Ewa Krygier
Dom kobiet
Po wielu latach małżeństwa mąż powiedział mi, że kiedy braliśmy ślub i gdy syn i córka byli jeszcze mali, był przekonany, iż niedługo umrze. A ja – wspierana przez mamę i babcię – sama ich wychowam. Skąd takie (wręcz samobójcze!) przypuszczenia? Otóż mąż doskonale znał historię mojej rodziny, jako chłopiec, a później młody mężczyzna często u nas bywał, a mama i babcia bardzo lubiły wspominać dawne czasy.
Rzeczywiście, moja prababcia, babcia i mama wcześnie owdowiały. Powody stosunkowo wczesnego odejścia ich mężów były różne. Babcia i mama same wychowywały dzieci, zawsze wspierane przez swoje matki. Były to więc typowo „babskie” domy, w których walczyło się o przetrwanie, ale w których również funkcjonowało coś takiego, jak „pamięć pokoleniowa”, czynnik niezwykle mocno spajający dawne wielopokoleniowe rodziny. Kobiety łatwiej niż mężczyźni zapamiętywały różne (często zabawne) historie, lubiły je opowiadać. Może w ten sposób próbowały odwracać uwagę od nierzadko trudnej i smutnej rzeczywistości?
Moją prababcię, nazywaną przeze mnie „małą babcią”, Marię Janikową z domu Jezierską, pamiętam jak przez mgłę. Gdy została wdową, zamieszkała w Poznaniu razem z córką Jadwigą. O wiele lat przeżyła swojego męża Adama. Zmarła, kiedy miała ok. 90 lat. Urodziła troje dzieci, męża straciła chyba wtedy, gdy one już opuściły dom w Dakowach Suchych. Przeniosła się wtedy do tej córki, która najbardziej potrzebowała wsparcia. Jej córki: Jadwiga Kędzierska (moja babcia) i Zofia Janikówna (wieloletnia nauczycielka Szkoły Podstawowej im. Marii Konopnickiej w Szamotułach) często i bardzo serdecznie ją wspominały. Swojego męża poznała w czasie, gdy oboje przebywali w majątku hrabiego Bolesława Potockiego w Dakowach Mokrych. Adam Janik objął funkcję zarządcy majątku, w którym mieszkała też Maria Jezierska (była „panienką przy dworze”, gdzie przygotowywała się do dorosłego życia). Ich małżeństwo wywróżył… pies. Był taki zwyczaj, że panny w określonym dniu (ponoć w wieczór andrzejkowy) wybiegały przed dom i słuchały: z której strony zaszczekał pies, stamtąd miał się zjawić przyszły małżonek. Prababcia nie zdążyła otworzyć drzwi, gdy w sieni skoczył na nią pies. A więc mąż był już na miejscu!
Inna opowieść wyjaśnia, dlaczego prababcia żyła o wiele dłużej niż jej mąż. Podobno pradziadek lubił dobrze zjeść, mawiał: „Lepiej niech się zepsuje brzucho (!) niż te święte dary”. Natomiast według jego żony nigdy nie należy jeść „do sytości”, po odejściu od stołu trzeba zostawić trochę „wolnego miejsca w żołądku”. Może to było powodem długowieczności prababci i tego, że pradziadek umarł dużo wcześniej „rażony apopleksją”?
Z opowieści córek wyłania się postać bardzo ciepłej, serdeczniej osoby, która w domu w Dakowach Suchych (tam razem z mężem zamieszkali) pełniła rolę „szyi”, podczas kiedy jej mąż był oczywiście „głową”. Była bardzo dzielna, gdy miała już przeszło 80 lat, złamała nogę w biodrze. Przez kilka tygodni leżała nieruchomo w łóżku, po czym – przesuwając przed sobą stołek – nauczyła się ponownie chodzić, naturalnie z laseczką.
