Andrzej Nowak, Szamotulscy Hollaendrowie

Andrzej J. Nowak

Szamotulscy Hollaendrowie


Odnalezienie fragmentów nagrobków żydowskich, które opisałem w opowieści o poszukiwaniach polskich korzeni przez mojego znajomego Amerykanina Normana i odczytanie nazwiska zmarłego na jednej z macew – Siegfried Holländer – bardzo mnie zaintrygowało (por. http://regionszamotulski.pl/andrzej-j-nowak-norman-sherran-w-poszukiwaniu-korzeni/). Pamiętałem, że w albumie Szamotuły w dawnej pocztówce, wydanym w 2000 roku dzięki staraniom Muzeum – Zamek Górków i wsparciu finansowym Urzędu Miasta i Gminy Szamotuły, widziałem to nazwisko na pocztówce z widokiem wschodniej strony szamotulskiego Rynku. Sprawdziłem. Rzeczywiście – na wielu pocztówkach jest widoczny narożnikowy dom (narożnik Rynku i ul. Poznańskiej) z napisem na fasadzie: Joseph Hollaender. Przyjrzałem się uważnie innym pocztówkom z Rynku i ul. Poznańskiej. Znalazłem nazwisko Hollaender na kilku kolejnych. Widniało na elewacjach domów i szyldach sklepów. Na jednej z rynkowych pocztówek, w budynku nr 19 (obecnie 26) jest skład (sklep), z szyldem: Simon (Szymon) Hollaender. Tadeusz Bak mówił mi kiedyś, że Simon Hollaender miał w Rynku skład „bławatów”, czyli tkanin lekkich (jedwabnych).

Zajrzałem do pruskich akt budowlanych z przełomu XIX i XX w. i polskich z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Także tam znalazłem to nazwisko. Poprzedzane było różnymi imionami i – co ciekawe – zapisywane i własnoręcznie podpisywane, przez tę samą osobę, w wersji Holländer lub Hollaender. W starych dokumentach i listach często się to zdarza. Także imiona (tych samych osób) mają różną pisownię. Założyłem więc, że chodzi o tę samą, bardzo liczną i rozgałęzioną  rodzinę.



Rozpocząłem poszukiwania Siegfrieda (Sigfrieda) Hollaendera. Odnalazłem wiele ciekawych informacji o – nie waham się powiedzieć – szamotulskiej rodzinie Hollaenderów. Dowiedziałem się wiele o domach, w których mieszkali, o ich zawodach i rodzinnych koligacjach.



W przedwojennych, polskich aktach budowlanych prowadzonych dla posesji położonej przy Rynku i oznaczonej numerem 50 (obecnie 20), właściciel domu Louis Hollaender, zgadza się 30 maja 1928 r. by Franciszek Sobiak, który ma w jego budynku Skład towarów kolonialnych i delikatesów, „przerobił” istniejący w podwórzu chlew. Projekt przygotował budowniczy Leon Szulczewski. Dziesięć lat później Elise (Eliza) Hollaender złożyła wniosek o zmianę elewacji budynku – chodziło o zrobienie okna wystawowego w jednym ze sklepów w parterze domu. Rysunki i obliczenia statyczne wykonał szamotulski przedsiębiorca budowlany Szymon Brzeźniak, dziadek mojego licealnego kolegi Pawła Brzeźniaka. Zrealizowaną przebudowę, w imieniu matki, podpisała córka Elizy – Ada Hollaender.



Na pocztówce pokazującej wylot ulicy Poznańskiej w kierunku Rynku, można zauważyć nazwisko Hollaender na dwóch budynkach. Na fasadzie solidnego domu nr 20 (obecnie 7) – Adolph (Adolf) Hollaender i na nieco skromniejszym budynku numer 18 (obecnie 11) – Heimann Hollaender (1835-1898). Heimann miał sklep z butami. Był dwukrotnie żonaty. Z drugą żoną Doris, pochodzącą ze Swarzędza, Heimann miał pięcioro dzieci. Jego najmłodszy syn – Alexander, urodzony w Szamotułach (1897), był światowej sławy badaczem mutacji genetycznych, specjalistą w dziedzinie biologii radiacyjnej. W 1984 r. otrzymał, wraz z Johnem H. Lawrencem nagrodę im. Enrico Fermiego, którą amerykański Departament Energii wyróżnia naukowców mających światowe osiągnięcia w rozwoju, wykorzystaniu i produkcji energii. Zmarł w Nowym Jorku w 1986 r. Po śmierci Heimanna w 1898 r., w aktach budowlanych często występuje jego druga żona Doris (1859-1936). Prace budowlane wykonuje dla niej szamotulski mistrz murarski Henryk Wysocki. Adolfów było dwóch: najstarszy syn Heimanna (z pierwszego małżeństwa z Friedrike Zondek z Wronek) oraz jego bratanek (syn Alexandra). Pierwszy urodził się w Szamotułach w 1889 r. i zmarł w 1933 r. w Paryżu, drugi – przyszedł na świat w 1875 r., również w Szamotułach, przed II wojną światową mieszkał we Wrocławiu i zmarł w transporcie do Teresina w 1942 r. Wspomniana firma przy Poznańskiej nr 20 najprawdopodobniej należała do tego ostatniego.   



Joseph (Józef) Hollaender (1828-1908), którego nazwisko widnieje na starych pocztówkach na fasadzie budynku o numerze 16 (obecnie 23) w Rynku, był bratem Heimanna z ul. Poznańskiej. Joseph i jego żona Pouline (Paulina) z domu Salinger (Seelinger) mieli, jak mi się udało ustalić, siedmioro dzieci – pięć córek i dwóch synów: Heimanna i o dwa lata młodszego Bernharda (Bernarda) (1864-1937).

Bernhard, po śmierci Josepha w 1908 roku, odziedziczył rodzinny dom w Rynku i „interes”. Tak jak ojciec był kupcem. Zamówił w 1911 r. u młodego architekta Martina Sonnabeda (1883-1941) projekt nowego domu kupieckiego. Sonnabend robił w tym czasie w Poznaniu błyskotliwą karierę. Konkurenci twierdzili, że wielkie powodzenie zawdzięcza koneksjom swego wuja Teodora Jaretzkigo, bardzo znanego i cenionego, nie tylko w Poznaniu, architekta. Architekt zrobił projekt przebudowy starego budynku w stylu neobarokowym z elementami neoklasycznymi. Projekt nowego, okazałego budynku, niestety nie został zrealizowany. Prawdopodobnie ze względów finansowych.



W 1913 r. zbudowany został znacznie skromniejszy dom, z klasycyzującą fasadą, który stoi do dziś. W 1924 roku należy on już do Wacława Metelskiego. Firma „Bracia Metelscy” uruchomiła w nim „Dom towarowy”. Wacław Metelski i jego siostra Józefa przyjeżdżali w latach sześćdziesiątych do Szamotuł na groby matki i męża Józefy Mariana Iwaszkiewicza, brata mego dziadka Czesława. (Ich matka, Anna Metelska z domu Nerger, miała w małym domku przy ul. Dworcowej sklep z artykułami papierniczymi, który wydawał również pocztówki szamotulskie).



Bernhard Hollaender ożenił się z Marthą (Martą) Hollaender. Martha była córką Siegfrieda Holländera i Emmy Memelsdorff, pochodzącej z zamożnej rodziny Memelsdorffów, którzy w XIX w byli właścicielami szamotulskiego „Ogniska”, w którym prowadzili Hotel de Gielda.



Siegfried Holländer urodził się w Szamotułach 31 marca 1844 r. W jego akcie zgonu, przechowywanym w Archiwum Państwowym w Poznaniu, w tłumaczeniu z języka niemieckiego wykonanym przez mego kuzyna Pawła Seydaka, czytamy:

Nr 53

Szamotuły, 19 czerwca 1892 r.

Przed niżej podpisanym urzędnikiem Stanu Cywilnego stawił się dziś, znany co do osoby, kupiec Moritz Holländer, zamieszkały w Szamotułach, i zgłosił, że osiemnastego czerwca roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego i drugiego, o godzinie siódmej przed południem zmarł w Szamotułach, w wieku 48 lat, kupiec Siegfried Holländer wyznania mojżeszowego, zamieszkały w Szamotułach, urodzony w Szamotułach, żonaty z Emmą z domu Memelsdorff, syn kupca Simona i Emilii z domu Salinger – małżeństwa Holländerćw. Zgłaszający oświadcza, że był obecny przy zgonie Siegfrieda Holländera.

