pod silną straż. Tutaj spotykam około 80 naszych policjantów stłoczonych do dwóch sal. Wierni ci stróże porządku publicznego mieli okazję uciekać, lecz chronili miasto do ostatniej chwili przed rabunkiem i bandami.

Zmienili ich dopiero sowieccy żołnierze, tylko nie poszli jak normalnie po służbie do swych domów, a po prostu zaaresztowano ich i trzymano pod silną strażą. Mnie i moich kilku kolegów po krótkich badaniach [przesłuchaniach – przyp. red.] zwolniono nazajutrz. Puszczono nas tylko dlatego, że byliśmy w cywilnych ubraniach. Natomiast tych osiemdziesięciu wywieziono transportowym samochodem do więzienia. Później dowiedziałem się, że przewieziono ich do znanego obozu w Ostaszkowie, a tam już ślad po nich zaginął. Dowiadywałem się o nich i pytałem ich rodzin. Nie ma z nich ani jednego. [Dzisiaj wiadomo już, że zostali zamordowani w piwnicach więzienia w Kalininie (obecnie Twer) i pochowanych w Miednoje – przyp. red.].


Ulica w Pińsku, 1936 r. Źródło: Fotopolska


Stopniowo też zaczęły się aresztowania. Brano ludzi z różnych sfer. Stosowano różne sposoby ‒ pod tym względem byli mistrzami. Albo w nocy z otoczeniem domu, albo na ulicy, albo przy pracy lub też przez wezwanie do stawienia się w jakimś urzędzie po paszport względnie udzielenia jakiej informacji. Tylko, że nikt prawie, kto został wezwany na małą chwilę, więcej nie wracał. Życie stawało się coraz nieznośniejsze. Pomimo to słuchało się radia, czekało się na dziennik z Londynu. Stale było się inwigilowanym.

Dużo ludzi przekraczało granicę i chroniło się na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Nosiłem się i ja z tym zamiarem. Uchroniło mnie od tego dziecko, którego nie chciałem narazić przy przekraczaniu granicy podczas srogiej zimy.

Nie pracowałem nigdzie, bo nie mogłem pogodzić się z myślą, że mam takim ludziom pomagać w budowaniu ich nienaturalnego ustroju. Urządzali różne wiece, tzw. mitingi. Nie chodziłem na nie. Byłem tylko dwa razy z musu, albowiem przedstawiono mi imienną listę obecności. Pamiętam jakieś szumne a puste hasła, jakieś kłamstwa rzucane niby dla dobra mas i proletariatu.

Opowiadano, jak to w Polsce ludzi męczono, że panowie zapędzali do pługa robotników i inne bzdury. Wesołe też nieraz były repliki i wymówienia się prostego ludu po takich wiecach. A więc raz jakiś stary chłop poleski odpowiedział mniej więcej tak; „Da, da, Polaki nas męczyli i dławili chlebem, sałom i sacharom” [słoniną i cukrem – przyp. red.] lub też powtarzano: „Sierp i młot ‒ chołod i gołod” [chłód i głód], albo „oswobodzili nas, ale od ubrań, chleba i cukru” itd.

Ogłoszono też wybory na kandydatów do Ogólnego Zgromadzenia Deputatów w Mińsku i Moskwie. Kandydat był jeden. Od głosowania nikt się nie mógł uchylić. Kandydat był wyznaczony przez władze sowieckie. Głosować musiał każdy, bo sporządzono dokładne listy wyborców i po wrzuceniu kartki do urny należało podać swoje nazwisko, które było skrzętnie odnotowane. Kto uchylił się od głosowania, był aresztowany. Była to właściwie parodia wyborów wymuszona strachem i terrorem.

Cała obsługa wyborów prócz przedstawicieli sowieckich składała się z tych elementów, które przedtem chciały rabować miasto. Podobnie było, jeśli chodzi o ludzi, którzy teraz zajmowali różne odpowiedzialne stanowiska. Ludzie ci prześladowali wszystko, co było kulturą, i wydawali wszystkich, którzy w Polsce zajmowali jakieś stanowisko względnie byli niczym innym jak tylko lojalnymi obywatelami.


Karta identyfikacyjna, Archiwum Akt Nowych


Dnia 1 marca [1940 r. – przyp. red.] spotkała ta przyjemność i mnie. W nocy ok. 0.30 [z 1 na 2 marca] obstawiono dom milicją i silnym pukaniem kazano mi otworzyć drzwi. Po otwarciu drzwi wszedł do mieszkania funkcjonariusz NKWD, tzw. „sledowatiel” [śledczy], oraz dwóch milicjantów. Splądrowali całe mieszkanie, zabrali dokumenty osobiste, rodzinne fotografie, pieniądze, zmusili do podpisania nakazu aresztowania i nie pozwalając pożegnać się z rodziną, wsadzili do karetki, tzw. powszechnie „hapun” lub „czorny woron”, i zawieźli do lochów gmachu NKWD.

Tutaj − po dokładnej rewizji, rozebraniu do naga, zaglądaniu w każdą część ciała, poucinano nawet wszystkie guziki, zerwano medalik święty i podeptano go − zamknięto mnie do betonowego lochu, nieopalanego, wilgotnego bez żadnego sprzętu. Byłem zmaltretowany, zresztą nie tylko ja, bo i tysiące innych takich przestępców. Tak samo jak z mężczyznami obchodzono się i z kobietami. Po jakiejś godzinie zaprowadzono mnie na piętro do jasno oświetlonego pokoju. Za stołem siedział oficer NKWD, poprosił uprzejmie, żebym usiadł i zaczął częstować papierosami. Pierwsze pytanie: jaką funkcję pełniłem w organizacji antysowieckiej i ostrzeżenia, abym mówił prawdę, bo w przeciwnym razie mnie złamie. Następnie wyciągnął z szuflady jakiś plik zapisanego papieru pokazał mi to i uprzedził, że wszystko już dokładnie ma o mnie opisane. Wyczułem, że to fałsz i zaprzeczyłem wszystkiemu. Na to do pokoju weszło na jakiś znak jeszcze dwóch oficerów NKWD i zaczęto stosować różne metody. A więc przykładanie mi rewolweru do głowy, bicie po twarzy, kopanie w kostki nóg, stawianie w pozycji nieruchomej przez kilka godzin itd. Zadawano po tym różne oskarżenia, że byłem patriotą polskim, że byłem oficerem, konfidentem, że chodziłem za granicę, że posiadałem broń ukrytą i jeszcze moc innych zarzutów, których nie pamiętam. Śledztwo odbywało się przeważnie w nocy w przeciągu trzech miesięcy do końca maja 1940 r.

Ostatecznie zasądzono mnie na 8 lat przymusowych robót i wysłanie do obozów za należenie do organizacji antysowieckiej − tak brzmiało w wyroku zaocznym. W rzeczywistości zasądzono mnie tylko za to, że byłem Polakiem.


Siostry Domańskie: Zuzanna Kaczmarek i Jadwiga (później Kozłowska)


Odesłano mnie do więzienia w Pińsku. W międzyczasie jeszcze przed ukończeniem śledztwa 13 kwietnia 1940 r. wywieziono żonę moją [Zuzannę z d. Domańską – przyp. red..] z synkiem [ Karol, 6 miesięcy] oraz siostrę żony [Jadwigę Domańską] wraz z tysiącami innych nieszczęśliwych rodzin. Dowiedziałem się o tym od aresztowanego później znajomego mego.

Łączności ze światem żadnej, byliśmy jak ludzie umarli. Później dopiero po amnestii w czerwcu roku 1942 r. dowiedziałem się, że zona moja znajduje się w Akmolińskiej Obłasti, rejonie Aryk-Bałyk, wieś Konstantynowka.

Jeśli chodzi o życie w więzieniu, to było nudne. Dni były urozmaicone tylko tym, że wprowadzano ludzi nowych, którzy nas informowali, co się działo na zewnątrz murów. Pożywienie składało się z litra zupy zaprawionej kaszą jaglaną, 600 gramów czarnego mokrego chleba, litra gorącej wody i 2 dag cukru. Zupa czasem na słonej, zepsutej rybie lub ze słonymi źle oczyszczonymi jelitami bydlęcymi. Nastrój tragiczno-komiczny, samopoczucie wysokie. Każdy prawie wierzył, że ustrój taki długo nie potrwa, że całego wyroku nikt nie wysiedzi. Wszyscy się modlili za swe rodziny.

Ludzie różni − przewaga małorolnych i robotników, przestępcy polityczni i kryminalni razem. W celi obliczonej na 30 ludzi było 120 i więcej. Gorąco, bród, robactwo i zaduch okropny. Zmarli: śp. Morgentaler − były prezydent Pińska, Ślaski − obywatel m. Pińska, restaurator, inż. płk .Głazek, adwokat Obuchowicz. To tylko kilku, o których wiem, a w rzeczywistości zmarło o wiele więcej z wycieńczenia i głodu.



Od 3 października 1940 r. − więzienie w Brześciu nad Bugiem, 22 maja 1941 r. ogólny transport w nieznane. Podróż trwała 45 dni w wagonach bydlęcych silnie ubezpieczonych. Przez całą drogę karmiono nas słoną rybą i czarnym chlebem w małej ilości 400 gramów dziennie. Wodę dawano rzadko, czerpaną z rowów przytorowych.

W naszym wagonie zmarł Żołudziejewski z Grodna. Droga od granicy do końca podróży usiana była obozami koncentracyjnymi. Zawieziono nas do Workuty pod 66 stopień szerokości północnej. Po paru dniach wrócono mnie o 150 km nad rzekę Usę do miejscowości Siwa Maska. Tutaj umieszczono naszą „brygadę” roboczą w ziemiankach, gdzie pluskwy, szczury i masa komarów oraz muszek zwanych meszkami, wszystko to dręczyło nas niezmiernie, wysysając resztki rozwodnionej krwi. Żywiono znowu wodnianką, względnie owsem. Chleba dawano 700 gram, jeśli się wypracowało tzw. normę, np. na człowieka przypadało wykopać 8-10 m3 ziemi lub ładować względnie rozładować barkę z drzewem około 1000-tonowa na 30, względnie przenosić 200 metrów 70 worków 80-kilogramowych z mąką na dzień.

Pracowaliśmy i spaliśmy w tych samych łachmanach., stale pod nadzorem straży ze specjalnie tresowanymi psami. Głód panował taki, że niektórzy jedli różne odpadki znalezione na śmietnikach lub niedojrzałe jagody leśne. Nogi puchły, otwierały się rany − zynga. Często ktoś umierał, a jeśli miał złote zęby, to przyśpieszano mu śmierć. Zmarli śp. bosmat Małek, kasjer z Pińska Stępniewski, ppor. Moczydłowski. To tylko nieliczni, o których mogę powiedzieć z całą pewnością. A przecież zginęło tysiące innych, o których śmierci nic nie wiadomo.


Telesfor Kaczmarek – żołnierz Armii Polskiej na Wschodzie, Palestyna, 1943 r.


Wreszcie radość ogromna − umowa polsko-sowiecka w sierpniu 1941 r. Zwalniano nas grupami. Ja zostałem zwolniony 16 września 1941 r. Z tego samego miejsca koledzy wyjeżdżali dopiero w marcu 1942 r. Zwolniono nie wszystkich, tysiące tam zostało, jeśli do dziś dotrwali żywi. Dano nam możliwość zakupienia troszkę prowiantu i skierowano do Buzułuku [miasto w europejskiej części Rosji, w latach 1941-42 siedziba dowództwa i sztabu formującej się Armii Polskiej w ZSRR – przyp. red.]. Jechaliśmy i w barkach i w wagonach, na wagonach i szliśmy setki kilometrów pieszo.

Wreszcie w połowie października 1941 r. przywieziono nas, lecz nie do miejsca tworzenia się Armii Polskiej, lecz nad morze Aralskie. W czasie drogi otrzymaliśmy po 400 gram chleba albo nic. Jechały z nami rodziny z dalekiej północy. Znowu trupy, znowu dzieci zmarłe z głodu, wrzucane do rzeki Amu-Daria.

Nad morzem Aralskim umieszczono [nas] w kołchozach jako ludzi już wolnych. Lecz w kołchozach to samo, za wykonanie normy 600 gramów chleba, względnie 400 gramów prosa i 200 gram rzepy. To samo otrzymywali obywatele sowieccy. Kto był sprytniejszy, żył dlatego, że uprawiał nielegalny handel względnie kradł barany na pastwiskach.


W 2 Korpusie Polskim we Włoszech, 1945 r. Na zdjęciu z lewej w Wenecji, przed bazyliką św. Marka


Wreszcie w dniu 22 lutego 1942 r. wstąpiłem do Armii Polskiej. Było to w Czok-Pak w południowym Kazachstanie. Przełęcz górska z wiecznymi śnieżycami. Ludzie napływali tłumnie wynędzniali i kładli się pokotem na tyfus plamisty, który przynieśli ze swej nieszczęsnej włóczęgi. Zachorowałem i ja tutaj, ale Bóg miał mnie w swojej opiece. Żyję i jestem zdrów.

Widziałem Rosję w czasie pokoju i w czasie wojny. Przejechałem ją od dalekiej północy po morze Kaspijskie. Wszędzie zawsze widziałem tylko nędzę i ludzi w łachmanach. Rozmowa toczyła się zawsze na ten sam temat: gdzie sprzedają chleb, gdzie i ile chleba dają za normę itd.

W obozie pracowałem z człowiekiem, który opowiadał mi, jak w roku 1932 w okolicach Saratowa nad Wołgą kupował mięso ludzkie i jadł je z głodu. Kiedyś jeszcze w Polsce słyszałem o tym, lecz nie chciałem wierzyć. Później dopiero przekonałem się, że to wszystko, co pisano o Sowietach, było za mało, widziałem gorsze rzeczy, których nie da się opisać.

Dzisiaj znajduję się w Armii Polskiej, niczego mi nie brak. Powinienem być szczęśliwym. Niestety, tam w Rosji w Akmolińskiej obłasti, rejonie Aryk-Bałyk, sioło Konstantynowka znajdują się moja żona, mój synek. Zostały tysiące polskich obywateli, którzy płakali na widok polskiego żołnierza, którym pozostała tylko modlitwa i wiara, że Bóg i Rząd nasz o nich nie zapomną. Oby tak się stało.

Telesfor Kaczmarek


Szamotuły, 17.09.2020

Telesfor Kaczmarek biogram

Telesfor (Maciek) Kaczmarek urodził się w Szamotułach 26 grudnia 1910 r. Jego rodzic: Jan (z zawodu murarz) i Anna z domu Konieczna mieli czworo dzieci: dwóch synów i dwie córki. Telesfor był z nich najstarszy.

Ukończył Gimnazjum im. ks. Piotra Skargi w Szamotułach, w 1930 r. zdał maturę. Następnie odbył obowiązkową służbę wojskową: najpierw w Szkole Podchorążych Piechoty w Jarocinie, a następnie w 58 Pułku Piechoty w Poznaniu (IX 1930-IX 1931). Wrócił do Szamotuł, ale w latach kryzysu gospodarczego trudno mu było znaleźć pracę. W czasie kampanii zatrudniany był w szamotulskiej cukrowni, okresowo pracował też na poczcie. W 1933 r. otrzymał pracę w Urzędzie Skarbowym w Pińsku (woj. poleskie, obecnie Białoruś).

Praca urzędnicza wiązała się ze stabilizacją. Dzięki koleżance z pracy ‒ Marcie Łosin poznał jej młodszą siostrę Zuzannę Domańską (urodzoną w 1912 r. w Żelechowie), która prowadziła dom Łosinów. Pobrali się w sierpniu 1936 r. W październiku 1939 r., już po zajęciu tej części Rzeczypospolitej przez ZSRR, urodziło się ich pierwsze dziecko ‒ syn Karol.


Zuzanna z domu Domańska i Telesfor Kaczmarek, 1936 r.


1 marca 1940 r. ‒ jako polski urzędnik ‒ został aresztowany przez NKWD. Śledztwo z użyciem brutalnych metod trwało 3 miesiące. 30 grudnia 1940 r. zaocznie skazano go na 8 lat obozu pracy za rzekomą przynależność do organizacji antysowieckiej. Jeszcze w czasie trwania śledztwa, 13 kwietnia 1940 r., jego żonę, razem z synem i siostrą Jadwigą Domańską, wywieziono do Kazachstanu.

Telesfor Kaczmarek był przetrzymywany do 22 maja 1941 r. w więzieniu w Brześciu nad Bugiem, a następnie przez kilka miesięcy pracował w obozie pracy na północy Rosji nad rzeką Usą (Workuta, Siwu-Maska i Pieczorłag). Zwolniony z obozu we wrześniu 1941 r. po porozumieniu rządu polskiego na emigracji z rządem radzieckim i amnestii (rehabilitacja nastąpiła dopiero po blisko 40 latach ‒ 7.09.1989 r.).


Informacja z przedstawicielstwa polskiej ambasady o miejscu pobytu żony, maj 1942 r.


Do Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR udało mu się wstąpić 22 lutego 1942 r. na terenie Kazachstanu (miejscowość Szakpak); początkowo został wcielony do 24 Pułku Piechoty (w ramach 8 Dywizji Piechoty) Dopiero dzięki listom wysyłanym z wojska do przedstawicielstw polskiej ambasady w maju 1942 r. poznał miejsce pobytu rodziny i nawiązał kontakt z żoną. Armia gen. Andersa w tym czasie przebywała już w republice uzbeckiej w Azji Środkowej, a Telesfor Kaczmarek przydzielony był wówczas do Kompanii Administracyjnej Centrum Wyszkolenia Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR (miejscowość Wrewskoje). W zachowanym liście do żony z 8 VIII 1942 r. pisał o ewakuacji z ZSRR, która wkrótce miała nastąpić; miał nadzieję, że rodzinie uda się dołączyć do grupy ponad 40 tys. polskich cywilów, która opuszczała Związek Radziecki. Tak się jednak nie stało ‒ Stalin po wydaniu zgody na wyprowadzenie Armii Polskiej z ZSRR nie brał już pod uwagę jakiejkolwiek dalszej współpracy.


List do żony, napisany krótko przed wyjściem armii gen. Andersa z ZSRR, 8.08.1942 r.


W czasie służby w armii gen. Andersa Telesfor Kaczmarek kilka razy był przenoszony z jednostki do jednostki: w 1943 r. służył w Ośrodku Wyszkolenia Piechoty, a od wiosny 1944 r. ‒ w służbie zaopatrywania i transportu. Odbył kilka kursów (w tym kurs prawa jazdy) i uzyskał awanse: na plutonowego (1.11.1942) i sierżanta (1.06.1945). Przebył cały szlak armii gen. Andersa: od ZSRR, przez Iran, Irak, Palestynę, Egipt, do Włoch i w końcu do Wielkiej Brytanii (XI 1946). Bezpośrednio uczestniczył w walkach od 18 listopada 1944 r. do 2 maja 1945 r. ‒ w Apeninach Północnych, nad rzeką Senio i w czasie bitwy o Bolonię. Otrzymał odznaczenia: Gwiazdę za Wojnę 1939-45, Gwiazdę Italii, Medal Wojska, Odznakę Pamiątkową 2 Korpusu i The War Medal 1939/1945. Telesfor Kaczmarek miał przydział do Oddziału VI (Specjalnego) Sztabu Naczelnego Wodza, w ramach którego odbył przeszkolenie spadochronowe we Włoszech, gdzie otrzymał Znak Spadochronowy numer 4407, co oznacza, że jako tzw. cichociemny miał zostać zrzucony do okupowanej Polski. Z relacji córki Małgorzaty wynika, że po przyjeździe do Wielkiej Brytanii uległ wypadkowi w czasie ćwiczeń lotniczych. Być może właśnie ta kontuzja uniemożliwiła przerzut do Polski. 



Przed komisją repatriacyjną w Wielkiej Brytanii stanął 27 kwietnia 1947 r. i 1 czerwca był już w Polsce. Z żoną i synem spotkał się ponad 7 lat po rozstaniu w Żelechowie (pow. garwoliński) ‒ rodzinnej miejscowości Domańskich. Powrót z Kazachstanu Zuzanny, Karola (zm. w 1972 r.) i Jadwigi (później po mężu Kozłowskiej) odbywał się w strasznym mrozie; kiedy jechali wozem z sianem, furman zamarzł, dalszą podróż odbyli na ciężarówce.  

Telesfor Kaczmarek chciał nowe życie rozpocząć w Szamotułach. Do 1951 r. pracował w szamotulskim Urzędzie Skarbowym, potem zatrudniony był Powiatowym Związku Gminnych Spółdzielni, a następnie ‒ jako główny księgowy ‒ w Stacji Hodowli Roślin Ogrodniczych w Mutowie. Zuzanna i Telesfor Kaczmarkowie doczekali się trojga kolejnych dzieci: Małgorzata (po mężu Hołderna) urodziła się w 1948 r., Stanisław ‒ w 1949 r. (zmarł w 2014), Urszula (po mężu Wegner) ‒ w 1952 r.

Zginął tragicznie 12 kwietnia 1960 r.


Odznaki i odznaczenia Telesfora Kaczmarka

Naszywki z munduru Telesfora Kaczmarka. Walczący w składzie 8 Armii Brytyjskiej 2 Korpus Polski otrzymał od dowódcy armii gen. Olivera Leese’a po bitwie o Monte Cassino odznakę specjalną. Stanowiła ją oznaka rozpoznawcza 8 Armii Brytyjskiej w kształcie tarczy krzyżowców.

Gwiazda Italii, nadana 21.12.1945 r.

Medal Wojska 1939-45, nadany 16.04.1946 r.

Znak Spadochronowy nr 4407, który Telesfor Kaczmarek otrzymał po przeszkoleniu spadochronowym we Włoszech

Pamiątkowe bransoletka 2 Korpusu Polskiego

Orzełek polski wykonany przez Telesfora Kaczmarka


Dokumenty wojskowe Telesfora Kaczmarka


Zdjęcia z okresu powojennego

Zuzanna Kaczmarek z synem Karolem w Żelechowie, 1946 lub 1947 r.

Telesfor Kaczmarek z córką Małgorzatą, 1949 r.

I komunia św. córki Małgorzaty. Zuzanna i Telesfor Kaczmarkowie z dziećmi, 1958 r.

I komunia św. syna Stanisława, 1959 r.


Relacja Telesfora Kaczmarka z okresu przed wstąpieniem do Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR przechowywana jest w Instytucie Polskim i Muzeum gen. Sikorskiego w Londynie. Pierwszy opublikował ją Jan Domański (chrześniak Telesfora Kaczmarka) na łamach „Gazety Nidzickiej”, spełniając w ten sposób wolę Stanisława Kaczmarka ‒ syna Telesfora (marzec 2016 r., w 76. rocznicę masowych deportacji Polaków).

Zdjęcia i dokumenty udostępnili: Małgorzata Hołderna, Wojciech Kaczmarek i Jan Domański.

Opracowanie Agnieszka Krygier-Łączkowska

Telesfor Kaczmarek – więzień łagru i żołnierz armii gen. Andersa2025-01-03T12:53:48+01:00

Zygmunt Budzyński – ojciec, sędzia, wiezień oflagu

Zygmunt Budzyński − ojciec, sędzia, więzień oflagu

część 1. Ewa Krygier, Portret Ojca

Moja wiedza o Ojcu składa się z informacji, czasem drobnych, a jego portret powstał w mojej głowie i sercu w nieznacznym tylko stopniu na podstawie moich własnych doświadczeń i obserwacji. Składają się na niego przede wszystkim wspomnienia najbliższej rodziny i znajomych, listy, pisane do nas regularnie przez sześć lat z oflagu, z których do dziś zachowało się zaledwie kilka, bo większość spłonęła w powstaniu warszawskim i wreszcie niezbyt liczne zdjęcia uratowane z wojennej pożogi.

Uświadomiły mi to dwie informacje o Ojcu, które dotarły do mnie w ciągu ostatnich miesięcy. Pierwsza dotyczy jego działalności w Lidze Morskiej i Kolonialnej. Z notatek prasowych, udostępnionych przez Muzeum Ziemi Wronieckiej, dowiedziałam się, że w 1933 roku mój Ojciec został prezesem miejscowego oddziału tej organizacji, która na kilkanaście dni przed moimi narodzinami zorganizowała we Wronkach bogate obchody Święta Morza.


„Gazeta Szamotulska”, 29.06.1933


Niedawno wpadły mi także w ręce dwie inne wzmianki prasowe dotyczące mojego Ojca. Na początku kwietnia 1933 roku w „Gazecie Szamotulskiej” ukazała się informacja, że „sędzia Budzyński otrzymał awans na sędziego okręgowego i przeniesiony zostaje do Poznania”. Okazało się to żartem primaaprilisowym, wyjaśnionym w kolejnym numerze w ten sposób: „We Wronkach ogólnie ceniony i lubiany p. sędzia Z. Budzyński będzie nadal urzędował. Na razie awansu na sędziego okręgowego nie było”. Dziennikarz o dwa lata wyprzedził rzeczywistość, sędzią okręgowym Ojciec został bowiem dwa lata później.

Bezpośredni kontakt z Ojcem miałam jedynie w pierwszych latach życia (Wronki: 1933-35, Poznań: 1935-38 i Warszawa: pierwsze półrocze 1939 r.) i niewiele z tych czasów pamiętam. Lato 1939 roku Ojciec spędził na ćwiczeniach wojskowych, a w końcu sierpnia wyruszył na wojnę. Spotkaliśmy się dopiero w listopadzie 1945 roku w Szamotułach, a po kilku dniach wyruszył do Gorzowa, bo tam właśnie otrzymał posadę sędziego i mieszkanie po niemieckim krawcu, który został przesiedlony w głąb Niemiec.

Rodzice postanowili osiedlić się na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Wpłynęło na to kilka przyczyn, głównie obawa o losy Ojca − przedwojennego sędziego i pracownika ministerstwa Sprawiedliwości − w nowej rzeczywistości politycznej. Bezpieczniej było wtopić się w masę ludności szukającej nowego miejsca do życia na ziemiach zachodnich.

Ojciec, zajęty organizowaniem sądu w Gorzowie oraz urządzaniem naszego przyszłego mieszkania, chyba tylko raz na 2 lub 3 dni w czasie Świąt Bożego Narodzenia 1945 roku pojawił się w Szamotułach. My: Mama, Babcia, brat i ja mieliśmy dołączyć do niego w lutym 1946 roku. Niestety, na początku lutego Ojciec zginął tragicznie − utonął w Noteci w drodze na sesję wyjazdową sądu w Drezdenku.


To zdjęcie poznałam dopiero w tym roku. Ojciec przemawiający na trybunie na uroczystości z okazji Święta Morza we Wronkach, 29 czerwca 1933 r. Obok przy motocyklu burmistrz Stanisław Ratajczak. Zdjęcie – własność Muzeum Ziemi Wronieckiej


Miałam wtedy 12 lat. Dlatego mój obraz Ojca to przede wszystkim zlepek opowieści o nim, a nie własnych obserwacji. I dlatego przez wiele lat sama „malowałam” na własny użytek jego portret. Co wiem na pewno o Ojcu, o którym zawsze w domu mówiło się „Tatuś”?

Był człowiekiem mądrym, ambitnym, wytrwale dążącym do obranego we wczesnej młodości celu. Urodził się w 1900 roku w Guźlinie, wsi graniczącej z Brześciem Kujawskim, w rodzinie zamożnego gospodarza. Miał starszą siostrę, która zmarła w dzieciństwie, oraz sześcioro młodszego rodzeństwa (4 braci i 2 siostry). To właśnie mój Ojciec miał przejąć gospodarstwo, ale on marzył o zdobyciu wyższego wykształcenia. Oświadczył, że rezygnuje ze spadku i wyruszy w świat. Rodzice zrozumieli, że gospodarza z niego nie zrobią i zgodzili się na jego wyjazd.

Najpierw ukończył gimnazjum w Płocku, później Wydział Prawa na Uniwersytecie Poznańskim, po studiach odbył roczne obowiązkowe szkolenie wojskowe (zakończone uzyskaniem stopnia podporucznika rezerwy). Jako sędzia grodzki pracował przez kilka lat we Wronkach, potem w 1935 roku awansował − został sędzią okręgowym w Poznaniu, a w 1938 − sędzią apelacyjnym w Warszawie. Te kolejne awanse były wyłącznie zasługą Ojca, efektem jego zdolności, pracowitości i z pewnością również prawości. Na pewno nie kryły się za nimi jakieś układy czy rodzinne powiązania. Jak twierdzili jego koledzy, Ojciec nie lubił przenosin, przywiązywał się do ludzi i miejsc, „sędziego Budzyńskiego nie cieszyły awanse” – mówiono.

Niespełnienie początkowych oczekiwań rodziców nie miało żadnego wpływu na ich późniejsze stosunki z synem. Wspierali go w miarę swoich możliwości, musieli przygotować do życia jeszcze kilkoro młodszych dzieci. Mój Ojciec starał się zarabiać na swoje życie podczas nauki i studiów: udzielał korepetycji, jako student związał się z Polskim Stronnictwem Ludowym „Piast”, pisywał artykuły do „Włościanina”. W redakcji tego pisma poznał też swoją przyszłą żonę − Halinę Kędzierską. Każde wakacje, również te późniejsze z moją Mamą i ze mną, spędzał w Guźlinie, z zapałem pomagał w pracach polowych w gorącym okresie żniw.

Z rodzinnego domu Ojciec wyniósł wiarę, którą gorliwie praktykował. I znowu we wspomnieniach, listach, różnych materiałach znajduję na to dużo dowodów. Bardzo często w jego listach z oflagu pojawiają się informacje o odprawianych przez kapelana obozowego w naszej intencji mszach św., na przykład w dniu mojej I komunii św., z okazji różnych świąt. Szczególnie wzrusza mnie list z 29 września 1944 roku, w którym Ojciec napisał: „Ukochani moi! Nie możecie sobie wyobrazić, jak się ucieszyłem, gdy po wielu tygodniach strasznego niepokoju o Was otrzymałem Waszą kartkę i to na drugi dzień po nabożeństwie odprawianym w tutejszej kaplicy na Waszą intencję”. Tak zareagował Ojciec na wiadomość, że wszyscy wyszliśmy żywi z powstania warszawskiego”. Pod koniec 1944 roku Ojciec przysłał mi modlitewnik Ku Tobie, Panie…, wydany w 1942 roku nakładem Biura Opieki nad Jeńcami Wojennymi w Lyonie; dedykację dla mnie wpisał kapelan oflagu w Dössel. Po śmierci Ojca Mama otrzymała z Gorzowa pismo podpisane przez biskupa Edmunda Nowickiego, w którym oprócz wyrazów współczucia znalazły się słowa: „Kuria Administracji Apostolskiej korzystała z ofiarnej współpracy śp. Męża W. Pani, Sędziego Zygmunta Budzyńskiego. Śp. Sędzia Zygmunt Budzyński w ciągu działalności swojej okazał się nie tylko bardzo wybitnym prawnikiem, ale pełnym przywiązania synem Kościoła, poświęcającym wolne swe chwile trudom utwierdzania sprawy Bożej na Odzyskanych Ziemiach”.