Maria Janikowa z domu Jezierska ( w środku zdjęcia), po lewej Łucja z domu Mazer (żona Ludwika Janika) z córką Bożeną (Rucińską), po prawej – Zofia Janikówna, stoi Jadwiga Kędzierska z domu Janik z córką Haliną (Kędzierską)
Szczególne miejsce w moich wspomnieniach zajmuje babcia Jadwiga Kędzierska. Nie spotkałam chyba człowieka, który tak mało jak ona uwagę zwracał na własne potrzeby, a zawsze służył innym, szczególnie najbliższym. Miała ogromne poczucie humoru, godny zazdrości dystans do siebie, złote serce i niezwykłe zdolności manualne. Była moją matką chrzestną, do niej najchętniej zwracałam się z moimi problemami. W pewnym momencie mama musiała przejąć rolę ojca, a wtedy babcia Jadzia świetnie ją zastępowała.
Wiem, że jej siostra ukończyła studium nauczycielskie, brat szkołę budowlaną w Berlinie. Gdzie i czego się uczyła babcia, nie wiem. Pisała bardzo poprawnie, świetnie liczyła, nie popełniała błędów językowych, chociaż w jej języku było dużo germanizmów, które weszły do gwary poznańskiej (np. ryczka). Babcia lubiła za to wspominać zabawne historyjki ze swojego życia. Kiedy przyjechała do Poznania, została kasjerką w dużym sklepie ze słodyczami przy placu Wolności. Właściciel powiedział, że może ich zjeść tyle, ile chce, ale nie wolno nic wynosić do domu. Pierwszego dnia babcia próbowała wszystkiego, dziwiła się tylko, że pozostałe pracownice w ogóle nie sięgają po te cuda. One tylko się śmiały i mówiły: „Porozmawiamy jutro”. Gdy nastało „jutro”, babcia do nich dołączyła. Często z dumą przytaczała zdanie swojego szefa: „Dlaczego tylko Janikównie zawsze zgadza się kasa?” A były to przecież czasy, gdy kasjerki pracowały metodą „Spuszczam 7, 3 w rozumie” (określenie Jacka Fedorowicza).
Na początku XX w. wyszła za mąż za Teodora Kędzierskiego, „przedstawiciela handlowego”, który z racji wykonywanego zawodu często bywał poza domem. Od 1908 r. (rok urodzin mojej mamy – jedynaczki) czekały na niego 3 kobiety! Dziadkowie Kędzierscy idealnie do siebie pasowali: mieli podobne podejście do życia, dystans do siebie samych i poczucie humoru. Babcia wspominała ze śmiechem, jak to na ślub i wesele syna przyjechała ze (Śremu? Środy?) jej przyszła teściowa i cały czas płakała! Dziadek odprowadził ją na dworzec, a po powrocie powtórzył ze śmiechem jej zdanie: „Nie dość, że wziąłeś za żonę biedną dziewczynę, to jeszcze z krzywymi nogami”. Bardzo się z tego śmiali. Nie wyobrażam sobie mojego ojca lub męża powtarzających nam takie stwierdzenie. Widocznie dziadek Teodor był pewien, że babcię po prostu rozśmieszy.
Jadwiga z domu Janik (1883-1976) i Teodor (ok. 1880-1916) Kędzierscy, zdjęcia z ok. 1905 r.
Spokojne, pogodne lata wkrótce się skończyły. Wybuchła I wojna światowa, dziadek został wcielony do armii pruskiej i wysłany na front zachodni, gdzie ciężko zachorował na serce. Przywieziono go do Poznania, umieszczono w lazarecie. Babcia dyżurowała przy nim dzień i noc, a małą Halinką opiekowała się jej babcia – Marysia. Któregoś dnia babcia Jadzia na chwilę wyszła do domu, gdy wróciła, zastała puste łóżko, a pielęgniarka obojętnym głosem poinformowała ją, że „ten pacjent” leży już w kostnicy, a ona szykuje miejsce dla następnego żołnierza. Wtedy babcia zemdlała i osunęła się na ziemię. Był to chyba jedyny w jej życiu przypadek. Mieszkałam później z babcią wiele lat, wiele przeżyłyśmy. Nawet w czasie powstania warszawskiego była spokojna, opanowana, robiła wszystko, żebyśmy oboje z bratem (ja lat 11, brat – 6) nie wpadli w panikę.
