Szkoło! Szkoło! Gdy cię wspominam…

Tęsknota za tornistrem, czyli wojenna edukacja

Z ciocią Zosią Janikówną w przedwojennym Poznaniu, 1938 r.

Moja pierwsza nauczycielka – ciocia Zosia Janikówna. Zdjęcie sprzed wojny

Na tym zdjęciu mam 7 lat. Gdyby nie wojna, rozpoczynałabym naukę w szkole. Ostatnie zdjęcie z kokardą, na pozostałych mam modne w czasie wojny upięcie włosów na czubku głowy.

Z bratem Krzysiem. Mamie zawsze udawało się zdobyć choinkę, czasem były to dwie „chude” drzewka, które babcia Jadzia zgrabnie łączyła w całość.

Sanki z mamą i bratem. Nad Wisłą, na 1. zdjęciu widoczny jeden z kościołów na Pradze, na 2. dawny most Kierbedzia (dziś Śląsko-Dąbrowski).

Razem z bratem widziani podwójnie.

Z zainteresowaniem czytam artykuły o rodzicach, którzy postanawiają swoje dzieci kształcić w systemie domowym. Niedawno w prasie znalazłam rozmowę z rodzicami, którzy zdecydowali, za zgodą biskupa i proboszcza, samodzielnie przygotować  syna do I komunii św. Sami też ustalili termin uroczystości.

W pewnym sensie przypomina mi to początki mojej szkolnej edukacji. Powodem nie była świadoma decyzja moich rodziców, tylko okoliczności, w których przyszło mi żyć.

Kiedy wybuchła II wojna światowa, mieszkałam w Warszawie. Mój ojciec, Zygmunt Budzyński, ukończył prawo na Uniwersytecie Poznańskim. Najpierw pracował jako sędzia grodzki we Wronkach, tam też ja się urodziłam w 1933 roku. Gdy miałam dwa lata, ojciec podjął pracę w sądzie okręgowym w Poznaniu. Na przełomie 1938 i 1939 roku przenieśliśmy się z Poznania do Warszawy. Ojciec pracował w Ministerstwie Sprawiedliwości na stanowisku sędziego apelacyjnego.

W lipcu 1939 roku przyjechały do nas na wakacje dwie nauczycielki z Szamotuł: Zofia Janikówna (siostra babci) i jej przyjaciółka ‒ Stefania Jońcówna. Nie zdążyły wrócić do siebie i wojnę spędziły razem z nami. Tymczasem w końcu sierpnia został zmobilizowany mój ojciec i jako oficer rezerwy (podporucznik) ułan 1. Pułku Kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza pod Kępnem dostał się do niewoli. Całą wojnę spędził w kilku oflagach, najdłużej przebywał w Doessel, wyzwolonym przez armię amerykańską.

W 1940 roku skończyłam siedem lat, mogłam iść do szkoły niemieckiej lub uczyć się w domu. Postanowiono, że moją edukacją zajmie się przede wszystkim ciocia Zosia, a wspierać ją będzie pani Stefa. Byłam bardzo rozczarowana, bo szkoła kojarzyła mi się głównie z… tornistrem. Pożyczałam go więc od koleżanek i paradowałam z nim na plecach po podwórzu i ogólnie dostępnym tarasie naszego domu! Widownię miałam niezwykle interesującą, bo w naszym budynku mieszkała córka Stefana Żeromskiego ‒ Monika z matką Anną, pisarka Pola Gojawiczyńska i rodzice Jerzego Giedroycia (tego od paryskiej „Kultury”).

Tu mała dygresja: te dawne, lekkie tornistry doskonale służyły kręgosłupom dzieci. W ogóle wówczas dorośli stale pokrzykiwali na nas: „Nie garb się!”. Jako tania i niezawodna „pomoc ortopedyczna” używany był kij do szczotki, z którym wsuniętym z tyłu między zgięte łokcie spacerowało się po mieszkaniu. Później, jako nastolatka, już z własnej, nieprzymuszonej woli kładłam na głowę dwie książki i, nie dotykając ich, wędrowałam po pokoju. Może dzięki temu mój kręgosłup wytrzymał różne obciążenia i bardzo długo mi nie dokuczał.


Z lewej – dom, w którym mieszkaliśmy. Był to właściwie kompleks budynków o trzech różnych adresach; Brzozowa 2/4 (od Rynku Starego Miasta), Bugaj 3  i 5 (od Wisły), według projektu znanego architekta Mariana Lalewicza.  Z prawej – na tarasie z mamą Haliną Budzyńską (z domu Kędzierską). Taras był wspaniałym miejscem do zabaw, rozciągał się stamtąd piękny widok na Wisłę. Pocztówka ze zbiorów Pawła Stali.


Wróćmy jednak do mojej wojennej edukacji. Ciocia Zosia bardzo rygorystycznie traktowała pracę ze mną: zadawała „prace domowe”, stawiała mi oceny, a na końcu szkolnego roku wręczała świadectwo ukończenia kolejnej klasy. Świadectwa pisane były ręcznie, a pani Stefa ozdabiała je jakimś kwiatowym motywem. Niestety, świadectwa spłonęły w czasie powstania warszawskiego z całym naszym dobytkiem.

