Stanisław Kowalewski
Wspomnienia
część 3: Życie w powojennej rzeczywistości
Poprzednie część wspomnień Stanisława Kowalewskiego
W nowej rzeczywistości
Gdy już Niemcy opuścili Szamotuły i powstała Milicja Obywatelska, zostałem mianowany referentem brygady śledczej w Szamotułach. Rozpocząłem więc trudną pracę wywiadowczo-śledczą w mieście i na terenie powiatu. Zdarzały się różne trudne, nieprzyjemne sytuacje, szczególnie, że dużo policjantów odeszło do lasu, gdyż nie zgadzali się z nową rzeczywistością. Należało bardzo ostrożnie postępować, gdyż zginęły także wraz z nimi różne dokumenty ważne dla działalności. Ci, co odeszli, to już nie powrócili, a zgłosiła się ich część dopiero wtedy, gdy został ogłoszony komunikat, że kto zgłosi się w wyznaczonym terminie, uniknie kary, a kto po tym terminie − zostanie złapany, będzie rozstrzelany.
Tych, którzy się ujawnili, miałem możność spotkać i z nimi porozmawiać. Twierdzili, że często mnie obserwowali, gdy chodziłem po ulicach miasta Wronki, gdzie pełniłem funkcję Komendanta Milicji Obywatelskiej. Oni często jeździli po mieście motocyklami. Mam dużą satysfakcję, że podczas sprawowania tak odpowiedzialnej pracy zaskarbiłem sobie szacunek u mieszkańców miasta. Niektórzy nawet po latach wspominali moje dobre działania we Wronkach.
Zdarzały się także różne nieprzyjemne sytuacje. Pewnego dnia, podczas mojej nieobecności na posterunku we Wronkach, do komendantury przyjechało samochodem osobowym dwóch żołnierzy w randze kaprala i porucznika Wojska Polskiego. Na posterunku przebywało aktualnie kilku milicjantów, przygotowujących się do pełnienia służby w terenie. Przybyli poinformowali, że będą przeprowadzali kontrolę działalności Posterunku. Jednocześnie polecili, aby ktoś mnie odszukał, jako odpowiedzialnego za Posterunek. Odszukano mnie na dworcu kolejowym we Wronach, gdzie załatwiałem sprawę służbową. Po usłyszeniu informacji o niespodziewanej wizycie, a zawsze bytem uprzedzany, wróciłem do komendantury, jednak po drodze nabrałem pewnych podejrzeń. Na posterunku zaskoczyłem przybyszy, mając w ręku broń, zawołałem, aby podnieśli ręce do góry. Moi współpracownicy szybko ich rozbroili, gdyż nie spodziewali się takiego obrotu sprawy.
Do końca nie byłem pewny, czy są to właściwi żołnierze, czy przyszli z lasu. Mimo przedstawionych mi dokumentów, z właściwymi podpisami i pieczęciami (okrągłymi), miałem prawie pewność, że przyszli z lasu, aby narozrabiać w komendanturze. Dokumenty były potwierdzone przez władze z Warszawy i Poznania, a rozkaz wyjazdu do Wronek w zasadzie nie budził zastrzeżeń. Udawałem, że wszystko jest w porządku i udostępniłem im tylko niektóre akta. W tym czasie moi współpracownicy byli bardzo czujni i nie zostawiali ich samym sobie. Widząc, jak ich traktujemy, szybko uwinęli się z kontrolą i odjechali. Prawdziwe władze śledcze potwierdziły moje obawy i domysł, że byli to ludzie z lasu, gdyż na stanie wojska nie było takiego samochodu (chodziło także o kolor) ani numery rejestracyjne auta nie figurowały w spisie. Okazało się także, że opisany kapral pracował krótko w Milicji Obywatelskiej i uciekając do lasu, zabrał ze sobą mnóstwo dokumentów niewypełnionych oraz wiele różnych pieczątek. Łatwo więc było podrobić papiery, które wydawały się prawdziwe.
Podczas pracy w milicji miałem jeszcze wiele sytuacji, które wymagały dużo wysiłku z mojej strony oraz nieprzespanych nocy. Był to bowiem okres kształtowania się władzy ludowej w Polsce.
Dwaj szamotulscy weterani powstania wielkopolskiego. Z prawej Stanisław Kowalewski
Po odejściu z milicji zostałem zatrudniony w Prezydium Powiatowej Rady Narodowej, Wydział Rolnictwa i Leśnictwa w Szamotułach. Odpowiadało mi to, gdyż nie musiałem jeździć do pracy do Wronek, bowiem rodzina moja mieszkała w Szamotułach.