Babcia Jadzia po śmierci męża musiała szybko wrócić do rzeczywistości, bo została jedyną żywicielką i głową kobiecej rodziny. Matka prowadziła dom, córka Halina się uczyła, a ona podjęła pracę zawodową. Została szefową kancelarii działacza PSL-Piast prof. Franciszka Michałkiewicza, który skupił wokół siebie członków partii i wydawał czasopismo („Piast Wielkopolski” – może jakiś dodatek do ogólnopolskiego tygodnika). Pensja babci była kiepska, dostawała ją nieregularnie, bo wpływy do kasy partii były mizerne. Po skończeniu szkoły moja mama dołączyła do zespołu gazety, utrzymywała kontakty z dziećmi prenumeratorów, pisała jakieś teksty jako „ciocia Halinka”. Babcia Jadzia musiała dorabiać: zorganizowała więc w domu przy ul. Kwiatowej stołówkę, wydawała przy pomocy prababci smaczne obiady. Wynajmowała też chyba jeden z pokoi.
Halina Kędzierska z matką Jadwigą, ok. 1926 r.
Kiedyś w redakcji zjawił się młody, wysoki student prawa Zygmunt Budzyński, który przyjechał do Poznania ze wsi położonej w pobliżu Brześcia Kujawskiego. W Guźlinie jako najstarszy syn miał objąć gospodarstwo, największe we wsi i świetnie prosperujące. Ubłagał jednak rodziców, żeby pozwolili mu studiować, a on zobowiązał się zrezygnować ze spadku i sam na siebie zapracować. Podjął więc współpracę z czasopismem PSL Piasta. Od razu wpadła mu w oko energiczna brunetka, młodsza od niego o 8 lat. Szybko zdobył serce dziewczyny i sympatię jej matki. Chciał wynająć pokój u babci, ale ona, chociaż nie była szczególnie pruderyjna, wolała ograniczyć jego wizyty przy ul. Kwiatowej do stołowania go. Po kilku latach, gdy ów młodzieniec skończył studia, podjął pracę sędziego w Sądzie Grodzkim we Wronkach. Chyba rzadko spotkać można tak dobrany, zaprzyjaźniony duet teściowej i zięcia. Do końca jego życia pozostawał dla babci Jadzi wzorem cnót wszelakich, a w chwilach drobnych sporów córki z zięciem na ogół stawała po jego stronie!
Kiedy wracam myślami do wspomnień babci i mamy, przypominam sobie postać Stanisława Mikołajczyka, który swoją polityczną karierę zaczynał właśnie w poznańskim biurze PSL Piast. Jak wiadomo, po latach został na krótko wicepremierem powojennego rządu. Wtedy jednak przyjechał ze wsi do Poznania i pod czujnym okiem babci Jadzi obracał koperty „na lewą stronę” i je sklejał, aby mogły wrócić do obiegu, a trochę pieniędzy pozostawało w kasie. Stołował się również u babci Jadzi. Kiedy po wizycie w Moskwie w r. 1945 zjawił się w Polsce i został wicepremierem, a my przebywaliśmy w Krakowie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, czekaliśmy na powrót tatusia z oflagu, a w zburzonej Warszawie nie mieliśmy czego szukać, babcia napisała do Stanisława Mikołajczyka list z prośbą o jakąkolwiek pomoc, nie doczekała się jednak żadnej reakcji. Mnie i moim najbliższym adresat tego listu chyba już na zawsze będzie się kojarzył z klejeniem kopert!
Halina Budzyńska z Ewą, 1934 r., Wronki
Halina Budzyńska z Ewą, ok. 1937 r., Poznań
Jadwiga Kędzierska, Józef Budzyński (ojciec Zygmunta), Zofia Janikówna, 1938 r., Poznań
Zofia Janikówna z Ewą, 1938 r., Poznań
Halina Budzyńska z Ewą i Krzysiem, początek 1939 r., Warszawa
Halina Budzyńska z Krzysiem, 1942 r., taras domu w Warszawie
Halina Budzyńska z dziećmi, 1942/43, Warszawa
Halina Budzyńska z Krzysiem, 1942/43, Warszawa
Halina Budzyńska, 1945 r.
Jadwiga Kędzierska, 1946 r.
Halina Budzyńska, 1947 r.
Halina Budzyńska, ok. 1970 r.