Przeczytał, zaaprobował i podpisał

(odręcznie)Moritz Holländer (brat zmarłego)

Urzędnik Stanu Cywilnego

(odręcznie)Hartmann

Bernhard Hollaender zmarł w Berlinie w 1937 r., jego żona Martha w 1943 r. w Santiago de Chile. Mieli dwoje dzieci, które urodziły się w Szamotułach – syna Siegfrieda i córkę Emmę (1904-1944). Dzieci otrzymały zapewne imiona „po dziadkach”. Siegfried Shalom Hollaender urodził się 02. 03. 1902 r. Zmarł 21.08.1977 r. w Izraelu, w Tel Avivie.

Nie przypuszczałem, że odnaleziony przypadkiem w 1995 r. fragment nagrobka spowoduje, że odkryję tak wiele ciekawych informacji o Szamotułach przełomu XIX i XX w. i mieszkających kiedyś wśród nas naszych „starszych braciach w wierze”.

26.11.2019 r.

Fotografie i rysunki autora

Wycinki pocztówek z zapisu dvd Muzeum-Zamek Górków

Andrzej J. Nowak

Urodzony w Szamotułach. Architekt, którego wiele projektów zrealizowano za granicą. Dawny wieloletni główny architekt wojewódzki, jeden ze współzałożycieli Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi.

Andrzej Nowak, Szamotulscy Hollaendrowie2021-01-26T23:59:20+01:00

Szamotuły w okresie międzywojennym – wspomnienia Heleny Kurkiewicz

Wspomnienia Heleny Kurkiewicz

Szamotuły w okresie międzywojennym widziane oczyma dziecka

(zebrał i opracował Wojciech Musiał)

Rodzina

Ja, Helena Kurkiewicz z d. Łuczak, urodziłam się 22 lipca 1925 r. w Szamotułach, jako córka Franciszka i Józefy z d. Janasiak. Mój ojciec Franciszek Łuczak urodził się na wsi w okolicy Szamotuł. Ojciec miał tylko jednego, chyba starszego, brata Władysława, zamieszkałego w Szamotułach na ul. Chrobrego, a zmarłego w listopadzie lub grudniu 1939 r. Mama, Józefa Łuczak z d. Janasiak była córką Łukasza Janasiaka i Katarzyny z d. Bekasiak. Wiem, że przed I wojną pracowała w Hamburgu przy przetwórstwie ryb. O dziadku Łukaszu Janasiaku pamiętam tylko tyle, że grywał na skrzypcach na weselach

Ojciec Franciszek w czasie I wojny światowej był żołnierzem gen. Hallera we Francji, ale nie mam pojęcia, jak tam trafił. W okresie międzywojennym, w czasie uroczystości państwowych i wojskowych, przywdziewał niebieską czapkę wojskową – rogatywkę i uczestniczył w organizowanych w mieście pochodach i przemarszach. W 1941 r., już po wybuchu wojny z ZSRR, dostał nakaz pracy z niemieckiego urzędu i został wywieziony na Ukrainę, gdzie drenował pola. Około września 1943 r. został z pracy zwolniony i powrócił do domu ze względu na stan zdrowia. Chorował na „suchoty” i po 6 tygodniach od powrotu do domu zmarł.


Józefa z domu Janasiak i Franciszek Łuczakowie, lata 30. XX w.


Moja siostra Zofia Łuczak, urodziła się w 1932 w Szamotułach. Zmarła w 1945 r., krótko po matce.

Brat Władysław, młodszy ode mnie, po wojnie mieszkał w Gdańsku.

Brat Marian urodził się w 1928. Od dziecka był słabo widzący. W czasie okupacji pracował dorywczo u pewnego człowieka mieszkającego w Szamotułach, który wozem konnym rozwoził węgiel. Pamiętam jak pewnego dnia zaginęły mu kartki żywnościowe. Jego żona, która pracowała dla niemieckiej rodziny, powiedziała o tym Niemcom i wskazała Mariana jako złodzieja. Pod wieczór przyszli po niego do domu policjanci i zabrali ze sobą. Został wywieziony do młodzieżowego obozu pracy, gdzie pracował przy wyrobie obuwia, m. in. razem z naszym kuzynem Ludwikiem Derą z ul. Chrobrego oraz synem szamotulskiego szklarza Wierkiewicza z ul. Szerokiej. W miarę postępów na froncie, został wywieziony dalej do innego obozu w Niemczech. Wyzwolony przez Amerykanów wrócił w fatalnym stanie do kraju w 1946 r.

Siostra Maria, rocznik 1924, urodzona w Szamotułach. Wywieziona w 1944 r. na prace przymusowe w zakładach lotniczych . Powróciła do kraju w 1946 r.

Moja babcia ze strony matki nazywała się Katarzyna z d. Bekasiak. Dlatego też moja mama była kuzynką p. Bekasiaka, zamieszkałego w niewielkiej kamienicy przy ul. 3 Maja. Miał on syna Franciszka, który w wojsku był pilotem samolotu i zginał w katastrofie lotniczej w 1936 lub 1937 r. gdzieś w okolicy Poznania. Jego zwłoki sprowadzono do Szamotuł. Byłam z matką na jego pogrzebie i pozostało nam kilka zdjęć z tej uroczystości.


Pogrzeb Franciszka Bekasiaka, Szamotuły, ul. Sukiennicza, 1937 r.


Miasto i ludzie

Jak tylko sięgam pamięcią, mieszkaliśmy w domu pana Kroschla przy ul. Garncarskiej, w którym w znacznie późniejszych latach znajdował się magiel. Dom ten już częściowo nie istnieje. Tam urodziłam się ja i moje rodzeństwo. Budynek ten, oraz drugi, stojący obok od ul. Szerokiej, najpierw należał do Żyda nazwiskiem Hammerschmidt. Człowiek ten po śmierci małżonki ożenił się powtórnie i wyprowadził do Poznania, a po jego śmierci wdowa sprzedała nieruchomość Kroschlowi.

Gdy rodzina Hammerschmidtów jeszcze mieszkała w Szamotułach, na ich prośbę, tylko w soboty rano, chodziłam do ich mieszkania, aby rozpalić ogień w piecach. Przed moim przyjściem wszystko było już uprzednio w piecach przygotowane, a ja miałam tylko podłożyć ogień. Dostawałam za to od nich czasem ciastka, albo coś, co wyglądało jak wafle zrobione na patelni z wody i mąki. Będąc wtedy, tj. podczas rozpalania ognia w ich mieszkaniu, widywałam p. Hammerschmidta modlącego się i klęczącego na workach czymś wypełnionych. Żona Hammerschmidta była bardzo fajną kobietą.

W mieście przed wojną mieszkało sporo Żydów, którzy zajmowali się przeważnie handlem. Nawet w niedziele można było do nich iść coś kupić, tylko nie otwierali sklepu, ale wpuszczali klienta do środka bocznym wejściem, np. przez korytarz. Ubierali się tak jak i reszta mieszkańców i po stroju nie można ich było odróżnić. Każdego roku na wiosnę, około naszej Wielkanocy, Żydzi odbywali 6-tygodniowy post, przy czym – jak ludzie mówili –  modlili się, klęcząc na grochu.

Na skraju miasta, przy obecnej ul. Powstańców Wlkp., tam gdzie teraz jest technikum rolnicze, mieli swój cmentarz otoczony dookoła ceglanym murem. Wejście znajdowało się obok stojącego do dzisiaj budynku mieszkalnego przy tej samej ulicy, gdzie zamieszkiwał żydowski opiekun i zarazem kopacz na cmentarzu. Nie pamiętam już teraz, jak on się nazywał. Cmentarz zajmował dość duży teren porośnięty drzewami i niedostępny był dla osób z zewnątrz. Dalej były już tylko pola Zamku i szczuczyńskie.


Szamotuły, mapa z 1906 r. (z późniejszymi zapisami)


Nasze mieszkanie składało się z jednego małego pokoju w domku krytym spadzistym dachem, za które matka płaciła czynsz właścicielowi w kwocie 2 zł miesięcznie. Z sionki prowadziła drabina drewniana na strych, gdzie ojciec czasem przechowywał torf wybrany w czasie robót na polach, a który po wysuszeniu służył do palenia w piecu. Oprócz tego przechowywało się tam drewno do palenia oraz suszyło pranie. W sieni trzymaliśmy również węgiel w workach. Obok nas było drugie, podobne mieszkanie, zajmowane przez panny Krzyżaniaczki [Krzyżaniakówny]. W naszym mieszkaniu nie było wody, w domu obok, w piwnicy, była ubikacja oraz pralnia i stamtąd brało się wodę w wiadrze, po czym przynosiło do domu. Prócz torfu paliliśmy także węglem kupowanym w worku 50-kilowym u Żyda mającego skład węgla na ul. Szerokiej, czyli obecnej Braci Czeskich.