Modlitewnik przysłany przez Ojca z oflagu


W sądzie Ojciec był konsekwentny i wymagający. Nie znam, oczywiście, jakichś konkretnych spraw, które prowadził. W naszym domu po wojnie wspominało się jeden proces z czasów wronieckich. Otóż kiedyś Ojciec sądził lekarza, dra K., który po latach w Szamotułach został naszym „domowym” lekarzem i pewnie nie kojarzył sobie tamtego sędziego z nami. Otóż do tego lekarza dotarł furą w śnieżycę późnym wieczorem przerażony chłop, którego żona nie mogła urodzić, błagając lekarza, żeby z nim pojechał, a ten odmówił. Kobieta i dziecko zmarły. Chłop podał lekarza do sądu. Ten się wybronił (był po wielogodzinnym dyżurze, pił alkohol…). Ojciec go uniewinnił, ale w komentarzu stwierdził, że lekarz chyba nieprędko zapomni twarz błagającego go o pomoc człowieka.

Niewiele potrafię powiedzieć na temat politycznych poglądów Ojca. Wiem z opowiadań kuzyna Mamy − wujka Andrzeja Janika i samej Mamy, że wiódł w rodzinnym gronie spory na temat Józefa Piłsudskiego, którego był gorącym zwolennikiem; miał twierdzić, że przewrót majowy wprowadzi w Polsce porządek. On − wychowany w zaborze rosyjskim − nie podzielał poglądów brata Babci, endeka, wychowanego w zaborze pruskim. Widocznie spory polityczne przy rodzinnym stole to nie tylko specjalność ostatnich lat.


Rodzice ze mną, ok. 1935 r., Poznań. Mama trzyma w ręce moją ulubioną czarnoskórą lalkę


Mój Ojciec miał wielu przyjaciół, którzy wspierali nas w czasie okupacji i po wojnie. Szczególnie mocno zapadli w moją pamięć znajomi z czasów wronieckich − państwo Dębińscy (on był naczelnikiem więzienia we Wronkach, a potem w Dubnie), którzy przygarnęli nas we wrześniu 1939 roku, gdy specjalnym pociągiem, wraz z innymi rodzinami pracowników ministerstwa sprawiedliwości, uciekliśmy z Warszawy i zatrzymaliśmy się w Dubnie.

Pamiętam dobrze żonę zmarłego jeszcze przed wojną adwokata z Wronek − panią Musiełową, z którą po powstaniu warszawskim spotkaliśmy w Krakowie. Utrzymywała się wtedy z wypieku ciastek. Kiedy moja Mama ranna w czasie oblężenia Krakowa leżała w szpitalu, pani Musiełowa zatrudniła mnie do roznoszenia ciastek po kawiarniach. Dzięki niej w wieku 12 lat zdobywałam trochę pieniędzy dla rodziny.

Jako przyjaciel naszej rodziny sprawdził się też dawny burmistrz Wronek Stanisław Ratajczak, który po śmierci Ojca utrzymywał z nami serdeczne kontakty, a do władz Szamotuł wystosował specjalne pismo z prośbą o wsparcie dla nas.

I wreszcie cecha szczególnie dla mnie ważna − wielka miłość do rodziny. Naszą Mamę Ojciec wprost uwielbiał. Poznał ją, gdy miała kilkanaście lat, a on był o 8 lat starszym od niej studentem. Pobrali się w 1930 roku, po kilku latach jego pracy we Wronkach. Pewna wronczanka po latach opowiadała mi, jaką piękną stanowili parę: on – wysoki, postawny, ona – mała, z szopą ciemnych włosów. Gdy spacerowali po mieście, widać było, że są w sobie bardzo zakochani! Mama – pełna werwy, łatwo nawiązująca kontakty z ludźmi, ojciec – bardziej poważny, stonowany.


„Gazeta Szamotulska”, 18.02.1930 r.


Wiem z opowiadań mojej Babci ze strony mamy, jak gorąco, emocjonalnie Ojciec reagował na moje, a po kilku latach mojego brata, narodziny. Fakt, że był uwielbiany przez swoją teściową, jest najlepszym dowodem na to, jak bardzo rodzinnym człowiekiem był mój Ojciec. Dowody na jego miłość do nas można odnaleźć w listach, które pisał do nas z oflagu.

Najbardziej namacalnym dowodem miłości Ojca do najbliższych i poczucia odpowiedzialności za nich jest fakt, że bez wahania, najszybciej, jak to możliwe, wrócił do kraju, mimo że lekarze zalecili mu kurację we Włoszech. Pod koniec wojny Ojciec zachorował bowiem na gruźlicę i zdążył ją tylko zaleczyć w takim stopniu, by nie zagrażać otoczeniu. Nie przestraszył się też − w dużym stopniu słusznych − ostrzeżeń, że wracający z zachodu oficerowie mogą zostać zesłani na wschód, żeby tam „paśli białe niedźwiedzie” (tak to obrazowo przedstawiano).

W późniejszych latach Mama często wspominała lata spędzone z Ojcem, a potem także ze mną, we Wronkach. Rodzice mieszkali w służbowej willi blisko więzienia przy ul. Lipowej (w czasach PRL-u była to ul. Róży Luksemburg). Czasem też przychodzili więźniowie pod nadzorem strażnika i przeprowadzali jakieś naprawy lub skopywali ogród. Mama z łatwością nawiązywała z nimi kontakt. Kiedyś spytała jednego z więźniów, który wydawał jej się szczególnie sympatyczny, za co siedzi. Ten odpowiedział, że za „chustę”. Jak się potem okazało, w języku więźniów znaczyło to, że zabił swoją narzeczoną, uderzając ją siekierą w głowę. U rodziców mieszkała służąca Aniela, która przyjechała ze wsi. Mama bardzo ją lubiła. Ona gotowała i sprzątała, a razem z mamą piekły ciasta i stale przemeblowywały mieszkanie. Kiedy Tatuś wracał z sądu, nigdy nie wiedział, w którym pokoju wylądują które meble.

Rodzice prowadzili bardzo ożywione życie towarzyskie. Często grywano w brydża. Jak opowiadała Mama, tylko kiepski partner brydżowy mógł ojca wyprowadzić z równowagi. Potrafił wtedy powiedzieć nieszczęśnikowi, że jest taka piękna gra „w klipę”, na którą mógłby się przerzucić. Nazwiska i funkcje różnych mieszkańców Wronek pojawiały się często w opowieściach Mamy. W brydża grywało się, na przykład, z proboszczem i przeorem klasztoru. Prowadzili oni ze sobą „podjazdową wojnę” o dusze. Proboszcz, żartując, twierdził, że nie pójść w niedzielę do kościoła to grzech śmiertelny, a pójść do klasztoru – to grzech powszedni. W spotkaniach uczestniczył także mecenas Musieł i jego żona. Rodzice przyjaźnili się także z burmistrzem Ratajczakiem i jego żoną. Z wronieckich czasów Mama wspominała dwie jego opowieści. Twierdził, że gości trzeba zawsze odprowadzać na dworzec, „żeby mieć pewność, że wyjechali”. Kiedy we Wronkach zaczęto mówić, że jeden z zakonników wdał się w jakiś romans i zostanie przeniesiony, burmistrz powiedział do niego: „Ja myślałem, że braciszek u nas ojcem zostanie, a tu braciszek dokądś się przenosi”.


Mieszkaliśmy w domu po przeciwnej stronie ul. Lipowej.


Pamiętam opowiadania o doktorze Zimniaku i doktorze Jewasińskim. Na punkcie zdrowia najbliższych (i chyba także własnego) Ojciec był wyraźnie przeczulony. Podobno twierdził, że lepiej 99 razy wezwać lekarza niepotrzebnie, niż zrobić to za późno. Dotyczyło to głównie mnie, bo w pierwszych miesiącach życia miałam poważne problemy zdrowotne (alergia na mleko, wysypki, drgawki itp.). Rodzice szukali pomocy u wronieckich lekarzy i prof. Zeylanda w Poznaniu. Dr Ignacy Zimniak i prof. Janusz Zeyland mają teraz swoje ulice, a ja żartuję, że dostałam od nich takiego „kopa”, który zapewnił mi długie życie i że w pewnym stopniu mnie te ulice zawdzięczają!

Okres wroniecki był chyba w życiu moich rodziców bardzo ważny, mnie wręcz jawi się jako „sielski i anielski”. Opowieści o tamtym szczęśliwym, pełnym miłości okresie sprawiły, że do dziś Wronki darzę specjalnym sentymentem, cieszą mnie sukcesy miasta i marki znane w świecie. Spędziłam tam zaledwie dwa pierwsze lata życia. Po epizodzie poznańsko-warszawskim od 12. roku życia mieszkam w Szamotułach. To miasto przygarnęło nas w najtrudniejszym okresie życia, znaleźliśmy wielu życzliwych ludzi, tu zbudowałam swój własny, szczęśliwy dom z mężem − szamotulaninem z krwi i kości, dziećmi zafascynowanymi (podobnie jak ich ojciec) ziemią szamotulską. Dla mnie Szamotuły to rzeczywistość, a Wronki to taka trochę baśniowa kraina z dawnych lat. Może ma na to wpływ fakt, że osiedliłam się w Szamotułach dlatego, że straciłam w tragicznych okolicznościach Ojca?


Zdjęcie Ojca z czasów przedwojennych i jego list z oflagu adresowany do mnie (1944 r.)


Może ktoś uznać, że ten portret Ojca jest wyidealizowany. Pewnie jest w tym trochę racji. Ojciec był fizycznie blisko mnie w czasie, którego nie pamiętam. Jego obraz stworzyłam z „okruchów”, do których dotarłam. Kiedy patrzę na życie z perspektywy mojego podeszłego wieku, dochodzę do wniosku, że łatwiej jest żyć, gdy wierzy się, że „świat nie jest taki zły”, jak śpiewała Halina Kunicka, że jest w nim też dużo dobra. Może to brzmi naiwnie, ale niech tak zostanie…

Szamotuły, lipiec 2020 r. 


Część 2. Wojenne losy i śmierć Zygmunta Budzyńskiego

(fragmenty książki Sześć lat dzieciństwa, sześć lat wojny. Wspomnienia wojenne Ewy Krygier z komentarzem historycznym Agnieszki Krygier-Łączkowskiej i Halszki Łączkowskiej, Poznań 2012)

Pamiętam atmosferę sierpnia 1939 roku. Tatuś, podporucznik rezerwy, został powołany na ćwiczenia wojskowe […]. W ostatnich dniach sierpnia zjawił się na krótko w domu, żeby się z nami pożegnać. Pamiętam, jak odprowadzałyśmy go z Mamą do Placu Zamkowego. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że rozstajemy się na 6 lat. Tatuś w pierwszych dniach wojny w okolicach Kępna został wzięty do niewoli, a potem do końca wojny przebywał w oflagu.

Zygmunt Budzyński 8 lipca 1939 roku jako podporucznik rezerwy został powołany do utworzonego pod koniec marca 1939 1 Pułku Kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza, dowodzonego przez podpułkownika kawalerii Feliksa Kopcia. Korpus Ochrony Pogranicza był formacją utworzoną we wrześniu 1924 roku; jej celem było wzmocnienie granicy wschodniej oraz zapewnienie ładu na Kresach Wschodnich. Na początku roku 1939 – w obliczu zagrożenia niemieckiego – z Korpusu wydzielono pododdziały przeznaczone na front polsko-niemiecki. W marcu 1939 roku zaczęto je przerzucać na zachód Rzeczypospolitej, na ich bazie sformowano między innymi dwie rezerwowe dywizje piechoty, jedną brygadę górską i wspomniany pułk kawalerii. Zygmunt Budzyński otrzymał przydział dowódcy plutonu w 5. szwadronie tegoż pułku (szwadron nosił nazwę „Żurno”). Dowódcą szwadronu był rotmistrz Kazimierz Minecki, zastępcą dowódcy – porucznik Mieczysław Perzyński. Obaj w początkowym okresie wojny znaleźli się w tym samym oflagu co Zygmunt Budzyński.

1 Pułk Kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza został przydzielony do Armii „Łódź”. Przez całe lato poszczególne szwadrony, stopniowo uzupełniane, odbywały intensywne ćwiczenia bojowe; szwadron 5. stacjonował wówczas w Opatowie i Łęce Opatowskiej, dowództwo pułku mieściło się w cukrowni w Wieluniu. 5. i 6. szwadron pułku weszły w skład 1 Oddziału Wydzielonego 10 dywizji piechoty Armii „Łódź” pod dowództwem pułkownika Jana Ziętarskiego. Zadaniem Oddziału Wydzielonego było obsadzenie odcinka granicy państwa pomiędzy Wieruszowem a Kępnem oraz rozpoznanie sił nieprzyjaciela na tym odcinku, a następnie przejście do osłony prawego skrzydła 10 dywizji piechoty. 1 września 1 Oddział Wydzielony walczy w rejonie Ostrzeszowa i Kępna z oddziałami 8 armii niemieckiej, 2 września, kontynuując walkę, wycofuje się za Prosnę.

3 września cały 5 szwadron rotmistrza Kazimierza Mineckiego dostał się do niewoli. Z dokumentu podpisanego przez dowódców Zygmunta Budzyńskiego wynika, że nastąpiło to w lesie koło wsi Kierzenko, ok. 6 km na północny-wschód od Kępna (wschodnią ścianą lasu przebiega obecnie granica między województwem wielkopolskim i łódzkim).


Dokumenty dotyczące wojennych losów Ojca i jego listy przekazaliśmy kilkanaście lat temu do Muzeum – Zamku Górków w Szamotułach


Z oflagu Tatuś pisał do nas listy i kartki szczególnego formatu – odrywało się drugą część i tylko na niej można było odpisywać. W miarę naszych skromnych możliwości wysyłaliśmy do oflagu paczki żywnościowe – tylko wtedy, gdy dostaliśmy od Tatusia specjalny przekaz. Wielką radość sprawiały nam paczki przysyłane z oflagu: były w nich pięknie inkrustowane pudełka, rzeźbione w drewnie figurki. Kiedyś brat dostał wspaniałego husarza. Oficerowie, których zgodnie z międzynarodową konwencją nie wolno było zmuszać do niewolniczej pracy, różnie wypełniali sobie czas – Tatuś nauczył się w oflagu języka angielskiego, a dzięki współtowarzyszowi ze swojego baraku opanował sztukę rzeźbienia.

Większość listów pisanych przez Zygmunta Budzyńskiego z oflagu w latach 1939-VIII 1944 przepadła w powstaniu warszawskim. Zachowały się dwa, które jego żona miała przy sobie. W pierwszym, datowanym na czerwiec 1944, Zygmunt Budzyński szczegółowo opisywał zawartość wysłanej do rodziny paczki, która nie zdążyła już do niej trafić. Były w niej kolejne rzeźbione pudełka i okładki do albumu do zdjęć.

Mając świadomość zbliżającego się frontu, w ostatnim liście sprzed powstania Zygmunt Budzyński pisał:

VII 1944 r.

„Piszę dziś do Was, nie czekając już dłużej na list, bo bardzo zależy mi na dalszych listach od Ciebie, tym bardziej, że nie wiadomo, jak długo jeszcze będziemy mogli do siebie pisywać (…). Niepokoję się teraz znów bardzo o Was, bo nie wiadomo, jakie wam jeszcze sądzone jest przechodzić koleje wojny. U mnie nic nowego – ciągle te same nudy i niepokój o Was”.

Z prac rzeźbiarskich Zygmunta Budzyńskiego wykonanych w oflagu zachowała się tylko jedna. Jest to okrągła szkatułka, którą otrzymała siostra Zygmunta Maria Matusiak;  stąd umieszczone na niej inicjały MM.

W Dӧssel – podobnie jak w innych obozach jenieckich – prowadzono szeroko zakrojoną akcję oświatową, rozwijało się życie kulturalne i artystyczne. W obozie działało koło nauczycieli (kształcące na poziomie wyższym na kierunkach: pedagogika, geografia, filologia polska, historia, matematyka, fizyka, muzyka i wychowanie fizyczne) oraz koło ekonomistów i prawników; jest duże prawdopodobieństwo, że do tego ostatniego należał Zygmunt Budzyński. Dużym powodzeniem cieszyły się kursy języków obcych: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, rosyjskiego i niemieckiego.

Jeńcy redagowali dwa tygodniki: polityczno-kulturalne Komentarze oraz społeczno-polityczne 7 kresek w kalendarzu, autorem wielu artykułów w tym ostatnim piśmie był Adam Rapacki, późniejszy minister spraw zagranicznych PRL-u (w latach 1956-1968). Istniała 52-osobowa orkiestra symfoniczna, orkiestra kameralna, orkiestra kościelna, 10-osobowy zespół jazzowy, 16-osobowa orkiestra taneczna i chór rewelersów. Organizowano wystawy obozowych artystów plastyków, funkcjonowała biblioteka, a obozowy teatr dał ponad sto przedstawień. Dbano także o utrzymanie sprawności fizycznej więźniów.


Pudełko wykonane przez Ojca w oflagu


W czasie pobytu w Zakrzowie [po powstaniu warszawskim] Mama skontaktowała się ze swoją kuzynką Bożeną Rucińską, która wywieziona z Obornik wraz z mężem, synem, matką i wujem, znalazła schronienie w Krakowie. Jak się okazało, Rucińscy szukali nas przez RGO i ogłoszenia w gazetach. Z kartki przysłanej przez Rucińskich, w której zapraszali nas do przyjazdu do Krakowa, dowiedzieliśmy się też, że rozpaczliwie poszukuje nas Tatuś.

Tymczasem Mama zaraz po naszym przybyciu do Zakrzowa napisała do oflagu zwykłą kartkę, która na szczęście po dłuższej wędrówce do niego dotarła. Tatuś natychmiast odpisał, adresując do Zakrzowa, ale list dotarł do nas, gdy byliśmy już w Krakowie.

Leży przede mną wyblakły już list o dziwnym kształcie: na górze napis po niemiecku i polsku: „Na tej stronie pisze wyłącznie jeniec wojenny! Pisać tylko ołówkiem, wyraźnie i nad liniami!” A dalej Tatuś: „29 września 1944. Ukochani moi! Nie możecie sobie wyobrazić, jak się ucieszyłem, gdy po wielu tygodniach strasznego niepokoju o Was otrzymałem Waszą kartkę i to na drugi dzień po nabożeństwie odprawionym w tutejszej kaplicy na Waszą intencję…” Nie do końca chyba Tatuś wierzył, że wszyscy przeżyliśmy to piekło, bo w liście z 16 października 1944 pisał: „Czy dzieci zdrowe? − niech koniecznie do mnie napiszą, żebym mógł wierzyć, że naprawdę żyjecie wszyscy”.

Natychmiast po otrzymaniu informacji, że rodzina przeżyła powstanie, Zygmunt Budzyński zaczyna kompletować paczkę dla najbliższych. O tym, że nie ma zgody na jej wysłanie, a następnie o niepokoju związanym z tym, czy przesyłka dotrze do adresata, wspominał w kilku listach.

Listy Zygmunta Budzyńskiego pełne są niepokoju o najbliższych: o ich stan fizyczny i nerwowy. Kilkakrotnie powtarza się w nich próba pocieszenia rodziny po stracie wszystkiego. Jak wspomina Ewa Krygier, zaraz po wojnie jej ojciec Zygmunt pytał żonę, co myślała, kiedy widziała, jak płonie ich dom w Warszawie. Halina odpowiedziała, że nic nie myślała. Dla jej męża, który lata wojny spędził w odosobnieniu, strata ta wydawała się czymś bardziej istotnym, niż dla Haliny, która przez wiele dni w każdej chwili stracić mogła życie.



Fragmenty listów Zygmunta Budzyńskiego do żony i dzieci (te listy docierały już do Krakowa):   

29.09.1944 r.

„Kochanie! Jestem zupełnie zdrów, jak i nasi wspólni znajomi. Staram się wysłać Ci paczkę z bielizną, papierosami amerykańskimi i angielskimi, czekoladą, kakaem, kawą – koledzy się złożyli, nie mam pewności jednak, czy dojdzie. Zrobię wszystko, by wysłać, dojście nie w mojej mocy. Jak Wasze zdrowie, czy nie przeziębiacie się, jak dzieci? Pisz, Kochanie, pisz o wszystkim, nic nie ukrywaj przede mną”.

16.10.1944 r.

„Koledzy dali mi na ten cel bieliznę, swetry, szale, rękawiczki, paręset papierosów amerykańskich i angielskich, herbaty angielskiej itp., obym tylko mógł tym ulżyć Waszej ciężkiej doli. Obecna pora roku przejmuje mnie grozą, gdy o was myślę – a nie ma chwili, bym o Waszym losie nie myślał”.

08.11.1944 r.

„Kochanie moje najdroższe! Wczoraj otrzymałem Twoją kartkę z 23.10. Ucieszyłem się bardzo, że macie chociaż dach nad głową i serdeczną opiekę. Zapomnijcie szybko o stracie i przeżyciach – tyle ludzi w tej wojnie utraciło wszystko i co dzień traci. Da Bóg przeżyć do końca, a życie ułoży się znów. Ja z resztą tak przyzwyczaiłem się do mieszkania w baraku i kontentowania się najmniejszym, że na pewno nigdy nie będę narzekał”.

10.11.1944 r.

„Ukochane moje maleństwa! Już drugi raz w swoim krótkim życiu musieliście iść na tułaczkę – tatuś przez cały ten czas był myślą i sercem z Wami. Znaleźliście się znów w nowych warunkach, trudniejszych, niż dotychczasowe. Wiem, że nie potrzebuję Wam nawet o tym pisać, że tym bardziej teraz musicie Waszymi gorącymi serduszkami ułatwiać życie Mamusi, Babci i Cioci. Pamiętajcie o tym, ile wdzięczności jesteście winni tym, którzy Was przygarnęli i Wam tak dużo pomagają. Czy wiecie coś o Waszych koleżankach i kolegach z Warszawy? – rozproszyli się pewnie po całym kraju. Biedne Wy nasze polskie dzieci!”

22.11.1944 r.

„Ponieważ tak długo teraz listy idą, już teraz przesyłam Wam najserdeczniejsze życzenia świąteczne – jakie smutne będziecie mieli te święta – niech Wam Bóg oszczędzi nowych tragicznych przeżyć tej wojny – to są moje bodaj jedyne i najważniejsze na dziś życzenia; oby huragan wojny nie dotknął Was ponownie, bo tyle już przeżyliście i przecierpieliście. Starajcie się zapomnieć ostatnie przeżycia i niech żadne smutki i bolesne przeżycie czy wspomnienie nie smuci Waszych twarzy chociaż w dni świąt. Jak tułacze spędzać będziecie te święta – bez własnego domu i dachu nad głową – ale wiem, że spotkacie wokół siebie tyle serca i uczucia, że choć na chwilę uśmiech zagości na Waszych twarzach. Ja będę sercem z Wami – ja tyle już świąt przeżyłem z dala od najbliższych, bez domu, bez rodziny, że prawie już nie umiem sobie wyobrazić świąt naprawdę radosnych i wesołych – jak to kiedyś, dawniej bywało – a czy będzie jeszcze kiedyś?”

1.12.1944 r.

„Krzyś ślicznie już pisze – i pomyśleć, że dopiero 6 lat skończył – pewno będzie pilnym uczniem. Ucz się, synku, bo czego się nauczysz, tego nawet wojna Ci nie zabierze”.



Tatuś po wzięciu do niewoli przeszedł przez kilka oflagów, by wreszcie znaleźć się w oflagu VI B w Dӧssel, na pograniczu Westfalii i Hesji. Szczególnie ciężkie były ostatnie miesiące niewoli.

Oflag był dwukrotnie bombardowany: 27 września 1944 w wyniku nalotu zginęło 90 oficerów, a 230 zostało rannych. Bombę zrzucił angielski lotnik, który nie zdawał sobie sprawy, w co celuje. Drugie bombardowanie miało miejsce w marcu 1945 roku, zginęło wtedy 2 oficerów, a kilkunastu zostało rannych.

W Dӧssel także miała miejsce najtragiczniejsza ucieczka: w 1943 roku w nocy wydostało się podkopem 47 jeńców, z czego 37 Niemcy bestialsko zamordowali. Po tej ucieczce przez pół roku obóz był pod szczególną „opieką” gestapo (dane zawarte w książce Juliusza Pollacka „Jeńcy polscy w hitlerowskiej niewoli”). O tych faktach Tatuś nie mógł do nas pisać. Pamiętam tylko, że przez parę miesięcy listy do Warszawy docierały bardzo rzadko (musiała to być druga połowa 1943 r.), a w październiku 1944 roku Tatuś pisał do nas do Krakowa: „Los nasz jest okropny, a koniec wojny stokroć gorszy niż początek. Jedynie silna wiara w lepszą przyszłość może nam pozwolić przetrwać!”

Udokumentowany jest pobyt Zygmunta Budzyńskiego w dwóch oflagach. Po wzięciu do niewoli przebywał w obozie X A w Sandbostel (Dolna Saksonia). W drugiej części wojny znalazł się w oflagu VI B w Dӧssel (dziś część miasta Warburg).

Jak wspominał Wincenty Kawalec, przez kilkanaście miesięcy jeniec Sandbostel, uciekinier z Dӧssel, obóz w Sandbostel był olbrzymi, zgodnie z nazwą zbudowano go na piaszczystym pustkowiu. Sypiący się do oczu i gardła piasek dodatkowo utrudniał życie przetrzymywanych tam jeńców. Gdy w połowie 1941 roku jeden z jeden z jeńców- Volksdeutchów zdradził Niemcom plany rozbrojenia obozu, gestapo urządziło tzw. nagi apel – wszyscy jeńcy przez kilka godzin stali nago na placu apelowym [książka Pięćdziesięciu z Dössel, Warszawa 1977].



W obozie w Dӧssel początkowo przetrzymywano oficerów brytyjskich, francuskich i kanadyjskich, Polaków sprowadzono tu prawdopodobnie pod koniec 1942 roku. Podkop, o którym pisze Ewa Krygier, zaczęli kopać Kanadyjczycy. W tym czasie polscy jeńcy przebywający w karnym obozie w Colditz pod Dreznem przez wiele miesięcy również przygotowywali gigantyczny tunel. Gdy prace nie zostały jeszcze ukończone, Polacy dowiedzieli się, że przeniesieni zostaną do obozu w Dössel, a ich miejsce zajmą jeńcy brytyjscy. W tej sytuacji przed wyjazdem przekazali tunel oficerom brytyjskim, a sami otrzymali od nich szkic podkopu w Dössel. Ucieczka z Dössel miała miejsce w nocy z 19 na 20 września 1943 roku. Wincenty Kawalec, jeden z dziesięciu oficerów, którzy nie zostali schwytani po ucieczce, opisał podkop jako własne dzieło polskich jeńców; jego początek zamaskowany był w magazynie węgla, a koniec znajdował się w opuszczonym baraku poza ogrodzeniem strzeżonego pilnie tzw. obozu wewnętrznego, gdzie mieszkali jeńcy. Wydrążony tunel miał kilkadziesiąt metrów długości, średnicę około pół metra, przebiegał na głębokości dwóch i pół metra, wewnątrz było potwornie duszno. Uciekinierzy mieli z sobą doskonale podrobione przez współwięźniów dokumenty i cywilne ubrania, uszyte głównie z obozowych koców. Złapanych dwudziestu oficerów przywieziono z powrotem do obozu, skąd odtransportowano ich do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie i tam rozstrzelano, kolejnych siedemnastu oficerów zamordowano w siedzibie gestapo w Dortmundzie. W kilka tygodni po tej ucieczce aresztowano trzech oficerów wchodzących w skład obozowego kierownictwa ruchu oporu, w tym ówczesnego konspiracyjnego komendanta – podpułkownika  Bronisława Kowalczewskiego; wszyscy zginęli w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie. Pozostałych jeńców w Dӧssel trzymano wtedy podczas apeli na deszczu i mrozie, ograniczono im racje żywnościowe i – najprawdopodobniej – wprowadzono zakaz korespondencji.

Bombowiec brytyjski, który omyłkowo zrzucił bombę na obóz w nocy 27 września 1944, brał udział w ataku lotniczym na stację kolejową w Nӧrde. Juliusz Pollack podaje informację, że w końcowym okresie wojny obóz w Dössel liczył ponad 2 500 oficerów, w tym 15 generałów, oraz około 300 podoficerów i szeregowców. Dużą, ponadtysięczną grupę więzionych w Dӧssel stanowili oficerowie polscy, którzy po klęsce wrześniowej chcieli przedostać się na Zachód i przekroczyli granicę Polski z Rumunią. Tam internowani, w 1941 roku wydani zostali Niemcom. W każdym baraku obozu w Dӧssel mieszkało od 120 do 160 jeńców.

Starszym obozu, czyli wyłonionym przez jeńców ich reprezentantem wobec władz niemieckich i organizacji pomocy jeńcom, był gen. broni Leon Berbecki, przed wojną inspektor armii i prezes Ligi Obrony Powietrznej państwa. W ramach obozowego ruchu oporu działały sekcje: radiowa i propagandowa, ucieczkowa, wywiadu i kontrwywiadu oraz sekcja łączności z Komendą Główną AK. Sztab tajnej organizacji opracował plan opanowania w sprzyjających okolicznościach ważnych obiektów w obozie i okolicy.


Ojciec wysłał do nas paczkę z żywnością i innymi artykułami, które mogliśmy spieniężyć. Wszystko to zebrał wśród kolegów z oflagu. Wkrótce sam potrzebował pomocy, bo nie miał co jeść.