Moi rodzice pobrali się w 1930 roku, mama przeniosła się do Wronek. Tam ja się urodziłam, w 1935 r. przenieśliśmy się do Poznania, gdzie z kolei w 1938 r. urodził się mój brat. Tak więc stosunek sił męsko-damskich wynosił 2:2. Krótko przed wojną ojciec służbowo przeniesiony został do Warszawy. Razem z nami przeprowadziła się babcia Jadzia. Ostatnie przedwojenne wakacje spędziła u nas siostra babci Zofia Janikówna ze swoją przyjaciółką, również nauczycielką, Stefanią Jancówną. Wybuchła wojna i nie zdążyły wrócić do Szamotuł. Tatuś w sierpniu 1939 r. został zmobilizowany, 3 września znalazł się w niewoli niemieckiej. I tak w naszym mieszkaniu przy ul. Brzozowej znalazło się 5 kobiet i 1 „mężczyzna” – nie mający jeszcze roku Krzyś. Zgodnie z poleceniem ministerstwa sprawiedliwości uciekliśmy do Dubna w województwie wołyńskim, a w kwietniu 1940 r. udało się nam wrócić do Warszawy.
Halina z domu Kędzierska (1908-1997) i Zygmunt (1900-1946) Budzyńscy z Ewą, ok. 1937 r., Poznań
Trzeba było jakoś sobie radzić i dzieciom stworzyć w miarę bezpieczny (o ile to w ogóle było możliwe) dom. Mama i p. Stefa znalazły pracę: mama w biurze spółdzielni mleczarsko-jajczarskiej (codziennie przynosiła do domu stosy jakichś materiałów, które pomagał jej segregować nasz sąsiad, bo mama miała o istocie swojej pracy dość blade pojęcie), pani Stefa przy jakimś biurze prowadziła stołówkę. Babcia zajmowała się gospodarstwem domowym, zawsze prawie z niczego udawało się jej wyczarować jakąś potrawę, tak że mimo wszelkich trudności nigdy z bratem nie byliśmy głodni, nawet w czasie powstania, które spędziliśmy w piwnicach kilku domów. Ciocia Zosia opiekowała się Krzysiem, a ze mną przerabiała materiał pierwszych klas szkoły podstawowej.
Wszystkie 4 nasze opiekunki robiły, co się dało, żeby odcinać nas od potworności wojny (czego nie dało się w czasie powstania warszawskiego, które na Starówce miało przebieg wyjątkowo okrutny), zdobywały pieniądze na utrzymanie, karmiły nas, sprowadzały znajomych lekarzy, gdy zaszła taka potrzeba. Dbały o to, żebyśmy zimą nie marzli (w czasie wojny nie działały kaloryfery, więc mama zdobyła gdzieś tzw. „kozy”: szklarz wycinał kółka w szybach, tamtędy wyprowadzało się od piecyków na zewnątrz rury i ogrzewało niektóre pokoje). Często wyłączano światło, paliło się świece, lampy naftowe, ale mama najchętniej kupowała tzw. „karbidówki”. Kształtem przypominały stojące lampy elektryczne, miały ładne klosze, ich światło przypominało elektryczne. Ich mankamentem było to, że w czasie palenia się karbid trochę brzydko pachniał. Najgorsze było to, że nie można ich było gasić. I w tym przypadku niezawodna okazała się babcia, która prawie zawsze wkładała do lampy odpowiednią ilość karbidu, w przeciwnym razie lampa – albo gasła, zanim zdążyliśmy się położyć, albo musiała „dopalić się” zamknięta w łazience. Popołudniami i wieczorami dużo się rozmawiało, wspominało czasy przedwojenne, snuło się plany na przyszłość.
Halina Budzyńska z Ewą, 1943, taras domu w Warszawie
W czasie wojny w Warszawie ukrywało się wiele osób, również przez nasze mieszkanie przewinęło się wielu uciekinierów – szczególnie z Wielkopolski. Najdłużej mieszkał u nas kuzyn mamy występujący oficjalnie pod nazwiskiem Antoni Tankowski. Naprawdę nazywał się Alfred Taczak, uciekł z Bydgoszczy, ponieważ tam w każdej chwili mógł zostać aresztowany. Przed wojną pracował jako sędzia, ale jeszcze bardziej niebezpieczne było jego nazwisko – był bratankiem gen. Taczaka, przywódcy powstania wielkopolskiego w jego początkowym okresie. Najbliższa kuzynka babci, również Janikówna, była żoną brata generała.