Ponieważ było nas 7 osób w rodzinie, spaliśmy po trzy osoby w jednym łóżku, a najmłodsza Zosia w kołysce. W domu było tak ciasno, że gdy przychodził do nas w odwiedziny kuzyn ojca nazwiskiem Matuszak, to nie miał nawet gdzie się podziać. Pamiętam, że w mieszkaniu jedno łóżko stało pod oknem po prawej stronie, na wprost stało drugie łóżko, a pomiędzy nimi stała kołyska małej Zosi. Gdy siostra podrosła, to spała w tym samym miejscu, ale już na drewnianej skrzyni posażnej przykrytej siennikiem ze słomą. W pierwszych latach okupacji, jeszcze przed wywiezieniem na Ukrainę, ojciec pod tą skrzynią wykopał coś w rodzaju piwniczki, w jakiś sposób obudowanej i głębokiej tak, że ojciec cały mógł się w niej skryć. Piwniczka ta służyła do przechowywania żywności, np. ziemniaków. W mieszkaniu znajdował się piec metalowy, kwadratowy na nogach z trzema paleniskami, wyposażonymi w metalowe kółka do zdejmowania, a dym odprowadzany był przez rurę do komina. Ponadto rodzice posiadali szafkę na odzież oraz regał z półkami, wysoki do sufitu – na talerze i garnki.

Pamiętam, że w pobliżu mieszkała pewna starsza kobieta, która ciągle zaglądała nam do mieszkania z ulicy przez okno. Mama mówiła nam, dzieciom, abyśmy na nią nie patrzyli, bo patrzenie na nią może spowodować jakieś nieszczęście.


Fragment domu (dolna część w postaci muru), ul. Garncarska. Zdjęcie Jan Kulczak, 2019 r.


Obok, przy rzeźni, znajdował się mały skwer porośnięty lipami. W budynku rzeźni, na górze, było mieszkanie kierownika, na parterze biuro, a po lewej stronie chlewy dla zwierząt. Na prawo od budynku biurowego była chłodnia, skąd dostarczano wyrobione mięso do sklepów. Na prawo od ubezpieczalni znajdował się dom należący do rodziny Rebelków. Ojciec miał na imię jeśli się nie mylę Stefan i pochodził z Pleszewa. Jego synowie to Marek, Janusz, Aleksander i Michał. Stary Rebelka posiadał z tyłu za domem warsztat ślusarski, w którym produkował kotły do gorzelni i zatrudniał około 20 ludzi. Dalej za jego warsztatem był duży ogród. Początkowo p. Rebelka jeździł motocyklem z przyczepką, a potem kupił sobie samochód – Opla. Swoje wyroby prezentował na targach w Poznaniu i chyba raz otrzymał za nie wyróżnienie. Takie targi odbywały się w maju i przypominam sobie, jak Rebelka wyjeżdżał w nocy wozem długim jak autobus, zaprzężonym w cztery konie, aby zdążyć do Poznania. Cały wóz wypełniony był urządzeniami wypolerowanymi, tak że lśniły jak ze złota. Pani Rebelka często zapraszała mnie do swego domu, gdzie bawiłam się z ich dziećmi. Czasami jadałam u nich, a w niedziele wszyscy jeździliśmy samochodem po okolicznych gorzelniach, nawet za Oborniki. Dostałam od niej kiedyś nową sukienkę i nowe trzewiki. W 1939 r. Stefan Rebelka poszedł na wojnę i długo nie wracał. W międzyczasie Niemcy jego żonę wyrzucili z ich domu, przydzielili jej małe mieszkanie, a sami dom zajęli dla siebie.


Do 1922 r. w tym domu mieściło się atelier fotograficzne Adolfa (potem Alwiny) Roepke, później dom Rebelków. Zdjęcie z ok. 1920 r., własność Angela Felińska


Obok posesji państwa Rebelków znajdowała się straż pożarna. Stała tu murowana wieża, od frontu drewniana, z oknami, na której strażacy co jaki czas ćwiczyli wchodzenie po drabinach. Przypominam sobie, że straż posiadała niewielki samochód, pomalowany na czerwono z sygnałem, a także wózek z pompą i wężami, ale bez własnego napędu, tylko ciągnięty przez strażaków.

Dalej na prawo od straży była tzw. tania jatka, czyli sklep mięsny z mięsem z chorych zwierząt. W zależności od tego, na co zwierzę chorowało, mięso sprzedawano surowe albo już sparzone. Pamiętam, że prawie naprzeciwko bożnicy (wtedy mówiono: buźnica), przy skrzyżowaniu ulicy Braci Czeskich i Garncarskiej była z kolei żydowska rzeźnia, gdzie bito dla nich kury. Rabin mieszkał w domu obok, na narożniku ul. Wronieckiej i Garncarskiej, po lewej stronie, patrząc w stronę Rynku.


Pamiętnik Jubileuszowy Związku Straży Pożarnych powiatu szamotulskiego, 1932 r.


Na lewo od ubezpieczalni, w dole, stała kuźnia i dom mieszkalny. Na rogu ul. Szerokiej i Kościelnej, gdzie dziś stoi nowy budynek podobny do bloku, mieszkał Żyd nazwiskiem Hannibal lub jakoś tak podobnie. Był ona handlarzem bydła i koni. W miejscu, gdzie są teraz gabinety doktor Kaczmarkowej, była stajnia i obora dla tych zwierząt i było tam pełno szczurów. Naprzeciwko zaś mieszkała rodzina Durków, których zięć był policjantem. Na narożniku naszej ulicy, po jej drugiej stronie, mieszkało rodzeństwo Idzikowskich: Andzia, chyba Józia, Bolesław (po wojnie zamieszkał w Krzyżu, gdzie prowadził piekarnię), Stachu, który zamieszkał potem w Anglii, i Heniu. Heniu był, o ile pamiętam, oficerem wojska polskiego i zginął we wrześniu 1939 r. koło Kutna. Przed wojną miał on małe radio ze słuchawkami i pozwalał nam czasem posłuchać muzyki. Rodziców oni już nie mieli. Na ul. Szerokiej mieszkał też Jan Najder, który przed wojną posiadał jeden z nielicznych w mieście rowerów. Czasem pozwalał nam na nim pojeździć i – chociaż nie mieliśmy własnego – nauczyłam się jeździć rowerem.

Podczas okupacji, nie pamiętam dokładnie kiedy, ale chyba w 1943 r., moja matka dostała przydział innego mieszkania – jeden pokój w domu jednorodzinnym Niemki Hoffmannki [Hoffmann], w Szamotułach przy obecnej ul. Ogrodowej. Pamiętam jedynie, że był to mały parterowy dom. Potem, zgodnie z nakazem władz niemieckich, już pod koniec wojny, matka przeniosła się do domu przy ul. Sukienniczej 5.

Szamotuły przed wojną to było bardzo ładne, zadbane i czyste miasto. Jego sprzątaniem zajmowali się pracownicy komunalki, natomiast mieszkańcy zobowiązani byli do utrzymania w czystości ulicy przyległej do budynku. Pamiętam, że musieliśmy łyżeczką usuwać trawę wyrastającą spomiędzy kamieni bruku ulicznego przed naszym domem. Z kolei gospodarze, przyjeżdżający wozami na targ lub do kościoła, na bieżąco sprzątali odchody po swoich koniach. Społeczeństwo było raczej biedne, wiele domów nie miało elektryczności. Dom nasz oświetlany był tylko lampą naftową.

Mama pracowała przed wojną i w czasie okupacji w młynie. Podczas pracy, pod koniec 1944 r., została przyłapana przez Niemców, jak wynosiła 2 kg mąki. Została za to zaprowadzona na posterunek policji niemieckiej, tam pobita i wyrzucona z roboty.