Prowadziłem Referat Państwowego Funduszu Ziemi jako starszy referent. W tym biurze przepracowałem od 1946 roku do 1954. Praca była również odpowiedzialna i czasem niebezpieczna. Brałem między innymi udział w:
– organizowaniu Spółdzielni Produkcyjnych,
– kontraktacji trzody chlewnej oraz zboża,
– likwidacji zużytych maszyn rolniczych poniemieckich,
– rejestracji poniemieckiej trzody chlewnej, bydła, koni,
– różnych czynach społecznych według aktualnych potrzeb,
– zawieraniu umów dzierżawnych na ziemię orną, lasy, łąki, ogrody itd.
Takich umów dzierżawnych wypisałem kilkanaście tysięcy. Była to nader uciążliwa i pracochłonna praca, gdyż każda była wykonywana w czterech egzemplarzach, a przecież nie było wtedy takich maszyn jak ksero. Za prawidłowe i rzetelne wywiązywanie się ze swoich obowiązków często otrzymywałem nagrody i premie, a także pochwały na piśmie. Kiedy w 1955 roku nastąpiła wielka reorganizacja Urzędu, bardzo dużo pracowników zwolniono. Wśród nich byłem i ja.
Znalazłem pracę w Ochronie Obiektów Mienia Państwowego i Spółdzielczego, gdzie pracowałem przez okres jednego roku. Zajmowałem tam stanowisko kierownika Spółdzielni Ochrony Obiektów w Szamotułach. Do moich obowiązków należało między innymi przeprowadzanie nocnych kontroli obiektów oraz kierowanie ruchem pracowników danego obiektu. W tym czasie miałem duże kłopoty ze zdrowiem, co spowodowało, że byłem zmuszony zwolnić się z pracy.
Poszukiwanie pracy i licha egzystencja
Przez kilka miesięcy byłem bez pracy i to utrudniało nam życie. Wyczytałem w gazecie, że istnieje możliwość zatrudnienia w nowo budowanym mieście obok Krakowa, w Nowej Hucie. Mimo że zdrowotnie nie byłem w porządku, zmuszony byłem skorzystać z takiej okazji.
Miałem trochę szczęścia, gdyż właśnie poszukiwani byli kierowcy z I i II kategorią prawa jazdy, a ja takie miałem. Po przebadaniu przez lekarza, który mimo wszystko uznał, że mogę pracować jako kierowca, oraz zdaniu egzaminu wstępnego zostałem zatrudniony i przydzielono mi ciężarowy samochód 5-tonowy, przystosowany do przewozu pracowników. Woziłem do pracy i z pracy pracowników z odległości około 80 kilometrów, zatrudnionych w Hucie. W międzyczasie przewoziłem na terenie Huty różne materiały budowlane.
Budowa Nowej Huty. Źródło zdjęcia Muzeum Historii Miasta Krakowa
Żona została w Szamotułach, mając na swojej głowie sześcioro dzieci, gdyż żadne jeszcze nie pracowało. Wprawdzie Jadwiga i Marian próbowali sobie radzić, ale pozostała czwórka wymagała opieki i wyżywienia, a także odzieży.
Trudny był czas oczekiwania na pierwszą wypłatę. Nikt nie pomógł mi w tym trudnym okresie. Żona zmuszona była szukać pracy, którą znalazła we Wronkach w fabryce Mączkarnia. W tym czasie mieszkała u najstarszej córki i jej męża we Wronkach w pokoiku nad pomieszczeniami gospodarczymi.
Młodszy syn wyjechał na stałe do Skarżyska Kamiennej, gdzie pracował w Zakładach Metalowych. Młodsza córka także znalazła sobie pracę, najpierw jako fryzjerka, potem w biurze opałowym.
Przeniosłem się do Krakowa, gdzie rozpocząłem pracę w Przedsiębiorstwie Geofizyki jako pracownik umysłowy na etacie starszego referenta transportu w bazie transportowej w Pile, a następnie jako mechanik. W Przedsiębiorstwie Geofizyki przepracowałem cztery lata i stąd przeszedłem na rentę inwalidzką, między innymi w wyniku zatrucia benzyną. Wróciłem do Wronek i tutaj znalazłem pracę w Spółdzielni Metalowej jako kierowca samochodu ciężarowego. Tutaj pracowałem przy obsłudze samochodu i w warsztacie.
