Szkoło! Szkoło! Gdy cię wspominam…

Za wcześnie, kwiatku, za wcześnie, czyli moja nauka w szamotulskich szkołach

Moja mama Halina (2. od lewej) Budzyńska, babcia Jadwiga Kędzierska (4. z lewej) z moim bratem i mną oraz z zaprzyjaźnionymi z nami Edmundem i Ludwiką Czerwińskimi. Przy świetlicy dla dzieci pracowników Młynów. Widoczny w tle chłopiec toczy koło – zabawa tamtego czasu.

Bożena Tokarzówna, Teresa Śmigielska i Ewa Budzyńska na tyłach Szkoły im. Marii Konopnickiej

Zbiórka uczestników szkolnego wyjazdu do Szczawnicy – 1949 r.

Wyjazd szkolny do Szczwnicy. Myć trzeba się było w strumieniu Grajcarek. Z koleżanką Krysią Braniewiczówną.


Czasy licealne

Koledzy z równoległej klasy. Na dole 1. z lewej – mój przyszły mąż Romek.


Pozostałe części wspomnień Ewy Krygier:

Tęsknota za tornistrem, czyli wojenna edukacja (http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/)
„Mówi pani tak, jakby się pani nie podobało”, czyli studia na poznańskiej polonistyce (http://regionszamotulski.pl/studia-w-czasach-stalinowskich/)

W 1944 roku nie było czasu na przygotowania do kolejnego roku szkolnego ani nawet na myślenie o nim. Sierpień przesiedzieliśmy w piwnicach warszawskiej Starówki, większość czasu modliliśmy się, aby przeżyć. W dniu, kiedy powinno rozpocząć się moje regularne „domowe nauczanie”, znalazłam się z najbliższymi w obozie w Pruszkowie.

Potem, zawszawionych, bydlęcymi wagonami Niemcy wywożą nas w nieznane. Wyrzucają nas z pociągu w Białaczowie koło Opoczna, a stamtąd po kilku tygodniach udaje nam się dotrzeć do Krakowa, gdzie mieszka nasza dalsza rodzina. Tam wracam z ciocią Zosią do regularnej nauki. Moja mama zostaje ranna w czasie oblężenia Krakowa, najpierw leży w domu, a później w szpitalu, wyjmują jej odłamki z nóg. Ja, choć nie mam jeszcze 12 lat, podejmuję moja pierwszą pracę. Razem z ciocią próbujemy sprzedawać w sklepach farbki do tkanin i pastę do butów od właścicieli firmy, w której mama pracowała. Natomiast zupełnie samodzielnie jeżdżę do Śródmieścia. Pod wieczór zbieram w cukierniach zamówienia na ciastka, które wypieka żona adwokata z Wronek, pani Musiełowa, dawna znajoma rodziców. Rano jadę ponownie, by te ciastka na blasze roznieść do cukierni. Do dziś pamiętam jedną z ich nazw, która bardzo mi się spodobała: „To tu”. Gdybym została cukiernikiem, tak nazwałabym swoją firmę.

Wreszcie koniec wojny. Ciocia Zosia wraca do Szamotuł, do swojego mieszkania i do pracy w Szkole Podstawowej nr 2. Z panią Stefą, drugą z szamotulskich nauczycielek, już wcześniej rozdzieliło nas powstanie warszawskie. My z mamą i babcią jedziemy na Kujawy do Guźlina, dokąd na swoje gospodarstwo wrócili już wysiedleni w czasie okupacji rodzice ojca. Tam chcemy czekać na jego powrót z oflagu.

Żeby nie tracić czasu, brat idzie do 1. klasy. Niestety, w Guźlinie nie ma klasy odpowiedniej dla mnie (5?, 6?). Trochę uczy mnie mama, szczególnie zapamiętałam lekcje języka francuskiego. W listopadzie 1945 roku wraca ojciec, spotykamy się w Szamotułach, gdzie mamy zostać do czasu, kiedy znajdzie dla nas jakieś nowe miejsce do życia.

Do Warszawy wrócić nie możemy. Oficjalnie dlatego, że nic nie zostało z naszego domu. Przede wszystkim jednak dlatego, że dla ojca ten powrót mógłby być bardzo niebezpieczny. Nowa władza może uznać go za wroga czy szpiega, gdyż przed wojną pracował w ministerstwie sprawiedliwości, był sędzią sądu apelacyjnego, oficerem WP, który wojnę spędził w oflagu i szybko wrócił do kraju (większość oficerów wróciła znacznie później). Ojciec rusza do Gorzowa, na tzw. Ziemiach Odzyskanych, jak się wydaje, najłatwiej wtopić się w tłum, można też dostać w pełni wyposażone mieszkanie „po Niemcach”.