Matka zarabiała (tak mi się wydaje) w młynie 9 złotych na tydzień i zajmowała się tam naprawianiem uszkodzonych worków na mąkę. Pracowała na jedną zmianę, w godz. 8.00-18.00, m.in. razem z paniami Dunder i Duks. Codziennie o godz. 12.00 w młynie była przerwa i nosiłam matce, gdy tylko mogłam, do młyna na ul. Chrobrego obiad ugotowany przez ojca. Tata zajmował się przeważnie domem, o ile nie miał jakiegoś zatrudnienia. Mama obiad spożywała, siedząc w kotłowni fabrycznej, oddawała mi naczynie i wracałam do domu. Pani Duks, jak pamiętam, wywodziła się z niemieckiej rodziny, ale uważała się za Polkę. Jeden jej syn również pracował w młynie, w warsztacie, drugi zaś syn w czasie okupacji został wcielony do niemieckiego wojska.


Józefa Łuczak i Agnieszka Duks w pracy. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Nasz ojciec pracował dorywczo, od marca do jesieni jako drenarz w rejonie dróg publicznych i zarabiał wtedy najlepiej, a w okresie zimowym pracował przy kampanii cukrowniczej jako kanałowy. Pamiętam, że pracując w rejonie, wstawał bardzo wcześnie i o godz. 2.30 wychodził do pracy. Szedł pieszo aż pod Grzebieniska. Tam wraz z innymi robotnikami wydobywał torf, z którego wykonywano brykiety suszone w polu. Czasami przyniósł ich trochę do domu do palenia w piecu. Wracał również pieszo, pomiędzy 18.00 a 19.00. Zdarzyło się, że parę razy przywiózł go do Szamotuł na rowerze jego kierownik. Mimo dalekiej drogi i ciężkiej pracy, potrafił przynieść w plecaku ziemniaków podebranych po drodze z pola, bo taka była bieda. Gdy była ładna pogoda, wraz z rodzeństwem czekaliśmy na rodziców nad jeziorkiem przy ul. Chrobrego, zaraz za torami przy grubej topoli i stamtąd wszyscy szliśmy do domu. Nad Jeziórkiem w tym czasie, w pobliżu owej topoli, było płatne i odgrodzone kąpielisko. Stał tam barak do przebrania się, była też mała trampolina. Biedniejsi kąpali się bardziej w prawo, w pobliżu mostu na ulicy do cukrowni.

Ojciec nie posiadał żadnego wyuczonego zawodu, często był bez pracy. Za naukę się wtedy płaciło, a on nie miał w młodości pieniędzy. Kampania w cukrowni trwała od listopada do stycznia. Płukał wtedy w specjalnych kanałach zrzucane buraki cukrowe. Do pracy tej co roku otrzymywał specjalny ubiór skórzany – wysokie do pasa obuwie i kapotę z kapturem. W cukrowni pracował do 1939 r. Z tamtego okresu przypominam sobie długie kolejki wozów rolników zwożących buraku cukrowe. Kolejki zaczynały się przed bramą cukrowni, a kończyły aż przy budynku starostwa. W czasie kryzysu gospodarczego bezrobocie w mieście znacznie wzrosło, szczególnie zimą, gdy brakowało zajęć sezonowych. Najbiedniejsze bezrobotne rodziny otrzymywały wtedy pomoc od miasta w postaci chleba i kawy wydawanej raz w miesiącu.


Cukrownia w Szamotułach, 1937 r. Zdjęcie Muzeum-Zamek Górków


Odżywianie nasze było wtedy skromne: na śniadanie chleb ze smalcem, wątrobianką albo salcesonem, bo to były najtańsze rzeczy. Na obiad w piątek śledzie solone, ziemniaki, zupa jarzynowa, czernina. Jedynie w niedzielę była pieczona wieprzowina, ziemniaki z sosem, kapusta. Na kolację chleb albo polewka z soku z kiszonej kapusty z ziemniakami lub zupa z maślanki. Piliśmy najczęściej kawę zbożową, a gdy ktoś był przeziębiony, to napój miętowo-lipowy. Kwiaty lipy zbieraliśmy z drzew rosnących na skwerku koło rzeźni albo z lip rosnących za cmentarzem. Wysuszone lipowe kwiaty przechowywało się w płóciennym worku. Wiele osób wtedy tak robiło. Zakupy robiliśmy zwykle na rynku, gdzie było wiele sklepów z mięsem, pieczywem, artykułami kolonialnymi. Ojciec raczej nie pił alkoholu, najwyżej raz w miesiącu – po wypłacie – kupił sobie ćwiartkę. Gdy nie miał pracy, czyli pomiędzy styczniem a marcem, pozostawał w domu, gotował obiady itp. Zarobki rodziców starczały na jedzenie, podstawową odzież i zamieszkanie tylko w takim mieszkaniu.

W mieście funkcjonowały zakłady przemysłowe: olejarnia przy ul. Dworcowej, młyn przy ul. Chrobrego i młyn przy ul. Młyńskiej – oba należące do rodziny Koerpel, meblarnia Koerpla, cukrownia. Pamiętam, że właściciel młyna dbał o pracowników, a dwa razy do roku, tj. na Wielkanoc i Boże Narodzenie, otrzymywali oni po 25 kg mąki oraz niewielką premię.


Młyn firmy Bracia Koerpel, ul. Bolesława Chrobrego, 1930 r. Zdjęcie Fotopolska.eu


Pamiętam, że przed wojną, szczególnie w ciepłej porze roku, często do miasta zajeżdżali Cyganie; jedni biednymi wozami, inni wozami urządzonymi jak domki, które stawiali na Rynku, w narożniku przy ulicy prowadzącej do szpitala. Jak tylko się pojawili, ich kobiety wchodziły do mieszkań, aby powróżyć, ale zdarzały się też kradzieże. Na noc wyjeżdżali z miasta i zatrzymywali się zwykle w pobliskim lesie.

Na Rynku stała figura Jana Nepomucena, zniszczona przez Niemców niedługo po wkroczeniu do miasta. Na ul. Dworcowej, przy moście na Samie, stał pomnik powstańców w postaci żołnierza z karabinem, również zniszczony przez Niemców. Obok figury na Rynku stał zegar, który znajduje się tam do dziś. Rynek wtedy wybrukowany był kamieniami, tak jak i inne ulice. Kostkę na Rynku położono dopiero po wojnie.

U wylotu uliczki prowadzącej z ul. Sukienniczej znajdował się przystanek autobusowy. Z miasta wychodziła regularna komunikacja do Poznania i chyba do Obornik. Pamiętam także, że przy Rynku, w budynku na narożniku ul. Szerokiej, tam gdzie potem było PKO, znajdował się duży sklep żelazny żydowskiej rodziny Gersmanów. W tym samym budynku, ale wejście znajdowało się od strony Szerokiej, była knajpa pana Girusa, w której można było kupić np. wódkę na kieliszki; wystarczyło przyjść tylko z butelką i powiedzieć, ile miał nalać. Inna podobna knajpa, ale należąca do Niemca, była na Rynku, w pobliżu przystanku. Kolejny sklep żelazny należący do niemieckiej rodziny był tam, gdzie obecnie jest księgarnia na Rynku. Ponadto posiadali również w mieście garbarnię, mieszczącą się przy ulicy prowadzącej z Dworcowej do młyna, po lewej stronie, zaraz za willą obok mostu na Samie. W garbarni tej pracował między innymi jako garbarz i pracownik gospodarczy ojciec Józefa Szwargota, przyszłego męża mojej siostry.


Rynek w Szamotułach, sklep Gersmanna, lata 30. Zdjęcie z aukcji internetowej


Na Rynku we wtorki, piątki i soboty przez cały rok odbywały się targi. Sprzedający, a byli to przeważnie okoliczni gospodarze, przyjeżdżali na Rynek wozami i rozkładali się od zegara na rynku, i dalej w stronę krzyża, aż po dom państwa Nowaczyńskich. Nie było wtedy straganów, a owoce, warzywa, drób, jajka itd. sprzedawano wprost z wozów. Jedynie raz w roku, chyba w czerwcu, przez trzy dni, trwał jarmark. Wtedy sprzedawano wszystko, a wozy oraz stragany stały wokół całego rynku. Dopiero w czasie okupacji targi były o wiele skromniejsze i koncentrowały się w rejonie zegara. Wtedy wiele gospodarstw rolnych przejęli Niemcy, a ci na Rynku już nie handlowali.

W budynku „Ogniska” nie było wtedy biblioteki, tak jak teraz. Była za to duża sala na imprezy. Po prawej stronie, przy uliczce prowadzącej w stronę szkoły, było wejście do sklepu z książkami i gazetami należącego chyba do pana Kawalera, który prowadził drukarnię. W piwnicy natomiast był skład z nabiałem. Z uliczki prowadzącej z Rynku do szkoły podstawowej było wejście do kuchni, gdzie przygotowywano darmowe posiłki dla najuboższych lub starszych ludzi. Pamiętam, że wiele osób przychodziło tam z kankami np. po zupę.