Moja żona już nie pracowała i zdecydowaliśmy się opuścić Wronki. Ponieważ w Śmiłowie miałem przydzieloną ziemię (1 ha) z reformy rolnej, postanowiłem pobudować na niej szałas z drzewa i płyt pilśniowych i tam zamieszkać. Była z nami juz tylko najmłodsza córka, Elżbieta.
Na tym polu założyłem sobie ogrodnictwo oraz zakontraktowałem na sprzedaż cebulę. Oprócz podstawowego szałasu zbudowałem sobie także dwie szopy na przechowywanie sprzętu ogrodniczego oraz na przechowywanie produktów. Zbudowałem także chlew do hodowania trzody chlewnej oraz drobiu.
Podczas budowy 7-metrowej studni nie zabezpieczyłem wykopu i osunęła mi się ziemia. Miałem szczęście, że wyszedłem z tego cało. Woda okazała się wyjątkowo dobra i przeznaczałem ją nie tylko do celów spożycia, ale także do ogrodnictwa i trzody żywej. Nawet ze Śmiłowa przychodzili do nas ludzie na dobra herbatę. Na tym polu uprawiałem cebulę, marchew, ogórki, kapustę, ziemniaki. Za uzyskanie z jednego hektara 40 kwintali pszenicy otrzymałem nagrodę z PZGS w Szamotułach.
Dla wygody kupiłem sobie motocykl, aby sprawy związane między innymi z ogrodnictwem nie utrudniały mi życia. Trzy razy w tygodniu sprzedawałem swoje produkty na rynku w Szamotułach. Ponadto zawarłem umowy kontrakcyjne na zbyt cebuli, ogórków, kapusty i ziemniaków. Umowę zawarłem ze Spółdzielnią Ogrodniczą w Szamotułach.
Teraz także hodowałem inwentarz żywy: kury, świnie, króliki i gołębie. Z gołębiami miałem zawsze kłopot i żadnych korzyści. Często w nocy zakradały się do gołębnika sowy lub koty czy jastrzębie, które przetrzebiały mi moje stadko. Miałem dwa psy: Murzyna i Norusa. Raz nawet schwytałem sowę w specjalnie zastawione sidła. Któregoś dnia uciekły mi w pole dwa dorodne prosięta. Poszukiwania nie dały rezultatu.
W tym okresie było mi bardzo ciężko. Nie miałem czym zawozić warzyw na targ do Szamotuł, a także już odczuwałem skutki podeszłego wieku. Trudno było też fizycznie pracować na działce. W 1966 roku uległem nieszczęśliwemu wypadkowi: miałem kolizję, jadąc na motocyklu, z wozem. Straciłem przytomność, wstrząs mózgu, pęknięta czaszka. Jechałem bez okularów. Do przytomności doprowadzono mnie za pomocą wstrząsu prądem w szpitalu w Obrzycach, gdzie leżałem 5 tygodni.
Po powrocie do domu zamieszkaliśmy już w Szamotułach na Rynku 49, byłem jeszcze przez okres 3 miesięcy pod kontrolą lekarską.
Zdecydowałem się jeszcze na pracę. Znalazłem ją jako szatniarz w nowo wybudowanej restauracji pod nazwą „Ustronie” przy ulicy Sportowej w Szamotułach. Wytrzymałem tam pół roku. Powodem zwolnienia było między innymi to, że miałem do czynienia z wieloma pijakami, którzy zaczepiali mnie w sposób chamski, a musiałem po nich sprzątać także w ubikacji.
Następną moją pracę rozpocząłem w Miejskiej Radzie Narodowej jako magazynier i referent do spraw bezpieczeństwa drogowego. Pracowałem tutaj przez 7 lat, aż do czasu reorganizacji Urzędu. Praca moja polegała między innymi na kontrolowaniu naprawy chodników ułożonych z płyt cementowych, naprawy dziur w jezdniach, ustawianiu nowych znaków drogowych i ich konserwacja. Ponadto sprowadzałem materiały betonowe, płyty chodnikowe. krawężniki, trylinkę rury do mostów itd.
Zdjęcie dawnych powstańców wielkopolskich z Szamotuł, 1980 r. 3. z prawej Stanisław Kowalewski, 2. z lewej Antoni Śmiglak, 2. z prawej Antoni Śmigielski, 1. z prawej Stanisław Krupski, działacz ZBoWiD-u.