Wujek gdzieś pracował, trochę pewno konspirował. Ja zapamiętałam jego walkę z pierwszymi objawami łysiny. Kiedyś pod wieczór nasze kobiety razem z wujkiem Alfredem zebrały się przy łóżeczku Krzysia, który już wykąpany bawił się jakimś autkiem i zdawało się, że kompletnie nie interesuje się rozmową dorosłych. Wujek siedział blisko niego, a cztery panie dyskutowały na temat stosowanego przez niego środka na porost włosów. Nie zapamiętałam, co która z nich mówiła, ale znałam je na tyle dobrze, że mogę z dużą dozą prawdopodobieństwa wyobrazić sobie ich reakcje: mama, która lubiła mówić ludziom to, czego oczekiwali, z pewnością twierdziła, że widać zdecydowaną poprawę; babcia śmiała się i twierdziła, że łysi mężczyźni zawsze jej się podobali; ciocia Zosia pewnie była lekko zgorszona tym, że wujek w czasie wojny zajmuje się tak błahą sprawą i na pewno mu to wypominała; pani Stefa pewno tylko coś mu wyraźnie pomrukiwała, bo z jednej strony przypominała naszą mamę (lubiła prawić komplementy), z drugiej strony była zapatrzona w ciocię Zosię i nie chciała jej się narazić. Niespodziewanie rozmowę przerwał chyba 4-letni wtedy Krzyś, który stanął na nóżkach, wychylił się z łóżeczka, poklepał wujka po głowie i, zanosząc się śmiechem, zawołał: „Łysek z pokładu Idy”. Zapadła cisza, a potem wszyscy zaczęli się śmiać. I tak można powiedzieć, że mój brat intelektualnie znokautował najbardziej znanego bohatera baśni Andersena. Ten krzyknął: „Król jest nagi”, co było „oczywistą oczywistością”, a Krzyś wykazał się znajomością tytułu opowiadania Morcinka i umiał go zastosować jako metaforę.
Halina Budzyńska z Ewą i Krzysiem, wiosna 1944 r., Ogrody Zamkowe w Warszawie
Po powstaniu warszawskim drogi naszych kobiet powoli zaczęły się rozchodzić. Pani Stefa, która nie zdążyła 1 sierpnia wrócić do domu przed godziną W, trafiła do obozu pracy, skąd po wojnie przyjechała prosto do Szamotuł. Po kilku miesiącach (byliśmy wtedy w Krakowie) wyruszyła do Szamotuł ciocia Zosia. Obie podjęły pracę w szkole im. M. Konopnickiej. Pozostała nasza czwórka dołączyła do nich w listopadzie 1945 r. I znów w szóstkę zamieszkaliśmy – ty razem w Szamotułach przy ul. Dworcowej. Ten „babski dom” miał funkcjonować przez kilka tygodni, a ja z mamą, babcią i bratem szykowałam się do przeprowadzki do Gorzowa Wlkp. Tatuś wrócił z Zachodu pierwszym transportem, ze Szczecina dotarł do Szamotuł (Warszawa ze względu na bezpieczeństwo raczej nie wchodziła w grę). Koledzy z Sądu Okręgowego w Poznaniu załatwili mu pracę i mieszkanie na Ziemiach Zachodnich. Niestety, w lutym 1946 r. zginął śmiercią tragiczną, a mama i babcia postanowiły, że zostajemy w Szamotułach.