Jasełka wystawiane w świetlicy przy Młynach. Ja w roli Matki Boskiej, mój brat – jeden z pastuszków.


Na ten krótki, jak sądzimy, czas przygarnia nas ciocia Zosia, a brat i ja ruszamy do szkoły. Ja trafiam do szkoły im. Marii Konopnickiej. Jako 12-latka po raz pierwszy przekroczyłam próg prawdziwej (!) szkoły. Wchodzę do klasy i… staję przerażona. Jest akurat przerwa, jeden „chudzielec” wpycha do szafy przeznaczonej do map drugiego „chudzielca”, wpychający to mój przyszły mąż, wpychany ‒ to później dobry kolega Włodek Kania.

W listopadzie zostaję uczennicą 6. klasy, w lutym 1946 roku przechodzę do kl. 7., bo istnieją wtedy klasy tzw. „przyspieszone”. W tym też miesiącu dostajemy wiadomość o tragicznej śmierci tatusia, który zginął w czasie podróży na wyjazdowe posiedzenie sądu. Mama i babcia postanawiają, że zostajemy na stałe w Szamotułach. W szkole podstawowej im. Marii Konopnickiej pozostaję do końca roku szkolnego. Po ukończeniu klasy 7. przechodzę do gimnazjum i liceum im. ks. Piotra Skargi.

Niewiele pamiętam z tych kilku miesięcy spędzonych w szkole przy ul. Kapłańskiej. Wpływ na to mogła mieć osobista tragedia, jaką wówczas przeżyłam. Ojciec utonął w Noteci płynącej przez Drezdenko w lutym, a dopiero w kwietniu woda wyrzuciła zwłoki w odległym Trzebiczu. Jedna rzecz z tego okresu utkwiła mi szczególnie w pamięci, to poranna modlitwa. Zbieraliśmy się na klatce schodowej, w połowie której wysoko nad ziemią, w zagłębieniu muru, umieszczony był na specjalnym postumencie piękny obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Ten obraz w momencie usunięcia ze szkoły weźmie „na przechowanie” ciocia Zosia Janikówna i będzie nam towarzyszył przez kilkadziesiąt lat.

Pamiętam też temat pierwszego zadania, teraz już naprawdę domowego: „Opisz dalsze losy Antka, bohatera nowelki Prusa”. Razem z mamą na ławeczce w parku Sobieskiego omówiłyśmy ewentualne „ciągi dalsze”. Ja, jak na późniejszą zdeklarowaną „pozytywistkę” przystało, napisałam, że dobrzy ludzie pomogli Antkowi zdobyć wykształcenie, potem wrócił na wieś, by uczyć wiejskie dzieci, a w wolnych chwilach rzeźbił małe wiatraczki i rozdawał je maluchom! I tyle zapamiętałam z mojego kilkumiesięcznego pobytu w szkole im. Marii Konopnickiej, którą do dziś darzę wielką sympatią i uważam, że warta jest większego zainteresowania regionalistów, np. warto zająć się jedyną w swoim rodzaju, zachowaną do dziś, kroniką pisaną przed wojną i w pierwszych latach po wojnie własnoręcznie (!) wiecznym piórem przez kolejnych kierowników szkoły, albo historią obrazu Matki Boskiej, o którym wspomniałam powyżej. W tej szkole zawarłam też kilka przyjaźni, które przetrwały do dziś.


Moja klasa VIII, czyli już w Gimnazjum i Liceum. W środku nauczycielka języka francuskiego (ówczesna wychowawczyni) Pawlicka. 3. od lewej stoi mój przyszły mąż Romek, ja – 5. od lewej


W czerwcu 1946 roku zostałam uczennicą gimnazjum i liceum im. ks. Piotra Skargi. Szkoła mieściła się w budynku tuż przy Rynku, w pobliżu szpitala. Był to czas ustawicznych reform i stopniowej sowietyzacji. Istotną i często decydującą o losach ucznia sprawą było jego pochodzenie. Ja już na samym początku wojny nauczyłam się, że za dużo o sobie nie mogę mówić. We wrześniu 1939 roku uciekliśmy specjalnym pociągiem dla pracowników ministerstwa sprawiedliwości i ich rodzin przed Niemcami i znaleźliśmy się w Dubnie, gdzie zostaliśmy „uwolnieni od panów” przez Armię Czerwoną. Gdyby dowiedziano się, że jesteśmy rodziną sędziego, pewnie zaraz wywieziono by nas do Kazachstanu. Brat nie miał jeszcze roczku, a wygadana 6-latka rzeczywiście mogła być niebezpieczna! Jednak dzieci w sytuacji zagrożenia szybko dorośleją.