Podsumowanie życia
Była to moja ostatnia praca. Teraz wraz z żoną chodzimy na spacery, do kościoła, przypominamy sobie dawne czasy, analizujemy życie naszych dzieci, rozwiązujemy na bieżąco nasze kłopoty gospodarcze. Dzięki Radzie Państwa Rzeczypospolitej Ludowej mamy dobrą emeryturę i nie możemy narzekać na biedę i niedostatek.
W 1974 roku obchodziliśmy 50-lecie pożycia małżeńskiego. Był to dla nas wielki, wspaniały dzień. Urząd Miejski w Szamotułach zorganizował dla nas wielką uroczystość w Urzędzie. Powitali nas Naczelnik miasta p. [Zdzisław] Korpik oraz sekretarz Partii, zapraszając na lampkę wina i ciasto. Podczas tej uroczystości udekorowano nas medalem 50-lecia za długotrwałe pożycie małżeńskie. Oczywiście nie byliśmy tam sami. Było kilkanaście par, które też obchodziły taką uroczystość. Na tę uroczystość wolno było zaprosić dwie osoby z najbliższej rodziny. Zaprosiliśmy moją siostrę Różańską i córkę Stanisławę. Na zakończenie tej imprezy, w imieniu wszystkich zebranych, przemówiłem, dziękując władzom miejskim za to, co nam zorganizowali, z prośbą o przekazanie Radzie Państwa i Partii naszych podziękowań. Całość była fotografowana.
Była także uroczystość w kościele. Udzielono nam błogosławieństwa bożego i z żoną przystąpiliśmy do komunii świętej. Była dużo zaproszonych gości. Uroczystość rodzinna odbywała się w mieszkaniu oraz w restauracji „Maryna”. Przyjechała moja siostra Wiesia z Warszawy. Nazywa się teraz Łysiak. Ofiarowała kwiat, który bardzo długo przypominał nam o przeżytych chwilach. Z Elbląga przyjechał młodszy syn z synową własnym samochodem marki „Trabant”, aby w takiej chwili odwiedzić rodziców. Nie przybyli najstarsza córka Jadwiga oraz syn Marian. Szkoda, że rodzina nie była w komplecie.
50-lecie ślubu Marianny i Stanisława Kowalewskich. Z prawej proboszcz ks. prałat Albin Jakubczak i kościelny Stanisław Kaliszan, 1974 r.
Nasza rodzina
Poprzez tak długie pożycie doczekaliśmy się siedmiorga dzieci, z których jedna córka zmarła, przeżywszy 11 miesięcy. Na imię miała Weronika. Pozostałe dzieci już dorosłe wyszły z domu rodzicielskiego i pozakładały własne rodziny. Każde z nich ma inny charakter i różny status materialny.
Kiedy urodziła się pierwsza córka, nie miałem stałego zajęcia, a dorywczo byłem zatrudniony przy wyrębie lasu. A że urodziła się 9 sierpnia 1925 roku, wróżyłem sobie z tego, że przyniosła mi szczęście, bo po upływie siedmiu dni od urodzin, otrzymałem stałą pracę woźnego w Komendzie Państwowej Policji w Szamotułach. Zaczęło się inne lepsze życie, córka rozwijała się prawidłowo, a ja juk dostawałem stałą pensję.
Po roku czasu, gdy wszystko w domu przebiegało dobrze, postanowiliśmy z żoną, że postaramy się o drugie dziecko. Córka była dla żony, a więc powinien być chłopiec dla mnie. Tak się stało. Dnia 7 marca 1927 roku urodził się syn, który otrzymał imię Marian. Ważył aż 5 kilogramów, a rozwijał się znakomicie. Chcieliśmy z żoną wykształcić go na kapłana, bo tak mądrze patrzył, a wzrok miał naprawdę uczciwy. Lecz niestety. Nie został kapłanem ani się nawet nie ożenił. Gdy był młodzieńcem, wmawialiśmy mu, aby poszedł do Seminarium, a on na to, „że już poznał życie i świat musi należeć do niego”. Przyuczył się na kursach lotniczych, pracował w Poznaniu-Ławicy jako mechanik na lotnisku. Było te podczas okupacji. Roznosił także gazety w Szamotułach i krótko pracował w warsztatach naprawy samochodów. Ukończył przeszkolenie i jako operator koparki pracował w różnych miastach Polski, a między innymi w Częstochowie, Turoszowie, Nowej Hucie, Gdańsku.