I tak zaczął funkcjonować nasz „babiniec” – tym razem w 2 pokojach zamieszkało 5 osób płci żeńskiej i 1 siedmioletni „mężczyzna”. 38-letnia mama pozostała głową rodziny. Od razu przystąpiła do szukania pracy. Najpierw została kierowniczką stołówki Młynów, funkcjonującej w budynku przy ul. Dworcowej naprzeciw kościoła św. Krzyża. Wydawano tam również jakieś „deputaty”. Później mama pracowała aż do emerytury w księgowości Zakładów Młynarskich. Przez jakiś czas prowadziła również świetlicę dla dzieci pracowników młynów, z Poznania przyjeżdżała instruktorka tańca, wystawiano jasełka. Nikt mamie za to nie płacił. Była lubiana przez pracowników młynów, nieraz interweniowała w ich sprawach u dyr. Braunka, a później dyr. Jęczmyka. Byłą życzliwa ludziom, ale też trochę naiwna i łatwowierna. Kiedyś przyszła do niej zapłakana młoda pracownica, która – jak twierdziła – została niesłusznie zwolniona. Mama, nie drążąc sprawy, nie sprawdzając powodu zwolnienia, pobiegła do dyrektora Jęczmyka. Opowiadała potem, że dyrektor wyraźnie się ucieszył na jej widok, jakby się jej spodziewał. Wysłuchał obrończej mowy mamy, która twierdziła, że na pewno chodziło o jakiś drobiazg. Wtedy wyjawił powód zwolnienia: otóż dziewczynę na nocnej zmianie zauważyli młynarze, gdy stertę zboża potraktowała jako WC. Mama speszona wyszła z gabinetu, a na korytarzu gonił ją śmiech dyrektora.
Cała ta społeczna działalność mamy wynikała na pewno z potrzeby serca, ale miała chyba także inny cel. Nadeszły czasy stalinowskie, wyciągano ludziom różne rzekome „przestępstwa” z przedwojennych lat. Ja szykowałam się na studia. Mamie zależało na tym, żeby kojarzono mnie z nią – przodownicą pracy i działaczką społeczną, żeby zatrzeć ślady ojca, który zrobił autentyczną karierę w Polsce przedwojennej, wojnę spędził w oflagu, podejrzanie szybko wrócił do Kraju, a po wojnie zginął w trochę niejasnych, jak sądził np. nasz wuj, okolicznościach. Może ktoś „pomógł” mu spaść z pomostu do Noteci? W moim domu takiej okoliczności nie brano pod uwagę, jedynie mama dziwiła się, dlaczego tak ostrożny z natury człowiek znalazł się na samym brzegu pomostu.
Jasełka wystawiane w świetlicy przy Młynach, ok. 1948 r.
Mama i babcia robiły co mogły, żebyśmy z bratem nie czuli się inni, ubożsi niż otoczenie, bo w Szamotułach zaczynaliśmy właściwie od zera, a mama niewiele zarabiała. Kiedyś, gdy brat był uczniem liceum, na radzie pedagogicznej rozpatrywano sprawę przyznania mu stypendium. Odezwał się wtedy „czynnik społeczny” – jego kolega z klasy, który stwierdził, że często u Budzyńskich bywa, ale nie zauważył biedy. Uratował brata nasz sąsiad – nauczyciel Bolesław Szczerkowski, który powiedział, że objawem „biedy” nie musi być brud i ogólne zaniedbanie.
Babcia obracała w ręce każdy grosz zarobiony przez mamę, która co miesiąc brała tzw. chwilówkę, to znaczy kiedy około 10 dni przed kolejną wypłatą kończyły się pieniądze, brała z kasy zapomogowo-pożyczkowej pożyczkę (nieoprocentowaną!) i spłacała ją, gdy dostawała następną pensję. Tak więc „karuzela” obracała się bez przerwy. Może dzięki tym doświadczeniom przez całe życie byłam wrogiem brania pożyczek i zaciągania kredytów. Do dziś, kiedy otrzymuję telefoniczną ofertę lub słyszę, że coś „wygrałam” (chociaż nie grałam), natychmiast odkładam słuchawkę.
Nasze kobiety były twarde, odporne na przeciwności losu, pewne, że zawsze jest jakieś wyjście. Nas, dzieci, nie obciążały kłopotami finansowymi, my zresztą nie mieliśmy jakichś szczególnych wymagań, potrafiliśmy cieszyć się drobiazgami. Poza tym mama i babcia były osobami pogodnymi, łatwo nawiązywały kontakty z ludźmi, lubiły śmiać się i żartować. Mama zakładała, że jakoś damy sobie radę, a babcia zakasywała rękawy i brała się do roboty. Do dziś obie są wspominane: babcia przez najstarsze szamotulanki, mama również przez nieco młodsze, które pamiętają ją jako „elegancką starszą panią ze starannie ułożonym kokiem, ciepłą, serdeczną i zawsze uśmiechniętą”.