Pamiętam dzień 9 maja 1945 roku. Szłam wtedy z Ciocią Zosią krakowskimi Plantami, gdy odezwały się syreny zwiastujące zakończenie wojny. Pod koniec wojny znów straciliśmy kontakt z Tatusiem. Tuż przed wyzwoleniem przez aliantów w obozie panował straszny głód, a Tatuś zachorował na gruźlicę.

W końcu września i w październiku Zygmunt Budzyński z wielkim zaangażowaniem kompletuje paczki z ubraniami i jedzeniem dla swoich najbliższych, pomagają mu w tym koledzy – oficerowie. W listopadzie sytuacja w obozie się pogarsza; w grudniu sam szuka osób, którym mógłby przesłać nalepkę uprawniającą do wysłania przesyłki dla jeńca. Oto fragmenty listów do żony Haliny:

12.11.1944 r.

„Jakbym chciał teraz, Kochanie, być z Tobą, dzielić Twoje kłopoty i trudy! U mnie teraz gorzej, paczki z kraju się skończyły, amerykańskie też – zaciskam pasa, ale to już niekrótko [?] potrwa”.

10.12.1944 r.

„Może wyślę Ci, Kochanie, nalepkę – tylko Ty nie wysyłaj, a poproś ode mnie burmistrzów, Sokołowskich lub kogo ze znajomych w moim imieniu. Może będą mogli przysłać mi coś do gotowania, choćby samej kaszy i nieco tłuszczu. Ciężko mi występować z tego rodzaju prośbą – Ty, Kochanie, masz tyle na głowie, ale ostatnia konieczność mnie do tego zmusza”.

27.12.1944 r.

„Więc już i po świętach – dzięki Bogu nie byłem w święta głodny – kartofle od paru tygodni oszczędzane po jednym z każdego obiadu stanowiły podstawę świąt – w formie kotletów kartoflanych z sosem czy samych kartofli z tymże sosem do tego śliwki suszone w kompocie i kawa. Nastrój świąteczny był chyba podobny do Waszego – za długo, stanowczo za długo już to wszystko trwa i w dodatku pod koniec przybiera takie okropne formy”.

Jak pisze Juliusz Pollack, w obozach jenieckich były często długie okresy głodu mimo pomocy żywnościowej z kraju i zagranicy (Międzynarodowy Czerwony Krzyż, Polski Czerwony Krzyż, instytucje charytatywne i osoby prywatne wielu krajów). „Szczególnie ciężkie były ostatnie miesiące niewoli. Przerwana łączność z krajem, trudności transportowe w Niemczech wywołane bombardowaniami powodowały, że paczki żywnościowe przestały docierać do obozów. Zapasy szybko się skończyły. Niemcy zmniejszyli i tak już głodowe racje żywnościowe”.


Portret Ojca narysowany przez jego współtowarzysza, 1945 r.


31 marca 1945 roku, gdy słychać już było zbliżające się wojska alianckie i cywilna ludność niemiecka uciekała przed frontem na wschód, obóz został ewakuowany. Na miejscu zostało tylko około 200 oficerów niezdolnych do większego wysiłku fizycznego. Pozostali, otoczeni gęstymi strażami, wędrowali w kolumnie, wieczorem zatrzymali się na nocleg w miasteczku Borgentreich. Rano, w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych, Niemcy zarządzili dalszy marsz, ale jeńcy starali się opóźnić wymarsz. Po krótkim bombardowaniu do miasteczka wjechały amerykańskie czołgi. Po kilku godzinach czołgi 5 kompanii 9 dywizji pancernej, wchodzącej w skład 1 korpusu pierwszej armii amerykańskiej, wjechały też na teren obozu w Dössel. Oflag przekształcono w Polski Obóz Wojskowy.

Oto fragmenty listów Zygmunta Budzyńskiego pisanych po wyzwoleniu obozu do rodziny w Guźlinie (rodziców i rodzeństwa):

16.04.1945 r.

„Kochani! Dnia 1.04.1945 r. uwolniły nas wojska amerykańskie. Niemcy w Wielką Sobotę ewakuowali nas, uszliśmy jednak tylko 10 km. Amerykanie nas dopędzili i uwolnili. W ostatnich miesiącach niewoli, gdy nie mieliśmy paczek, mieliśmy straszny głód. Dożywialiśmy się łupinami z brukwi i korzeniami mlecza. Obecnie opływamy we wszystko – żywności mamy bardzo dużo od Amerykan [sic!] i to nadzwyczajnej. Mieliśmy odlecieć na zachód, ale na razie zostajemy w Dӧssel – mieszkamy po staremu. Może niedługo już wrócimy wprost do kraju”.

25.09.1945 r.

„Kiedy my wrócimy do Polski, nie wiadomo. Ja chcę wracać jak najprędzej, ale dotychczas z angielskiej strefy nie repatriują – ma to być w najbliższych czasach, ale my tak czekamy i czekamy i ciągle nic. Jestem zdrów i mam co jeść, ale co z tego, kiedy prawie rok nie mam wiadomości od swoich najbliższych i nie mogę do nich wrócić”.

Zygmunt Budzyński opowiadał żonie, że zimą 1944/45 on i jego koledzy z baraku – w sytuacji strasznego głodu – wpadli na pomysł, że zabiją i zjedzą kota – wcześniej po terenie obozu kręciło się wiele kotów. Kiedy zaczęli się rozglądać, okazało się, że nie ma już ani jednego, widocznie innym ta myśl przyszła do głowy wcześniej.



Z Krakowa pojechaliśmy do Guźlina, wsi położonej koło Brześcia Kujawskiego, zaproszeni przez Dziadków Budzyńskich. W Guźlinie czekaliśmy na wiadomość od Tatusia.

Z ogromną radością przeczytaliśmy list z wieścią, ze Tatuś przyjechał do Szamotuł, bo wiedział, że tam zastanie Ciocię Zosię i dowie się, gdzie my jesteśmy – był to listopad 1945 roku. Mimo że namawiano go, by dla ratowania zdrowia został dłużej na Zachodzie, straszono, że oficerowie wracający z Zachodu wywożeni są na Syberię, gdzie „będą paśli białe niedźwiedzie”, wrócił pierwszym transportem, żeby dłużej nie zostawiać nas samych.

Zygmunt Budzyński wrócił do Polski 9 listopada 1945 roku. Datę tę odnotowano na zaświadczeniu wydanym przez Państwowy Urząd Repatriacyjny w Szczecinie. Z dokumentu wyczytać można jeszcze, że Zygmunt Budzyński, dawny jeniec wojenny, ma „pierwszeństwo i prawo jednorazowego bezpłatnego przejazdu wszelkimi środkami lokomocji” do Warszawy oraz uzyskał zapomogę doraźną w kwocie 80 zł. Trzy dni później – 12.11.1945 – Zygmunt wysłał z Szamotuł do Guźlina telegram do żony: „Przyjeżdżajcie. Wróciłem. Zygmunt”.

To, że małżonkowie spotkają się w Szamotułach, musiało być przez nich jakoś uzgodnione w listach i kartkach, które się nie zachowały. Wynika to z listu pisanego 27.09.1945 przez Zygmunta z Dӧssel, adresowanego do Zofii Janik (do Szamotuł):

„Droga Ciociu! Wczoraj otrzymałem kartkę Halki z 7 VII 45 – radość moja była nie do opisania. Niestety nie wiem, czy Halka już przeprowadziła się do Szamotuł, toteż piszę na adres Cioci, nie do Halki, z prośbą o przekazanie listu Halce”.

Zygmunt nawiązał dawne kontakty z sądem poznańskim, tam pracował przecież do jesieni 1938 roku. 24 listopada prezes Sadu Apelacyjnego w Poznaniu podpisał nową legitymację służbową Zygmunta Budzyńskiego – „sędziego sądu okręgowego w Poznaniu”.



Ponieważ w czasie wojny straciliśmy wszystko, a on – przedwojenny prawnik nie miał czego szukać w Ministerstwie Sprawiedliwości, postanowił wyruszyć na Ziemie Zachodnie. Podjął pracę w Sądzie Okręgowym w Gorzowie Wielkopolskim, otrzymał w pełni wyposażone mieszkanie (po krawcu Niemcu, którego przesiedlono do Niemiec). My – wydawało się, że chwilowo – zostaliśmy w Szamotułach. By nie tracić czasu, zaczęliśmy z bratem chodzić do szkoły. Na początku lutego 1946 roku mieliśmy się przeprowadzić do Gorzowa, ale brat zachorował na świnkę i przeprowadzka się opóźniła.

Tymczasem Tatuś 5 lutego miał sesję wyjazdową w Drezdenku, w ostatnim liście pisał, że spróbuje kupić tam jakąś żywność. Do miasta z dworca można się było dostać tylko promem, gdyż oba mosty były zburzone. Gdy czekał na przeprawę, pomost załamał się, Tatuś wpadł do Noteci i utonął. Miał wtedy 45 lat. W kwietniu woda wyrzuciła zwłoki w Trzebiczu, po roku został ekshumowany i pochowany w Szamotułach, gdyż Mama i Babcia zdecydowały, że tu zostajemy na stałe.

I tak – już bez Tatusia – rozpoczęliśmy nasze powojenne życie. Jak widać, wojna skończyła się w maju 1945 roku, ale długo jeszcze zbierała swoje okrutne żniwo.

Czekając na przeprowadzkę do Gorzowa, Halina Budzyńska z matką i dziećmi zamieszkały na kilka tygodni (jak się wtedy wydawało) z Zofią Janik i Stefą Joniec w mieszkaniu przy ul. Dworcowej 1 (potem numeracja się zmieniła), w domu rzeźnika Antoniego Wrzyszcza. Zygmunt Budzyński podjął pracę w Sądzie Okręgowym w Gorzowie Wielkopolskim. W okresie bożonarodzeniowym przyjechał do żony i dzieci, żona raz odwiedziła go w Gorzowie, obejrzała mieszkanie i wróciła zadowolona. W kilku zachowanych listach z tego czasu Zygmunt pisał o podjęciu współpracy z Kurią, przyszłych dochodach, kłopotach z zatkanymi w mieszkaniu rurami. Rodzina przygotowywała się do przeprowadzki.

Nagle – 6 lutego 1946 – zjawił się u Haliny Budzyńskiej jakiś sędzia z Gorzowa Wlkp. z wiadomością, że poprzedniego dnia zginął tragicznie jej mąż. Zygmunt w drodze na wyjazdowe posiedzenie sądu w Drezdenku nad Notecią czekał wraz z innymi ludźmi na prom; mosty zniszczone zostały w czasie działań wojennych. Pod ciężarem ludzi pomost ugiął się i dwie osoby, w tym Zygmunt Budzyński, wpadły do rzeki. Zygmunt Budzyński ubrany był w mundur amerykański (cywilnego ubrania jeszcze się nie dorobił) i swój gruby – przedwojenny – płaszcz. Mundury amerykańskie, a także obuwie i bielizna, dotarły do polskich jeńców wojennych pod koniec ich niewoli za pośrednictwem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Mundury polskie, noszone przez ponad pięć lat, mimo dbania o nie były wtedy już mocno podniszczone.

Wracając do wypadku, trzeba wspomnieć, że woda była lodowata, prąd bardzo wartki, ubranie szybko nasiąkło wodą, a Zygmunt nie umiał pływać. Mimo to dość długo utrzymywał się na powierzchni wody. Sędzia Cyplik, który jechał na rozprawę razem z nim, opowiadał, że biegł wzdłuż rzeki, rzucał jakieś gałęzie, słyszał krzyk: „Cyplik, ratuj”, ale sam nic nie mógł zrobić. Chociaż na brzegu stało dwóch żołnierzy radzieckich, żaden z nich nie ruszył na pomoc, nie ruszył też nikt inny z pomostu. Ewa Krygier tłumaczy ten fakt charakterem czasów: ludzie mieli jeszcze w oczach wiele tragedii i nie reagowali spontanicznie na ludzką śmierć.


„Głos Wielkopolski”, 13.02.1946 r.


Szamotuły, 23.07.2020

Zygmunt Budzyński – ojciec, sędzia, wiezień oflagu2025-01-03T12:57:25+01:00

Wspomnienia Jerzego Moroza z dziecięcych lat na Kresach Południowo-Wschodnich

Wspomnienia Jerzego Moroza z dziecięcych lat na Kresach Południowo-Wschodnich

Cudem ocalałem

Każdy rodzic marzy o beztroskim dzieciństwie dla swojego dziecka, moje też miało takie być, ale nie było… Urodziłem się 7 stycznia 1936 roku w Brzuchowicach w pensjonacie „Litwinka”, stanowiącym własność dziadków − rodziców mamy, Ireny z domu Koske. Przed wojną była to dla lwowiaków miejscowość wypoczynkowa, dziś to dzielnica Lwowa.

Długo tam nie mieszkaliśmy, bo ojciec mój dostał pracę w majątku u pani hrabiny Baworowskiej w Baworowie koło Tarnopola. Zamieszkaliśmy tam w służbowym mieszkaniu − mama Irena, tata Fryderyk i ja − Jurek. Życie zapowiadało się sielsko-anielskie. Szczęście rodzinne nie trwało jednak zbyt długo.


Brzuchowice, początek lat 20., moja mama Irena w otoczeniu rodziny. Rodzina Koske (moi dziadkowie) byli właścicielami pensjonatu „Litwinka” z kawiarenką, mieli też kamienicę we Lwowie.


Kiedy Niemcy 1 września 1939 roku napadli na Polskę, ojciec zawiózł mnie i mamusię do swoich rodziców − Gizeli i Franciszka Wilgosiewiczów (po śmierci mojego biologicznego dziadka Jerzego Moroza babcia ponownie wyszła za mąż), którzy mieszkali na Pokuciu w miejscowości Pistyń (położonej przy trasie Kołomyja − Kosów − Kuty), a sam, jako podchorąży, mobilizacyjnie należący do Pułku Ułanów Krechowieckich, poszedł na wojnę.

W Pistyniu dziadek Franciszek Wilgosiewicz od 1921 roku był dyrektorem szkoły. Początkowo mieszkaliśmy w szkolnym mieszkaniu, potem w drewnianym domku zakupionym przez dziadków. Tu zaczęły się nasze represje.


Szkoła w Pistyniu, której dyrektorem był mój dziadek Franciszek Wilgosiewicz


Po 17 września 1939 roku − najeździe na Polskę Związku Sowieckiego − zaczęło się wyłapywanie polskich oficerów i wywózki Polaków na Syberię.

Mojemu Ojcu udało się uciec do Rumunii. Tam pół roku siedział w więzieniu, bo dla Rumunów był dezerterem. Potem przedostał się do Francji, gdzie walczył z Niemcami − wspólnym wrogiem. Kiedy Francja skapitulowała, wraz z innymi żołnierzami przepłynął do Anglii. Brał udział w bitwie o Anglię. Na ochotnika zgłosił się na wyjazd do Iraku, by przyłączyć się do Armii Andersa. Przeszedł razem z nią cały szlak bojowy.

Tymczasem do Urzędu Gminy w Pistyniu przyszedł list gończy za moją mamą i za mną − rodziną polskiego oficera (groził nam wywóz na Sybir). Uprzedzeni przez zaprzyjaźnionych pracowników gminy, zdążyliśmy uciec z domu dziadków. Pod osłoną nocy wywieziono nas daleko od Pistynia do miejscowości Łuchy (powiat Dolina), gdzie mieszkała siostra babci. Trzymano nas w budynku gospodarczym na strychu na sianie. Jeść podawano nam w nocy, żeby w dzień nie wzbudzić podejrzeń, że ktoś jest w gospodarstwie.


Dom w Łuchach, w którym dwukrotnie się ukrywaliśmy


Kiedy Niemcy wypowiedziały wojnę Rosjanom i wkroczyły na te tereny, wróciliśmy do Pistynia do dziadków. Tym razem przyszedł za nami niemiecki list gończy (groźba wywiezienia do obozu koncentracyjnego). Ponownie uprzedził nas goniec z Urzędu Gminy i dlatego udało nam się uciec do sprawdzonego miejsca w Łuchach.

Nastała okupacja niemiecka. Sytuacja ustabilizowała się na tyle, że polscy nauczyciele otworzyli szkoły, a ksiądz odprawiał mszę po polsku. Wróciliśmy znowu do dziadków do Pistynia. Miałem 7 lat. Zacząłem chodzić do szkoły i zapisałem się do ministrantów. Długo ministrantem nie byłem, bo pewnego dnia do proboszcza przyjechali, w niemieckich mundurach, Ukraińcy. Skrępowali księdzu ręce, wyprowadzili go z probostwa i na długiej linie przywiązali do siodła konia. Ciągnęli tak długo, aż wyzionął ducha. Ostatni raz służyłem do mszy na pogrzebie mojego księdza proboszcza.


Drewniany kościół w Pistyniu (poświęcony w 1770 r.) w okresie międzywojennym i miejscowy proboszcz ks. Józef Grzesiowski w otoczeniu harcerek

Przy grobie zabitego przez Ukraińców ks. proboszcza. Kościół został spalony w nocy z 7 na 8 grudnia 1944 r. w czasie ludobójstwa polskich mieszkańców Pistynia, z pawej strony miejsce po nim.


W tym czasie doświadczyłem wielu okrucieństw wojny. Kiedy szedłem ze szkoły, w połowie drogi do domu, zatrzymały się nagle przede mną dwa opancerzone samochody. Wyskoczyli z nich żołnierze niemieccy i zaczęli strzelać do idących ulicą Żydów. Poznawali ich po myckach, brodach i ubiorze. Gdy zastrzelili Żyda idącego obok mnie i zobaczyłem cieknącą strumieniem po chodniku krew i rozbryzgany na ubraniu mózg, stanąłem jak posąg bez ruchu. Akcja trwała krótko. Nie wiem, jak długo tak stałem, nie wiem, dlaczego mnie nie zastrzelili.

Do Pistynia zbliżał się front. Schowaliśmy się w huculskiej chacie − 7 osób: pięć kobiet i dwoje dzieci. Jeden z wycofujących się żołnierzy niemieckich wszedł do tej chaty, spędził nas do jednej izby, wyciągnął pistolet i zaczął rozstrzeliwać po kolei. Mamusia chwyciła mnie i wciągnęła na kaflowy piec pod ścianą. Przytuliła do siebie, kazała zrobić znak krzyża i tak, leżąc, czekaliśmy na śmierć. Kiedy żołnierz  wszystkich zastrzelił, podszedł do pieca, przesunął lufą pistoletu nogę mamusi i strzelił. Kula przeszła między nami, drasnęła mnie tylko po nosie, a mamusię w czoło. Pocisk rozerwał się w ścianie. Oboje straciliśmy przytomność. Leżeliśmy tak kilkanaście godzin. O świcie znaleźli nas żywych ludzie, którzy przyszli wynosić zabitych. Stres był tak ogromny, że przez trzy dni nie mogłem stać o własnych siłach, nie jadłem, nie piłem (zwilżano mi tylko usta wodą). W tym domu rozstrzelano pięć osób, ja z mamą cudem ocalałem.


W tym domu rozstrzelano pięć z osób. My z mamą cudem ocaleliśmy.


Po wyzwoleniu Pistynia przez Rosjan 8 maja 1944 roku gehenna Polaków się nie skończyła. Żołnierze-wyzwoliciele osiedlili się w miastach, a na wsiach Ukraińcy zaczęli palić polskie kościoły, domy i w najokrutniejszy sposób mordować Polaków.

Pistyńskie domy paliły się 8 listopada 1944 roku. W nocy usłyszeliśmy hałasy, krzyki ludzi. Zdążyliśmy uciec z domu. Schroniliśmy się u zaufanego Hucuła na strychu w sianie. Tam przeczekaliśmy do rana. Musieliśmy dostać się do miasta, do Kołomyi.

Dziadek załatwił transport, ale dopiero następnego dnia, więc kolejną noc trzeba było spędzić w Pistyniu. Znaleźliśmy nocleg w niespalonej chacie „mieszanego” małżeństwa (Polka − Hucuł albo odwrotnie, nie pamiętam) pod górą Hołycią. Ta noc również nie była spokojna. Obudziło nas walenie do drzwi i krzyk „Witwiraj dwery!”. Jakiś Ukrainiec zaczął wyrąbywać siekierą dziurę w drzwiach wejściowych. Mamusia spojrzała na mnie, przyłożyła palec do ust i powiedziała szeptem „Jureczku, klękamy i modlimy się”. Nagle, gdzieś na zewnątrz pada strzał. Słychać, jak Ukrainiec ucieka za chatę. Modliliśmy się do świtu. Ukrainiec nie wrócił. Okazało się, że w nocy przejeżdżał na koniu rosyjski żołnierz patrolujący teren. Akurat przed tym domem jego koń złamał nogę i żołnierz na miejscu go zastrzelił (tym jednym strzałem), a Ukrainiec zwyczajnie się wystraszył i uciekł. Wreszcie świt.

Zaprzyjaźniony, zaufany Hucuł przebrał nas w huculskie stroje i wozem drabiniastym ruszyliśmy do Kołomyi. Po drodze też przygody. Dziadek Franciszek, dzięki swoim znajomościom, załatwił mieszkanie w mieście koło cegielni.


Gimnazjum urszulanek w Kołomyi w okresie międzywojennym


Znowu zacząłem chodzić do szkoły (szkoła podstawowa Urszulanek), do drugiej klasy. Nie trwało to długo, około dwóch miesięcy. Pewnego dnia w trakcie lekcji weszła do klasy nauczycielka i powiedziała, że przyjechali Sowieci i zabierają chłopców (nie wiadomo dlaczego), mówiła, że oni (nauczyciele) nic nie mogą zrobić i gdzie kto może, niech ucieka, natychmiast! Wyskoczyłem przez okno, potem przez płot kuty, wysoki (pamiętam, że rozdarłem spodnie), na ulicę i biegiem do domu. Do szkoły więcej nie poszedłem.

14 stycznia 1945 roku pod dom w Kołomyi podjechał ciężarowy samochód, wyszło dwóch rosyjskich żołnierzy, powiedzieli, że zabierają nas do meldunku i że nic ze sobą nie mamy zabierać. Oczywiście kłamali. Zawieźli nas na dworzec kolejowy w Kołomyi, wsadzili do bydlęcego wagonu i zabronili wychodzić. Zapełnili w ten sposób około 40 wagonów nami, Polakami. Pociąg ruszył drugiego dnia, czyli 15 stycznia 1945 roku. Po raz pierwszy stanął we Lwowie − uzupełniał wodę, węgiel. Nie wolno nam było opuszczać pociągu. Mamusia jednak wyszła, była w swoim parafialnym kościele Św. Elżbiety (niedaleko dworca), by się pomodlić, pewnie pożegnać. Kiedy wróciła, po paru godzinach pociąg ruszył.

Jechaliśmy w okrutnych warunkach, bez wody, toalety i jeść też nikt nam nie dawał. Warunki poprawiły się po przekroczeniu Wisły. Przejazd pociągiem przez Wisłę był dla mnie ostatnim silnym przeżyciem. Mostu nie było. Saperzy pobudowali prowizoryczny, drewniany most. Podczas przejazdu po nim belki zaczęły skrzypieć, a cały pociąg się kołysał.

Dowiadywaliśmy się , gdzie można się osiedlać. Dziadek wybrał Wielkopolskę. W Szamotułach wysiedliśmy 15 kwietnia 1945 roku. Miałem wtedy 9 lat. Tu poszedłem do I Komunii Św., chodziłem do szkoły, pracowałem i założyłem rodzinę. Cieszę się, że Bóg pozwolił mi skończyć 83 lata i mogę przekazać historię i opowiedzieć o gehennie, jaką przeżyli podczas II wojny światowej Polacy na Kresach Południowo-Wschodnich.

Jerzy Moroz

spisane w 2017 r.

Szamotuły, 11.07.2020

Brzuchowice były piękną miejscowością wśród lasów, na widocznym wzgórzu znajdowała się skocznia narciarska


Rodzice Irena (1918-1969) i Fryderyk (1908-1985) Morozowie ze mną (byłem ich jedynym dzieckiem), 1936 r. Ojciec był absolwentem 4-letniej szkoły ekonomiczno-handlowej we Lwowie.


Moi rodzice chrzestni – hrabina Baworowska i zarządca majątku Franciszek Skóra. Po wojnie hrabina wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych.


Pistyń to bardzo malownicza wieś na granicy Pokucia i Huculszczyzny. Od XIX w. była to miejscowość sanatoryjna i wypoczynkowa.


Na tym dworcu w styczniu 1945 r. zapakowano nas w bydlęce wagony i wywieziono na zachód Polski.


Kościół św. Elżbiety we Lwowie znajduje się niedaleko dworca. W 1945 r. nazwano kościołem łez – to w nim modlili się Polacy zmuszeni do opuszczenia rodzinnych stron.


Z mamą – 1946 r. Zdjęcie zrobione w Szamotułach


Wojna na zawsze rozdzieliła moich rodziców. Zobaczyli się dopiero po 25 latach – zdjęcie zostało zrobione w czasie tego spotkania (od lewej Fryderyk, Irena i ja – Jurek, 1964 r.).

Ojciec przeszedł szlak bojowy z 2 Korpusem Polskim pod dowództwem gen. Władysława Andersa – dawny ułan przesiadł się do czołgu. Po wojnie szukał nas przez Czerwony Krzyż i otrzymał informację o naszej śmierci. Prawdę o losie najbliższych poznał dzięki znajomemu, z którym miał kontakt, a który także osiedlił się w Wielkopolsce. W obawie o życie nie zdecydował się jednak na powrót do kraju.

Mama zmarła na nowotwór w wieku 51 lat, a ojciec ponownie się ożenił. Po śmierci Ojca jego poważnie chora żona Maria przez kilka lat mieszkała z nami w Szamotułach (zmarła w 1995 r.). Dziadek Franciszek Wilgosiewicz (1893-1982) po wojnie uczył w szkołach w Nojewie i Ostrorogu. W latach szkolnych i na początku mojej pracy często miałem nieprzyjemności związane z tym, że ojciec mieszkał w Anglii.

Strony, z których pochodzę, odwiedziłem kilkakrotnie – z rodziną i jako przedstawiciel Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich.




Zdjęcia – własność Jerzy Moroz i Polona.pl

Wspomnienia Jerzego Moroza z dziecięcych lat na Kresach Południowo-Wschodnich2025-01-03T12:59:22+01:00

Stanisław Kowalewski, Życie w powojennej rzeczywistości

Stanisław Kowalewski

Wspomnienia

część 3: Życie w powojennej rzeczywistości

W nowej rzeczywistości

Gdy już Niemcy opuścili Szamotuły i powstała Milicja Obywatelska, zostałem mianowany referentem brygady śledczej w Szamotułach. Rozpocząłem więc trudną pracę wywiadowczo-śledczą w mieście i na terenie powiatu. Zdarzały się różne trudne, nieprzyjemne sytuacje, szczególnie, że dużo policjantów odeszło do lasu, gdyż nie zgadzali się z nową rzeczywistością. Należało bardzo ostrożnie postępować, gdyż zginęły także wraz z nimi różne dokumenty ważne dla działalności. Ci, co odeszli, to już nie powrócili, a zgłosiła się ich część dopiero wtedy, gdy został ogłoszony komunikat, że kto zgłosi się w wyznaczonym terminie, uniknie kary, a kto po tym terminie − zostanie złapany, będzie rozstrzelany.

Tych, którzy się ujawnili, miałem możność spotkać i z nimi porozmawiać. Twierdzili, że często mnie obserwowali, gdy chodziłem po ulicach miasta Wronki, gdzie pełniłem funkcję Komendanta Milicji Obywatelskiej. Oni często jeździli po mieście motocyklami. Mam dużą satysfakcję, że podczas sprawowania tak odpowiedzialnej pracy zaskarbiłem sobie szacunek u mieszkańców miasta. Niektórzy nawet po latach wspominali moje dobre działania we Wronkach.

Zdarzały się także różne nieprzyjemne sytuacje. Pewnego dnia, podczas mojej nieobecności na posterunku we Wronkach, do komendantury przyjechało samochodem osobowym dwóch żołnierzy w randze kaprala i porucznika Wojska Polskiego. Na posterunku przebywało aktualnie kilku milicjantów, przygotowujących się do pełnienia służby w terenie. Przybyli poinformowali, że będą przeprowadzali kontrolę działalności Posterunku. Jednocześnie polecili, aby ktoś mnie odszukał, jako odpowiedzialnego za Posterunek. Odszukano mnie na dworcu kolejowym we Wronach, gdzie załatwiałem sprawę służbową. Po usłyszeniu informacji o niespodziewanej wizycie, a zawsze bytem uprzedzany, wróciłem do komendantury, jednak po drodze nabrałem pewnych podejrzeń. Na posterunku zaskoczyłem przybyszy, mając w ręku broń, zawołałem, aby podnieśli ręce do góry. Moi współpracownicy szybko ich rozbroili, gdyż nie spodziewali się takiego obrotu sprawy.

Do końca nie byłem pewny, czy są to właściwi żołnierze, czy przyszli z lasu. Mimo przedstawionych mi dokumentów, z właściwymi podpisami i pieczęciami (okrągłymi), miałem prawie pewność, że przyszli z lasu, aby narozrabiać w komendanturze. Dokumenty były potwierdzone przez władze z Warszawy i Poznania, a rozkaz wyjazdu do Wronek w zasadzie nie budził zastrzeżeń. Udawałem, że wszystko jest w porządku i udostępniłem im tylko niektóre akta. W tym czasie moi współpracownicy byli bardzo czujni i nie zostawiali ich samym sobie. Widząc, jak ich traktujemy, szybko uwinęli się z kontrolą i odjechali. Prawdziwe władze śledcze potwierdziły moje obawy i domysł, że byli to ludzie z lasu, gdyż na stanie wojska nie było takiego samochodu (chodziło także o kolor) ani numery rejestracyjne auta nie figurowały w spisie. Okazało się także, że opisany kapral pracował krótko w Milicji Obywatelskiej i uciekając do lasu, zabrał ze sobą mnóstwo dokumentów niewypełnionych oraz wiele różnych pieczątek. Łatwo więc było podrobić papiery, które wydawały się prawdziwe.

Podczas pracy w milicji miałem jeszcze wiele sytuacji, które wymagały dużo wysiłku z mojej strony oraz nieprzespanych nocy. Był to bowiem okres kształtowania się władzy ludowej w Polsce.