Na ul. Poznańskiej, Dworcowej i obecnej Wojska Polskiego były mosty przez Samę. Na ul. Poznańskiej i Wojska Polskiego były to mosty drewniane, z bocznymi poręczami o długości innej niż dziś, bo tylko na szerokość rzeki. Mosty zostały zniszczone przez polskich żołnierzy w 1939 r. i odbudowane następnie przez Niemców. Pamiętam, że z powodu wysadzenia wszystkich mostów, trudno było wtedy wydostać się z miasta.


Widok z okna poczty – most na Samie, pomnik Powstańca i kościoł św. Krzyża, 1930 r. Zdjęcie – własność Iwony Górczyńskiej-Hapko


Na ul. Sukienniczej znajdował się szpital, nazywany zakładem Świętego Józefa, gdzie była i nadal jest kaplica i gdzie odprawiano msze. Z tyłu za budynkiem szpitalnym, w pobliżu Samy stał barak przeznaczony dla chorych zakaźnie. W 1936 lub 1937 roku, jak miałam 10-12 lat, zachorowałam na tyfus. Nie wiem, od kogo się zaraziłam, ale z całej rodziny zachorowałam tylko ja. Nie leżałam jednak w szpitalu (nie wiem dlaczego), tylko przez 6 tygodni w domu, a lekarz przychodził do mnie na badania. Wskutek tej choroby wypadły mi ze środka głowy wszystkie włosy, przez co domownicy śmiali się ze mnie i nazywali „łysolem”. Z powodu mej choroby pewnego dnia ktoś przyczepił do naszych drzwi czerwoną kartkę z napisem: „Zakaźny”. Oznaczało to, że ktoś z mieszkańców jest chory i należy dom ten omijać. Przez tyfus, który przechodziłam w maju i w czerwcu, nie skończyłam klasy i musiałam ją w następnym roku powtarzać. Badający mnie lekarz wypisywał dla mnie recepty na lekarstwa, które rodzice odbierali w aptece. Ponieważ oboje byli ubezpieczeni i posiadali książeczki ubezpieczeniowe, za lekarstwa dla mnie nic nie płacili. Nie przypominam sobie, aby przed wojną obowiązywały dzieci szczepienia ochronne, chyba raczej ich nie było. Z tego powodu wielu młodych ludzi chorowało – na tyfus albo gruźlicę. Ok. 1936 r., w wieku 21 lat, na gruźlicę zmarł mój kuzyn z Mutowa – Czesław Janasiak.


Szkoła powszechna w Szamotułach, połowa lat 30., 1. z lewej – Helena Łuczak. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Uczęszczałam do szkoły podstawowej na ul. Kapłańskiej od 7 do 14 roku życia. Pamiętam, że zajęcia w szkole odbywały się od poniedziałku do soboty., zwykle było 4-6 godzin lekcyjnych, kończących się o godz. 13.30. Ja osobiście bardzo lubiłam lekcje rachunków. W szkole prowadzono także zajęcia z religii, a do komunii przystępowało się w wieku 9 lat, po ukończeniu tzw. katechezy, czyli dodatkowych zajęć odbywających się 1-2 razy w tygodniu o godz. 15.30, już po lekcjach. Ja jednakże przystąpiłam do pierwszej komunii rok wcześniej, wraz z moją starszą siostrą Marią. Z tej okazji żona kierownika rzeźni podarowała mojej matce biały materiał na sukienki komunijne dla nas, ale okazał się kiepski. Ojciec, widząc go, powiedział, że tym materiałem to ona może… i kazał mamie kupić inny w sklepie. Niektórzy księża na lekcjach religii byli okropni, bili dzieci trzciną po głowie. Nauczyciele zresztą też, najczęściej po dłoni klapką drewnianą od piórnika. Nauczyciel śpiewu – p. Wincenty Kania – jak ktoś nie nauczył się zadanej piosenki, to używał na niego smyczka. W 1935 roku, gdy zmarł Józef Piłsudski, wszystkie dzieci w szkole musiały obowiązkowo nosić na ręce czarną opaskę.

W szkole corocznie organizowano Dzień Dziecka. Tego dnia po południu gospodarze ze Szczepankowa (a mieszkało tam wielu Niemców) podjeżdżali wozami drabiniastymi z podłużnymi drewnianymi ławkami pod szkolę, skąd zabierali dzieci na zabawy przy szkole podstawowej w Szczepankowie. Wracaliśmy stamtąd już późnym wieczorem, a każde dziecko trzymało w ręce lampion z zapaloną świeczką. Ponieważ jechało wiele wozów, wyglądało to w nocy bardzo ładnie.


Korytarz w Szkole Powszechnej im. Marii Konopnickiej, wśród nauczycieli Wincenty Kania, 1938 r. Zdjęcie z kroniki szkoły


Gdy byłam już w starszych klasach szkoły podstawowej, wstąpiłam do harcerstwa. Mama kupiła materiał i dała mi uszyć harcerski mundurek. W 1936 lub 1937 roku uczestniczyłam w harcerskiej pieszej wycieczce do Pamiątkowa. Tam zostawiliśmy, o ile pamiętam, w szkole swoje rzeczy i poszliśmy dalej do Rokietnicy do kościoła na mszę, skąd powróciliśmy do Pamiątkowa. Do Szamotuł mieliśmy wracać również pieszo, ale wypatrzyły mnie nasze sąsiadki z Szamotuł, siostry Krzyżaniak (pochodziły one z Pamiątkowa i tam miały rodziców). Do domu wróciłam wraz z nimi, autobusem, bo byłam już bardzo zmęczona. Szefem harcerzy szamotulskich w tamtych latach był pan Zgaiński.

Za szkołą znajdował się dobrze wtedy utrzymany park z kilkoma stawkami i pomalowanymi na biało łukowatymi mostkami. Wiem, że w czasie okupacji, ale nie pamiętam roku, w jednym z tych stawów utopiła się około 10-letnia córka państwa Lesickich mieszkających na Rynku i posiadających przed wojną sklep z rowerami. Nad stawy poszła wraz ze swoim rówieśnikiem, Niemcem, którego rodzina przybyła do Szamotuł.

Wakacje szkolne trwały tak jak i teraz, w lipcu i sierpniu. Zimowych ferii nie było, tylko wolne od szkoły były dni od Wigilii do Trzech Króli. Zimą bawiliśmy się na dworze, jeżdżąc na żelaznych sankach z górki od naszego domu do budynku rzeźni albo za cmentarzem przy torach kolejowych, w dół do mostku kolejowego na strudze. Latem, jak była pogoda, kąpaliśmy się w Jeziórku albo w Mutowie., gdzie chodziłam ze swoją siostrą Marią oraz koleżankami: Rybarczyk i Najderek. Do Mutowa skręcało się w prawo z drogi do Piotrkówek, a przed wsią znajdowała się duża drewniana stodoła. Nasze „kąpielisko” był to staw dla kaczek, dosyć duży, znajdował się w bok od zabudowań.


Rynek w czasie niemieckiej okupacji. Na wewnętrznym narożniku przed wojną mieściła się apteka Wawrzyńca Kosickiego. Zdjęcie Muzeum-Zamek Górków


Szkoła organizowała dokarmianie uczniów pochodzących z biednych rodzin w ten sposób, że przyjmowała zgłoszenia bogatszych rodzin chcących uczestniczyć w takiej działalności i kierowała do konkretnych rodzin dzieci na obiady. Ja zostałam skierowana na obiady podawane o godz. 13.00 do państwa Kosickich, posiadających wtedy aptekę na rynku, na narożniku obok domu p. Nowaczyńskiego. Państwo Kosiccy to byli bardzo dobrzy ludzie; mieli dwóch synów na studiach oraz córkę. Gdy w 1932 r. urodziła się moja siostra Zosia, to pan Kosicki wyraził chęć trzymania jej do chrztu. Jako matkę chrzestną siostry dobrał sobie żonę właściciela majątku w Grabówcu, na którą mówiliśmy „hrabina”, ale nie pamiętam już jej nazwiska. W rewanżu ojciec na stawach przy ul. Chrobrego łowił szczupaki, które zanosił Kosickim.