Córka Jadwiga podczas okupacji była zatrudniana jako kelnerka, po wojnie wyszła za mąż i urodziła czterech synów : Andrzeja, Grzegorza, Romana i Piotra. Mieszkali cały czas w Wronkach.
Z żona stanowiliśmy dobraną parę, razem prowadziliśmy gospodarstwo domowe, a nawet wspólnie planowaliśmy narodziny dzieci. Teraz, kiedy mieliśmy już parkę dzieci, doszliśmy do wniosku, że do tej parki do tańca przydałby się ktoś, kto by zagrał im na instrumencie lub zaśpiewał. Żona stwierdziła, że obojętnie, co będzie, byleby było zdrowe.
Urodziła się Weronika, ale niestety zmarła po 11 miesiącach życia. Dopiero 18 sierpnia 1930 roku urodziła się następna córka, której daliśmy imię Maria. Miała bardzo dużo umiejętności. Kiedy skończyła 7 lat, potrafiła grać na akordeonie. Śmialiśmy się, że przygrywa starszej parze do tańca. Skończyła szkołę podstawową i kurs szycia w Spółdzielni Inwalidów we Wronkach. Ukończyła także przeszkolenie jako kelnerka, czyli kurs gastronomiczny i przez długi czas pracowała w gastronomii Kiedy wyszła za mąż, kupili sobie motocykl, a później samochód. Po ukończeniu kursu dla kierowców otrzymała prawo jazdy. Z Szamotuł przeniosła się do Poznania, gdzie pracuje w gastronomii, a jej mąż Tadeusz Figlarz jest taksówkarzem.
21 maja 1932 roku urodził się nam syn Wincenty. Po ukończeniu szkoły podstawowej, a zaczynał już po zakończeniu wojny od razu od 4 klasy, pobierał nauki w Liceum Ogólnokształcącym w Szamotułach, a następnie ukończył w dwa lata 4-letnie Technikum Mechaniczno-Elektryczne stopnia licealnego w Poznaniu. Po otrzymaniu nakazu pracy rozpoczął pracę w Zakładach Metalowych w Skarżysku-Kamiennej. Ożenił się i ma dwóch synów: Marka i Darka. Po uzyskaniu tytułu inżyniera mechanika na wyższych studiach na Politechnice Warszawskiej, wydział w Radomiu z siedzibą w Skarżysku, został służbowo delegowany do Elbląga, gdzie rozpoczął pracę w Zakładach Mechanicznych im. gen. Karola Świerczewskiego. Zajmował tutaj różne stanowiska w zarządzie tego przedsiębiorstwa. Dla podniesienia swoich kwalifikacji ukończył 3,5-letnie studia doktoranckie na Politechnice Warszawskiej i Gdańskiej.
Rodzina Kowalewskich – Marianna z domu Melonek i Stanisław z dziećmi: Marianem, Wincentym, Marią i Jadwigą. Ul. Kościelna w Szamotułach
Dnia 1 sierpnia 1942 roku, czyli podczas okupacji niemieckiej, urodziła nam się kolejna córka − Stanisława. Oczywiście wychowywała się podczas wojny, gdy obowiązywały kartki na podstawowe wyżywienie. Sześć tygodni po połogu żona została zabrana przez Gestapo i przekazana do Piotrkówka do niemieckiego gospodarza do pracy przy wykopkach ziemniaków. Nic czuła się dobrze, a mimo to musiała dziennie robić po 10 kilometrów (licząc tam i z powrotem), aby dojść do pracy. Na moją interwencję przydzielono nam do opieki nad córką starszą panią, bliżej nam nieznaną. Gdy już wykopki dobiegły końca, przekazano żonę do pracy przy budowie kanału przeciwpożarowego, gdzie przepracowała kilka miesięcy. Jakoś udało nam się córkę wychować, a było z nią wiele trudności. W 1962 roku wyszła za mąż, z tego małżeństwa ma dwie córki: Katarzynę i Anetę. Po rozwodzie znalazła drugiego męża − wojskowego w randze majora.
W dniu 2 października 1948 urodziła się nam ostatnia córka, Elżbieta. Była z nami bardzo długo, także gdy mieszkaliśmy w Śmiłowie. Chodziła wtedy do szkoły podstawowej w Szczepankowie. Skończyła Studium Nauczycielskie i zamieszkała w Poznaniu. Wyszła za mąż za rozwodnika, urodziła dwóch synów, wkrótce się rozwiodła.