Szamotuły okazały się dla nas dobrym miejscem. Po prostu przyszłam do gimnazjum jako córka wdowy, która w Młynach pracowała najpierw jako kierowniczka stołówki, później księgowa, a w ramach „czynu społecznego” prowadziła świetlicę dla dzieci pracowników. Urodziłam się we Wronkach, gdzie spędziłam dwa pierwsze lata życia, więc było czymś naturalnym, że uczę się wraz z wieloma wronczanami w szamotulskim ogólniaku. Mogę tu przypomnieć postać Rysia Podlewskiego, niedawno zmarłego dziennikarza i świetnego aforystę, z którym, jak twierdziła moja mama, bawiłam się we Wronkach w piaskownicy, a spotkałam w gimnazjum szamotulskim w równoległej klasie.

Ówczesna kadra nauczycieli składała się w ogromnej większości z przyzwoitych ludzi i nikt nie szukał na mnie żadnych „kwitów”. Nawet kiedy szłam na studia, moje złe pochodzenie mi nie zaszkodziło, chociaż już wtedy niektórzy nie dostawali się na wyższe uczelnie „z winy” rodziców, np. mój mąż dwukrotnie nie został przyjęty  na studia, bo rodzice byli kupcami (zresztą raczej mało zamożnymi). Tak więc mimo że razem zdawaliśmy maturę, na studiach byłam dwa lata wyżej. Mnie ukarano w trochę inny sposób. W moim gimnazjalnym roczniku (matura ’51) byli ludzie w różnym wieku, lepiej i gorzej przygotowani, ja dzięki domowym początkom miałam bardzo dobre podstawy i nauka przychodziła mi z łatwością. Rada Pedagogiczna wytypowała mnie na studia bez egzaminu (takie były wtedy możliwości). Jak dowiedziałam się później w tajemnicy od mojej polonistki, pani Marii Brzeskwiniewicz, wybór musiał być zaakceptowany przez Zarząd Powiatowy Związku Młodzieży Polskiej. Odrzucono wtedy moją kandydaturę, gdyż stwierdzono, że jestem „ideologicznie niedojrzała”. Tak więc cała wina spadła na mnie, a nie na mojego ojca. Musiałam zdawać egzamin wstępny. Prof. Roman Pollak spojrzał na moje świadectwo, zdziwił się, że muszę zdawać, a potem, nie męcząc mnie zbytnio, zaliczył egzamin. Tak więc na swojej wyboistej drodze spotkałam wielu porządnych ludzi.

Wydaje mi się, że nauczycielem, który coś wiedział o naszej przeszłości, był profesor Stefan Pawela. Krótko po moim przyjściu do gimnazjum, gdy byliśmy sami na korytarzu, po cichu zaczął mnie pytać o okoliczności śmierci ojca i odniosłam wrażenie, że wiele o nim wie. Nigdy z kimś niebezpiecznym tą wiedzą się nie podzielił. Profesora Pawelę, nauczyciela łaciny, mojego późniejszego dyrektora wspominam bardzo serdecznie. Wręcz ojcowską opieką otaczał młodych nauczycieli, był porządnym człowiekiem, wymagającym, ale sprawiedliwym nauczycielem i szefem. Podziwiałam jego odwagę, gdy w czasach, kiedy inni dyrektorzy czy kierownicy nie chodzili do kościoła lub jeździli do innych miejscowości, gdzie nikt ich nie znał, profesor Pawela w każdą niedzielę stał przed ołtarzem Matki Boskiej z żoną i córkami. Cieszył się dużym autorytetem i władze zostawiały go w spokoju.

Moimi szkolnymi koleżankami były (nie wszystkie są na zdjęciu): Bożena Tokarzówna, Aniela Buszówna (po mężu Paszke – znana w Szamotułach dentystka), Krystyna Braniewiczówna, Teodozja Czajówna (po mężu Bąkowa, późniejsza nauczycielka w SP nr 2 i liceum), Zofia Grzegorzewska, Leokadia Bosa, Kazimiera Kabatówna, Barbara Wojtkowiakówna, Aleksandra Kosicka, Halina Mazurkiewiczówna, Danuta Maćkowiakówna, Teresa Śmigielska, Maria Szwedówna, Zofia Konieczna, Helena Przybylanka (Przybyła), Daniela Wróblewska, Aleksandra Hurnikówna, Danuta Heniczówna.