Przyszedł też czas przygotowań do I komunii św., zajęła się tym oczywiście ciocia Zosia, która przez wiele lat pracowała w Szkole Podstawowej  im. M. Konopnickiej jako nauczycielka nauczania początkowego i katechetka. Uczyła mnie różnych modlitw, czytałyśmy fragmenty Biblii, dużo się ze mną modliła, prowadzała na nabożeństwa. Szczególnie lubiłam nabożeństwa majowe i roraty, na które ruszałyśmy, gdy było jeszcze ciemno, a już kończyła się godzina policyjna.

Mieszkaliśmy w pobliżu 3 kościołów: katedry św. Jana, kościoła jezuitów przy ul. Świętojańskiej oraz kościoła św. Anny, blisko placu Zamkowego na Krakowskim Przedmieściu. Nigdy już potem nie widziałam tylu biskupów równocześnie, ilu ich pojawiało się w katedrze w czasie ważniejszych nabożeństw.

Jak większość małych dzieci (i nie tylko) nie lubiłam zbyt długich mszy św., dlatego chętnie chodziłam na tzw. „nyguski”, nigdy już potem nie zetknęłam się z taką nazwą. Odprawiano je w niedziele o godz. 13.00 i nie głoszono na nich kazań. Lubiłam przyglądać się w kościele ludziom, którzy całe nieraz msze św. potrafili przeleżeć krzyżem: nagle ktoś klękał i padał na ziemię z rozłożonymi rękoma. Dziś do takiej osoby pewno wezwano by pogotowie, wtedy nikt się nie dziwił.



Do I komunii przystąpiłam sama podczas niedzielnej mszy, w towarzystwie rodziny. Uroczystość odbyła się w katedrze św. Jana w kaplicy Matki Bożej. Pamiętam klęcznik ustawiony na środku dla mnie, obok stojącą, chwilami klęczącą ciocię, która szeptem modliła się ze mną. W tamtym czasie, gdy msze odprawiane były po łacinie, wierni mieli sporo czasu na własne modlitwy, stąd wielka popularność książeczek do nabożeństwa. Pamiętam, jak po latach, gdy zaczęto odprawiać msze po polsku, mój teść narzekał, że stale musi wstawać i siadać, poza tym nie ma kiedy się pomodlić!

Z tej uroczystości zapamiętałam moment, w którym wpadłam w przerażenie, gdy hostia przylepiła mi się do podniebienia, a ja pomyślałam, że dokonałam jakiegoś świętokradztwa! Dopiero uspokoiła mnie niezawodna ciocia Zosia. Kiedy teraz spisuję te strzępki moich wspomnień, uświadamiam sobie, że moja I komunia była rzeczywiście prawdziwym duchowym przeżyciem, pozbawionym tej całej dzisiejszej oprawy z „przedkomunijną musztrą”, wystrojem całego kościoła, imprezą na miarę wesela, drogimi prezentami. Po uroczystości wróciliśmy do domu na normalny wojenny obiad, dostałam jakąś książkę o treści religijnej. Cieszyłam się, że chociaż duchem jest z nami tatuś, który o odprawienie mszy o tej samej godzinie poprosił wojskowego kapelana w oflagu. Mama posłała mu potem zdjęcia, które fotograf zrobił przy tylnym wejściu do katedry.


W ogrodzie między naszym domem a Zamkiem Królewskim. Chyba ostatnie nasze zdjęcia sprzed powstania.


W moim domu jest sporo fotografii z okresu przedwojennego i wojennego. Te przedwojenne uratowały się dzięki temu, że były własnością cioci Zosi i wojnę „spędziły” w Szamotułach pod troskliwą opieką pani Skrzypczyńskiej, u której ciocia mieszkała. W czasie wojny mama mnie i brata często fotografowała, zdjęcia wysyłała do oflagu, żeby tatuś widział, że żyjemy i rośniemy. Te właśnie zdjęcia wróciły razem z nim.

Wreszcie przyszedł sierpień 1944 roku, najbardziej dramatyczny miesiąc w moim życiu.

cdn.

Ewa Budzyńska-Krygier

Pozostałe części wspomnień Ewy Krygier:

Za wcześnie, kwiatku, za wcześnie…, czyli moja nauka w szamotulskich szkołach (http://regionszamotulski.pl/w-szamotulskich-szkolach-1945-51/)

„Mówi pani tak, jakby się pani nie podobało”, czyli studia na poznańskiej polonistyce (http://regionszamotulski.pl/studia-w-czasach-stalinowskich/)

„Przyszliśmy wyzwolić was od panów”. Wspomnienia wojenne (1939-1940) (http://regionszamotulski.pl/przyszlismy-wyzwolic-was-od-panow/)

Powstanie warszawskie widziane oczami dziecka. Z perspektywy piwnic i gruzowisk (http://regionszamotulski.pl/powstanie-warszawskie-oczami-dziecka/)

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.