Halina Budzyńska (2. od lewej) Jadwiga Kędzierska (4. z lewej) z Ewą i Krzysiem oraz Edmundem i Ludwiką Czerwińskimi. Przy świetlicy dla dzieci pracowników Młynów w Szamotułach, ok. 1948 r.
Do tej samej klasy co ja chodziła dziewczyna bardzo zdolna, nad wiek dojrzała, która wraz z siostrą wychowywana byłą przez samotną matkę. Gdy byłyśmy w klasie maturalnej, w jej domu toczyły się dyskusje, czy może iść na studia dzienne czy finansowo dadzą radę. Ostatecznie podjęła studia i ukończyła je celująco! Moja sytuacja materialna była podobna, ale nigdy w domu nie mówiło się o tym. Dopiero z perspektywy wielu lat zdałam sobie sprawę z tego, że decyzja o moim trafieniu na studia dzienne była bardzo odważna. Zresztą, raczej podświadomie, starałam się jak najmniej obciążać kasę rodzinną: przez kilka lat codziennie dojeżdżałam do Poznania i zabierałam „wałówkę” na cały dzień, wyjątkowo wpadałam do baru mlecznego, bo tam było najtaniej. Również 4 lata po mnie w 1956 r. – brat podjął studia. Wtedy było już trochę łatwiej. Czasy mocno się zmieniły, pochodzenie mniej interesowało władzę, a poza tym do wspólnej kasy zaczęła wpływać moja pensja.
Warto tu wspomnieć jeszcze jeden fakt. Otóż mama po podjęciu pracy w młynach na wszelki wypadek zapisała się do PPS – partia kojarzyła jej się z Piłsudskim i innymi wybitnymi postaciami początku XX w. Dzieci rosły, może myślała, że dzięki temu będą bezpieczniejsze w ludowej ojczyźnie? Bardzo przeżyła moment „zlania się” PPS z PPR. Bała się jednak występować z PZPR, bo mogłoby to zaszkodzić – przede wszystkim – dzieciom. Wytrzymała parę lat, a gdy nastąpiła pierwsza fala „odwilży”, wystosowała list do Podstawowej Organizacji Partyjnej z prośbą o skreślenie. Działacze partyjni w młynach musieli być wyjątkowo porządnymi ludźmi, bo przystali na jej prośbę, śmiali się, że „Budzyńskiej przestała odpowiadać ideologia partii, bo córka właśnie kończy studia”. Mama musiała być pewna, że nie zaszkodzi w ten sposób bratu, który przecież niedługo potem ruszył na studia. W przeciwnym razie pewno by w tej partii tkwiła przez kolejnych kilka lat. Partyjni działacze w młynach mieli chyba dość beztroski stosunek do marksizmu-leninizmu. W czasie jednego z pochodów 1-majowych na czele grupy postawili starszego młynarza – „przodownika pracy”, przepasanego szarfą z liczbą „170%” . Kiedy nasza mama spytała, jak obliczyli ten procent, ze śmiechem stwierdzili, że właśnie skończył 70 lat, dlatego ta liczba!
I tak toczyło się życie mojej mamy, babci, prababci. Przeżywały tragedie, dramaty, niedogodności, ale po każdym upadku szybko się podnosiły, postępowały zgodnie z zawołaniem W. Młynarskiego: „róbmy swoje”. Zawsze najważniejsze były dla nich dzieci. Dla dzieci i wnuków zrobiłyby wszystko!
Życie w wielopokoleniowej rodzinie było dla mnie czymś tak oczywistym, że kiedy staraliśmy się z mężem o mieszkanie, wiadomo było, że razem z nami zamieszkają mama i babcia, a mężowi nawet nie przyszło do głowy przeciwko temu się zbuntować.
Szamotuły, 08.11.2019
Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.
Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.