Dla najuboższych rodzin szkoły organizowały też w gimnazjum obok szpitala spotkania gwiazdkowe, gdzie dzieci otrzymywały m. in. paczki. Taką paczkę dla mnie przygotowała córka państwa Kosickich. W paczce było dużo jedzenia oraz płaszcz, buty itp. Były to rzeczy używane, ale w bardzo dobrym stanie. Pamiętam także, że „hrabina”, o której wspomniałam, powiedziała, iż możemy do niej przychodzić codziennie po darmowe mleko. Od tego czasu każdego dnia szłam pieszo do Grabówca z małą kanką i tam otrzymywałam dla rodziny 3 litry mleka, po czym wracałam do domu. Czasem – w drodze powrotnej – ktoś zabierał mnie furmanką. Hrabina z mężem mieszkała w samym Grabowcu, w dużym domu w pobliżu Samy. Aby tam trafić, należało zejść z głównej drogi w prawo na dół, a ich dom był po lewej stronie. Mieli oni zarządcę, który mieszkał w tym samym budynku, a z czasem został on teściem mojego kuzyna, Henia Janasiaka z Mutowa.

Będąc jeszcze w szkole, uczestniczyłam w pochodach organizowanych z okazji święta 3 Maja. Tego dnia zbieraliśmy się w naszej podstawówce, po czym przechodziliśmy w rejon szkoły na ul. Staszica. Tam była zbiórka wszystkich uczestników: kombatantów powstania wielkopolskiego, hallerczyków, pracowników zakładów z terenu miasta, starszych uczniów szkół, bractwa kurkowego itp. Z ulicy Staszica maszerowaliśmy przez ul. 3 Maja, dalej Lipową, Poznańską na Rynek, a na Dworcowej się rozchodziliśmy. Bractwo kurkowe gromadziło bogatszych mieszkańców, głównie właścicieli sklepów. Pamiętam ich jak maszerowali ubrani w zielone mundury. Jednym z braci kurkowych był p. Mańczak zamieszkały na Rynku, na narożniku naprzeciwko obecnych ubikacji. Na parterze, tam gdzie teraz sklep odzieżowy, posiadał sklep mięsny. W dzień jego imienin, na Rynku przed domem grała orkiestra, po czym zapraszał delegatów do domu na poczęstunek.


Dożynki w Gałowie, przed 1939 r. W środku Zofia i Michał Mycielscy. Mycielscy herbu Dołęga. Właściciele Szamotuł i Gałowa, Szamotuły 2013


W Gałowie mieszkali w tamtym czasie hrabiowie Mycielscy. Hrabina Mycielska była postawną kobietą, którą zajmowało gospodarstwo, nawet doglądała osobiście dojenia krów. Była to taka „herszt-baba”. Z kolei hrabia Mycielski bardzo interesował się wojskiem. Gdy odbywały się uroczystości lub pochody w mieście, to on na koniu prowadził swój oddział, około 20 jeźdźców na koniach, przebranych w mundury, w rogatywkach, z lancami i proporczykami. Mycielscy mieli dwie córki, jedna była bardzo ładna, oraz syna, często jeżdżącego konno po polach gałowskich. Miałam w Gałowie dalszych krewnych i od nich wiem, że pracownicy majątku w Gałowie bardzo ich sobie chwalili. Mycielscy corocznie organizowali dożynki, które odbywały się w parku przed pałacem w Gałowie. Ludzie ubrani w stroje szamotulskie tańczyli, śpiewali, a za swą robotę dodatkowo dostawali kiełbasę i wódkę. W samych Szamotułach dożynki odbywały się na placu za zamkiem, a wszystkie okoliczne wsie organizowały własne dożynki.

Wiem, że przed wojną w mieście działała grupa narodowców, składająca się z zamożniejszych mieszkańców. Nie byli oni jednak tolerowani przez władze i nie starali ujawniać swoich działań. Do grupy tej należał najstarszy Rebelka; widziałam go kiedyś ubranego w wysokie buty, spodnie bryczesy i koszulę koloru kawa z mlekiem oraz czapkę furażerkę. Ich mundur był trochę podobny do tego, jaki nosili w czasie okupacji hitlerowcy. Do tej organizacji należał też właściciel sklepu z kapeluszami, mieszczącego się na ul. Wronieckiej – po prawej stronie zaraz przed Rynkiem, nazwiskiem Fręś lub podobnie.

W kolegiacie nie było ołtarza jak teraz, ksiądz odprawiał mszę po łacinie przy ołtarzu głównym. Były też organy. Na ścianach kościoła, na lewo i prawo od kruchty wisiały tablice grobowe osób w tych miejscach pochowanych. Przed wojną proboszczem był ks. Kaźmierski, którego Niemcy w czasie okupacji gdzieś wywieźli. Wrócił w 1945 r. do Szamotuł, ale niedługo potem zmarł. Po wybudowaniu dzwonnicy, ok. roku 1937 r. zakupiono nowe dzwony, w tym jeden duży, który dzwonił tylko na Wielkanoc i pasterkę. Dzwony te przyjechały do miasta na platformach konnych i zostały zawieszone – widziałam to po drodze ze szkoły.


W środku zdjęcia Zofia Mycielska i Konstanty Scholl. Na dole, obok ministrantów, stoi kościelny Henryk Ciężki. 1926 r.


W 1939 lub 1940 r. Niemcy dzwony pozdejmowali i wywieźli. Kościół został zamknięty w 1941 r. i zamieniony na magazyn, a ludziom zabroniono zaglądać do środka. Msze dla katolików z Szamotuł odprawiano w kościele w Otorowie. Szamotulacy opowiadali już po wojnie, że Niemcy w styczniu 1945 r. mieli zamiar zamknąć w środku wszystkich polskich mieszkańców i kościół podpalić lub wysadzić. Po zamknięciu kościoła nie wolno było chrzcić dzieci. Takie chrzty w czasie okupacji odbywały się potajemnie, w domach prywatnych. Pogrzeby także odbywały się bez księdza. Krótko przed wojną wyznaczono nowe miejsce pochowków w Piaskowie, na polach w pobliżu torfowisk i stawów. Wiem, że jednym z pierwszych tam pochowanych był Władysław Łuczak, zmarły jesienią 1939 r. brat mego ojca. Mój ojciec zmarły w 1943 r. pochowany już został na szamotulskim cmentarzu.

W kolegiacie zainstalowany był kurant, który o godz. 12.00 wydzwaniał „Witaj, śliczna…”. Na mszach zawsze było bardzo dużo ludzi, tak że nie mieścili się w środku i wielu stało na zewnątrz. Do miasta wozami i bryczkami przyjeżdżało w niedziele wielu okolicznych gospodarzy, przez co sąsiednie ulice były gęsto pozastawiane. Ale najładniej wyglądało to na Zielone Świątki, gdy rolnicy przyjeżdżali wozami drabiniastymi przystrojonymi gałęziami brzozowymi. Kościelnym był wtedy Henryk Ciężki, kawaler, już starszy wiekiem, mieszkający obok probostwa. Był on niski, kulał, ciągnąc nogę za sobą, jak chodził, jąkał się. Dbał jednak bardzo o kościół, potrafił nawet zganić księży, jak coś mu się nie podobało, albo uważał, że wie coś lepiej – ogólnie to był straszny nerwus.

W kościele, na niektórych ławkach, były tabliczki z nazwiskami osób, które od proboszcza wykupiły sobie miejsca. Bywało, że całe ławki były zarezerwowane dla rodzin, a najczęściej byli to właściciele sklepów, zakładów. Jak na mszy usiadł ktoś inny w takim miejscu, to musiał je opuścić i udostępnić uprawnionemu. Wielu ludzi stało w nawach bocznych i na dworze.

Na prawo od drogi prowadzącej z kolegiaty na cmentarz znajdował się duży ogród należący do człowieka nazwiskiem Smul. Z prawej strony samego cmentarza było miejsce wydzielone do chowania zmarłych nieochrzczonych, a także dla wisielców. Dalej, na prawo w stronę więzienia, było pole uprawne dzierżawione od księży przez Cieciorę. Za cmentarzem, przy torach, również było pole uprawne.

Pamiętam, że na Wielkanoc biedniejsi chodzili ze święconką do kościoła. Do bogatszych mieszkańców księża przychodzili do domów święcić jedzenie. Bywając w domu Rebelków, widziałam, jak ksiądz święcił ustawione na udekorowanych gryszpanem stołach placki, babki, misy pełne kiełbas. Przy okazji popił sobie winka, najadł się i jeszcze dostał jakieś pieniądze. My mieliśmy na święta tylko jajka, trochę szynki i placek.