Mój pobyt w gimnazjum i liceum przypadł na okres „rewolucyjnych” zmian. Do gimnazjum przyszłam po 7. klasie i zdałam małą maturę. Rocznik po mnie zaliczył w szkole podstawowej 8 klas i przyszedł do klasy 9., a my z klasy 8. przeszliśmy do 9a, a w klasie 10. połączyliśmy się. Tak więc ci, którzy do nas dołączyli, musieli pewne rzeczy nadrabiać, a nie było to łatwe, a my pewne tematy omawialiśmy dwukrotnie, inne wcale. Nie pamiętam naszego zachowania, ale bardzo możliwe, że nie byliśmy zachwyceni faktem połączenia nas z niższą klasą. Podobno nawet czasem im dokuczaliśmy z tego powodu.

Lata 1946-1951, które spędziłam w gimnazjum i liceum szamotulskim, były okresem wdrażania „socjalistycznych” zmian w szkole. Powoli, a nawet czasem wręcz ostrożnie, zmieniała się rola religii. Ksiądz Antosz, nasz prefekt (tak się wtedy nazywało katechetów) był ważną osobą: lekcje religii odbywały się w szkole, rano odmawialiśmy w klasie (na różnych lekcjach) pacierz, chociaż pewnego poranka zauważyłam ze zdziwieniem, jak jedna z koleżanek, działaczka ZMP, stoi na baczność i nie uczestniczy w modlitwie. Mogliśmy brać udział w rekolekcjach, chociaż ówczesny dyrektor rozsyłał po klasach swoich zaufanych uczniów, żeby nas namawiali do zostania w szkole i uczestniczenia w jakichś grach i zabawach. Pamiętam taką scenkę, która rozegrała się w klasie maturalnej. Były wtedy dwie klasy: żeńska i męska, tak podzielił nas niespodziewanie z sobie tylko wiadomych powodów ówczesny dyrektor. Cała „babska” klasa oświadczyła, że idziemy na rekolekcje, a pytane przez dyrektora, dlaczego to robimy, powiedziałyśmy, że dzięki temu będziemy miały więcej czasu na przedmaturalne powtórki.

Ksiądz prefekt miał też sporo do powiedzenia na temat szkolnej dyscypliny i moralności. W czasie przerw w razie niepogody krążyliśmy parami po dwóch korytarzach pod czujnym okiem dyżurujących nauczycieli. Gdy było pogodnie, schodziliśmy na podwórze i szkolne boisko. Wtedy niezwykle czujny był ksiądz Antosz, który zarządził, że najpierw wchodzą po schodach chłopcy, a dopiero potem dziewczyny! Chodziło o to, żeby nie było zgorszenia, żeby chłopcy nie mogli zaglądać dziewczynom pod fartuszki, mimo że nikt nie słyszał wtedy o żadnych „mini”. Nauczycielkę geografii szczególnie denerwowała dojeżdżająca rowerem z Kępy Kazia Krawczykówna, która nosiła, gdy było chłodno, spodnie. Pani profesor uważała, że to ubiór nieprzyzwoity! Poza tym dziewczyny nosiły fartuszki, do których przypinało się białe kołnierzyki. Chyba żadnej dziewczynie nie przychodziło na myśl, żeby jakoś sztucznie podkreślać swoją urodę. Tępiono też wszelkie ozdoby. Na te rzeczy szczególnie uczulona była wspomniana już pani od geografii, co zresztą chłopcy niecnie wykorzystywali, za milczącą zgodą wciąganych w to dziewcząt. Czego się nie robi, by odwlec albo uniemożliwić „pytanie na środku”! Kiedy pani profesor wchodziła do klasy, podnosił palec któryś z uczniów i zgłaszał, że koleżanka Iksińska założyła dziś kolczyki, bransoletkę czy inne świecidełko. Wtedy nauczycielka oświadczała: „Za wcześnie, kwiatku, za wcześnie!”, po czym wygłaszała dłuższą pogadankę na temat skromności, która powinna cechować dorastające dziewczęta.