Dwaj szamotulscy weterani powstania wielkopolskiego. Z prawej Stanisław Kowalewski


Po odejściu z milicji zostałem zatrudniony w Prezydium Powiatowej Rady Narodowej, Wydział Rolnictwa i Leśnictwa w Szamotułach. Odpowiadało mi to, gdyż nie musiałem jeździć do pracy do Wronek, bowiem rodzina moja mieszkała w Szamotułach.

Prowadziłem Referat Państwowego Funduszu Ziemi jako starszy referent. W tym biurze przepracowałem od 1946 roku do 1954. Praca była również odpowiedzialna i czasem niebezpieczna. Brałem między innymi udział w:

– organizowaniu Spółdzielni Produkcyjnych,
– kontraktacji trzody chlewnej oraz zboża,
– likwidacji zużytych maszyn rolniczych poniemieckich,
– rejestracji poniemieckiej trzody chlewnej, bydła, koni,
– różnych czynach społecznych według aktualnych potrzeb,
– zawieraniu umów dzierżawnych na ziemię orną, lasy, łąki, ogrody itd.

Takich umów dzierżawnych wypisałem kilkanaście tysięcy. Była to nader uciążliwa i pracochłonna praca, gdyż każda była wykonywana w czterech egzemplarzach, a przecież nie było wtedy takich maszyn jak ksero. Za prawidłowe i rzetelne wywiązywanie się ze swoich obowiązków często otrzymywałem nagrody i premie, a także pochwały na piśmie. Kiedy w 1955 roku nastąpiła wielka reorganizacja Urzędu, bardzo dużo pracowników zwolniono. Wśród nich byłem i ja.

Znalazłem pracę w Ochronie Obiektów Mienia Państwowego i Spółdzielczego, gdzie pracowałem przez okres jednego roku. Zajmowałem tam stanowisko kierownika Spółdzielni Ochrony Obiektów w Szamotułach. Do moich obowiązków należało między innymi przeprowadzanie nocnych kontroli obiektów oraz kierowanie ruchem pracowników danego obiektu. W tym czasie miałem duże kłopoty ze zdrowiem, co spowodowało, że byłem zmuszony zwolnić się z pracy.

Poszukiwanie pracy i licha egzystencja

Przez kilka miesięcy byłem bez pracy i to utrudniało nam życie. Wyczytałem w gazecie, że istnieje możliwość zatrudnienia w nowo budowanym mieście obok Krakowa, w Nowej Hucie. Mimo że zdrowotnie nie byłem w porządku, zmuszony byłem skorzystać z takiej okazji.

Miałem trochę szczęścia, gdyż właśnie poszukiwani byli kierowcy z I i II kategorią prawa jazdy, a ja takie miałem. Po przebadaniu przez lekarza, który mimo wszystko uznał, że mogę pracować jako kierowca, oraz zdaniu egzaminu wstępnego zostałem zatrudniony i przydzielono mi ciężarowy samochód 5-tonowy, przystosowany do przewozu pracowników. Woziłem do pracy i z pracy pracowników z odległości około 80 kilometrów, zatrudnionych w Hucie. W międzyczasie przewoziłem na terenie Huty różne materiały budowlane.


Budowa Nowej Huty. Źródło zdjęcia Muzeum Historii Miasta Krakowa


Żona została w Szamotułach, mając na swojej głowie sześcioro dzieci, gdyż żadne jeszcze nie pracowało. Wprawdzie Jadwiga i Marian próbowali sobie radzić, ale pozostała czwórka wymagała opieki i wyżywienia, a także odzieży.

Trudny był czas oczekiwania na pierwszą wypłatę. Nikt nie pomógł mi w tym trudnym okresie. Żona zmuszona była szukać pracy, którą znalazła we Wronkach w fabryce Mączkarnia. W tym czasie mieszkała u najstarszej córki i jej męża we Wronkach w pokoiku nad pomieszczeniami gospodarczymi.

Młodszy syn wyjechał na stałe do Skarżyska Kamiennej, gdzie pracował w Zakładach Metalowych. Młodsza córka także znalazła sobie pracę, najpierw jako fryzjerka, potem w biurze opałowym.

Przeniosłem się do Krakowa, gdzie rozpocząłem pracę w Przedsiębiorstwie Geofizyki jako pracownik umysłowy na etacie starszego referenta transportu w bazie transportowej w Pile, a następnie jako mechanik. W Przedsiębiorstwie Geofizyki przepracowałem cztery lata i stąd przeszedłem na rentę inwalidzką, między innymi w wyniku zatrucia benzyną. Wróciłem do Wronek i tutaj znalazłem pracę w Spółdzielni Metalowej jako kierowca samochodu ciężarowego. Tutaj pracowałem przy obsłudze samochodu i w warsztacie.

Moja żona już nie pracowała i zdecydowaliśmy się opuścić Wronki. Ponieważ w Śmiłowie miałem przydzieloną ziemię (1 ha) z reformy rolnej, postanowiłem pobudować na niej szałas z drzewa i płyt pilśniowych i tam zamieszkać. Była z nami juz tylko najmłodsza córka, Elżbieta.

Na tym polu założyłem sobie ogrodnictwo oraz zakontraktowałem na sprzedaż cebulę. Oprócz podstawowego szałasu zbudowałem sobie także dwie szopy na przechowywanie sprzętu ogrodniczego oraz na przechowywanie produktów. Zbudowałem także chlew do hodowania trzody chlewnej oraz drobiu.

Podczas budowy 7-metrowej studni nie zabezpieczyłem wykopu i osunęła mi się ziemia. Miałem szczęście, że wyszedłem z tego cało. Woda okazała się wyjątkowo dobra i przeznaczałem ją nie tylko do celów spożycia, ale także do ogrodnictwa i trzody żywej. Nawet ze Śmiłowa przychodzili do nas ludzie na dobra herbatę. Na tym polu uprawiałem cebulę, marchew, ogórki, kapustę, ziemniaki. Za uzyskanie z jednego hektara 40 kwintali pszenicy otrzymałem nagrodę z PZGS w Szamotułach.

Dla wygody kupiłem sobie motocykl, aby sprawy związane między innymi z ogrodnictwem nie utrudniały mi życia. Trzy razy w tygodniu sprzedawałem swoje produkty na rynku w Szamotułach. Ponadto zawarłem umowy kontrakcyjne na zbyt cebuli, ogórków, kapusty i ziemniaków. Umowę zawarłem ze Spółdzielnią Ogrodniczą w Szamotułach.

Teraz także hodowałem inwentarz żywy: kury, świnie, króliki i gołębie. Z gołębiami miałem zawsze kłopot i żadnych korzyści. Często w nocy zakradały się do gołębnika sowy lub koty czy jastrzębie, które przetrzebiały mi moje stadko. Miałem dwa psy: Murzyna i Norusa. Raz nawet schwytałem sowę w specjalnie zastawione sidła. Któregoś dnia uciekły mi w pole dwa dorodne prosięta. Poszukiwania nie dały rezultatu.

W tym okresie było mi bardzo ciężko. Nie miałem czym zawozić warzyw na targ do Szamotuł, a także już odczuwałem skutki podeszłego wieku. Trudno było też fizycznie pracować na działce. W 1966 roku uległem nieszczęśliwemu wypadkowi: miałem kolizję, jadąc na motocyklu, z wozem. Straciłem przytomność, wstrząs mózgu, pęknięta czaszka. Jechałem bez okularów. Do przytomności doprowadzono mnie za pomocą wstrząsu prądem w szpitalu w Obrzycach, gdzie leżałem 5 tygodni.

Po powrocie do domu zamieszkaliśmy już w Szamotułach na Rynku 49, byłem jeszcze przez okres 3 miesięcy pod kontrolą lekarską.

Zdecydowałem się jeszcze na pracę. Znalazłem ją jako szatniarz w nowo wybudowanej restauracji pod nazwą „Ustronie” przy ulicy Sportowej w Szamotułach. Wytrzymałem tam pół roku. Powodem zwolnienia było między innymi to, że miałem do czynienia z wieloma pijakami, którzy zaczepiali mnie w sposób chamski, a musiałem po nich sprzątać także w ubikacji.

Następną moją pracę rozpocząłem w Miejskiej Radzie Narodowej jako magazynier i referent do spraw bezpieczeństwa drogowego. Pracowałem tutaj przez 7 lat, aż do czasu reorganizacji Urzędu. Praca moja polegała między innymi na kontrolowaniu naprawy chodników ułożonych z płyt cementowych, naprawy dziur w jezdniach, ustawianiu nowych znaków drogowych i ich konserwacja. Ponadto sprowadzałem materiały betonowe, płyty chodnikowe. krawężniki, trylinkę rury do mostów itd.


Zdjęcie dawnych powstańców wielkopolskich z Szamotuł, 1980 r. 3. z prawej Stanisław Kowalewski, 2. z lewej Antoni Śmiglak, 2. z prawej Antoni Śmigielski, 1. z prawej Stanisław Krupski, działacz ZBoWiD-u.


Podsumowanie życia

Była to moja ostatnia praca. Teraz wraz z żoną chodzimy na spacery, do kościoła, przypominamy sobie dawne czasy, analizujemy życie naszych dzieci, rozwiązujemy na bieżąco nasze kłopoty gospodarcze. Dzięki Radzie Państwa Rzeczypospolitej Ludowej mamy dobrą emeryturę i nie możemy narzekać na biedę i niedostatek.

W 1974 roku obchodziliśmy 50-lecie pożycia małżeńskiego. Był to dla nas wielki, wspaniały dzień. Urząd Miejski w Szamotułach zorganizował dla nas wielką uroczystość w Urzędzie. Powitali nas Naczelnik miasta p. [Zdzisław] Korpik oraz sekretarz Partii, zapraszając na lampkę wina i ciasto. Podczas tej uroczystości udekorowano nas medalem 50-lecia za długotrwałe pożycie małżeńskie. Oczywiście nie byliśmy tam sami. Było kilkanaście par, które też obchodziły taką uroczystość. Na tę uroczystość wolno było zaprosić dwie osoby z najbliższej rodziny. Zaprosiliśmy moją siostrę Różańską i córkę Stanisławę. Na zakończenie tej imprezy, w imieniu wszystkich zebranych, przemówiłem, dziękując władzom miejskim za to, co nam zorganizowali, z prośbą o przekazanie Radzie Państwa i Partii naszych podziękowań. Całość była fotografowana.

Była także uroczystość w kościele. Udzielono nam błogosławieństwa bożego i z żoną przystąpiliśmy do komunii świętej. Była dużo zaproszonych gości. Uroczystość rodzinna odbywała się w mieszkaniu oraz w restauracji „Maryna”. Przyjechała moja siostra Wiesia z Warszawy. Nazywa się teraz Łysiak. Ofiarowała kwiat, który bardzo długo przypominał nam o przeżytych chwilach. Z Elbląga przyjechał młodszy syn z synową własnym samochodem marki „Trabant”, aby w takiej chwili odwiedzić rodziców. Nie przybyli najstarsza córka Jadwiga oraz syn Marian. Szkoda, że rodzina nie była w komplecie.


50-lecie ślubu Marianny i Stanisława Kowalewskich. Z prawej proboszcz ks. prałat Albin Jakubczak i kościelny Stanisław Kaliszan, 1974 r.


Nasza rodzina

Poprzez tak długie pożycie doczekaliśmy się siedmiorga dzieci, z których jedna córka zmarła, przeżywszy 11 miesięcy. Na imię miała Weronika. Pozostałe dzieci już dorosłe wyszły z domu rodzicielskiego i pozakładały własne rodziny. Każde z nich ma inny charakter i różny status materialny.

Kiedy urodziła się pierwsza córka, nie miałem stałego zajęcia, a dorywczo byłem zatrudniony przy wyrębie lasu. A że urodziła się 9 sierpnia 1925 roku, wróżyłem sobie z tego, że przyniosła mi szczęście, bo po upływie siedmiu dni od urodzin, otrzymałem stałą pracę woźnego w Komendzie Państwowej Policji w Szamotułach. Zaczęło się inne lepsze życie, córka rozwijała się prawidłowo, a ja juk dostawałem stałą pensję.

Po roku czasu, gdy wszystko w domu przebiegało dobrze, postanowiliśmy z żoną, że postaramy się o drugie dziecko. Córka była dla żony, a więc powinien być chłopiec dla mnie. Tak się stało. Dnia 7 marca 1927 roku urodził się syn, który otrzymał imię Marian. Ważył aż 5 kilogramów, a rozwijał się znakomicie. Chcieliśmy z żoną wykształcić go na kapłana, bo tak mądrze patrzył, a wzrok miał naprawdę uczciwy. Lecz niestety. Nie został kapłanem ani się nawet nie ożenił. Gdy był młodzieńcem, wmawialiśmy mu, aby poszedł do Seminarium, a on na to, „że już poznał życie i świat musi należeć do niego”. Przyuczył się na kursach lotniczych, pracował w Poznaniu-Ławicy jako mechanik na lotnisku. Było te podczas okupacji. Roznosił także gazety w Szamotułach i krótko pracował w warsztatach naprawy samochodów. Ukończył przeszkolenie i jako operator koparki pracował w różnych miastach Polski, a między innymi w Częstochowie, Turoszowie, Nowej Hucie, Gdańsku.

Córka Jadwiga podczas okupacji była zatrudniana jako kelnerka, po wojnie wyszła za mąż i urodziła czterech synów : Andrzeja, Grzegorza, Romana i Piotra. Mieszkali cały czas w Wronkach.

Z żona stanowiliśmy dobraną parę, razem prowadziliśmy gospodarstwo domowe, a nawet wspólnie planowaliśmy narodziny dzieci. Teraz, kiedy mieliśmy już parkę dzieci, doszliśmy do wniosku, że do tej parki do tańca przydałby się ktoś, kto by zagrał im na instrumencie lub zaśpiewał. Żona stwierdziła, że obojętnie, co będzie, byleby było zdrowe.

Urodziła się Weronika, ale niestety zmarła po 11 miesiącach życia. Dopiero 18 sierpnia 1930 roku urodziła się następna córka, której daliśmy imię Maria. Miała bardzo dużo umiejętności. Kiedy skończyła 7 lat, potrafiła grać na akordeonie. Śmialiśmy się, że przygrywa starszej parze do tańca. Skończyła szkołę podstawową i kurs szycia w Spółdzielni Inwalidów we Wronkach. Ukończyła także przeszkolenie jako kelnerka, czyli kurs gastronomiczny i przez długi czas pracowała w gastronomii Kiedy wyszła za mąż, kupili sobie motocykl, a później samochód. Po ukończeniu kursu dla kierowców otrzymała prawo jazdy. Z Szamotuł przeniosła się do Poznania, gdzie pracuje w gastronomii, a jej mąż Tadeusz Figlarz jest taksówkarzem.

21 maja 1932 roku urodził się nam syn Wincenty. Po ukończeniu szkoły podstawowej, a zaczynał już po zakończeniu wojny od razu od 4 klasy, pobierał nauki w Liceum Ogólnokształcącym w Szamotułach, a następnie ukończył w dwa lata 4-letnie Technikum Mechaniczno-Elektryczne stopnia licealnego w Poznaniu. Po otrzymaniu nakazu pracy rozpoczął pracę w Zakładach Metalowych w Skarżysku-Kamiennej. Ożenił się i ma dwóch synów: Marka i Darka. Po uzyskaniu tytułu inżyniera mechanika na wyższych studiach na Politechnice Warszawskiej, wydział w Radomiu z siedzibą w Skarżysku, został służbowo delegowany do Elbląga, gdzie rozpoczął pracę w Zakładach Mechanicznych im. gen. Karola Świerczewskiego. Zajmował tutaj różne stanowiska w zarządzie tego przedsiębiorstwa. Dla podniesienia swoich kwalifikacji ukończył 3,5-letnie studia doktoranckie na Politechnice Warszawskiej i Gdańskiej.


Rodzina Kowalewskich – Marianna z domu Melonek i Stanisław z dziećmi: Marianem, Wincentym, Marią i Jadwigą. Ul. Kościelna w Szamotułach


Dnia 1 sierpnia 1942 roku, czyli podczas okupacji niemieckiej, urodziła nam się kolejna córka − Stanisława. Oczywiście wychowywała się podczas wojny, gdy obowiązywały kartki na podstawowe wyżywienie. Sześć tygodni po połogu żona została zabrana przez Gestapo i przekazana do Piotrkówka do niemieckiego gospodarza do pracy przy wykopkach ziemniaków. Nic czuła się dobrze, a mimo to musiała dziennie robić po 10 kilometrów (licząc tam i z powrotem), aby dojść do pracy. Na moją interwencję przydzielono nam do opieki nad córką starszą panią, bliżej nam nieznaną. Gdy już wykopki dobiegły końca, przekazano żonę do pracy przy budowie kanału przeciwpożarowego, gdzie przepracowała kilka miesięcy. Jakoś udało nam się córkę wychować, a było z nią wiele trudności. W 1962 roku wyszła za mąż, z tego małżeństwa ma dwie córki: Katarzynę i Anetę. Po rozwodzie znalazła drugiego męża − wojskowego w randze majora.

W dniu 2 października 1948 urodziła się nam ostatnia córka, Elżbieta. Była z nami bardzo długo, także gdy mieszkaliśmy w Śmiłowie. Chodziła wtedy do szkoły podstawowej w Szczepankowie. Skończyła Studium Nauczycielskie i zamieszkała w Poznaniu. Wyszła za mąż za rozwodnika, urodziła dwóch synów, wkrótce się rozwiodła.


Msza św. w kościele Matki Bożej Pocieszenia i św. Stanisława Biskupa w Szamotułach; 60-lecie ślubu Stanisława i Marianny Kowalewskich, 1984 r.


Wesołe życie staruszków

W miesiącu październiku 1976 roku na zaproszenie syna i synowej byliśmy w Elblągu przez 10 dni. Syn przywiózł nas tam swoim trabantem. Bardzo dobrze się tam czuliśmy, bo byliśmy przez syna i synową miło traktowani.

Elbląg jest pięknym miastem, posiada dużo krzewów, drzew, zabytków. W 1974 roku został miastem wojewódzkim. Miasto jest dobrze zagospodarowane, co chyba wynika też z tego, że leży blisko morza. Wincenty jest dobrym synem, ma dobry charakter, a jest zadowolony, że jako inżynier może w Zamechu zrobić dużo dobrego.

W dniu l0 maja 1977 roku syn przyjechał do Szamotuł własnym trabantem i zabrał nas do Elbląga na miesiąc. Byliśmy bardzo ucieszeni. Chodziliśmy po ulicach, syn robił zdjęcia, zwiedzaliśmy miasto. Często jeździliśmy na działkę, która leży około 3 kilometrów od miasta. Działka nam się podobała. Jest tam dużo krzewów agrestu i porzeczek, wiele drzew owocowych. W tym roku dobrze obrodziły owoce i warzywa. Bo dużo jabłek, śliwek, porzeczek, agrestu, truskawek. Przyjemnie jest tak sobie popracować, a potem zbierać owoce.

W czerwcu syn i synowa otrzymali urlopy i przydział na wczasy w Krynicy Morskiej. My z żoną, chociaż tak długo żyjemy, nigdy nie widzieliśmy z bliska morza. Zrobiło ono na nas niesamowite wrażenie. Nawet żona zapytała, czy ta woda nie wyleje się na plażę. Nie muszę dodawać, że syn załatwił nam pobyt w Krynicy przez cały czas ich urlopu. Z tego pobytu mamy wiele zdjęć. Cudowna pamiątka. Żadne z dzieci nigdy nas na takie wczasy nie zaprosiło.

Droga do Krynicy z Elbląga jest bardzo kręta, jedzie się cały czas lasami. Sama Krynica jest pięknym nadmorskim kurortem. Wracając z Krynicy, zajechaliśmy po drodze do Sztutowa, gdzie podczas okupacji był obóz koncentracyjny pod nazwą Stutthof. Obóz zrobił na nas niesamowite wrażenie. Pierwszy raz oglądaliśmy taki lager. Widzieliśmy zdjęcia katów niemieckich, wnętrza baraków, krematorium, szubienice. Tego nie da się zapomnieć.


Spotkanie rodzinne w 1984 r., po mszy z okazji 60-lecia ślubu Stanisława i Marianny


Dawno obiecałem żonie, że jak już wychowamy dzieci i doczekamy się emerytury, to spełni swoje marzenia i pojedzie na wycieczką do Częstochowy na Jasną Górę. W dniu 22 września 1977 roku proboszcz szamotulskiej parafii zorganizował wycieczkę dla 50 parafian do miejsca pielgrzymek w Częstochowie. Nie tylko że dojechali do celu podróży, ale jak gdyby po drodze zwiedzili także katedrę w Gnieźnie, kościół w Licheniu oraz w Pleszewie. Powrót nastąpił 23 września. Żona przez kilka dni opowiadała o tym wszystkim, co widziała oraz co przeżyła. Była bardzo zadowolona z tej wyprawy. Często wracała do tego tematu.

Kiedy jeszcze chodziłem do szkoły podstawowej, marzyło mi się, że jak dorosnę, to zwiedzę całą Polskę, dużo wsi i miast. Jednak w życiu ułożyło mi się inaczej. Wprawdzie byłem na Śląsku i brałem udział (jako ochotnik) w powstaniu wielkopolskim, ale nie miałem możliwości, aby moje marzenia się spełniły.

Teraz odwiedzamy nasze dzieci, wspominamy przeszłość i cieszymy się, że doczekaliśmy tych lat w niezłym zdrowiu.

Stanisław Kowalewski spisał swoje wspomnienia w 1976 r. Zmarł w 1985 r., a jego żona Marianna w r. 1988; oboje spoczywają na cmentarzu w Szamotułach.

***

Wspomnienia Stanisława Kowalewskiego oraz zdjęcia zamieszczone zdjęcia rodzinne stanowią własność jego wnuka – Dariusza Kowalewskiego

Szamotuły, 09.07.2020

Stanisław Kowalewski, Życie w powojennej rzeczywistości2025-01-03T13:02:23+01:00

Ks. Antoni Cieciora i Wilm Hosenfeld – polski kapłan i niemiecki oficer

Ks. Antoni Cieciora i Wilm Hosenfeld

Polski kapłan i niemiecki oficer

To miał być tekst o kapłanie − absolwencie szamotulskiego gimnazjum, kolejny – po artykułach o kolegach z tego samego rocznika: ks. płk. Henryku Szklarku-Trzcielskim, kapelanie powstania warszawskiego, i ks. Alojzym Sławskim, w czasie wojny więzionym w Dachau. Wojenna historia ks. Antoniego Cieciory, zdawałoby się − mniej dramatyczna, okazała się zaskakująca ze względu na przyjaźń z niezwykłym Niemcem Wilmem Hosenfeldem.

Antoni Cieciora urodził się 12 kwietnia 1910 roku w Szamotułach. Jego rodzicami byli Szczepan Cieciora (1880-1963, stolarz) i Maria z domu Palacz (1870-1959). Miał starszego brata Stanisława (1907-1987) i młodszą siostrę Marię (1913-2004; po mężu Kozłowska). Uczęszczał do Gimnazjum im. ks. Piotra Skargi w Szamotułach. W latach szkolnych angażował się w działalność harcerską, kierował drużyną męską im. Bolesława Chrobrego.

Po maturze w 1929 roku wstąpił do seminarium duchownego w Poznaniu. Święcenia kapłańskie otrzymał 17 czerwca 1934 roku w Poznaniu, a następnego dnia odprawił w Szamotułach swoją pierwszą mszę św. Od lipca 1934 roku pracował jako wikariusz w parafii w Kępnie, następnie − do wybuchu wojny − w parafii św. Wojciecha w Poznaniu. W czasie okupacji, poszukiwany przez Gestapo, ukrywał się w Warszawie pod fałszywym nazwiskiem.


Ksiądz Aleksy Sobaszek, który wygłosił kazanie w czasie mszy prymicyjnej, w latach 1926-31 był prefektem szamotulskiego gimnazjum, stał się w tym czasie ważną osobą dla Antoniego Cieciory. W 1942 r. zginął w Dachau, beatyfikowany w 1999 r. „Gazeta Szamotulska”, 21.06.1934 r.


W 1945 roku ksiądz Antoni Cieciora został powołany do pełnienia posługi duszpasterskiej jako proboszcz parafii NMP Niepokalanie Poczętej w Poznaniu. Niezwłocznie, przy wydatnej pomocy parafian, przystąpiono do odbudowy zniszczonego kościoła, a prace malarskie we wnętrzu obiektu wykonali znani profesorowie Wacław Taranczewski i Stanisław Szczepański. Funkcję proboszcza ks. Antoni Cieciora pełnił przez 36 lat, był także dziekanem jednego z czterech ówczesnych poznańskich dekanatów (Poznań Wschód). Otrzymał godność kanonika. Zmarł 30 maja 1981 roku, spoczywa na cmentarzu na Miłostowie w Poznaniu.

***

Życiorys księdza wydaje się wyjątkowo prosty: matura, seminarium, święcenia oraz posługa proboszcza w jednej parafii. A jednak pozory mylą. Każdy, kto widział Pianistę − obsypany amerykańskimi Oscarami, francuskimi Cezarami i polskimi Orłami − film Romana Polańskiego z 2002 roku, z pewnością zapamiętał postać niemieckiego oficera, który uratował życie Władysława Szpilmana. Artykuły, które powstały w ostatnich 20 latach, a zwłaszcza książka Starałem się ratować każdego, udowadniają, że postawa wobec Szpilmana nie była jednorazowym aktem dobroci wobec człowieka, którego nazizm i wojna postawiły po przeciwnej stronie. Co więcej, ten oficer − Wilhelm (Wilm) Hosenfeld, przyjaźnił się z Polakami, pomagał Żydom i już jesienią 1939 roku postępowanie Niemców w Polsce nazywał w listach do żony i pamiętniku „zbrodniami przeciw ludzkości”. Jednym z tych, których Hosenfeld uratował i obdarzył przyjaźnią, był ks. Antoni Cieciora.   


Zdjęcie ślubne Zofii z domu Wika i Stanisława Cieciorów, 1936 r. Zofia Cieciora w Szamotułach przed wojną


Zanim Hosenfeld poznał ks. Antoniego, zetknął się z jego rodziną z Szamotuł. W październiku 1939 r. w obozie jenieckim w Pabianicach przebywał starszy brat księdza Antoniego, Stanisław. Przed wojną Stanisław Cieciora pracował w księgowości starostwa powiatowego w Szamotułach, we wrześniu 1939 roku walczył w 69 Pułku Piechoty (17 Wielkopolska Dywizja Piechoty, w ramach Armii „Poznań”) i w czasie bitwy nad Bzurą dostał się do niewoli. Komendantem obozu, do którego trafił, był Wilm Hosenfeld − wówczas sierżant Wehrmachtu.

Któregoś dnia przed bramą obozu zaczepiła go kobieta. Zaczęła płynnie mówić po niemiecku: – Proszę pana, w tym obozie siedzi mój mąż. Ja jestem w ciąży, a matka męża jest w Szamotułach umierająca. To jej ostatnie chwile, chciałaby jeszcze zobaczyć syna przed śmiercią. Proszę coś zrobić, żeby go wypuścili.

Była to Zofia Cieciora, od trzech lat żona Stanisława. Kiedy tylko dowiedziała się, gdzie przebywa mąż, wyruszyła z domu, aby spróbować go uwolnić. Informacje o ciąży i chorobie teściowej nie były prawdą. Hosenfeld poprosił, żeby następnego dnia przyszła do niego do biura. – Jestem katolikiem i pani pomogę. Zapisał nazwisko więźnia i powiedział: – Mąż wróci do domu za trzy dni.

Tak rzeczywiście się stało, a Cieciorowie przesłali Niemcowi podziękowania. Uznali, że to po prostu dobry człowiek, któremu można zaufać. Od tego czasu utrzymywali kontakt, co więcej − Hosenfeld, a także jego żona Annemarie i jedna z córek, wielokrotnie ich odwiedzali. W listach do żony Wilm chwalił gościnność Cieciorów i wiejskie jedzenie, w które go zaopatrywali.

Po powrocie do rodziny Stanisław Cieciora rozpoczął pracę jako kasjer-księgowy w ordynacji obrzyckiej Raczyńskich, najpierw w majątku Obrowo, a potem − do końca okupacji − w głównej siedzibie ordynacji − w pałacu w Gaju Małym. Jako zarządca u hrabiego Raczyńskiego pracował też teść Stanisława − Michał Wika (1881-1951).


Wilm Hosenfeld w czasie rozmowy z Żydem, Węgrowo 1940 r.


Późną jesienią 1939 roku Wilma Hosenfelda przeniesiono do Węgrowa koło Sokołowa Podlaskiego, gdzie dowodził oddziałem ochrony linii kolejowej. Pewnego dnia zobaczył, jak esesmani wloką po ulicy Węgrowa małego chłopca, którego przyłapali na kradzieży siana. Jeden z esesmanów wyciągnął pistolet i przytknął chłopcu do głowy. Hosenfeld krzyknął: – Przecież nie może pan zabić dziecka! – Jak nie zamkniesz mordy, to ciebie też zatłuczemy – odwarknął esesman i pociągnął za spust.

To wydarzenie było przełomowe w życiu Wilhelma: „Wstydzę się, że jestem niemieckim żołnierzem” − napisał w liście do żony. Pisał też dziennik, który krótko przed powstaniem, ukryty w bieliźnie, wysłał żonie pocztą polową. Gdyby któryś z jego zeszytów dostał się w niepowołane ręce, czekałby go sąd wojenny. Stał się zamknięty w sobie, czytał głównie Biblię i dużo się modlił.

W lipcu 1940 roku Hosenfeld po raz kolejny został przeniesiony, tym razem do Warszawy. Stopniowo awansował − doszedł do stopnia kapitana; wiosną 1941 roku został kapitanem i „oficerem wychowania fizycznego i obrony przeciwgazowej” garnizonu warszawskiego. Zarządzał obiektami sportowymi przedwojennego klubu „Legia”, organizował dla żołnierzy treningi i zawody: lekkoatletyka, pływanie, gry zespołowe, jazda konna.