Do 1939 r. kościół klasztorny nie był kościołem parafialnym i nie był dostępny powszechnie dla wiernych. Cały teren odgrodzony był aż do obecnego chodnika ul. Dworcowej wysokim murem, który rozebrano chyba dopiero po wojnie. W czasie wojny kościół zamieniony został na niemiecki magazyn alkoholi.

Przy ul. Dworcowej, tam gdzie obecnie jest kino, znajdował się hotel „Eldorado”. Na parterze budynku była restauracja, a na piętrze duża sala na imprezy. W 1939 r., krótko przed wojną, byłam tam wraz siostrą Marią i rodzicami na zabawie.


Kościół ewangelicki przy pl. Sienkiewicza. Zdjęcie – własność Barbara Piekarzewska (zakład fotograficzny Alojzego Mocka)


Na placu Sienkiewicza pośrodku skweru stał kościół ewangelicki nazywany też „kircha”, z wysoką wieżą. Budynek ów był mniejszy od żydowskiej bożnicy, ale ta z kolei była bez wieży. Niemcy uczestniczyli w swych mszach tylko w niedziele, tam też brali śluby. Przed wojną prace dekarskie na wieży wykonywali panowie Wilhelm i Ludwik Spychałowie. Dookoła rosły duże, grube drzewa, a przed wejściem, aż do samej ulicy znajdował się długi klomb z różami i z chodnikami po bokach. Z tyłu, za kościołem, tam gdzie obecnie jest budynek technikum znajdował się ewangelicki cmentarz.

Po wojnie wieża ponoć wyraźnie się przechyliła. W latach 50. uzyskano stosowną zgodę z ewangelickiej gminy w Niemczech, przyjechało wojsko i kościół został wysadzony w powietrze. Tego dnia okoliczni mieszkańcy zostali zobowiązani do pozostania w domach i na polecenie wojska pozaklejali szyby w oknach paskami papieru. Niewiele jednak to pomogło, bo w wyniku eksplozji większość szyb i tak wypadła z ram. Gruzy zostały szybko uprzątnięte i reszta murów została rozebrana do poziomu ziemi.

Posterunek policyjny znajdował się w kamienicy na ul. wówczas Sądowej, a teraz al. 1 Maja, w pobliżu budynku sądu. Przedwojennej Policji mieszkańcy bali się, w mieście panował porządek i nie było takich przestępstw jak obecnie, chociaż policjantów za wielu na mieście się nie widziało. Policjanci to byli wysocy, masywni mężczyźni, ubrani latem i zimą w takie same granatowe mundury. Służbę pełnili pieszo, uzbrojeni w pistolety. Pamiętam, że na ul. Ratuszowej, w domu z czerwonej cegły należącym do magistratu, na parterze były pomieszczenia policyjnego aresztu, gdzie przetrzymywano zatrzymanych, czy to pijaków, czy też złapanych na złodziejstwie. Czasami z ciekawości próbowaliśmy do tego aresztu zajrzeć przez okna. W tym samym domu zamieszkiwali rodzice mego przyszłego męża, gdy jego ojciec pracował jako miejski ogrodnik.

Przypominam sobie, że w czerwcu około św. Jana, odbywała się impreza nad Jeziórkiem, wydaje mi się, że było to związane z Dniami Morza. Wtedy na wozie przez miasto wieziono ładnie pomalowaną łódź, którą spuszczano na wodę, a przebrane za krakowianki dziewczyny puszczały na wodę pływające świeczki. Obok jeziorka znajdował się budynek strzelnicy bractwa kurkowego, w którym odbywały się rożne zabawy.


Strzelnica w Szamotułach, dziś ul. Wojska Polskiego, 1929-1939. Zdjęcie z aukcji internetowej


Przed wojną na ul. Sportowej powstał stadion miejski. Właściwie to był już poza miastem, bo prowadziła do niego polna droga. Później, przy wejściu, zbudowano mały dom, gdzie z żoną zamieszkiwał opiekun boiska – Stanisław Kurowski. Cały teren dookoła zajmowały wtedy pola. Na ul. Chrobrego budynki znajdowały się praktycznie tylko po prawej stronie drogi. Tam też, mniej więcej naprzeciwko młyna, za bocznicą kolejową cukrowni stał budynek, gdzie mieszkały osoby upośledzone umysłowo.

Ówczesne Szamotuły to był Rynek i kilka wychodzących z niego ulic. Wystarczyło tylko kilka minut, aby po wyjściu z domu być już poza miastem wśród pól.

Przy ul. Poznańskiej obok krzyża stoi do dziś dom, gdzie mieszkała rodzina Kurowskich. Matka opowiadała mi grubo przed wojną, że w tym budynku był kiedyś szpital dla chorych zakaźnie, zaś tam zmarłych chowano w lasku przy drodze do Piotrkówek.

Przed wojną pociągiem nigdzie nie jeździłam, pierwszy raz jechałam koleją dopiero po skierowaniu na prace przymusowe do Nojewa. Nigdy wtedy nie byłam w Poznaniu. W rejon dworca kolejowego nie chodziliśmy.

Przed wojną zimy były śnieżne i mroźne, po 20-25 stopni. Najzimniej bywało w styczniu. Nie pamiętam, w którym to było roku, ale napadało szczególnie dużo śniegu, którego nawiało aż do połowy okna naszego mieszkania na parterze. Wtedy to na ul. Dworcowej, aby się przedostać, ludzie kopali sobie w śniegu tunele. Do odśnieżania wykorzystywano bezrobotnych, którzy w takim czasie zgłaszali się pod magistrat na ul. Ratuszowej i tam przydzielano im robotę. Nadmiar śniegu wywożono wozami konnymi do strugi albo do Jeziórka. Zimą nauczyłam się jeździć na łyżwach, pożyczonych od Janka Kaszkowiaka, którego ojciec był gońcem w ubezpieczalni. Jeździłam na zamarzniętym Jeziórku albo po lodzie na ulicach. Te łyżwy należało umocować, wbijając je w korek butów, i kiedyś podczas jazdy go urwałam. Za to dostałam od ojca lanie – właśnie tym zniszczonym butem. Ojciec nie miał zawodu, ale potrafił obuwie naprawiać i wszystkie uszkodzenia reperował sam.

Święta Bożego Narodzenia były u nas bardzo skromne. Choinka stała na stole, bo nie było dla niej w mieszkaniu innego miejsca. Ozdobiona była kolorowymi łańcuchami z papieru, które robiliśmy w szkole, jabłkami, bombkami, cukierkami oraz świeczkami. Na wieczerzę wigilijną były ziemniaki, smażone ryby, które ojciec złowił na stawach, kluski z makiem. Pamiętam, że kluski te robiło się z ciasta jak na makaron, potem cięło się go w paski i gotowało. Ugotowane ciasto mieszało się z makiem i niewielką ilością cukru przemielonego w maszynce do mięsa. Były także śledzie z cebulą i w oleju, które szczególnie lubił mój ojciec. Po kolacji śpiewaliśmy z rodzicami kolędy. Potem obowiązkowo o 24.00 była pasterka w kolegiacie.

Już na tydzień przed Gwiazdką dzieciaki z biedniejszych rodzin chodziły po domach albo sklepach z szopką, zrobioną z kartonowego pudełka z wyciętym przodem i okienkami z boku. W środku były przyklejone papierowe figurki świętych, które można było kupić albo zrobić samemu, a reszta wymoszczona była sianem. Dzieci chodziły, śpiewały kolędy i zawsze dostały jakiś grosz. Pamiętam, że z taką właśnie szopką chodzili moi bracia – Władek i Marian, a trwało to aż do Trzech Króli. Po świętach odbywała się kolęda, kiedy to księża odwiedzali domy wszystkich mieszkańców, i tych bogatych, i tych najbiedniejszych. Ksiądz na kolędzie częstował dzieciaki cukierkami, ale i dla niego „co łaska” też była. W noc sylwestrową nie czekaliśmy na północ, po prostu wszyscy spali; bale były tylko dla bogatych. Jedynie w Nowy Rok, o ile pamiętam, o godz. 6.00 albo 8.00, była msza.

Już w marcu robiło się wyraźnie ciepło, czasami tak ciepło, że biegaliśmy boso. Lata były bardzo ciepłe, z burzami. W 1938 r. w lipcu trwały prace żniwne na polu przy drodze do Gąsaw. Przyszła burza z piorunami, jeden uderzył w stóg zboża zaraz obok ludzi pracujących na maszynie przy omłotach. Niektórzy pracownicy zostali poparzeni.

Koniec części 1.