Obie klasy maturalne – rocznik 1951. W 1. rzędzie od lewej woźny Antoni Jakubowski i nasi nauczyciele: Henryk Nowak, Adam Braniewicz, Maria Brzeskwiniewiczowa, Felicjan Brzeskwiniewicz, Maria Dowojna, Władysław Pokorny, Romana Bezdekowa, Stefan Pawela, Wiktoria Kowalska, Gabriela Tomaszkowa.


Bardzo wysoko oceniano naszą społeczną aktywność: jeździliśmy na wsie pomagać w pracach polowych, przez rok grupa uczniów uczestniczyła w „walce z analfabetyzmem”. Chyba raz w tygodniu odwiedzaliśmy swoją podopieczną lub podopiecznego; byli to ludzie starsi lub młodzi umysłowo niepełnosprawni. Uczyliśmy ich pisać, czytać i liczyć. Podopieczna mojego późniejszego męża, starsza pani, twierdziła, że niepotrzebnie zawraca jej głowę, bo ona „na książeczce do nabożeństwa czyta, a to, że «O» raz jest literą, a raz liczbą, to czyste wariactwo!”. Ja chodziłam do młodej, sympatycznej, lekko umysłowo niedorozwiniętej osoby. Pamiętam, że miała bardzo sympatyczną mamę, która częstowała mnie ciastkiem i herbatą, do której dolewała trochę jakiegoś soku, ogromnie mi to smakowało, dopiero mama uświadomiła mnie, że to był na pewno rum. Na szczęście wszystko to trwało krótko i nie zdążyłam popaść w alkoholizm.

Samą moją naukę wspominam sympatycznie, uczyli nas głównie starsi, przedwojenni nauczyciele i starali się unikać jakiejś indoktrynacji. Na lekcjach języka polskiego omawialiśmy głównie wartościowe teksty, może poza zaangażowaną w budowę socjalizmu poezją. Tzw. „produkcyjniaki”, czyli powieści socrealistyczne, weszły do liceum szeroką falą po 1951 roku. Zetknął się z nimi mój brat, który naukę w liceum zaczął w 1951 roku, a ja na studiach polonistycznych. Polonistka, która krótko uczyła w Szamotułach, pewnie tych lektur sama nie czytała, ale odpytywała z ich znajomości. Kiedyś w klasie brata rzuciła pytanie: „Kto to jest Misza?” Odpowiedź ucznia brzmiała: „Dziewczyna z kołchozu”; nauczycielka: „Dobrze”;. Nawet osoba nie znająca języka rosyjskiego wie, że Misza to imię męskie. Zresztą ów nieszczęsny Misza nie miał nic wspólnego z żadnym kołchozem. Nauczyciel fizyki na jakiejś konferencji dowiedział się, że w pytaniach maturalnych (wszyscy zdawaliśmy ustnie fizykę) ma uwzględnić „politechnizację”. Słowo to skojarzyło mu się z polityką i dlatego w jednym z zestawów pytań pojawiło się, na przykład, zagadnienie: „Naczynia połączone i walka Polaków o dostęp do morza”.

Maturę ustną zdawaliśmy z wielu przedmiotów. Pamiętam jedno pytanie, które wylosowałam z wiedzy o społeczeństwie: „Dokonania Józefa Stalina w różnych dziedzinach nauki”. Ponieważ ‒ jak nas uczono ‒ miał on „umysł geniusza”, wymieniłam różne jego „zasługi”. Nauczyciel stwierdził, że wystarczy. Jednak przewodniczący komisji zdziwił się, jak ja ‒ kandydatka na polonistykę ‒ mogłam zapomnieć o jednej jeszcze dziedzinie. Na szczęście przypomniałam sobie, że Stalin jest także autorem „monumentalnej” pracy dotyczącej językoznawstwa. Wymieniłam więc kilka zwalających z nóg tez tejże pracy.

Polityką zajmowała się grupa chłopców, w ich domach miały miejsce przeszukania, byli wyrzucani ze szkoły, przesłuchiwani, aresztowani, skazywani. Dziewczyn raczej w takie sprawy nie wciągali.

Mimo wszystko chętnie wracam myślami do licealnej rzeczywistości, do dziś utrzymujemy serdeczne kontakty, chociaż jest nas już coraz mniej ‒ normalna kolej rzeczy! O tym, że czułam się zawsze emocjonalnie związana z szamotulskim liceum, świadczy najlepiej to, że po 4 latach studiów do niego chętnie wróciłam i spędziłam tu całe moje życie zawodowe.

Ewa Budzyńska-Krygier

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.