Zawody sportowe na obiektach przy Łazienkowskiej w Warszawie, którymi zarządzał wówczas Wilm Hosenfeld, 1942 r. (źródło zdjęcia – Fotopolska)


Po jakimś czasie Zofia Cieciora napisała do Hosenfelda list z kolejną prośbą. Brat jej męża − ksiądz Antoni Cieciora, wikary w poznańskiej parafii św. Wojciecha, ukrywał się w Warszawie. Był członkiem ruchu oporu poszukiwanym przez Gestapo. Znalazł się w trudnej sytuacji, gdyż nie miał ani bezpiecznych dokumentów, ani środków do życia. Hosenfeld poszedł w mundurze Wehrmachtu(!) pod wskazany adres i zapytał o ks. Cieciorę. Przestraszona kobieta, która otworzyła mu drzwi, powiedziała, że nigdy o takim nie słyszała. Po godzinie udał się w to samo miejsce jeszcze raz i tym razem pokazał list od rodziny księdza.

Hosenfeld załatwił księdzu dokumenty na nazwisko Antoni Cichocki, w marcu 1943 roku zatrudnił go też jako pracownika biurowego na stadionie sportowym warszawskiej Legii (w Szkole Sportowej Wehrmachtu). Połączyła ich głęboka wiara, z czasem nawiązała się też między nimi męska przyjaźń. Wilm miał wówczas 48 lat, ks. Antoni był od niego 15 lat młodszy. Często razem jadali posiłki, podróżowali, dużo rozmawiali. W listach do żony nazywał „Cichockiego” swoim „największym oparciem”, „dobrym kolegą” i „drogim przyjacielem”. Kiedy ks. Antoni obchodził 10. rocznicę kapłaństwa, Hosenfeld służył mu do mszy w mundurze niemieckim. Było to nabożeństwo odprawione potajemnie wcześnie rano w jednym z warszawskich kościołów.

W 1943 roku Hosenfeld uratował jeszcze jednego członka rodziny Cieciorów − o nazwisku Kroszel. Znalazł się on w grupie Polaków aresztowanych w odwecie za akcję podziemia. W tym wypadku Hosenfeld wykazał się niezwykłą przytomnością umysłu: zauważył go w ciężarówce, zatrzymał pojazd i oświadczył dowódcy, że potrzebny mu jest pilnie jeden człowiek, po czym wybrał właśnie Kroszla. Z najbliższymi uratowanego także utrzymywał potem serdeczne relacje i odwiedzał ich w Miechowie.

W ramach obowiązków służbowych Hosenfeld organizował kursy dokształcające dla żołnierzy, m.in. wprowadził naukę języka polskiego, do wykładania którego namówił „Cichockiego”. Sam także uczył się polskiego − z ks. Antonim, a także z książek: „Taki jestem szczęśliwy, kiedy mogę rozmawiać z Polakami, to znaczy, kiedy oni mnie rozumieją i ja ich rozumiem” − pisał do żony. Podobały mu się polskie zwyczaje, na przykład dzielenie się opłatkiem.


29 marca 1944 r. Polacy, których uratował Hosenfeld, dając im pracę w warszawskiej Szkole Sportowej Wehrmachtu, przekazali mu ten dokument jako podziękowanie wraz z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej (archiwum rodziny Hosenfeldów)


Wśród pracujących na stadionie około trzydziestu Polaków był Leon Warm-Warczyński, który uciekł z transportu wywożącego mieszkańców getta w Warszawie do Treblinki. Hosenfeld doskonale zdawał sobie sprawę z jego pochodzenia. Boleśnie przeżył powstanie w getcie i jego likwidację. W czerwcu 1943 roku zanotował w dzienniku: „Popełniając ten straszliwy masowy mord na Żydach, przegraliśmy wojnę. Sprowadziliśmy na siebie nie dającą się zmyć hańbę, wieczną klątwę. Nie zasługujemy na jakąkolwiek łaskę, wszyscy jesteśmy współwinni”.

Dwa dni przed wybuchem powstania, w chwili, gdy zbliżała się Armia Czerwona, został przydzielony do nowo utworzonego sztabu Komendantury Wehrmachtu Warszawa. Po raz kolejny pomógł ks. Antoniemu Cieciorze, który znalazł się w niemieckim obozie przejściowym pod Warszawą i − jak wielu innych polskich cywilów − musiał kopać rowy w strefie między linią niemiecką i radziecką, pod obstrzałem.

W listopadzie 1944 roku Wilm Hosenfeld przypadkowo trafił na kompozytora Władysława Szpilmana, który ukrywał się budynku przy al. Niepodległości 223. Poruszony sytuacją wynędzniałego pianisty, regularnie przynosił mu żywność, zaopatrzył go też w płaszcz i kołdrę.


Tablica na domu przy Al. Niepodległości 223, gdzie ukrywał się Władysław Szpilman w końcowym okresie okupacji niemieckiej. Zdjęcie Adrian Grycuk


Po upadku powstania spotkał się pod Warszawą z księdzem Antonim Cieciorą. – Wilm, zrzuć mundur. Wojna jest przegrana. Ukryjemy cię – proponował ks. Antoni. – Nie, Antoni. Wiem, że Bóg przeklął Niemców, ale nie mogę zostawić swoich żołnierzy − miał odpowiedzieć kapitan Hosenfeld. Był wówczas dowódcą 200-osobowej „kompanii specjalnego przeznaczenia”, pilnującej rozgłośni radiowych i magazynów.

Został w Warszawie. 17 stycznia 1945 r. dostał się do niewoli sowieckiej, przebywał w obozie jenieckim pod Błoniem. Rodzinie powiedzieli o tym jego koledzy, którym udało się wrócić do Niemiec. Żona Hosenfelda Annemarie przez niemal półtora roku czekała na list od męża. Pierwszy przyszedł dopiero na Wielkanoc 1946 roku. Wilm wysłał go z obozu jenieckiego w Mińsku. W jednym z kolejnych listów przysłał Annemarie nazwiska Polaków, którzy − jak sądził − mogą mu pomóc. Byli to: ks. Antoni Cieciora, Leon Nachamczyk, Wacław Krawczyk, Wacław Patela, Józef Pacanowski, Achim Prut, Władysław Szpilman. „Skontaktujcie się z Cieciorą. Cieciora najważniejszy. On może tez znaleźć więcej Żydów, którym pomagałem” − pisał.

Annemarie szybko odnalazła ks. Cieciorę, który pełnił już funkcję proboszcza w parafii Najświętszej Marii Panny w Poznaniu. Ksiądz niezwłocznie przygotował dwa dokumenty, każdy w wersji polskiej i niemieckiej:

„Ja niżej podpisany ks. Antoni Cieciora, zamieszkały przy ul. Mariackiej 15 w Poznaniu, oświadczam, że Wilma Hosenfelda znam od 1942 r. Nadzorując prace na stadionie w Warszawie, był dla zatrudnionych tam Polaków jak ojciec. I oni traktowali go jak ojca, zwracając się do niego z pełnym zaufaniem ze wszystkimi swoimi problemami osobistymi. Wszelkie wykroczenia niemieckich żołnierzy wobec Polaków surowo karał. Postarał mi się o papiery, które dwa razy uratowały mi życie. Nigdy nie był hitlerowcem. Pośród 30 pracowników było dwóch Żydów, o czym Wilm Hosenfeld wiedział”.

Annemarie wysłała dokumenty do męża, lecz trafiły do niego − przebywającego w kolejnym obozie jenieckim w Bobrujsku − dopiero na początku 1947 roku.


Wilm i Annemarie Hosenfeldowie – zdjęcie przesłane z podziękowaniami Zofii Cieciorze w maju 1944 r.


W lipcu tego roku Wilm Hosenfeld doznał wylewu krwi do mózgu i przejściowego paraliżu lewej strony ciała. Drugi nastąpił rok później, następne − w kolejnych latach. W maju 1950 roku trybunał wojskowy, obradujący bez prokuratora i obrońcy, skazał Hosenfelda na 25 lat więzienia.

Niestety, mimo że Hosenfeld uratował wiele ludzkich istnień, nie zdołał ocalić własnego życia. Ot, prawdziwy obraz totalitaryzmu. Zmarł 13 sierpnia 1952 roku w obozie pod Stalingradem, gdzie odbywał karę razem z tymi, za których zbrodnie się wstydził.

Stanisław i Zofia Cieciorowie przez pierwsze powojenne lata wysyłali paczki żywnościowe do Annemarie i jej dzieci. Sami potomstwa doczekali się dopiero 10 lat po ślubie. Najpierw na świat przyszli dwaj synowie: Maciej (ur. 1946) i Jacek (1949-2014), potem Maria Ewa (ur. 1951, po mężu Prange). Później to Hosenfeldowie wspierali paczkami Cieciorów. Stanisław do emerytury pracował jako główny księgowy w kilku okolicznych PGR-ach, wybudował dom na osiedlu spółdzielczym w Szamotułach, a żona prowadziła kiosk „Ruchu”.


Wręczenie Zofii i Stanisławowi Cieciorom Medali za Długoletnie Pożycie Małżeńskie, 1986 r., Urząd Miasta i Gminy Szamotuły (1. z lewej – ówczesny naczelnik miasta Jerzy Bukowski)


Szamotulską rodzinę i parafię często odwiedzał ks. Antoni Cieciora. Brał udział w większych uroczystościach kościelnych: koronacji obrazu „Szamotuł Pani” w 1970 r. czy nawiedzeniu parafii przez obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Był człowiekiem bardzo serdecznym, skromnym i otwartym na ludzi. O sprawie Hosenfelda nie lubił wspominać, bolało go, że nie mógł mu pomóc. Ale nie mógł go też ocalić Władysław Szpilman, który późno, bo dopiero w 1950 roku, poznał nazwisko i los niemieckiego oficera, który go uratował. Próbował interweniować u ówczesnych władz polskich, na nic to się jednak nie zdało.

W październiku 2007 r. Wilm Hosenfeld został pośmiertnie odznaczony Orderem Odrodzenia Polski przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dzięki staraniom Andrzeja Szpilmana, syna kompozytora, Hosenfeld otrzymał w 2009 r. tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. Wcześniej − w styczniu 2005 roku − w Łodzi odbyła się konferencja naukowa „Wilm Hosenfeld − wspólna pamięć Polaków i Niemców”. Oprócz historyków, władz miasta i przedstawicieli różnych środowisk wzięli w niej udział także − jako goście honorowi − potomkowie Hosenfelda, Halina Szpilman − żona Władysława oraz Maciej Cieciora − syn Stanisława i bratanek ks. Antoniego.

Agnieszka Krygier-Łączkowska i Zbigniew Cofta

Zdjęcia rodzinne udostępniła Maria Ewa Prange


Szamotuły, 21.06.2020

Maria Palacz (później Cieciora), ok. 1895 r.

Rodzeństwo – Stanisław, Antoni i Maria Cieciorowie, ok. 1919 r.

Antoni Cieciora w latach gimnazjalnych

Rodzina Cieciorów – od lewej: Stanisław, Maria, Antoni, Szczepan i Maria (później Kozłowska), ok. 1934 r.

Uroczystości prymicyjne kolegi z rocznika – ks. Alojzego Sławskiego, Szamotuły 1934; ks. A. Cieciora siedzi 1. z lewej

Ks. Antoni Cieciora, ok. 1939 r.

Wilm i Annemarie mieli pięcioro dzieci: Helmuta (ur. 1921), Anemone (1924), Detleva (1927), Jorinde (1932) i Utę (1937). Wilm Hosenfeld urodził się w 1895 r., brał udział w I wojnie  światowej, w okresie międzywojennym pracował jako wiejski nauczyciel w Hesji (zdjęcie z archiwum rodziny Hosenfeldów)

Wilm Hoselfeld, Warszawa 1942 (zdjęcie z archiwum rodziny Hosenfeldów)

Wilm Hosenfeld, Warszawa 1943 – ulubione zdjęcie jego żony Annemarie (z archiwum rodziny Hosenfeldów)

Annemarie i Wilm Hosenfeldowie z córką Jorinde – wizyta u rodziny Cieciorów, wiosna 1944 r.

Wilm Hosenfeld w czasie ostatniej wizyty w rodzinnym domu, czerwiec 1944 r. (zdjęcie z archiwum rodziny Hosenfeldów)

Portret Wilma Hosenfelda narysowany przez współwięźnia w niewoli radzieckiej (z archiwum rodziny Hosenfeldów)

50-lecie ślubu Marii i Szczepana Cieciorów – Szamotuły, 8.02.1953 r.

Zofia i Stanisław Cieciorowie z dziećmi: Marią Ewą (później Prange), Jackiem i Maciejem, Boże Narodzenie 1954 r.

25-lecie święceń kapłańskich ks. Antoniego Cieciory, Poznań 1959 r.

Ks. Antoni Cieciora w stroju kanonika, Poznań, ok. 1960 r.

Kościół NMP Niepokalanie Poczętej w Poznaniu – ks. Antoni Cieciora był tam proboszczem przez 36 lat (źródło zdjęcia – Fotopolska)

Cieciorowie: Stanisław, Jacek, Antoni i Maciej. Szamotuły, lata 70.

50-lecie ślubu Zofii i Stanisława Cieciorów. Uroczystość w Urzędzie Miasta i Gminy, Szamotuły 1986 r.



Ks. Antoni Cieciora i Wilm Hosenfeld – polski kapłan i niemiecki oficer2025-01-03T13:03:27+01:00

Andrzeja Kruszony opowieść o rodzinie

Michalina Kruszona z domu Ciborek (1868-1951), zdjęcie z ok. 1939 r.

Dokument ślubu, wydany w 1927 r.

Antoni Kruszona (1899-1918)

Świadectwo chrztu Zygfryda Kruszony, wydane w 1914 r. (na dole podpis zasłużonego szamotulskiego proboszcza Bolesława Kaźmierskiego)

Przedwojenny dowód osobisty Walentego Kruszony

Dokumenty Walentego Kruszony z czasów okupacji

Walenty Kruszona w latach okupacji (widoczna naszywka „P” – „Pole”)

Stefania i Walenty Kruszonowie z Andrzejem w parku Sobieskiego w Szamotułach, 1946 r.

Stefania i Walenty Kruszonowie z Andrzejem, ok. 1950 r.

Dokument wydany przez Centralę Odpadków Użytkowych

Andrzej Kruszona na terenie punktu skupu surowców wtórnych

Andrzej Kruszona z siostrą

Widok z okna mieszkania rodziny Kruszonów przy ul. Braci Czeskich – ówczesny plac targowy, do II wojny miejsce, w którym stała synagoga.

Dom przy ul. Braci Czeskich 9, wcześniej Szeroka 14/15. O historii domu można przeczytać w artykule Andrzeja J. Nowaka http://regionszamotulski.pl/andrzej-j-nowak-norman-sherran-w-poszukiwaniu-korzeni/.


Zdjęcia i dokumenty rodzinne udostępnił Andrzej Kruszona

Korzenie szamotulskiego artysty Andrzeja Kruszony

W mieszkaniu Andrzeja Kruszony jest dużo pamiątek z przeszłości. Część z nich wiąże się z zainteresowaniami artystycznymi właściciela – plastycznymi i muzycznymi. Andrzej Kruszona to przecież znany witrażysta oraz muzyk, propagujący folklor szamotulski, ale nie tylko. Szczególne miejsce zajmują pamiątki rodzinne: zdjęcia, przechowywane starannie dokumenty z różnych czasów.

Najstarszy dokument, już prawie nieczytelny, dotyczy Gabriela Kruszony, po którym została legitymacja wojskowa z 1817 roku i żadnych innych szczegółów − kim był, gdzie mieszkał. Dużo więcej wiadomo o Andrzeju Kruszonie, dziadku Andrzeja − witrażysty, i o Michalinie z domu Ciborek − babci. Andrzej urodził się w Kąsinowie pod Szamotułami w 1863 r., w dokumentach znajdujemy także imiona jego rodziców: Antoni Kruszona i Nepomucena z domu Kosicka.

Dziadek Andrzej był postacią niezwykle interesującą. W młodości pływał na statkach, odbył wiele podróży dalekomorskich. Dotarł nawet do Chin, skąd przywiózł cały serwis z delikatnej porcelany i szufelka ze szczoteczką do zmiatania okruchów ze stołu. W dzisiejszych Szamotułach na pewno jest grupa osób, która odwiedziła kiedyś Państwo Środka, ale wtedy, w końcu XIX w.,  najprawdopodobniej był jedyny.

W dokumentach związanych z żoną Andrzeja – Michaliną, urodzoną w 1868 r., odnotowano jako miejsce urodzenia: Świdlina. Od drugiej połowy lat 20. XX w. to obszar należący do Szamotuł, wcześniej Świdliną (Świdlinami albo Świdlinem) nazywano teren za kościołem św. Krzyża w stronę dworca kolejowego (tę część włączono do Szamotuł na początku XX wieku), a także okolice dzisiejszej ul. Wojska Polskiego, Bolesława Chrobrego i między Sportową a Lipową. 

Andrzej i Michalina pobrali się w 1889 r., jakiś czas po ślubie zamieszkali przy ul. Nowowiejskiej 23 (dziś Nowowiejskiego 7) na parterze w nowym domu z czerwonej cegły, którego właścicielem był adwokat Kierski. Z oszczędności Andrzeja małżonkowie urządzili się – jak na tamte czasy – całkiem zamożnie.


Kamienica – ul. Nowowiejskiego 7, dawniej Nowowiejska 23. Źródło Fotopolska


Na świat zaczęły przychodzić dzieci – w sumie dziesięcioro. Najmłodszy był Walenty – ojciec współczesnego Andrzeja Kruszony – witrażysty i muzyka. Utrzymać taką gromadę nie było łatwo, a czasy były trudne. Andrzej zatrudnił się w rzeźni miejskiej przy ul. Wodnej. Liczył na to, że pracując w takim miejscu, uda mu się czasami uzyskać trochę mięsa, którym będzie mógł wyżywić rodzinę. Mówiąc wprost – zdarzało mu się coś czasem dla rodziny z zakładu wynieść, a że kradzież to grzech, musiało to wrócić w czasie sakramentu pokuty. Problem ten rozumiał jednak ks. Walenty Kryzan, który w latach 1896-1907 był w szamotułach wikariuszem, a po śmierci proboszcza ks. Tertuliana Wilczewskiego w 1907 roku przez rok administrował parafią. Kiedyś – gwarą – powiedział Andrzejowi wprost: „Nie bydziesz krod, nie bydziesz jod”. Andrzej zapamiętał księdza Kryzana jako człowieka rozumiejącego problemy licznych wówczas rodzin. Kiedy więc – w 1911 roku – przyszło mu podać imię kolejnego, już dziesiątego, potomka, przypomniał mu się ks. Kryzan. I tak został on Walentym. To najmłodsze dziecko ojca nie zdążyło już jednak zapamiętać, bo Andrzej, urodzony w roku powstania styczniowego, zmarł w roku wybuchu I wojny światowej, a dokładniej 27.06.1914 roku − dzień przed zamachem na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie.

Po trudnych czasach przyszły czasy jeszcze cięższe. Część dzieci wprawdzie już dorastała, Michalinie, wdowie po Andrzeju, było jednak bardzo trudno utrzymać pozostałą gromadkę i wyprzedawała domowe sprzęty. Do współczesności nie dotrwało też nic z serwisu z cieniutkiej, niemal przezroczystej porcelany.  


Antoni Kruszona pisze list do ukochanej. Zdjęcia-pocztówki, które żołnierze mogli wysłać do rodzin, były w czasie I wojny światowej bardzo popularne.


Końca I wojny światowej nie doczekał jeden z synów – Antoni (ur. 1899), który wcielony do armii niemieckiej, poległ w czasie tzw. drugiej bitwy nad Marną w 1918 roku. Został po nim krzyż żelazny i spisywane przez niego wojenne pieśni. Drugi syn – Zygfryd (ur. 1901) w lutym 1919 roku jako ochotnik wstąpił do tworzącego się, już polskiego, lotnictwa wojskowego na poznańskiej Ławicy. W czasie powstania wielkopolskiego Polacy zdobyli na niemieckim wojskowym lotnisku na Ławicy i w hangarach na Winiarach duże ilości sprzętu i części zamiennych. Część samolotów była jednak mocno zużyta. Samolot, którym leciał Zygfryd Kruszona, uległ awarii silnika. Udało mu się wyskoczyć, jednak poważnie został ranny w nogę. Lekarze chcieli przeprowadzić amputację, a 18-letni Zygfryd nie wyobrażał sobie dalszego życia bez nogi. Dalszego życia jednak i tak nie było, bo przyszło zakażenie, a w konsekwencji śmierć.


Legitymacja lotnika


Najstarsza z córek, Franciszka, jeszcze przed I wojną światową wyszła za dużo starszego od niej Niemca − Paula Neumanna i oboje wyjechali z Szamotuł w głąb Niemiec. W pewnym okresie panowała tam tak straszna bieda, że rodzina z Szamotuł wysyłała do nich paczki żywnościowe.

Najmłodszy Walenty po ukończeniu szkoły powszechnej zaczął uczyć się handlu. Najpierw kształcił się jako przyszły drogerzysta w drogerii Franciszka Kempińskiego przy Rynku (wcześniej firma należała do A. Majchrzaka). Dawne drogerie wyglądały inaczej niż współczesne, oprócz kosmetyków i środków czystości kupowało się w nich leki dla ludzi i zwierząt, różne artykuły chemiczne, można było zlecić także wykonanie odbitek fotograficznych.

Po jakimś czasie Walenty zmienił branżę. Najdłużej pracował w dużym sklepie żelaznym, czyli z artykułami metalowymi, który mieścił się przy Rynku w miejscu dzisiejszej księgarni. W czasie okupacji w sklepie tej samej branży pracował u Niemca Arthura Schönberga. Pod konie 1943 roku został wywieziony na roboty do miejscowości Dannenberg w Dolnej Saksonii.


Walenty Kruszona (1. z prawej) w pracy. Szamotuły, 1943 r.


Zanim to jednak nastąpiło, Walenty spotkał się w Szamotułach z siostrzeńcem Erichem Neumannem. Wcielony do Wehrmachtu, Erich walczył na froncie wschodnim. Został ranny w kolano i wysłano go z powrotem do Reichu. Podróżował pociągiem w mundurze Wehrmachtu, w drodze postanowił odwiedzić babcię Michalinę Kruszonę i rodzinę w Szamotułach. W czasie tej wizyty przyszło mu do głowy, aby wybrać się do kina. Zabrał tam  swojego wujka Walentego − niemal rówieśnika. Przed seansem pokazywano krótki film dokumentalny o sukcesach armii hitlerowskiej. Propagandowy obraz wojny tak dalece odbiegał od znanej Erichowi rzeczywistości, że głośno skomentował: „Quatsch!” [„Bzdura”]. Sala wypełniona była Niemcami, nikt jednak nie odezwał się ani nie zaprotestował.


Interesujący dokument z VI 1945 r., podpisany przez ówczesnego szamotulskiego burmistrza Andrzeja Polusa


Po wojnie Walenty Kruszona wrócił do rodzinnego miasta i założył pierwszy w Szamotułach punkt skupu surowców wtórnych przy ul. Młyńskiej, należący do Centrali Odpadków Użytkowych. W nowym ustroju planowe gospodarowanie i kontrola objęła wszystkie dziedziny, Walenty otrzymał z Centrali upoważnienie do „kontroli gospodarki makulaturą we wszystkich uspołecznionych przedsiębiorstwach, […] instytucjach i organizacjach […] na terenie powiatu”. Przez jakiś czas pracował też w Gubinie jako kierownik stołówki zakładów wojskowych, potem znów w Szamotułach − w tym samym charakterze w stołówce dla uczniów technikum rolniczego, które wówczas mieściło się w Zamku Górków. W powojennej rzeczywistości wielokrotnie miał problemy wynikające z postawy politycznej. Pod wpływem nacisków, że „gdzieś należeć trzeba” znalazł się w Polskim Stronnictwie Ludowym, wtedy jeszcze opozycyjnym wobec Polskiej Partii Robotniczej. Kiedy ugrupowanie to stało się jedynie „przybudówką” partii komunistycznej, w ogóle zaprzestał jakiejkolwiek aktywności i w 1950 r. został usunięty ze stronnictwa, wtedy już noszącego nazwę Zjednoczone Stronnictwo Ludowe. Potem wielokrotnie próbowano skłonić go do wstąpienia do PZPR-u.

Przed wojną Walenty nie zdążył założyć rodziny, w momencie jej zakończenia miał już 34 lata. Wkrótce po powrocie do Szamotuł poznał o 10 lat od siebie młodszą Stefanię Kwaśniewską. Przyjechała w te strony z Jasła razem z rodziną wuja, która uciekła z dawnych Kresów Południowych przed ukraińską rzezią. Zamieszkali w Gaju Małym, a Stefania pomagała im urządzić się w nowym miejscu.

Walenty i Stefania pobrali się w 1946 roku. W tym samym roku na świat przyszło ich pierwsze dziecko − syn Andrzej. Potem − w odstępach kilkuletnich − urodziły się dwie córki: Aniela (ur. 1952, Warnatz-Gutowska, mieszka w Warszawie) i Anna (ur. 1960). Rodzina mieszkała w małym mieszkaniu na drugim piętrze przy ul. Szerokiej 14/15 (dziś Braci Czeskich 9), na rogu z Piekarską.


Walenty (1911-1978) i Stefania (1921-2005) Kruszonowie z synem Andrzejem, matką Walentego – Michaliną i siostrą Wiktorią (1906-1972), 1947 r.


W tym budynku w piwnicy w 1968 roku stanął pierwszy piec witrażowniczy: do wypalania szkła i wpalania farb szkliwionych. Po sześcioletniej nauce u szamotulskiego mistrza witrażysty Józefa Elsnera Andrzej Kruszona zdecydował się wówczas założyć własną pracownię witraży. Drugim mistrzem i przyjacielem stał się dla niego artysta plastyk Marian Schwartz z Obrzycka (1906-2001), z którym współpracował blisko 34 lata. Andrzej Kruszona był wykonawcą większości projektów autorstwa Schwartza. Uczył się też od niego zasad i techniki sztuki sakralnej. Z czasem zaczął także sam projektować witraże. 

W ciągu kilkudziesięciu lat Andrzej Kruszona stworzył ogromną ilość witraży: od niewielkich po monumentalne, różnego typu: figuralne, ornamentowe i geometryczne, przeznaczone do kościołów z różnych epok. Podziwiać je można w około 250 obiektach sakralnych w całej Polsce. W samych Szamotułach jest ich niewiele − w kaplicy Matki Bożej w kościele św. Krzyża (według projektu Mariana Schwartza). Spośród miast, w których znajdują się jego prace, można wymienić Pieniężno, Dziwnów, Golczewo koło Nowogardu, Krzyż Wielkopolski, Ślesin koło Nakła, Gozdowo koło Wrześni, Gdynię Obłoże, Wielichowo, Jastrowie, Inowrocław, Zieloną Górę, Połczyn Zdrój, Ustkę, Świdwin, Santok, Choszczno i wiele innych. Najwięcej witraży wykonał do kościoła św. Mikołaja w Wałczu. Andrzej Kruszona nie tylko od ponad półwiecza tworzy nowe witraże, ale w przeszłości przeprowadził także wiele rekonstrukcji i renowacji prac dawnych artystów. Od połowy lat 70. jego pracownia mieści się przy ul. Kiszewskiej.


W 2017 r. Andrzej Kruszona otrzymał nominację do Nagrody Głównej Wielkopolskiego Towarzystwa Kulturalnego; jego kandydaturę zgłosiło Towarzystwo Miłośników Ziemi Wronieckiej, z którym od kilku lat współpracuje. Na zdjęciu od lewej: Paweł Bugaj – prezes TMZW, Andrzej Kruszona, Aleksandra Kamińska-Rykowska (również nominowana do tej nagrody) i Andrzej Gulczyński – prezes Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk.


Od lat 60. Andrzej Kruszona realizował też swoje zainteresowania muzyczne. Najpierw uczył się gry na klarnecie i teorii muzyki u Antoniego Fąki i kpt. Mieczysława Wiśniewskiego, kapelmistrza orkiestry wojskowej. Próby i występy odbywały się w sali Sundmanna (ul. Poznańska 22), która do 1966 roku stanowiła siedzibę Powiatowego Domu Kultury. W późniejszym okresie nauczył się grać na tubie basowej i innych instrumentach. Do 1963 roku śpiewał w słynnym szamotulskim chórze „Lutnia”, którego korzenie sięgały jeszcze czasów zaborów, założony został bowiem w 1905 roku. Od 1989 roku grał na klarnecie w Zespole Folklorystycznym „Szamotuły” (do 2002 r.), którym kierowała wówczas Janina Foltyn.

W 1972 roku Andrzej Kruszona ożenił się z Emilią z domu Rychczyńską. Na świat przyszły dwa kolejne pokolenia Kruszonów − dzieci Andrzeja i Emilii: Romuald (ur. 1973), Paweł (ur. 1974) i Paulina (ur. 1981) oraz czworo wnuków.

Andrzej Kruszona nie chce zatrzymywać czasu: Młody już byłem, teraz chcę być stary − mówi. A kiedy opowiada o swoich witrażach podkreśla: Piękno jest w prostocie.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotuły, 06.06.2020

Andrzeja Kruszony opowieść o rodzinie2025-01-03T13:04:56+01:00

Ks. Alojzy Sławski – więzień obozu w Dachau

Więzień Dachau, wierny przyjaciel i zasłużony kapłan

Ks. Alojzy Sławski

Trzymam w dłoni obrazek prymicyjny. Jego szata graficzna jest dość prosta. Na awersie pokłon Trzech Króli, na rewersie wyraźne nazwisko: ks. Alojzy Sławski.

– Kto to był, pytam siedzącą obok kuzynkę Krystynę – bratanicę ks. Czesława Cofty. Jej archiwum właśnie przeglądam.

– To jego przyjaciel z lat seminaryjnych. Mówiliśmy na niego wuj Aloś.



W poszukiwaniach informacji o tej nowej dla mnie postaci pomógł mi internet. W Szamotułach odnalazłem także rodzinę ks. Alojzego − siostrzeńca Tadeusza Słomińskiego.

Ks. Alojzy Sławski urodził się w 1908 roku w Wielichowie. Był synem Marcelego Sławskiego i Heleny z domu Łukaszewskiej. Miał pięcioro rodzeństwa: Salomeę (1905-1982), Stanisława (1907-1980), Mieczysława (1909-1982, franciszkanina – brata Sebastiana), Helenę (1911-1981) i Sylwestra (1917-1997). Jego ojciec odegrał ważną rolę w organizacji powstania wielkopolskiego w powiecie grodziskim. Po przeprowadzce do Szamotuł w 1922 roku był dyrektorem Powiatowej Powszechnej Kasy Oszczędności. Za swą działalność w czasie II wojny światowej aresztowany i osadzony w KL Dachau, gdzie został zamordowany.