Msza św. w kościele Matki Bożej Pocieszenia i św. Stanisława Biskupa w Szamotułach; 60-lecie ślubu Stanisława i Marianny Kowalewskich, 1984 r.
Wesołe życie staruszków
W miesiącu październiku 1976 roku na zaproszenie syna i synowej byliśmy w Elblągu przez 10 dni. Syn przywiózł nas tam swoim trabantem. Bardzo dobrze się tam czuliśmy, bo byliśmy przez syna i synową miło traktowani.
Elbląg jest pięknym miastem, posiada dużo krzewów, drzew, zabytków. W 1974 roku został miastem wojewódzkim. Miasto jest dobrze zagospodarowane, co chyba wynika też z tego, że leży blisko morza. Wincenty jest dobrym synem, ma dobry charakter, a jest zadowolony, że jako inżynier może w Zamechu zrobić dużo dobrego.
W dniu l0 maja 1977 roku syn przyjechał do Szamotuł własnym trabantem i zabrał nas do Elbląga na miesiąc. Byliśmy bardzo ucieszeni. Chodziliśmy po ulicach, syn robił zdjęcia, zwiedzaliśmy miasto. Często jeździliśmy na działkę, która leży około 3 kilometrów od miasta. Działka nam się podobała. Jest tam dużo krzewów agrestu i porzeczek, wiele drzew owocowych. W tym roku dobrze obrodziły owoce i warzywa. Bo dużo jabłek, śliwek, porzeczek, agrestu, truskawek. Przyjemnie jest tak sobie popracować, a potem zbierać owoce.
W czerwcu syn i synowa otrzymali urlopy i przydział na wczasy w Krynicy Morskiej. My z żoną, chociaż tak długo żyjemy, nigdy nie widzieliśmy z bliska morza. Zrobiło ono na nas niesamowite wrażenie. Nawet żona zapytała, czy ta woda nie wyleje się na plażę. Nie muszę dodawać, że syn załatwił nam pobyt w Krynicy przez cały czas ich urlopu. Z tego pobytu mamy wiele zdjęć. Cudowna pamiątka. Żadne z dzieci nigdy nas na takie wczasy nie zaprosiło.
Droga do Krynicy z Elbląga jest bardzo kręta, jedzie się cały czas lasami. Sama Krynica jest pięknym nadmorskim kurortem. Wracając z Krynicy, zajechaliśmy po drodze do Sztutowa, gdzie podczas okupacji był obóz koncentracyjny pod nazwą Stutthof. Obóz zrobił na nas niesamowite wrażenie. Pierwszy raz oglądaliśmy taki lager. Widzieliśmy zdjęcia katów niemieckich, wnętrza baraków, krematorium, szubienice. Tego nie da się zapomnieć.
Spotkanie rodzinne w 1984 r., po mszy z okazji 60-lecia ślubu Stanisława i Marianny
Dawno obiecałem żonie, że jak już wychowamy dzieci i doczekamy się emerytury, to spełni swoje marzenia i pojedzie na wycieczką do Częstochowy na Jasną Górę. W dniu 22 września 1977 roku proboszcz szamotulskiej parafii zorganizował wycieczkę dla 50 parafian do miejsca pielgrzymek w Częstochowie. Nie tylko że dojechali do celu podróży, ale jak gdyby po drodze zwiedzili także katedrę w Gnieźnie, kościół w Licheniu oraz w Pleszewie. Powrót nastąpił 23 września. Żona przez kilka dni opowiadała o tym wszystkim, co widziała oraz co przeżyła. Była bardzo zadowolona z tej wyprawy. Często wracała do tego tematu.
Kiedy jeszcze chodziłem do szkoły podstawowej, marzyło mi się, że jak dorosnę, to zwiedzę całą Polskę, dużo wsi i miast. Jednak w życiu ułożyło mi się inaczej. Wprawdzie byłem na Śląsku i brałem udział (jako ochotnik) w powstaniu wielkopolskim, ale nie miałem możliwości, aby moje marzenia się spełniły.
Teraz odwiedzamy nasze dzieci, wspominamy przeszłość i cieszymy się, że doczekaliśmy tych lat w niezłym zdrowiu.
Stanisław Kowalewski spisał swoje wspomnienia w 1976 r. Zmarł w 1985 r., a jego żona Marianna w r. 1988; oboje spoczywają na cmentarzu w Szamotułach.
***
Wspomnienia Stanisława Kowalewskiego oraz zdjęcia zamieszczone zdjęcia rodzinne stanowią własność jego wnuka – Dariusza Kowalewskiego