Alojzy dorastał w Szamotułach. Z domu rodzinnego wyniósł działalność w harcerstwie i to dosłownie. Otóż istniejąca jeszcze w latach zaborów męska Drużyna Harcerska im. Stefana Czarnieckiego w 1923 roku otrzymała lokal (harcówkę) w prywatnym domu dyr. Marcelego Sławskiego przy ul. Wronieckiej (nr 22). Natomiast przy szamotulskim gimnazjum w 1919 r. powołano DH im. księcia Józefa Poniatowskiego. Duże zainteresowanie harcerstwem sprawiło, że młodzież poniżej 15. roku życia przeszła do założonej w 1922 r. przez ks. prefekta Karola Gałęzowskiego drużyny męskiej im. Bolesława Chrobrego. Jej pierwszym kierownikiem został Alfons Hytry, jego następcą Antoni Cieciora, a zastępowym Alojzy Sławski. Cała trójka została księżmi.

Alojzy w szamotulskim Gimnazjum im. ks. Piotra Skargi zdał maturę w 1929 roku – tak jak przyszli księża Antoni Cieciora i Henryk Szklarek (por. http://regionszamotulski.pl/ks-henryk-szklarek/). Obaj gimnazjalni koledzy podobnie jak Alojzy wybrali studia w seminarium duchownym i razem otrzymali święcenia kapłańskie w 1934 roku. W seminarium Alojzego połączyła przyjaźń „aż poza grób” z kolegą kursowym, późniejszym księdzem Czesławem Coftą z Rogoźna.


Czesław Cofta i Alojzy Sławski w latach studiów seminaryjnych


W albumie fotograficznym ks. Czesława z tamtych lat charakterystyczny pociągły owal twarzy Alojzego jest widoczny na wielu zdjęciach. Analiza tych fotografii pozwoliła, by opisać ich wspólny krąg towarzyski. Jednak już nie ma komu dokonać identyfikacji tych postaci – odeszło całe pokolenie.

Daty uroczystych Mszy prymicyjnych obu przyjaciół zostały tak wybrane, by umożliwić im wzajemny udział w uroczystościach. Jedne odbyły się w Rogoźnie, drugie w Szamotułach. Fakt ten został uwieczniony na rodzinnych fotografiach.


Ks. Czesław Cofta w gronie rodziny, przyjaciół i gości, uroczystości prymicyjne, w górnym rzędzie 3. od prawej – ks. Alojzy Sławski. Rogoźno, 1934 r.

„Gazeta Szamotulska” 21.06.1934 r.

Ks. Alojzy Sławski, rodzina, znajomi i goście uroczystości prymicyjnych. Szamotuły, 22.06.1934 r. W górnym rzędzie 1. z lewej – ks. Czesław Cofta, 1. z lewej wśród siedzących księży kolejny szamotulski neoprezbiter – Antoni Cieciora. Obok matki ks. Alojzego siedzi zasłużony proboszcz szamotulskiej kolegiaty – ks. Bolesław Kaźmierski. Na początku okupacji, po wyrzuceniu przez Niemców z probostwa, przez jakiś czas mieszkał u rodziny Sławskich, póżniej został aresztowany, a po zwolnieniu wyjechał do GG (por. http://regionszamotulski.pl/ks-boleslaw-kazmierski-w-pierwszych-miesiacach-ii-wojny-swiatowej/).


Potem przyszła praca duszpasterska. Ks. Alojzy Sławski przez trzy lata był wikariuszem w Międzychodzie (do 30.06.1937), a do aresztowania w 1940 roku wikariuszem w kościele farnym w Krotoszynie. Zaangażował się w działalność harcerską, w latach 1935-37 w Międzychodzie był podharcmistrzem, kapelanem harcerzy (działalność kontynuował także w latach powojennych).

Do marca 1940 r. był pięciokrotnie aresztowany jako zakładnik. W obozach niemieckich spędził ponad 4 lata. Został aresztowany 12 III 1940 r. i osadzony w obozie przejściowym w Bruczkowie, później w obozach koncentracyjnych: Buchenwald od 16 VIII 1940 r., Dachau od 8 XII 1940 r., wyzwolony 29 IV 1945 r. Wytatuowany na lewym przedramieniu numer obozowy – 21941 nosił do końca życia.


Dokument dotyczący jednego z aresztowań ks. Alojzego Sławskiego i zdjęcie z zatrzymania, 1.12.1939 r. Źródło: Muzeum Regionalne w Krotoszynie


Większość czasu wojennego wikariusz Czesław Cofta przepracował jako „proboszcz wojenny” parafii w Lubaszu. Po internowaniu, a później wysiedleniu do GG wieloletniego proboszcza oraz usunięciu księży z sąsiednich parafii, posługa duszpasterska obejmowała obszar powiatu czarnkowskiego. Poza pracą duszpasterską prowadził działalność konspiracyjną, zbierając pieniądze na wykup więźniów oraz organizując nielegalną strukturę wysyłającą paczki do więźniów obozów. 8 marca 1944 roku został aresztowany i przewieziony na gestapo do Szamotuł, a 25 marca osadzony w obozie w Żabikowie pod Poznaniem. W archiwum IPN zachował się protokół z rewizji dokonanej podczas aresztowania ks. Czesława. Dokument ten potwierdza jego konspiracyjną aktywność. W obozie przeszedł drogę męczeństwa, zakończoną śmiercią 4 października 1944 roku – został zamordowany przez komendanta obozu.


Kościół św. Stanisława Biskupa Męczennika w Kobylinie – ks. A. Sławski był tu proboszczem przez 20 lat


Po oswobodzeniu KL Dachau przez wojska amerykańskie ks. Alojzy pracował jako duszpasterz parafii w Ingolstadt. Do kraju wrócił jeszcze w 1945. Przez dwa lata sprawował funkcję proboszcza parafii pw. NMP Wniebowziętej w Baszkowie pod Krotoszynem.

Podczas odwiedzin rodzeństwa ks. Czesława jeszcze 1945 roku, wiedząc już o jego śmierci, zadeklarował – „Brat wasz nie żyje, teraz ja będę się starał zastąpić Wam brata”. Udzielał im ślubów, później także prowadził pogrzeby. Z czasem jednak więzi uległy rozluźnieniu, potem zatarciu tak głębokiemu, że nawet informacja o śmierci ks. proboszcza Alojzego Sławskiego nie została „odnotowana” przez potomków rodzeństwa ks. Czesława.

Zastanawiałem się, czy pomoc konspiracyjna ks. Cofty obejmowała także przyjaciela ks. Alojzego Sławskiego? Czy Czesław wiedział o jego wojennym losie? Wydawać by się mogło, że to pytanie pozostanie bez odpowiedzi. Dzisiaj wiem, że był jej świadomy – bezpośredni kontakt z rodziną Sławskich w Szamotułach był faktem. Ponadto w pamięci syna Ireny (siostry ks. Czesława) zachował się fragment kazania na jej pogrzebie, wygłoszonego przez ks. Alojzego. Kapłan wspominał wtedy i dziękował jej za otrzymywaną pomoc w formie paczek, które pomogły − nie tylko jemu, ale także innym więźniom − przetrwać pobyt w obozie. Opisywał on także działanie organizacji kobiecej (z Rogoźna, przypuszczalnie Stowarzyszenie Młodych Polek), w tym Irenę, która wysyłaniem paczek się zajmowała.

Pamiętać trzeba, że od aresztowania ks. Czesława (w marcu 1944) do oswobodzenia obozu w Dachau (w kwietniu 1945) minął ponad rok. Czyli Irena albo współpracowała z bratem wcześniej (bardziej prawdopodobne), albo kontynuowała tę działalność po jego aresztowaniu. Sporym zaskoczeniem było dla mnie, gdy w albumie fotograficznym po Irenie Jagiełce z domu Cofta odnalazłem luźno włożone portretowe, pocztówkowe, powojenne zdjęcie ks. Alojzego w obozowym pasiaku. Zostało ono opatrzone dedykacją: „Kochanej Irce, swej najmłodszej siostrzyczce. Baszków 28/11.45. Aloch”.



W 1947 roku ks. Alojzy objął funkcję proboszcza parafii w Kobylinie, którą sprawował przez 21 lat. W 1968 roku został proboszczem parafii św. Apostołów Piotra i Pawła w Krotoszynie i dziekanem dekanatu krotoszyńskiego. Uchodził za dobrego i poszukiwanego spowiednika.

I jeszcze jeden szczegół z życiorysu − 7 czerwca 1979 roku podczas Mszy świętej koncelebrowanej sprawowanej przez Jana Pawła II w obozie oświęcimskim wokół ołtarza stali więźniowie obozu w Dachau. Wśród nich ks. biskup Majdański (późniejszy arcybiskup Archidiecezji Szczecińskiej) i ks. Alojzy.

Ks. Sławski zmarł 22 marca 1980 rok. Jego pogrzeb stał się wielką manifestacją mieszkańców  i wyrazem wdzięczności ze strony parafian. Uroczystościom pogrzebowym przewodniczył ks. bp. Tadeusz Etter (kolega z tego samego rocznika seminaryjnego). Udział w pogrzebie wzięło 150 kapłanów. Na trasę konduktu pogrzebowego wyległy wielkie rzesze krotoszynian, aby „oddać hołd niezapomnianemu ojcu dekanalnemu”.

Puszczykowo 18.05.2020 r.

Zbigniew Cofta

Bibliografia:
Łukasz Jastrząb, Archidiecezja Poznańska w latach okupacji hitlerowskiej 1939-1945, Poznań 2012.
Dariusz Kowalek, Ksiądz Dziekan Alojzy Sławski 1908-1980, Krotoszyn 2010 (wspomnienia o ks. proboszczu w trzydziestą rocznicę jego śmierci), broszura wydana przez parafię.
Agnieszka Krygier-Łączkowska, Wierny Bogu, Ojczyźnie i ludziomhttp://regionszamotulski.pl/ks-henryk-szklarek/.
Mariusz Marzyński, Sumienny i gorliwy, „Rzecz Krotoszyńska”, 15 czerwca 2010, nr 24 (790).
Piotr Nowak, Szamotuły. Dzieje miasta, Szamotuły 2020.
http://regionszamotulski.pl/szamotulskie-sluby/
https://www.wbc.poznan.pl/Content/475990/PDF/Segregator26.pdf
http://zswolkowyja.pl/patron/
http://www.straty.pl/pl/szukaj

Szamotuły, 21.05.2020

Ks. Alojzy Sławski – więzień obozu w Dachau2025-01-03T13:05:57+01:00

Stanisław Kowalewski, Przeżycia z czasów niemieckiej okupacji w Szamotułach

Stanisław Kowalewski

Wspomnienia

część 2: Przeżycia z czasów okupacji niemieckiej w Szamotułach

Pierwsze tygodnie okupacji

Pracę w Policji Państwowej rozpocząłem dnia 17 sierpnia 1925 roku, a zakończyłem , jak się później okazało, 1 września 1939 roku z chwilą wybuchu drugiej wojny światowej. Pamiętam, że właśnie 1 września 1939 roku syreny Straży Ogniowej oraz wszystkie dzwony kościelne oznajmiły, że wybuchła wojna i wojska niemieckie przekroczyły granice Polski. Około godziny 11. słychać było bombardowanie, dokładnie nie wiadomo, w którym miejscu. Znane mi były dokładnie instrukcje, co na wypadek wojny należało do obowiązków funkcjonariuszy Policji Państwowej. Zasadniczy rozkaz nakazywał natychmiastowe wycofanie się do województwa tarnopolskiego, czyli na wschód. Policjanci posiadający własne motocykle wyjechali do wyznaczonego miejsca, natomiast ich rodziny, w tym i moja, zostały umieszczone na wozach drabiniastych lub platformach, ciągnionych przez konie, celem wyjazdu także na wschód. Dla mnie rozkaz był tak ustalony, abym rodzinę (żonę i dzieci) Komendanta Policji wywiózł samochodem służbowym także na wschód, do miejscowości, z której rodzina ta pochodziła, to jest w województwie białostockim. Po dowiezieniu tej rodziny na miejsce, zgodnie z rozkazem, udałem się do miejscowości Złoczów w województwie tarnopolskim.


Zdjęcie z początkowego okresu Stanisława Kowalewskiego w policji. 11 XI 1927 r., Posterunek Policji – budynek ówczesnego starostwa (dziś UMiG). W górnym rzędzie 2. od lewej Stanisław Kowalewski. Siedzą od lewej: sędzia Tadeusz Dutkiewicz, starosta Bronisław Ruczyński i komendant powiatowy policji Stanisław Skąpski. Zdjęcie udostępnił Wojciech Musiał.


Podczas udawania się do miejsca przeznaczenia byłem kilkakrotnie zatrzymywany przez posterunki wojskowe z poleceniem zabierania rannych żołnierzy i podwiezienia ich do najbliższego punktu sanitarnego Czerwonego Krzyża. Jeden z rannych, po paru minutach jazdy, zmarł. Jego ciało zabrano na najbliższym punkcie Czerwonego Krzyża. Na miejscu w Złoczowie zgłosiłem się do sztabu wojewódzkiego Policji Państwowej i przydzielono mnie do służby obserwacyjnej, oczywiście wraz z samochodem. W służbie tej byłem do dnia 17 września 1939 roku. Wtedy nastąpił nieoczekiwany i trudny do zrozumienia zwrot. Rozbroiły nas wojska radzieckie. Oświadczono nam, że jesteśmy zwolnieni ze służby państwowej. Rozbrojonych, także wojskowych i innych służb, dzielono na określone grupy. Większość grup była skierowana w głąb Rosji, a grupa, w której się znalazłem, została wysłana w głąb kraju, aby udać się w strony rodzinne. W tym czasie nie zdawałem sobie sprawy, że miałem wielkie szczęście i ocaliłem życie. Ciekawe, jakie to kryteria decydowały, że nie zabrano mnie do Rosji.

W Złoczowie zapoznałem młodego policjanta, który pochodził. ze Szczuczyna, około 3 kilometry od Szamotuł. Nazywał się Edmund Kabat. Wspólnie postanowiliśmy powrócić do domów. Na peryferiach Złoczowa kupiliśmy cywilne ubrania. Razem udaliśmy się w stronę Lwowa. Taki obraliśmy kierunek powrotu. Nadmienić należy, że wszystkie nasze rzeczy osobiste, jak bieliznę, ubranie, płaszcz zimowy i drobne przedmioty, zapakowałem do poszewki (takiej na poduszkę) i całość niosłem na ramieniu. Było bardzo ciężko. Znaleziony rozklekotany rower posłużył nam w pierwszych dniach za środek transportu. Jeden z nas jechał nim około 200 metrów, zostawiał rower w rowie, drugi z nas dochodził do roweru, znowu jechał 200 metrów i rower zostawiał dla kolegi. Taka podróż była bardzo powolna i była obawa, że ktoś nam rower ukradnie. I tak się stało. Postanowiliśmy kupić sobie dwa rowery, szczególne, że posiadaliśmy nieco gotówki. Dopisało nam szczęście, gdyż w jednej z wiosek, w której nocowaliśmy, sołtys poznał nas z mężczyzną, który ofiarował się załatwić dwa rowery po 120 złotych każdy. Pieniądze, mimo naszych obaw, musieliśmy wręczyć przed realizacją transakcji. Nie mieliśmy wyjścia. Jednak w ciągu jednej godziny otrzymaliśmy dwa rowery. Radość była bardzo duża.


Zdjęcie niemieckich oddziałów w Szamotułach, wrzesień 1939 r. Wykonano je na boisku dawnego Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi. Źródło Fotopolska


Jadąc swoimi rowerami, mijaliśmy mnóstwo spalonych wsi i zburzonych miasteczek, a nawet spotykaliśmy znajomych, udających się w swoje strony rodzinne. Kiedy odczuwaliśmy głód, zwracałem się do żołnierzy niemieckich, w czym dopomogła mi znajomość języka niemieckiego. Często otrzymywaliśmy żołnierską grochówkę. W końcu dojechaliśmy do Częstochowy. Miasto było opanowane przez cywili i wojskowych niemieckich. Na dworcu kolejowym niemiecki żołnierz wskazał nam pociąg, którym możemy dojechać do Poznania. Jak się okazało, pociągi już kursowały, jednak bardzo rzadko. Pociąg, który nam wskazał żołnierz, miał odjechać za kilka godzin w kierunku… Wrocławia. Wszystko jedno. Stamtąd można będzie dojechać do Poznania. Poszukaliśmy sobie pusty przedział i zajęliśmy go, ładując tam także rowery. Jazda rowerami była dla nas już za ciężka.

Teraz czekaliśmy cierpliwie na odjazd. Mijały godziny, a nawet noc. W tym czasie pociąg powoli się zaludniał. Przespaliśmy kilka godzin. Obudził nas gwar przekupek, które przy pociągu sprzedawały żywność (między innymi mleko, masło, świeże pieczywo, wędliny). Nakupiliśmy sobie zapasów, a nawet popiliśmy ciepłego mleka. Pociąg ruszył dopiero w porze obiadowej, jednak do Wrocławia dotarł około godziny 14. Tutaj czekali na pasażerów niemieccy cywile, z opaskami na rękach. Wszystkich Polaków z pociągu zabrali i zaprowadzili na salę dawnej restauracji dworcowej, gdzie nas nakarmiono bardzo dobrą grochówką, której najedliśmy się do syta. Mieliśmy dużo czasu przed dalszą wędrówką. W pewnym momencie weszło do sali dwóch niemieckich cywilów, rozkazując nam wyjście na perony, gdzie dokonano powtórnego segregowania i kierowano poszczególne osoby do pociągów do ich stron rodzinnych. Myśmy zostali skierowani na kierunek poznański, gdyż był on zgodny do naszej stacji docelowej, czyli Szamotuł. Szczęśliwie dojechaliśmy do stacji Poznań Ławica. Tutaj także segregowano podróżnych. Na moją prośbę jeden z cywili niemieckich wyraził zgodę  abyśmy udali się do Szamotuł na własną rękę. Jak wsiedliśmy na nasze rowery, to bez zsiadania dojechaliśmy do Szamotuł.


Rynek w Szamotułach w czasie okupacji – pierzeja północna. Obok słupa z zegarem nie ma już usuniętej przez Niemców jesienią 1939 r. figury św. Jana Nepomucena


Po drodze spotykaliśmy szamotulaków, którzy nas poznawali. Jeden z nich, znający moją rodzinę, powiedział, że właśnie cała rodzina wróciła do Szamotuł, gdyż przed Niemcami uciekali aż pod Warszawę. Natomiast wszyscy krewni i znajomi powtarzali, że zginąłem podczas niemieckiego bombardowania. Rodzina była pogrążona w smutku. Dojechałem do domu, w którym mieszkaliśmy przed wojną. Rower oparłem o mur pod oknem kuchennym. Pierwsza zauważyła mnie żona. Cofnęła się w głąb kuchni ze słowami „Jezus, Maria, dzieci: ojciec przyjechał!” Była bowiem przekonana, że już nie wrócę. Radość z powitania była ogromna, wprost nie do opisania. Syn Marian złapał mój rower i − jeżdżąc naokoło − z uciechą krzyczał, że ojciec wrócił. z wojny. Po powitaniach żona mi powiedziała, że właśnie wczoraj była policja niemiecka, pytając o mnie, gdzie aktualnie jestem i dlaczego uciekałem przed Niemcami. Po powrocie mam się, do nich zgłosić. Mimo że byłem jeszcze pod wrażeniem podróży, zadecydowałem, że muszę tam pójść, gdyż nie mam się  już gdzie schować i gdzie uciekać.

Z kolegą Kabatem pożegnałem się w Szamotułach. Udał się do swojej rodziny w Szczuczynie. Nie widziałem go przez prawie 30 lat. Na trzeci dzień od powrotu zgłosiłem się do komendy policji niemieckiej, informując, że właśnie powróciłem do domu. Razem ze mną zgłosiło się jeszcze trzech policjantów polskich i ja − jako woźny-szofer. Pytano mnie, dlaczego uciekałem przed Niemcami. Moja odpowiedź była taka, że musiałem wyjechać służbowo, gdyż taki otrzymałem rozkaz i tak jak Niemcy przyszli do Szamotuł, bo także otrzymali odpowiedni rozkaz. Na tym wypytywanie się skończyło. Wszyscy otrzymaliśmy polecenie, aby na następny dzień stawić się na szosie pod miejscowością Piaskowo, tam dostaniemy kilofy i łopaty, a będziemy naprawiać szosę. Pracowałem tam przez jeden tydzień. Zjawił się tam Niemiec ubrany po cywilnemu i zapytał: „Kto posiada prawo jazdy i ma uprawnienia do prowadzenia samochodu?” Zgłosiłem się, gdyż miałem takie dokumenty. Po zdaniu narzędzi kierownikowi robót udałem się z tym Niemcem do Szamotuł, gdzie zostałem przedstawiony staroście. Ten przyjął mnie natychmiast do pracy, przydzielił mi samochód i skierował do niemieckiego rolnika, który prowadził firmę pod nazwą: „Zakup i zbyt materiałów opałowych, ziemiopłodów itd.” Przydzielony mi samochód to 6-tonowy silny i duży pojazd, bodajże marki Griel Stydt, wyprodukowany we Wiedniu.

Praca moja polegała na codziennym wyjeździe do dużych majątków ziemskich i przywożeniu zboża i ziemniaków dla celów handlowych przez firmę oraz dla potrzeb Wermachtu. Wykorzystywano mnie w firmie, między innymi dlatego, że potrafiłem nie tylko mówić po niemiecku, ale także pisać w tym języku. Bardzo często kierownik firmy angażował mnie po godzinach pracy do obsługiwania samochodu osobowego marki Opel lub DKW, które były wykorzystywane dla prywatnych wyjazdów kierownika do swoich znajomych w powiecie lub po prostu na tak zwane popijawy albo wypożyczano je do dyspozycji Gestapo, oczywiście bez kierowcy. Podczas wyjazdów najbardziej dręczyły mnie powroty, gdy Niemcy już dobrze sobie popili i wyczyniali różne brewerie w samochodzie, do bicia mnie włącznie (między innymi złamano mi palec, który już nie zrósł się prawidłowo).


Stanisław Kowalewski w latach okupacji niemieckiej przy samochodzie Kiocka. Zdjęcie udostępnił Grzegorz Aleksander Trojanek.


Mój niemiecki kierownik i jego wyskoki

W momencie wybuchu drugiej wojny światowej mieszkałem z rodziną w Szamotułach przy ulicy Sądowej 16 [obecnie al. 1 Maja – przyp. red.], mając do dyspozycji trzy pokoje, kuchnię, piwnicę, chlew, garaż i duży ogród wokół domu. Po kilku miesiącach okupacji zostaliśmy wyrzuceni z tego mieszkania (które przydzielono mi jako służbowe), otrzymaliśmy pomieszczenie zastępcze w rynku szamotulskim, składające się z jednego pokoju, kuchenki (na poddaszu), piwnicy. Ustępy znajdowały się w podwórzu. Zbędne meble z poprzedniego mieszkania spaliłem. Mieszkaliśmy tutaj przez okres około trzech lat. Pewnego dnia przybiegł do mnie do pracy mój syn Marian, informując, że Niemcy po cywilnemu oraz Gestapo wyrzucili całą moją rodzinę z mieszkania, nie pozwalając nawet zabrać jakichkolwiek rzeczy osobistych. Zabrano także klucze do drzwi wejściowych. Bardzo zdenerwowany udałem się do mojego aktualnego kierownika, nazwiskiem  Kiock z zapytaniem, czy jest mu coś wiadomo na temat takiego postępowania moją rodziną. Jego odpowiedź była negatywna i obiecał, że natychmiast się zainteresuje tą sprawą i ją wyjaśni.

I rzeczywiście. Ponieważ byłem w firmie potrzebny, a kierownikowi zależało na mojej pracy jako kierowcy, szybko interweniował i już wieczorem otrzymałem klucze do mieszkania. Poinformowałem swojego kierownika, że jeśli moja rodzina zostanie wywieziona w nieznane lub do obozów, ja także tam się z nią udam. Ten dzień zapisał się we wspomnieniach jako koszmar, który niełatwo było przeżyć.

Jednak od tego zdarzenia już nigdy nie miałem trudności z tym mieszkaniem, aż do zakończenia wojny. Także moja praca w zakładzie trwała aż do czasu zakończenia działań wojennych. Byłem wykorzystywany do różnych robót, a między innymi do nadzoru przy wydawaniu przydziału węgla opałowego dla Polaków, na podstawie specjalnych „kwitków”. Nadzór ten wykonywałem przeważnie w porze obiadowej, gdy pracownicy niemieccy wychodzili na obiad. Czasami wydawałem Polakom węgiel bez odbierania im „kwitka” aby mogli skorzystać powtórnie z przydziału opału. O węgiel było zawsze trudno. Nigdy mnie na tym nie złapano.


Stanisław Kowalewski w latach okupacji. Zdjęcie udostępnił Grzegorz Aleksander Trojanek.


Pewnego razu dostałem polecenie przygotowania samochodu osobowego do wyjazdu. Miał jechać mój kierownik wraz ze swoimi kumplami na pijatykę do miasta Obrzycka, do ich znajomego aptekarza. Musiałem załadować do samochodu 50 kilogramów owsa przeznaczonego dla królików aptekarza. Innym razem mój kierownik zaprosił na popijawę do Obrzycka jednego Niemca z tytułem doktora oraz zastępcę starosty szamotulskiego, a także umundurowanego partyjniaka z SA.

Podczas jazdy usłyszałem, że powrót ma nastąpić około godziny 24, a wyjechaliśmy z Szamotuł o godzinie 18. Do Obrzycka było kilkanaście kilometrów. Zastępca starosty uprzedził, że w innym przypadku sam, na piechotę pójdzie do Szamotuł. O północy mój kierownik nie miał jeszcze zamiaru przerwać libacji. Ja cały czas siedziałem w samochodzie, czekając na rozkaz wyjazdu. Zastępca starosty, widząc, że popijawa się nie kończy, ukradkiem udaje się do garderoby, zabiera płaszcz, wychodzi z budynku i wychodzi na szosę w kierunku Szamotuł. Nikt tego nie widział. Nawet ja, siedząc w samochodzie.

Kiedy całe to towarzystwo zauważyło brak ich kompana (zastępcy starosty), postanowili go poszukać. W tym celu, tak jak stali, w spodniach i koszulach, wyszli na ulice miasta Obrzycka. A był to już listopad i na dworze było bardzo zimno. Będąc podpici, szukali ofiary, aby rozładować swoją wściekłość. Obróciło się to w moim kierunku. Wrzeszcząc, oczywiście po niemiecku, w te słowa: ,,Kowalewski, ty przeklęta świnio, chodź tu zaraz do nas i powiadaj, gdzie jest landrat, bo inaczej, jak go nie znajdziesz, to będziesz rozstrzelany”. Nie pomogły moje tłumaczenia, że było ciemno i że nic nie widziałem. Mój kierownik, pijany jak bela, ostrzegł mnie, że jeżeli nie znajdę landrata [landrat − starosta, przyp. red.], to mnie zabije na miejscu, a na zadatek uderzył mnie w twarz. Przestraszył mnie nie na żarty. Szczególnie, że pod wpływem wódki naprawdę mógł spełnić swoje groźby. Dostałem polecenie uruchomienia samochodu i zapalenia reflektorów oraz wspólnej jazdy po rynku i ulicach Obrzycka. Poszukiwanego nigdzie nie było. Następnie podjęli decyzję, aby jechać w kierunku Szamotuł. Po ujechaniu około 500 metrów, zatrzymała nas cywilna Schutzpolizei. Kiedy zorientowali się, kto jedzie w samochodzie, zezwolili na dalszą jazdę, zaznaczając, że szosą idzie prawdopodobnie zastępca starosty z Szamotuł. Kierownik  Kiock, wrzeszcząc na mnie, wymusił, abym maksymalnie przyśpieszył jazdę. Zastępca starosty doszedł już do miejscowości Słopanowo w pobliżu lasu. Jest to około 2 kilometry od Obrzycka.  Kiock i aptekarz próbowali zmusić zastępcę do zajęcia miejsca w samochodzie, chwytając go za marynarkę. Rozpoczęła się szarpanina, podczas której poobrywano zastępcy wszystkie guziki od marynarki, a on wyrwał się i pomaszerował dalej w kierunku Szamotuł.


Rynek w Szamotułach w czasie okupacji – pierzeja wschodnia. Jesienią 1939 r. Niemcy usunęli stojący na rynku krzyż. Źródło – aukcje internetowe


Zniechęceni takim obrotem sprawy, kazali mi zawrócić do Obrzycka. Tutaj na nowo rozpoczęła się popijawa, a kiedy wreszcie zabrakło wódki, pili anodynę z szuflad w aptece. Po godzinie pierwszej w nocy ruszyliśmy do Szamotuł. I dogoniliśmy zastępcę, który doszedł już do wsi Mały Gaj. Zaczęła się znowu szamotanina, którą zainicjował  Kiock. Jednak bez skutku. Zastępca starosty maszerował dalej, nie chcąc wejść do samochodu. Sytuacja na tyle mnie zdenerwowała, że chcąc raptownie ruszyć dalej, wyrwałem drążek biegowy. Jazda dalej nie była możliwa. Rozwścieczyło to moich pasażerów: raz, że zastępca starosty ich nie słuchał, a po drugie, że samochód uległ awarii.

Wyszedłem z samochodu i podniosłem maskę nad silnikiem, aby sprawdzić, jakie są możliwości naprawy. Dostałem w twarz od kierownika  Kiocka. Uderzenie było tak mocne, że zobaczyłem wszystkie gwiazdy i wszystkich świętych. Poczułem także wiele kopniaków w tyłek i nie mogłem praktycznie zorientować się, jakie mam możliwości naprawy. Zwróciłem się do  Kiocka i powiedziałem, że jeżeli będzie mnie dalej bić, to nie  będę w stanie samochodu naprawić. Oberwałem znowu w twarz i usłyszałem po niemiecku, że jeżeli w ciągu pięciu minut samochód nie będzie sprawny, to zostanę na miejscu zastrzelony jak pies. Byłem przekonany, że dotrzymają słowa, gdyż wszyscy byli pijani i nie zdawali sobie sprawy ze swoich czynów.

Kiedy  Kiock i jego kumple zdali sobie sprawę, że dalsza jazda jest niemożliwa, polecili mi udać się do majątku w Małym Gaju po parę koni, aby możne było samochód dostarczyć do warsztatu naprawczego w Szamotułach. Natychmiast udałem sie do tego majątku i zauważyłem, że na podwórku przechadza sie jego zarządca, którego znałem jeszcze sprzed wojny. Nazwiska jego już nie pamiętam. Było już około drugiej w nocy. Opowiedziałem mu, co mi się przydarzyło, prosząc go o pomoc, gdyż niechybnie  Kiock mnie zastrzeli, jeżeli nie przyprowadzę koni. Zarządca zapytał mnie, czy czasem nie wiozłem  Kiocka, gdyż jego wrzaski były mu znane. Oczywiście potwierdziłem. Zarządca okazał się przyzwoitym człowiekiem i konie wraz z fornalem zorganizował w dość krótkim czasie. Trwało to jednak kilkadziesiąt minut. Moim pijanym pasażerom wydawało się to za długo i sami przyszli do majątku (około 800 metrów). Gdy weszli do stajni, zobaczyli fornala, który przygotowywał konie do wyjścia. Kiock podszedł do niego, kopiąc go w tyłek ze słowami: „Polskę byś chciał, co, ty świnio polska?” i kopiąc go powtórnie. Fornal upadł, a potem wstał, zabrał konie i udał się do samochodu. Poszedłem razem z nim, aby dopomóc przy mocowaniu barków do samochodu. W tym czasie moi pasażerowie pobudzili w wiosce wszystkich fornali i przyprowadzili ich do stajni, gdzie kazali im włożyć uprząż na wszystkie, konie i… wrócili do samochodu. Czekając na swoich pasażerów, usłyszeliśmy w odległości około 400 metrów strzały oddawane w naszym kierunku. To  Kiock i jego kompani biegli, strzelając do nas. Ze strachu schowaliśmy się za grube drzewa (chyba topole).  Kiock wołał: „Kowalewski, ty polska świnio, ja cię dzisiaj zabiję”.


Żołnierze niemieccy przy kościele ewangelickim na pl. Kościelnym (obecnie pl. Sienkiewicza). Źródło Fotopolska


Wreszcie wszystko się uspokoiło: weszli do samochodu, ja przy kierownicy i ruszyliśmy do Szamotuł. Konie ciągnęły samochód. Przy mnie siedział  Kiock i co najmniej cztery razy uderzył mnie w twarz, aż zalałem się krwią. Wtedy przestał mnie bić. Dwaj pozostali pasażerowie zabawiali się, strzelając z krótkiej broni w szyby samochodu, a dwie kule przebiły także przednią szybę. Bardzo się bałem, czy któraś z kul nie trafi w moją głowę. Na placu Sienkiewicza w Szamotułach zwolnili fornala i przykazali mu odprowadzić konie do dworu w Małym Gaju. Mnie natomiast wyciągnęli z samochodu, uderzyli kilkakrotnie w twarz, aż znowu zalałem się krwią. Przewrócili mnie na ziemię, uklękli na moim ciele i zaczęli bić. W konsekwencji straciłem kilka zębów w szczęce górnej i dolnej. Oprócz mnóstwa siniaków, które mi zostały przez długi czas. Rozkazano mi samemu pchać samochód, aż do ulicy Dworcowej (naprzeciw fabryki mebli) do warsztatu naprawy samochodów. Sami udali się do swoich domów. Byłem bardzo obolały, ale ze wszystkich sił pchałem ten nieszczęsny samochód. Gdy go dopchnąłem, mniej więcej na wysokości piekarni Czwojdy [ul. Wroniecka, dziś nr 22 – przyp. red.], nie miałem już więcej sił, gdyż ulica biegła tu pod górkę. Przechodziło tam kilku Niemców, którzy mnie znali i pomogli mi tę górkę pokonać.

O godzinie 8. rano zjawiłem się w pracy, obolały, posiniaczony, bez części zębów. Zobaczył mnie  Kiock i pyta, co mi się stało i kto mnie tak urządził. Zabrał mnie do swego gabinetu i kazał szczegółowo opowiedzieć, co się działo w ostatnią noc. Gdy już mu zdałem dokładną relację, nie chciał w to uwierzyć. Polecił mi, że jeżeli samochód już jest naprawiony, to mam go przyprowadzić. Wtedy dopowiedziałem mu o strzelaninie w samochodzie i powybijanych szybach.  Kiock zapytał mnie, co ja chcę teraz zrobić. Byłem taki zdeterminowany, że powiedziałem mu, iż chyba zamelduję o ich wyczynach w Gestapo. Wtedy  Kiock zagroził mi, że jeżeli bym to zrobił, to na drugi dzień nie będzie mnie na świecie, a cała rodzina zostanie wywieziona do obozu do Oświęcimia. Gdy w domu powtórzyłem tę rozmowę, żona błagała mnie, aby tego nie robić. Na Gestapo nie poszedłem, ale przyrzekłem sobie, że jeżeli jeszcze raz zdarzy się taka sytuacja, że będę bity, to spowoduję katastrofę, uderzając na przykład w drzewo i wszystkich pozabijam, włącznie ze mną. Jednak do tego nie doprowadziłem.


Stanisław Kowalewski na ulicy w Szamotułach podczas okupacji. Zdjęcie udostępnił Grzegorz Aleksander Trojanek.


Koniec wojny

Czas mijał, a ja dalej pracowałem w firmie u  Kiocka. Wszyscy czekali na koniec wojny i oswobodzenie. Miałem stałe kontakty z kolegami z podziemia. Gdy już wiadomo było, że wojska radzieckie zbliżały się do Szamotuł, powstało wśród Niemców wielkie zamieszanie. Przez miasto przejeżdżały samochody z czerwonymi krzyżami oraz samochody z niemiecką policją. Było już pewne, że na froncie wschodnim dzieją sie sprawy dla nas korzystne. W tym czasie otrzymałem od kierownika  Kiocka polecenie przydziału do Oddziału Czerwonego Krzyża, przejmując jeden ambulans, aby w razie potrzeby wyjechać nim do Reichu. Byłem zmuszony być w dyspozycji  Kiocka.

Zgłosiłem się do kierownika całego taboru z prośbą o pozwolenie oddalenia się na pół godziny do rodzinnego domu, aby się odpowiednio przygotować do wyjazdu oraz pożegnać z rodziną. Zezwolenie otrzymałem z zaznaczeniem, że wyłącznie na pół godziny. Wychodząc z gmachu, napotkałem innego kierowcę, który przyjechał z Gniezna i po zorientowaniu się, że też jestem kierowcą i to polakiem, zapytał dokąd się udaję. Powiedziałem mu prawdę. Sugerował mi wspólną ucieczkę, aby nie jechać z Niemcami do Reichu. Kiedy zobaczył, że nie jestem zdecydowany, sam pozamykał swój ambulans, zabrał kluczyki i ulotnił się w nieznanym kierunku. Cały czas myślałem o tym, czy dobrze robię, aż doszedłem do domu, do rodziny. Pożegnałem się, poinformowałem żonę, że wkrótce wyjeżdżam do Reichu. Wychodząc z domu, spotkałem byłego pracownika mojej firmy, przyjaznego dla mnie, który nazywał się Golczewski. Dowiedziawszy się o mojej sytuacji, zaczął mnie namawiać gorąco, abym natychmiast uciekał i nie jechał z Niemcami. Wtedy zdecydowałem się posłuchać dobrej rady, prosząc go, aby nic nie mówił mojej rodzinie o mojej decyzji.


Rynek w Szamotułach w czasie okupacji – pierzeja zachodnia. Źródło Fotopolska


Pan Golczewski dotrzymał słowa. Była godzina 18. Był styczeń 1945 roku. Wychodząc na Rynek, zobaczyłem, jak jeszcze kręcą się gestapowcy i policja niemiecka. To upewniło mnie, że trzeba uciekać. Przez ulicę Kościelną udałem się na ulicę Szeroką [obecnie Braci Czeskich – przyp. red.]. Mieszkał tam Wincenty Wojciechowski wraz z żoną. Tam skierowałem swoje kroki. Gospodarza, niestety, nie było w domu. Pani Wojciechowska wysłuchała mojej prośby o ukrycie mnie chociaż przez kilka godzin, gdyż chcę się schować przed moim niemieckim kierownikiem  Kiockiem. Przestraszyła się nie na żarty i tłumaczyła mi, że jeżeli Niemcy odkryją, że mnie ukrywa, to wszystkich rozstrzelają na miejscu. Proponowała mi ucieczkę do lasu, jednak później zmieniła zdanie. Pozostałem tam kilka godzin, to jest od 18. do godziny 23.

Miałem na bieżąco informacje, czy Niemcy wyjeżdżają i czy ktoś zabrał „mój” ambulans. O godzinie 22. dowiedziałem się, że Niemcy opuścili już Szamotuły. Chciałem spotkać się z własną żoną, aby poinformować ją o istniejącej sytuacji oraz dowiedzieć się, co działo się podczas mojej nieobecności w domu. A działo się wiele i to niedobrych rzeczy. Według relacji żony wiedziała już o moim ukryciu, gdyż pani Schollowa, mieszkająca tam gdzie pani Wojciechowska, powiedziała jej o zaistniałej sytuacji. W tym czasie do mojego domu przybyła niemiecka policja i zrobiła szczegółową rewizję. Odgrażali się, że jeżeli w ciągu trzech godzin żona mnie nie odszuka, to cała rodzina będzie rozstrzelana. Żona nic nie powiedziała, mimo że wiedziała już, gdzie przebywałem. W tym też czasie zjawił się w domu mój kierownik Kiock, pytając, gdzie aktualnie przebywam. I tym razem nie powiedziała mimo, że też straszył, że wszyscy zostaną rozstrzelani. Opuścił wkrótce Szamotuły.

Po godzinie 23. postanowiłem wrócić do domu. Tak też uczyniłem i ułożyłem się do snu. Miałem przy sobie krótką broń, którą zdobyłem w niecodzienny sposób, a ułożyłem ją pod poduszkę, aby w razie niespodziewanej wizyty Niemców można było jej użyć. Nie myślałem wtedy o skutkach. Nie chciałem oddać się żywcem. Noc jednak minęła bez większych zakłóceń.


Rynek w Szamotułach w czasie okupacji – pierzeja północna. Źródło Fotopolska


Wstałem dość wcześnie i poszedłem na Rynek miasta, aby zorientować się o aktualnej sytuacji. Na chodnikach i jezdni walały się papiery, puste i pełne pudełka i skrzynie (także z jedzeniem), różne narzędzia kuchenne i gospodarskie oraz wiele, wiele innych przedmiotów. Leżały też zabite konie. Były to pozostałości po uciekających Niemcach.

Aktywni szamotulanie rozpoczęli tworzyć tak zwaną Milicję, której zadaniem było utrzymanie porządku w mieście po ucieczce Niemców. Zgłosiłem się na ochotnika. Częściowo brałem udział w pogoni za ukrywającymi się Niemcami, na przykład w miejscowości Baborówko czy Gąsawy.

Ciekawostką jest, że po dwóch dniach, pojawił się w Szamotułach mój już były kierownik  Kiock wraz z kierownikiem mleczarni. Nabrali mnóstwo masła, pobili kilku Polaków na środku Rynku, obok stojącego tam na słupie zegara i ulotnili się na zachód. Później dowiedziałem się, że  Kiock zginął wraz z innymi Niemcami we Wronkach, gdzie już byli Rosjanie.

Wydawało się, że Niemcy odeszli na zawsze. A jednak nie. Będąc w Milicji, otrzymywałem zadanie pilnowania magazynu, popularnie zwanego Betlejemką (z uwagi na słomiany dach na budynku) przed ewentualnymi kradzieżami. I właśnie w tym czasie zauważyłem, że do budynku zbliża się dwóch gestapowców. Coś podobnego! Myślałem, że idą po mnie z uwagi na dokonaną ucieczkę. Myślałem, że mnie rozstrzelają na miejscu. Okazało się, że jeden z nich to pracownik  Kiocka, który mnie znał, a drugi to Niemiec z Reichu. Obaj byli w mundurach Gestapo. Ten pracownik nazywał się Dietrich. Nic nie wiedział o mojej ucieczce. Wszystko skończyło się dobrze. Na pytanie, co ja tu robię, odpowiedziałem, że jest nas tutaj trzech milicjantów i pilnujemy, by nikt nie ukradł rzeczy niemieckich, bo gdy znowu tutaj wrócą, to będą mieli wszystko na miejscu. W duchu się zaśmiałem, gdyż byłem pewny, że ich noga tu już nigdy nie postanie. Życzyli sobie obejrzeć niektóre pokoje. W jednym z nich było nagromadzone różnego rodzaju trunki (wina, wódki). Dietrich polecił mi zebrać czuwających ludzi i każdemu wręczył po dwie butelki zielonego likieru, a jedną z butelek otworzył, zagrzał w garnku i wypił wraz z nami. Podczas picia powiedział: „Na zdrowie! I do widzenia. Pilnujcie dobrze, by nic nie zginęło, a my za trzy dni powrócimy, jak tylko skończą boje wojenne”. Stuknął się z nami szklanką. Po ich wyjściu, wydawało mi się, że zmartwychwstałem. Ale to jeszcze nie był koniec z „wizytami”. Po dwóch godzinach po ich wyjściu zjawił się nieznany mi przybłęda policjant niemiecki i zażądał, abym dostarczył mu cywilne ubranie. Ze strachu wydałem mu jeden komplet ze zbiorów w Betlejemce. Przebrał się, ubranie policyjne zostawił i szybko się ulotnił. Od tego czasu nie było już żadnych niemieckich wizyt. Za to często zjawiali się Polacy, prosząc o różne potrzebne im rzeczy. Wydawaliśmy im różne przedmioty, przedtem zrabowane przez Niemców rowery, ubrania, także dla małych dzieci i inne.

cdn.


***

Wspomnienia Stanisława Kowalewskiego oraz zdjęcia zamieszczone zdjęcia rodzinne stanowią własność jego wnuka – Dariusza Kowalewskiego


Część 1. wspomnień:

Szamotuły, 05.05.2020

Stanisław Kowalewski, Przeżycia z czasów niemieckiej okupacji w Szamotułach2025-01-03T13:07:50+01:00

Stanisław Kowalewski, Powstanie wielkopolskie i praca w szamotulskiej policji w okresie międzywojennym

Stanisław Kowalewski

Wspomnienia

część 1: Powstanie wielkopolskie i praca w szamotulskiej policji w okresie międzywojennym

Zawsze sobie mawiałem, że kiedy dorosnę i będę już w wieku podeszłym, napiszę książkę o moich przeżyciach, mojej młodości, moich radościach i smutkach, o współżyciu z rodziną, o zdobywaniu pracy, o zakochaniu się, o zawarciu związku małżeńskiego, o Powstaniu Wielkopolskim, o obowiązkowej służbie wojskowej, o pracy w kopalni, o okupacji i różnych przeżyciach, o całym życiu do roku 1975.

Pierwsze kroki w dorosłe życie

Urodziłem się dnia 1 maja 1901 roku w Szamotułach jako syn Franciszki Filipiak i jej męża Jakuba Kowalewskiego. W tym czasie ojciec mój pracował w Niemczech Zachodnich (Westfalia).

Wychowywany byłem wyłącznie przez własnych rodziców. Kiedy ukończyłem 6. rok życia, zmuszony byłem pomagać w gospodarstwie domowym rodziców. Pochodzę z wieloletniej rodziny: było nas aż jedenaście dzieci i to z prawego łoża. Ojciec był pochodzenia robotniczo-chłopskiego, a pracował prawie całe życie na roli u gospodarzy niemieckich lub właścicieli dużych majątków rolnych.

W 1907 roku rozpocząłem uczęszczać do szkoły podstawowej w Szamotułach (nr 2), którą ukończyłem w 1914 roku.

Właśnie w tym czasie wybuchła I wojna światowa. Miałem wtedy 14 lat, a pamiętam, że była to niedziela 5 sierpnia 1914 r. Wtedy to dostarczano karty mobilizacyjne mężczyznom, którzy wychodzili z kościoła (kolegiaty). Pamiętam nawet, że była wtedy godzina 10. Kiedy wiadomość o wybuchu wojny dotarła do rodzin (żon i dzieci), zapanował ogólny smutek. Ludzie płakali w domach i na ulicach. Rozgardiasz i zamieszanie panowały na ulicach: mężczyźni śpieszyli do punktów zbornych (komend) z różnych stron miasta. Byłem w tym czasie także w kościele i wszystkie te zaistniałe sytuacje i sceny dobrze widziałem, zapamiętałem. W tę niedzielę wjechała policja niemiecka na koniach celem utrzymania porządku na ulicach miasta. Ojca mojego zatrudniono do kopania okopów przeznaczonych dla wojska.

Był to czas smutny i nikt nie był pewny życia. Zaczęły się ograniczenia żywnościowe. Trzeba było pod wielkim strachem szukać i kupować żywność, jak również ukrywać posiadane zapasy, bo zauważone przez Niemców nadwyżki natychmiast rekwirowano.

W czasie trwania wojny (1914-1918) wychowywałem się przy rodzicach, pomagałem w gospodarstwie, troszczyłem się o żywy inwentarz, a także pracowałem w majątku rolnym, którego właścicielem był dziedzic. Zarabiałem w tym majątku po 50 pfenigów dziennie.


Marcin Kowalewski (brat Stanisława) pod Verdun, 1916 r.


Udział w wojnie brali moi dwaj bracia: Marcin i Jan, a przebywali na froncie francuskim. Po powrocie z frontu, gdzie został ranny, brat Marcin jako ochotnik wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim, rezydując w Poznaniu. Drugi brat Jan, powrócił z frontu w okresie późniejszym i wstąpił w szeregi (ochotniczo) Wojska Polskiego, także w Poznaniu, w dzielnicy Sołacz, służąc w artylerii konnej.

Kontynuując opowieść o sobie, przekazuję potomnym, że w szkole uczono nas tylko po niemiecku, stąd moja teraz, do dnia dzisiejszego, znajomość języka obcego − niemieckiego. Po polsku nawet mówić nie było nam wolno. I taka jest prawda. Nauka języka polskiego mogła odbywać się tylko w ukryciu i we własnym zakresie i dzięki własnym staraniom. Bardzo zależało mi na tym, aby zachować polskość i dlatego ze wszystkich sił starałem się uczyć po polsku − tak czytać, jak i pisać. Jak widać, udało mi się to zrealizować. Byłem samoukiem. Rodzice moi po prostu nie mieli czasu, aby zająć się moją edukacją, a także nie umieli nawet dobrze po polsku pisać.

W szkole była stosowana i ściśle przestrzegana bardzo ostra i surowa dyscyplina. Celowali w tym szczególnie nauczyciele pochodzenia czysto niemieckiego. Niektóre nazwiska tych nauczycieli pamiętam do dnia dzisiejszego. Nie wiem, czy dobrze napiszę ich nazwiska, ale tak je zapamiętałem: Decker, Wekler, Rothe, Kahl, Kluge, Schuster, Kemnitz i Miękwicz − dyrektor szkoły. Najgorszy z nich wszystkich był Rothe! To on karał tych, którzy według opinii nauczycieli coś spsocili. A robił to z wielką satysfakcją i okrucieństwem. Na przykład podczas przerw między lekcjami obowiązkowo należało chodzić parami i rozmawiać wyłącznie po niemiecku. Jeżeli ktokolwiek się z tego chociaż w najmniejszym stopniu wyłamał, został natychmiast lub po lekcjach ukarany. Przeważnie karano biciem.


Katolicka szkoła elementarna na pocztówce z ok. 1905 r. (artykuł o strajku szkolnym z lat 1906-1907 http://regionszamotulski.pl/strajk-szkolny-1906-1907/)


W 16. roku życia nabawiłem się ciężkiego zapalenia płuc i myślałem, że skończy się to dla mnie bardzo tragicznie. Miałem jednak wyjątkowe szczęście. Dość szybko przyszedłem do zdrowia. W tym okresie życia pracowałem jako robotnik rolny w majątku w Słopanowie. Tam też zamieszkiwali moi rodzice.

Podczas gdy bracia byli na wojnie, ja jako w tym czasie najstarszy z rodzeństwa w domu, opiekowałem się młodszymi siostrami i braćmi. Od czasu do czasu przyjeżdżali na urlop starsi bracia , opowiadając wszystkie ciekawe zdarzenia i epizody z przeżytych dni i stoczonych walk. A opowiadali naprawdę, jak na owe czasy, historie, które podtrzymywały nas na duchu. Stwierdzali, że w wojsku niemieckim jest rozluźniona dyscyplina, że żołnierze nie chcą się już bić, że niedługo wojna się zakończy.

Słuchaliśmy tego z zapartym tchem i pewnym niedowierzaniem. Ale to była prawda! W tym czasie w kraju organizowane były różne potajemne spotkania, przeważnie przez rezerwistów, których tematem było przygotowywanie się do zbrojnego powstania. W tego typu spotkaniach brało udział bardzo dużo młodzieży polskiej. Panowała ogólna gorączka, gorączka czynu!

I oto nadeszła ta oczekiwana chwila: dnia 20 grudnia 1918 roku, pamiętam jak dziś, do majątku, gdzie mieszkaliśmy, doszło kilkunastu żołnierzy w mundurach powstańczych! Byli to prawdziwi uczestnicy Powstania Wielkopolskiego! Przybyli po wyfasowane podwody, które mieli dostarczyć na stanowiska powstańców, do Czarnkowa przy rzece Noteć. Mnie osobiście przypadł zaszczyt przewiezienia ich na miejsce. Byłem wzruszony, oszołomiony, szczęśliwy i zadowolony. Nareszcie mogłem sam uczestniczyć w przedsięwzięciu, które według mojego rozumowania, było ważne, potrzebne i niezbędne dla powstania. W dniu 25 grudnia przewiozłem zaprzęgiem konnym wszystkich żołnierzy do miejsca przeznaczenia. Przy tej okazji widziałem i słyszałem mnóstwo rzeczy i sytuacji, o których po powrocie wszystkim znajomym opowiedziałem.

Aż nadszedł już czas, by chwycić za broń. Naród Polski dążył do zrzucenia 100-letniej pruskiej niewoli. Mnóstwo młodzieży wstępowało, jako ochotnicy, w szeregi powstańców wielkopolskich. Nadchodziły nowe czasy. Czasy wyzwolenia!


Powstańcy wielkopolscy – Kompania szamotulska w Lubaszu, zdjęcie Muzeum-Zamek Górków


Dnia 29 grudnia 1918 roku zgłosiłem się ochotniczo w szeregi powstańców wielkopolskich. Było to dla mnie bardzo duże przeżycie. Na drugi dzień wyjechałem na front, który przebiegał obok Czarnkowa, nad rzeką Noteć. Spotkanie z frontem, jak też sam fakt przynależenia do, jakby nie było, wojskowej organizacji, zostawił u mnie głębokie i wrażenia i trwałe ślady. Pamiętać należy, że byłem wtedy bardzo młody, nigdy nie miałem do czynienia z bronią palną, pierwszy raz byłem na prawdziwym froncie. Każde tutaj zaistniałe sytuacje przeżywałem tak mocno, że pamiętam je do dnia dzisiejszego. Pierwszy chrzest bojowy przeszedłem już na drugi dzień pobytu na froncie − w tym dniu była pierwsza potyczka z wojskami niemieckimi. Ze strony powstańców było kilku rannych i dwóch zabitych. Nie miałem czasu nawet być przerażonym. Wszystko wokół zaczęło nabierać tempa. Z każdym dniem, z każdą chwilą zmieniały się sytuacje. Jak w kalejdoskopie. Wtedy to właśnie zdobyliśmy pierwsze trofeum: jeden karabin maszynowy (nie przypominam sobie jego charakterystyki) oraz dwa karabiny ręczne. Było to wielkie i wspaniałe przeżycie, bo nie mieliśmy jeszcze w posiadaniu dobrego i czynnego karabinu maszynowego!

W ten oto sposób rozpocząłem swój udział w powstaniu wielkopolskim. Wiele miałem przeżyć, wiele przygód, wiele różnych sytuacji, które byłyby tematem do kilkutomowej książki. Ograniczę się tutaj tylko do stwierdzenia, że w powstaniu brałem udział aż do dnia 15 lutego 1919 roku. Po powrocie do domu, po dwumiesięcznym odpoczynku, zostałem powołany do odbycia służby wojskowej. „Karierę” wojskową zakończyłem w 1923 roku.


Zdjęcie dawnych powstańców wielkopolskich z Szamotuł, 1980 r. 3. z prawej Stanisław Kowalewski, 2. z lewej Antoni Śmiglak, 2. z prawej Antoni Śmigielski, 1. z prawej Stanisław Krupski, działacz ZBoWiD-u.


I teraz rozpoczęło się normalne cywilne życie. A polegało ono między innymi na tym, że trzeba było przez długi, bardzo długi okres czasu szukać pracy. Tak, po prostu szukać pracy! Dzisiaj takie sytuacje wydają się mało ważne, nieistotne przecież tyle jest wokół wolnych miejsc, że tylko „sięgnąć ręką” i już można pracować. W poszukiwaniu pracy zawędrowałem aż na Górny Śląsk, Tutaj rzeczywiście udało mi się pracę znaleźć. Nie byłem wybredny. Brałem to, co mi się nawinęło. Była to praca ciężka, brudna, zagrażająca nie tylko zdrowiu, ale i życiu. Pracowałem jako górnik na dole w kopalni. Na Śląsku przebywałem około półtora roku i wróciłem do domu.

Dlaczego wróciłem? Po prostu musiałem. W kopalni wprawdzie dobrze płacono i może bym coś zaoszczędził, ale ciągłe strajki powodowały, że więcej nie pracowałem, niż pracowałem. W takim układzie zdecydowałem się na powrót do rodziny.

W Szamotułach znalazłem pracę jako stangret ówczesnego burmistrza miasta, niejakiego [Konstantego] Scholla. Opiekowałem się końmi, powoziłem karetą. Nawet mi ta praca się podobała. Zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że przy braku pracy, dużym bezrobociu, taka praca może być zaliczana do majątku!

A na pracy zależało mi wyjątkowo, bo właśnie poznałem przyszłą swoją żonę: Mariannę Melonek. Ślub zawarliśmy w dniu 17 listopada 1924 roku w Szamotułach. Zakładając rodzinę, byłem odpowiedzialny za jej utrzymanie. Musiałem więc robić wszystko, aby mieć pracę, nie stracić jej i zarabiać na Życie. Dobrze pamiętam, co to znaczy być bez pracy!

Zanim zostałem tym stangretem, przez co najmniej 10 miesięcy chodziłem po wszystkich możliwych zakładach i instytucjach, szukając jakiejkolwiek pracy. Jakiejkolwiek! Dopiero później znalazłem. Była to bardzo ciężka praca. We wsi Stobnica i Stobnicko załadowywałem ciężkie podkłady kolejowe na tzw. szkuty, czyli barki rzeczne. Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że jeden podkład ważył około 100 kilogramów!! Praca więc była wyczerpująca i niedługo tam wytrzymałem. Byłem całkowicie wyczerpany z sił i cieszyłem się, gdy dostałem tę drugą pracę. Muszę jeszcze dodać, że załadunek odbywał się na szkuty przycumowane na rzece Warta, w miejscowości Kiszewo.

Wracając myślą do mojego małżeństwa, najpierw zamieszkałem z żoną u jej siostry (Ćwiertnia) w Szamotułach (ul. Jastrowska). Już kilka miesięcy później otrzymaliśmy „własne” mieszkanko. Był to jeden pokój na poddaszu bez żadnych wygód. Nawet nie było chociaż maleńkiej kuchenki. Było to na ulicy Sądowej [obecnie al. 1 Maja – przyp. red.]. Można sobie wyobrazić: z jednej strony duża uciecha, bo mam własny kąt, z drugiej strony bytowanie w takich warunkach! Ale pocieszałem się, że i tak jesteśmy w lepszej sytuacji niż inni. Były to naprawdę ciężkie czasy. Patrząc z perspektywy lat na tamten okres mojego życia, wspominam go jako niedobry sen, który na szczęście się zakończył.

Do pracy dojeżdżałem rowerem przez cztery miesiące, gdyż w tym czasie nie było żadnego oficjalnego transportu między Szamotułami a Kiszewem. Razem ze mną pracował w tym lesie mój szwagier, Jan Ćwiertnia, który zmuszony był do miejsca pracy chodzić pieszo, po prostu z braku jakiegokolwiek środka lokomocji. Czasy były wyjątkowo ciężkie, a otrzymane zarobki ledwo pozwalały na wiązanie końca z końcem, czyli na marną wegetację.


Przed siedzibą Komendy Powiatowej Policji Państwowej, ul Sądowa (dziś al. 1 Maja), zdjęcie z okresu 1930-34. Stoją od lewej: N.N., Stanisława Samolowna (później Bartoszak), Stanisław Kowalewski i Jan Młynarczyk. Zdjęcie udostępnił Wojciech Musiał.


Pierwsza stała praca

W miesiącu sierpniu 1925 roku urodziło mi się pierwsze dziecko, które otrzymało imię Jadwiga. Mniej więcej w tym okresie los okazał się dla mnie łaskawy, czyli poszczęściło mi się, gdyż dostałem stałą pracę. Było to stanowisko woźnego w Powiatowej Komendzie Policji Państwowej w Szamotułach. Pracę rozpocząłem od dnia 17 sierpnia 1925 roku, otrzymując z góry pierwsze wynagrodzenie. Życie zaczęło układać mi się coraz lepiej. Dodatkowo otrzymałem pełne umundurowanie, co stanowiło dla mnie wielką pomoc materialną. Obowiązki, które musiałem spełniać, były bardzo absorbujące, a polegały miedzy innymi na tym, że:

– codziennie rano odbierałem z Urzędu Pocztowego nadesłane do Komendy korespondencje,
– przygotowane pisma do wysyłki musiałem odpowiednio zaadresować i  wpisać do właściwej Książki Pocztowej oraz całość korespondencji dostarczyć na pocztę,
– sprzątałem stajnię oraz karmiłem służbowego konia, odpowiednio dbałem o jego wygląd (stałe czyszczenie), kupowałem dla niego obrok, siano, słomę, owies,
– powoziłem bryczką i jeździłem wraz ze swoimi zwierzchnikami na kontrole do wszystkich posterunków, należących do Komendy,
– podczas okresu zimowego rozpalałem ogień w piecach, aby zapewnić odpowiednią temperaturę w trzech pomieszczeniach Komendy, zapewniając węgiel i drewno do rozpałki,
– utrzymywałem cały obiekt i pomieszczenia gospodarcze w należytym porządku i czystości.

W dniach, kiedy nie przeprowadzano żadnych kontroli, wyjeżdżałem konno w dowolny teren, w siodle, korzystając ze świeżego powietrza, a po powrocie i nakarmieniu konia oraz jego oczyszczeniu, miałem czas wolny.


Rodzina Kowalewskich na ul. Kościelnej w Szamotułach, 1935 r.


Dzieci rodziły mi się co dwa lata. W tym okresie nie miałem specjalnych kłopotów finansowych, zapewniałem całej rodzinie godziwe warunki odzieżowe i żywnościowe, gdyż otrzymałem dobre wynagrodzenie miesięczne oraz dodatek na każde dziecko, a także odpowiednio dużą dietę za każdy służbowy wyjazd w teren. W tym okresie zawsze dysponowałem kwotą około 300 złotych w układzie miesiąca, co było wystarczające do normalnego życia.

Ówczesny komendant Policji miał prawo posiadać w swoim gospodarstwie jedną krowę oraz trzodę chlewną. Tak też to zezwolenie wykorzystał. Aby jednak utrzymać krowę, dzierżawił odpowiednio dużą łąkę, którą musiałem kosić, suszyć trawę i gotowe siano zwozić i lokować w szopie. Była to praca poza godzinami służbowymi (traktowałem ją jako przymusowy obowiązek), niepłatna. Wysługiwanie się swoim przełożonym traktowałem jako podziękowanie za to, że miałem wreszcie stałą pracę. Stan ten trwał około sześć lat.


11 XI 1927 r., Posterunek Policji – budynek ówczesnego starostwa (dziś UMiG). W górnym rzędzie 2. od lewej Stanisław Kowalewski. Siedzą od lewej: sędzia Tadeusz Dutkiewicz, starosta Bronisław Ruczyński i komendant powiatowy policji Stanisław Skąpski. Zdjęcie udostępnił Wojciech Musiał.


W 1928 roku decyzją moich władz zostałem skierowany do Poznania, aby ukończyć szkołę dla kierowców samochodowych, zdać pozytywnie właściwy egzamin i otrzymać prawo jazdy. Tak też się stało. Egzamin zdałem z wynikiem bardzo dobrym i otrzymałem prawo jazdy 1. kategorii. Także w 1928 roku otrzymaliśmy jako Komenda przydział samochodu. Był to stary, wysłużony i podniszczony samochód marki „Ford”, który przez długi okres czasu był używany przez szamotulskiego Starostę. Było to możliwe, gdyż Starostwo zakupiło dla własnych celów nowy pojazd, a dotychczas używany został przekazany do dyspozycji policji. Samochód ten nazywał po prostu „Kitajec”.

Po dokładnym obejrzeniu i przeprowadzonych próbach jazdy, okazało się, że otrzymany pojazd nadawał się do generalnego remontu. Z uwagi na to, że posiadałem pewien zasób wiadomości, które nabyłem na kursie, rozpocząłem naprawę i remont tego pojazdu. Trwało to dość długo, jakieś trzy miesiące, między innymi z powodu dużych trudności z zakupem części zamiennych do tak starego typu samochodu. Dokonywanie remontu nie zwalniało mnie od obowiązków woźnego, z których musiałem się dobrze wywiązywać. Mimo starań moja wiedza na temat wyremontowanego samochodu nie była pełna. Na przykład nie miałem rozeznania, ile rzeczywiście zużywa benzyny na 100 kilometrów tego typu pojazd.

Pierwszy raz wyjechałem tym samochodem służbowo do powiatu obornickiego. Po przejeździe określonej ilości kilometrów stwierdziłem brak benzyny w baku. Był to czas, kiedy nie woziło się zapasowych kanistrów z paliwem. Zatrzymałem się w jakimś lesie, była godzina ok. 21, a pora była zimowa. Wszędzie leżał śnieg. Było zimno. Byłem sam zdany na łaskę losu. Komisarz, który wyjechał ze mną, był bezradny. Pamiętałem, że ok. 5 kilometrów od mojego przymusowego postoju znajdował się majątek ziemski, którego nazwiska właściciela nie pamiętam. Udaliśmy się więc do najbliższej wioski, w której był majątek, po chociaż kilka litrów benzyny. Niestety, nikt nie posiadał tego rodzaju paliwa.

Zastanawialiśmy się, co robić dalej. Wpadła mi myśl do głowy, czy nie można zastąpić benzyny na przykład naftą. Mieszkańcy naftę posiadali, gdyż była im potrzebna dla celów oświetleniowych. Był to z mojej strony wielki błąd! Ani nafta, ani ropa nie może zastąpić benzyny. Kupiliśmy 10 litrów nafty, którą wlałem do baku. Była już północ. Uruchomienie silnika było wyjątkowo trudne. Manipulowałem przy silniku bardzo długo, aż wreszcie dał się uruchomić. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Po przejechaniu około 3 kilometrów zauważyłem, że silnik przestaje pracować normalnie. Po zatrzymaniu samochodu stwierdziłem, że rura wydechowa nagrzała się do czerwoności. Przestraszyłem się, że cały pojazd może się zapalić. Przez co najmniej godzinę trzeba było czekać, aż silnik się ochłodzi. Dobrze, że w pobliżu znajdował się inny majątek ziemski, gdzie zakupiliśmy kilkanaście litrów właściwej benzyny. Potwierdziłem sobie, że na kursie nie wszystko można było się nauczyć, szczególnie zagadnienia praktyczne.


1929 r., na stopniu samochodu siedzi komendant Stanisław Skapski, za kierownicą Stanisław Kowalewski. Zdjęcie udostępnił Wojciech Musiał.


Od tego zdarzenia zapamiętałem, że pod żadnym pozorem nie można samochodzie zastąpić benzyny innym rodzajem paliwa (np. naftą). Tym wyremontowanym samochodem jeździłem około roku. Komendantura zakupiła pojazd nowy, także marki „Ford”, rocznik 1929. Odbioru nowego pojazdu dokonałem w Poznaniu u sprzedawcy p. Zagórskiego, od którego otrzymałem nagrodę 500 złotych za to, że zademonstrowałem bardzo dobrą jazdą próbną, co było dla sprzedawcy szczególną i skuteczną reklamą. Byłem z tej transakcji bardzo zadowolony i przyrzekłem sobie, że będę dbał i właściwie wykorzystywał nowy nabytek.

Nowy pojazd eksploatowałem przez około 6 lat, cały czas był na stanie Komendy Policji i przejechałem nim ponad 150 000 kilometrów i to bez kapitalnego remontu. Za ten wyczyn dostałem 3000 złotych nagrody. Wykonując zawód kierowcy, zwiedziłem służbowo wiele miejscowości, a między innymi Poznań, Toruń, Bydgoszcz, Czarnków, a nawet Warszawę. W 1934 roku zostałem oddelegowany do odbycia ćwiczeń wojskowych w okolicach Bydgoszczy. Przybyłem tam wraz z samochodem i byłem do wyłącznej dyspozycji dowódcy całych ćwiczeń, który był w randze generała. Za właściwe wykonywanie powierzonych obowiązków awansowano mnie do stopnia plutonowego, a oprócz tego otrzymałem nagrodę pieniężną, wynagrodzenie za 14 dni służby, a także za okres delegacji.

Kiedy urodziło mi się drugie dziecko (1927 r.), a był to syn Marian, otrzymałem przydział na służbowe mieszkanie. Przeżywaliśmy z żoną szczęśliwe chwile, gdyż w zasadzie niczego nam nie brakowało, o ile chodzi o podstawowe potrzeby życiowe. Jednakże moja praca była niejednokrotnie bardzo niebezpieczna, a między innymi dlatego, że często zmuszony byłem pozostawać w samochodzie, gdy były organizowane obławy i pogonie za przestępcami. W takim układzie mogło się zdarzyć, że przestępca zaatakuje właśnie mnie, chcąc odebrać mi samochód.

Przypominam sobie mój udział w poszukiwaniu i ujęciu zbrodniarza, który zabił strażnika na pograniczu polsko-niemieckim w miejscowości Miały. Przekroczył on granicę, uciekając do Polski, chcąc uniknąć kary. Był to rok 1931 lub 1932, dokładnie nie pamiętam. Podczas ucieczki przestępca zmuszony był przedzierać się przez lasy na terenie Polski, w których to lasach pracowały kobiety zatrudnione przy sadzonkach leśnych, będące świadkami przemykania się uciekiniera. Rozpoznały go podczas konfrontacji.

W roku 1932 byłem oddelegowany na Międzynarodowy Zlot Harcerzy, który odbywał się w miejscowości Spała. Byłem do dyspozycji pułkownika [Pawła] Thomasa z RKU [Rejonowej Komendy Uzupełnień – przyp. red.] z Szamotuł. Delegacja trwała około tygodnia. Widziałem harcerzy z różnych stron świata oraz obserwowałem różnorakie ćwiczenia wykonywane przez samych harcerzy, jak również przez żołnierzy Wojska Polskiego. Był to bardzo ciekawy, a nawet cudowny okres w moim życiu. Za czas przebywania w Spale zostałem osobno wynagrodzony, niezależnie od należnych mi poborów w pracy.


Lipiec 1931 r. W samochodzie siedzi z lewej sędzia Tadeusz Dutkiewicz, za kierownicą – komendant Stanisław Skąpski, za samochodem stoi Stanisław Kowalewski. Zdjęcie udostępnił Wojciech Musiał.


Blaski i cienie pracy w policji

W tym rozdziale opiszę jeden z ciekawszych epizodów mojego życia. Przestępca, o którym pisałem w poprzednim rozdziale, pochodził z Ostroroga, powiat Szamotuły. Był to jeden z groźniejszych bandytów, często napadał z użyciem broni. Gdy popełniał przestępstwo po stronie polskiej, starał się przekroczyć granicę z Niemcami − i odwrotnie, gdy wchodził w konflikt z prawem po stronie niemieckiej, uciekał do Polski. W Niemczech, podczas ucieczki, gdy pościg deptał mu po piętach, zastrzelił niemieckiego policjanta. W czasie, gdy przebywał już na terenie Polski w okolicach Miałów, zauważył na spacerze człowieka, spacerującego ze swoim 9-letnim synem, a był to polski strażnik pogranicza ubrany po cywilnemu. Strażnik ów był zorientowany w poszukiwaniu przestępcy, znał jego rysopis na podstawie listów gończych. Uciekający przestępca zorientował się w istniejącej sytuacji i przygotował sobie broń do strzału. Oddał w kierunku strażnika trzy lub cztery strzały, raniąc go śmiertelnie, gdy strażnik nawet nie zdołał sięgnąć po swoją broń. Syn strażnika uciekł, ale doskonale zapamiętał niektóre rzeczy charakterystyczne przestępcy, a między innymi ubranie, buty oraz rower, którym się posługiwał.

Przez co najmniej dwa tygodnie trwało poszukiwanie i pościg tak na terenie Polski jak i Niemiec. Za pomoc w ujęciu zbiega Niemcy wyznaczyli 500 marek nagrody, a także strona polska określiła wysokość nagrody. Pochodził z Ostroroga i wiadomym było, że tam przestępca będzie szukał schronienia u znajomych. I tak rzeczywiście było. Aparat służby śledczej, jak też cała społeczność miasta, była zorientowana o istniejącej sytuacji. Pewnego wieczora jedna z mieszkanek Ostroroga zawiadomiła policję, że u swoich znajomych przebywa poszukiwany. Natychmiastowa obława doprowadziła do ujęcia przestępcy. Do mieszkania weszli ochotnicy zwerbowani z pracowników policyjnych. Poszukiwany miał przy sobie dwa pistolety, jednak nie zdążył żadnego użyć, gdy szybka akcja policji i uderzenie go kolbą karabinu, spowodowało jego natychmiastowe obezwładnienie. Dodatkowo przestępca miał przygotowaną siekierę. Po nałożeniu kajdanek został przewieziony do Komendy Policji w Szamotułach, poddany szczegółowej rewizji osobistej.

Rozpoczęto śledztwo, podczas którego nastąpiło wiele konfrontacji z ludźmi, którzy widzieli uciekiniera w różnych sytuacjach i jadącego na rowerze. Zeznawały między innymi kobiety pracujące w lesie przy sadzonkach, jednak najważniejszym świadkiem był syn zamordowanego strażnika. We wszystkich akcjach poszukiwawczych brałem bezpośrednio udział, przewożąc samochodem funkcjonariuszy policji.

Ciekawa konfrontacja nastąpiła pomiędzy przestępcą a jego rodziną: żoną i dziećmi. Wyparł się całkowicie swojej rodziny, twierdząc, że ich nie zna. Żona nie wytrzymała tej sytuacji i powiedziała: „O, ty zbrodniarzu! Wreszcie Matka Boska dotknęła cię swoją ręką i będziesz w końcu wisiał na szubienicy, a z dziećmi będę miała spokój”. Wszystkie dokumenty ze śledztwa wraz z przestępcą zostały przekazane do Prokuratury w Poznaniu. W krótkim czasie sprawiedliwości stało się zadość i przestępca zawisł na szubienicy. Za pomoc udzieloną przy ujęciu przestępcy, zainteresowani zostali nagrodzeni 500 markami niemieckimi oraz nagrodą ufundowaną przez władze polskie.


Od 1934 r. siedziba Komendy Powiatowej Policji Państwowej w Szamotułach mieściła się przy ul Sądowej 5 (dziś al. 1 Maja 12). Zdjęcie udostępnił Wojciech Musiał.


Tematem działania policji były oczywiście także inne wykroczenia, na przykład różnego rodzaju kradzieże trzody chlewnej, drobiu czy rozboje. Kradzieże były przeważnie dokonywane z soboty na niedzielę, a do ich wykrycia często używano psa tropiącego, którego wraz z jego przewodnikiem przewoziłem na miejsce przestępstwa. Jednym z ciekawszych zdarzeń było wykorzystanie psa dla poszukiwania złodziei świni. Rzecz działa się w miejscowości Połajewo w powiecie Oborniki. Jeden z gospodarzy stwierdził, że ukradziono mu świnię. Złodzieje weszli od tylnej strony budynku (chlewa) i świnię zabili na miejscu, wypatroszyli wnętrze, a pozostałą część zabrali. Pies podjął ślad, który prowadził między innymi także przez strumyk, pola oziminy, łąki i różne zarośla. Pies poprowadził do jednej z wiosek [odległej o] około 5 kilometrów [z] powiatu czarnkowskiego. Lustracji przyglądali ludzie z wioski, zastanawiając się, gdzie pies zaprowadzi policjantów. Poprowadził do jednego z domów, stojących nieco na uboczu. W domu znajdowało się trzech mężczyzn i jedna kobieta, która na widok policjantów wrzuciła do paleniska smażone mięso. Zauważył to jeden z policjantów i szybko wyciągnął z paleniska tę część. Po krótkiej szamotaninie, w której brał udział także pies, mężczyźni nie przyznawali się do kradzieży. Rozpoczęła się więc rewizja. Podczas tego działania pies nie chciał wyjść z pomieszczenia kuchni‚ a tylko obwąchiwał podłogę. Po usunięciu stołu oraz ustawionej tam wanny okazało się, że jest tam wejście do sekretnej piwnicy, w której były przechowywane także ziemniaki. Jak zauważył jeden z policjantów, ziemniaki były niedawno przerzucane. Włożenie szabli w ten kopiec pozwoliło ustalić, że coś tam jeszcze się znajduje. Przy pomocy właścicieli mieszkania przerzucono ziemniaki w inne miejsce i okazało się, że znajduje się tam balia (wanna) ze świeżym mięsem wieprzowym. W tej sytuacji mężczyźni przyznali się do winy. Mięso zostało zwrócone poszkodowanym, przestępcy odstawieni do Komendy, a za tę akcję otrzymaliśmy pochwałę i nagrody pieniężne.


Stanisław Kowalewski przy samochodzie


Opiszę jeszcze jedną z pamiętnych dla mnie sytuacji, która wydarzyła się jeszcze przed wybuchem wojny. Było to w roku 1932, kiedy to w jedną z sobót został okradziony pałac, którego właścicielem był Niemiec, który nazywał się Massenbach. Rzecz działa się w Pniewach-Zamku. Po zawiezieniu policyjnych inspektorów do Pniew na miejsce kradzieży udałem samochodem do Poznania, skąd przywiozłem policyjnego psa wraz z jego przewodnikiem. Noc była ciemna i to nie pozwalało na uzyskane miarodajnych rezultatów, nawet przy użyciu psa. Dochodzenie trwało przez całą niedzielę Także bez konkretnych wyników. Wieczorem odwiozłem przewodnika i psa do Poznania.

Wracając do Pniew, a była już godzina 24, zauważyłem na szosie prowadzącej do zamku, w miejscowości Jakubowo niedaleko od Pniew stojącą w lesie taksówkę ze znakami miasta Poznania. Skojarzyło mi się to z kradzieżą dokonaną w Zamku. Prawdopodobnie złodzieje powrócili po łup, który ukradli w sobotę. Rzeczywiście tak było. Gdy prowadzący śledztwo usłyszał tę informację, natychmiast zorganizował trzy samochody pełne inspektorów policji i obstawiono miejsce, gdzie stała ta poznańska taksówka. Taksówkarz potwierdził, że przywiózł nieznane mu osoby, a jeden z nich zapowiedział, aby w ty miejscu czekał do ich powrotu. Policjanci zostali rozlokowani w taki sposób, aby każdej chwili mogli aresztować podejrzanych.

Traf chciał, że właśnie wieczorem tą szosą jechał dziedzic, a jechał tzw. „powózką” ze stangretem, z Jakubowa do Chełmna do swojego dworu. Zauważył samochody oraz policjantów ukrytych w rowach. Było ciemno i nie rozpoznał, kto leży przyczajony. Dziedzic ten, zorganizował zespół swoich pracowników, to jest polowych i stróżów odpowiednio uzbrojonych w karabiny i polecił im udanie się w miejsce, gdzie widział auta i ukrytych ludzi, aby wyjaśnili zaistniałą tam sytuację. Ludzie ci, nie sprawdziwszy, kto leży w rowie, otworzyli ogień z broni, którą posiadali, i zrobili to albo ze strachu, albo wydało im się, że są tam przestępcy. W takiej sytuacji policja też otworzyła ogień z karabinów, będąc przekonana, że są to powracający przestępcy. Po wspólnych nawoływaniach strzelanina ustała.

Wyjechałem samochodem na teren strzelaniny, aby przez oświetlenie pola sprawdzić, czy nie został ktoś ranny czy zabity. Na szczęście takowych nie było. Na polecenie Komendanta kilku policjantów zawiozłem samochodem do Chełmna celem potwierdzenia wysłania przez dziedzica zespołu do interwencji pod lasem. Wjeżdżając do bramy pałacu, zauważyłem, że w oknie stoi prawdopodobnie sam dziedzic z dubeltówką wymierzoną w naszą stronę. Gdyśmy wszyscy stanęli w świetle reflektorów samochodu, dziedzic rozpoznał w nas policję. Potwierdził wysłanie zespołu ludzi uzbrojonych na interwencję.

Prawdopodobnie, podczas zaistniałej strzelaniny, powracający złodzieje zorientowali się sytuacji dla nich niebezpiecznej i po prostu uciekli. Dopiero w kilka tygodni później, w wyniku intensywnego śledztwa, poszukiwani zostali ujęci aż w Łodzi, osądzeni i ukarani. Łupu nie odzyskano. Podobnych sytuacji, przez okres trzynastu lat pracy, miałem bardzo dużo, ale zajęłoby to wiele miejsca do ich opisania.


***

Wspomnienia Stanisława Kowalewskiego oraz zdjęcia zamieszczone zdjęcia rodzinne stanowią własność jego wnuka – Dariusza Kowalewskiego



Komentarz Wojciecha Musiała

W wielkim zainteresowanie przeczytałem historię życia śp. Stanisława Kowalewskiego. Wraz z kustosz Moniką Romanowską-Pietrzak z szamotulskiego muzeum oraz  moim przyjacielem, Mariuszem Sołtysiakiem, mieliśmy okazję „poznać” wymienionego w trakcie zbierania i opracowywania materiałów na temat Policji Państwowej powiatu szamotulskiego (Granatowy porządek. Policja Państwowa w Powiecie szamotulskim 1919-39, Szamotuły 2019). Opublikowane wspomnienia S. Kowalewskiego są tym cenniejsze, że  pochodzą bezpośrednio od osoby, która – chociaż była pracownikiem cywilnym – na własne oczy widziała służbę policyjną w okresie międzywojennym, z niemal wszelkimi jej aspektami, znała osobiście kolejnych komendantów powiatowych: Stanisława Skąpskiego (od VIII 1924) oraz Józefa Holzhausena (od 1932) oraz pozostałych funkcjonariuszy. Relacja S. Kowalewskiego uzupełnia i wzbogaca nasze dotychczasowe ustalenia, bazujące w zasadzie na dokumentach archiwalnych oraz wspomnieniach potomków przedwojennych policjantów, a dodatkowo przekazuje jego własne, oryginalne i osobiste spostrzeżenia.


Komentarz Grzegorza Aleksandra Trojanka

Stanisław Kowalewski w 40-stronicowych wspomnieniach opowiada o swoim życiu, dzieciach, rodzinie i pracy. Być może razić będzie archaiczny język, braki warsztatowe, kładzenie nacisku na swoją osobę, a tylko marginalne informacje o rodzicach, rodzeństwie, a nawet o swoich najbliższych. Może należałoby usunąć niektóre watki i zdania, tylko wówczas „Wspomnienia” straciłyby walor autentyczny, prawdy czasu ich powstania. Stąd decyzja, by opublikować całość.

W końcu to prawdziwy świadek naszej historii: zaborów do 1918 roku, I wojny światowej, powstania wielkopolskiego, służby w Wojsku Polskim, w policji, o pracy, bezrobociu, poziomie życia codziennego oraz II wojny światowej i życia od 1945 roku aż do 1975 roku. To jest ten największy walor tych wspomnień, które jeszcze bardziej zostają wzbogacone wspaniałymi zdjęciami z tych czasów.

Zdziwienie, że Stanisław Kowalewski tak mało pisał o swojej rodzinie spowodowało, że przy ogromnej pracy Jakuba Trojanka − archiwisty udało się ustalić najważniejsze dane o Rodzinie Marcina Kowalewskiego.

Jego ojciec Jakub Kowalewski urodził się 11 lipca 1869 roku w Gaju w powiecie szamotulskim, a zmarł pod koniec II wojny światowej − 17 stycznia 1945 roku w Szamotułach i tu jest pochowany, wraz ze swoją małżonką Franciszką (zmarła w Szamotułach w 1943 roku) z domu Filipak, urodzonej 25 lutego 1873 roku w Lipnicy k. Szamotuł. Okazało się, że na grobie Franciszki i Jakuba zostali pochowani Helena i Władysław Różańscy (Helena była ich córką).

Jakub i Franciszka Kowalewscy po ślubie 3 czerwca 1893 roku w Ostrorogu często zmieniali miejsce zamieszkania ze względu na poszukiwanie pracy w rolnictwie przez Jakuba. Najlepiej widać to, jeśli prześledzi się miejsca urodzin ich jedenaściorga dzieci!

Pierwszy syn − Vincent Kowalewski urodził się 30 czerwca 1894 roku w Piotrkówku k. Szamotuł. Niestety, umiera już 15 lipca 1899 roku także w Piotrkówku w wieku 5 lat.

W rok i jeden miesiąc później rodzi się drugi syn Michał, także w Piotrkówku, 25 sierpnia 1895 roku, ale umiera już po 55 dniach życia − 19 października 1895 roku.

Dopiero trzeci syn staje się tym najstarszym Rodu. To późniejszy ułan, chluba  rodziców. Przypomnijmy: Marcin Kowalewski urodził się 6 października 1896 roku w Piotrkówku. 2 marca 1919 roku, już w wolnej Polsce, żeni się z  Marią Marciniak, z tego związku przyszło na świat jedno dziecko − córka Aniela (ur. 23.06.1920 roku w Szamotułach, zmarła 22.01.2001 roku w Górze Śląskiej, po mężu Trojanek). Marcin umiera w Gnieźnie 14 kwietnia 1926 roku i tam też jest pochowany w Kwaterze Żołnierzy 1920 roku (por. http://regionszamotulski.pl/marcin-kowalewski/).

Po trzech latach od urodzenia Marcina na świat przychodzi Jan Kowalewski, rodzi się w Piotrkówku 25 maja 1899 roku. Z relacji Stanisława Kowalewskiego wiemy, że Jan po powrocie z I wojny światowej − tak jak Marcin – wstępuje do Armii Powstania Wielkopolskiego, na Sołaczu w Poznaniu zostaje artylerzystą konnym, a  po Powstaniach: Wielkopolskim i Śląskim zostaje żołnierzem zawodowym −  jak Marcin. Kolejna informacja o nim to ta, że umiera 4 maja 1988 roku w Oławie na Dolnym Śląsku. Skąd się tam wziął, jak długo mieszkał w Oławie, co robił i czy miał rodzinę oprócz żony Marii − nie wiadomo. Być może był w wojsku do września 1939 roku, a po 1945 roku wyjechał z jakiegoś powodu na Ziemie Odzyskane do Oławy. Jego żona Maria umarła w 1980 roku, a Jan w dniu 4 maja 1988 roku w wieku 89 lat. Oboje zostali pochowani na Cmentarzu Komunalnym w Oławie. Ich grób jest w bardzo złym stanie, zarośnięty polnym kwieciem, tablice na grobie są przerdzewiałe… To bardzo przykry widok! Pamiętajmy, że mówimy o Powstańcu Wielkopolskim i żołnierzu Wojska Polskiego!

Potem − 1 maja 1901 roku w Szamotułach − na świat przyszedł Stanisław Kowalewski − autor publikowanych wspomnień. W 1924 roku ożenił się z Marianną z domu Melonek (1902-1988). Oboje spoczywają na szamotulskim cmentarzu.

Kolejnym dzieckiem Jakuba i Franciszki Kowalewskich (szóstym) była Maria, która rodzi się w Piotrkówku 2 listopada 1903 roku. Żyje krótko, bo tylko do 21 marca 1906 roku, umiera również w Piotrkówku (wtedy wieś nosiła nazwę Lindenhoöhe, czyli Wysokie Lipy).

Następne dziecko przychodzi na świat 5 stycznia 1906 r. w Piotrkówku (Lindenhöhe) − syn Antoni. Z danych wynika, że całe życie mieszka w Szamotułach. Jak wspomina wnuk Stanisława Kowalewskiego, nigdy gdy był u dziadka w Szamotułach, nawet słowem nikt nie wspomniał o Antonim, ani nigdy, choć mieszkał w Szamotułach, go Dziadek Stanisław nie odwiedził. Antoni wraz z żoną są pochowani na szamotulskim cmentarzu. Grób jest w dobrym stanie, zadbany. Widać, że w Szamotułach jest jakaś rodzina Antoniego, może teraz ktoś się odezwie.

Po Antonim Kowalewskim rodziły się kolejne dzieci. Helena przyszła na świat 25 maja 1908 roku w Piotrkówku (Lindenhöhe), zmarła 20 kwietnia 1981 roku w wieku 73 lat. Była żoną Władysława Różańskiego, który zmarł w 1978 roku, zostali pochowani w Szamotułach na grobie rodziców Heleny Różańskiej z domu Kowalewskiej [syn Heleny i Władysława − Marian Różański był znanym szamotulskim fotografem, działaczem społecznym i dziennikarzem – przyp. red. Por. http://regionszamotulski.pl/marian-rozanski/].

W dniu 20 lutego 1911 roku, w gminie Obrzycko w Karczemce koło Słopanowa urodziła się Pelagia, która umarła 14 października 1982 roku w Opalenicy – brak więcej informacji o niej i jej rodzinie.

Po Pelagii 25 września 1912 roku rodzi się syn Franciszek Kowalewski. Przeżył on 83 lata, zmarł w 1995 roku i został pochowany na cmentarzu w Ostrorogu. Prowadził gospodarstwo rolne w Szczepankowie koło Szamotuł (gmina Ostroróg), miał żonę Katarzynę i pięcioro dzieci.

I wreszcie ostatnie − 11 − dziecko. To Viktoria Kowalewska, która rodzi się w Karczemce 12 grudnia 1915 roku. Trwa wówczas I wojna światowa. Viktoria zawsze wspominała córce Marcina, że była jego ulubioną siostrą, ledwo 5 lat starszą od jego córki Anieli. W czasie II wojny światowej bardzo dużo osób z Wielkopolski jest wywożone przez machinę hitlerowskich Niemiec do Generalnego Gubernatorstwa. Prawdopodobnie tym sposobem Viktoria znalazła się w okupowanej Warszawie, gdzie poznała inżyniera Stanisława Łysiaka i została jego żoną. Dwie córki Viktorii zginęły w powstaniu warszawskim, natomiast syn Waldemar Łysiak urodził się 8 marca 1944 roku w Warszawie. To znany pisarz eseista publicysta, architekt, miłośnik Napoleona i bibliofil. Waldemar ma  jeszcze młodszego brata, który mieszka w Warszawie.

Waldemar Łysiak napisał bardzo ważne dla szamotulan powieści: Szachista oraz Kolebka. W  książkach, wywiadach i artykułach widać olbrzymią miłość i czułość  do matki Viktorii. W Szamotułach był na pewno 23 kwietnia 1981 roku na pogrzebie siostry jego matki – Heleny Kowalewskiej po mężu Różańskiej. Wtedy też jego mama Viktoria spotkała się ostatni raz z córką Marcina Kowalewskiego − Anielą Trojanek.

Mam nadzieję, że wspomnienia Stanisława Kowalewskiego oraz zarys tej wielkopolskiej rodziny znajdą ciekawego jej losów poszukiwacza i ten ktoś napisze monografię rodu Kowalewskich z Szamotuł.

Szamotuły, 04.04.2020

Stanisław Kowalewski, Powstanie wielkopolskie i praca w szamotulskiej policji w okresie międzywojennym2025-01-03T13:09:03+01:00
Go to Top