Spisane i opracowane w latach 2013-2016


Helena Kurkiewicz z domu Łuczak, córka Franciszka Łuczaka i Józefy z d. Janasiak, ur. 22.07.1925 r. w Szamotułach, zm. 03.03.2015 r. w Szamotułach. Nie pracowała zawodowo, zajmowała się domem i pięciorgiem dzieci. Mieszkała przy ul. Sukienniczej. 

Szamotuły w okresie międzywojennym – wspomnienia Heleny Kurkiewicz2019-11-23T10:21:11+01:00

Katolicy i bracia czescy, czyli konflikt wokół kościoła kolegiackiego w Szamotułach

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Katolicy i bracia czescy, czyli konflikt wokół kościoła kolegiackiego w Szamotułach

Łukasz III Górka herbu Łodzia (ok. 1533-1573) – wojewoda poznański. XIX-wieczny drzeworyt Aleksandra Regulskiego według rysunku Jana Matejki

Ok. 1558 r. Łukasz III Górka sprowadził do Szamotuł Aleksandra Aujezdeckiego – brata czeskiego, drukarza. Szamotuły stały się w ten sposób 1. ośrodkiem drukarstwa w Wielkopolsce. Aujezdecki w Szamotułach przebywał do 1564 r. (lub 1561), wydał tam – m.in. – książkę O prawdziwym i gruntownym używaniu zbawienia, w zaspokojonym człowieka sumieniu. Rozmowa czterech braci zakonu Chrystusowego z dozwoleniem i po przejrzeniu Jerzego Israela, seniora Wielkopolskiego (autor Beneš Bavorynski, tłum. Wawrzyniec Krzyżkowski) oraz kancjonał Pisně chval božskych, nazywany Kancjonałem szamotulskim. Zdjęcie strony tutułowej kancjonału – Muzeum-Zamek Górków.


Treść dokumentu ugody, zapis Edward Raczyński, Wspomnienia Wielkopolski to jest województw poznańskiego, kaliskiego i gnieźnieńskiego, t. 1, Poznań 1842, s. 173-175.

Posrzodki zgody a pokoiu o nabożeństwie P [ana] Jana Swidwy z panem Gostinskie [m] o kosciol wielki szamotulski a probostwo. 1575

Ponieważ mamy blizne nasze miłować jako siebie według bożego rozkazania, a pokoju społecznego ile na nas jest przestrzegając. Ja Jan Swidwa, pan a dziedzic szamotulski z części mojej oznajmuję to, iż żądan będąc od mieszczan szamotulskich i napominan od ludzi pobożnych abym się ku temu skłonił, żeby między mną a JMci panem Gostyńskim, kasztelanem sątoczkim sąsiadem natenczas moim w Szamotułach, ugoda się stała o używaniu w nabożeństwie kościoła wielkiego, ku czemu za słusznemi kondicjam albo wymiankami, dałem się przywieść, jeśliby JMpan Gostyński i też mieszczanie szamotulscy natenczas poddani jego to za wdzięczne przyjąć chcieli, iż bezewszego naruszenia prawa mego w podawaniu proboszcza do tego kościoła (i używaniu tegoż kościoła wielkiego w nabożeństwie prawdziwem ewangelickiem, i wszech dochodów ku temu probostwu należących), chciałbym pokazać chęć a przyjaźń chrześcijańską przeciwko jegomość panu i poddanym jego szamotulanom, a pozwoliłbym, żeby swoje papieskie nabożeństwo w tym kościele, to jest kazanie a sakramenty służenie sprawować mogli, za temi wymiankami pewnemi, które ścisłą umową na intercyzach napisane być mają.

  1. Proboszcz, któregom podał do kościoła wielkiego szamotulskiego, w mocy swej a używaniu albo possessyi kościół, plebanią, szkoły, ogrody, role, stodoły i cokolwiek ku temu probostwu należy i mieć ma i będzie do żywota swego bezewszej przekęski drugiej strony.
  2. Kazanie słowa bożego i sprawy sakramentów SCH. W kościele tym, proboszcz mój, albo jego wikary poranie w niedzielę, we święto, we środę i w piątek, naprzód także i nieszpornego czasu odprawiać ma i będzie. A na tem kazaniu ewangelickiem pospólstwo bez wszelakiej przekęski księdza katolickiego i JMpana i innych bywać ma; potem ksiądz papieski odprawować nabożeństwa będzie mógł.
  3. Dzwoniarz ma być pospolity, żeby na kazanie i ewangelickie i papieskie dzwonił, kiedy czas będzie, a proboszcz rozkaże, także aby dzwonił i ku pogrzebu obowej strony za pozwoleniem proboszczowem.
  4. Item szkoła jedna tylko być ma, w której bakalarz albo mistrz ode mnie albo proboszcza postawiony, uczyć będzie dziatki szamotulskie; a z temi dziećmi i młodzieńcami śpiewania w kościele tylko na kazaniu ewangelickiem odprawować a bywać ma. A na pogrzeb kto pożąda, też powinien z dziećmi iść za co zwykłe myto od starodawna w tem probostwie jemu dawane być ma.
  5. Item ksiądz papieski może sobie szybałły [?] cztery chować dla śpiewania jeśli chce, bez przekęski mistrzowi i szkole.
  6. Dochodów kościelnych, dziesięcin i placów wszech połowicę proboszcz brać ma a połowicę drugą ksiądz papieski, ku czemu JM panowie wspólnie dopomagać mają.
  7. Mieszkanie księdzu papieskiemu mają opatrzyć mieszczanie bez ubliżenia proboszczowego.
  8. Kościół ten wielki, także i Stego [Świętego] Ducha, cmentarze spólnie wszystko pospólstwo poprawiać powinno będzie.
  9. Obrazów żadnych do kościoła nie ma ksiądz papieski wnosić.
  10. Pokój wspólny zachować mają wszyscy, złości, słowy ani uczynkami sobie nie wyrządzając, pod wielkiem karaniem za temi wymiankami w całości zachowanemi, a nie inaczej używać tego kościoła papieżnicy będą mogli. A dla pewności lepszej tej zgody, własnemi rękami panowie, aby się podpisali i pieczęcie swoje przyłożyli ku tym intercyzom jednako spisanym. A pożądali JP panów i szlachty, żeby pieczęcie swoje też przyłożyli. Jan z Krotoszyna wojewoda wrocławski, general starosta wielkopolski. Jędrzej i Stanisław panowie grabie z Gorki. Jan Ostroróg Prokop Broniewski podkomorzy poznański, Joachim Bukowiecki, Niemieczkowski. Stało się w Szamotułach anno ut supra.

Nagrobek Jakuba Rokossowskiego herbu Glaubicz (ok. 1524-1580) – podskarbiego koronnego (lutaranina), bazylika kolegiacka w Szamotułach. Jego syn Jan, katolik, zwrócił kościół kolegiacki katolikom.

Bardzo interesującym dokumentem z dziejów dawnych Szamotuł jest ugoda, którą w 1575 roku zawarli współwłaściciele Szamotuł Jan Świdwa i Mikołaj Gostyński w sprawie zasad korzystania wyznawców różnych wyznań z „kościoła wielkiego”, czyli dzisiejszej bazyliki kolegiackiej.

Żeby lepiej zrozumieć sens tego dokumentu, warto najpierw zapoznać się z kilkoma faktami z historii ówczesnych Szamotuł.

Przez blisko 200 lat Szamotuły miały dwóch różnych właścicieli. W połowie XV wieku miasto oraz inne części majątku podzielono między braci z rodu Świdwów. Zrodziła się wówczas potrzeba wzniesienia drugiej siedziby właścicieli. Pierwszą stanowił Zamek Świdwiński, znajdujący się w miejscu, gdzie później powstał kościół św. Krzyża i zabudowania klasztorne. Druga rezydencja zbudowana została po przeciwnej stronie miasta i od tego momentu mówiło się o dwóch szamotulskich zamkach: południowym (Świdwów) i północnym. Został on wzniesiony pod koniec XV wieku przez syna wspomnianego już Piotra Świdwy – Andrzeja (w bazylice kolegiackiej znajduje się jego cenna płyta nagrobna), a rozbudowany na początku XVI w. przez Łukasza II Górkę – męża jego jedynej córki Katarzyny. Przez kilkadziesiąt lat przedstawiciele potężnego rodu Górków byli właścicielami północnej części miasta.


Tablica fundacyjna Łukasza II Górki, umieszczona na zakończenie przebudowy założenia zamkowego. Obecnie w Muzeum-Zamku Górków. Zdjęcie Jan Kulczak


W połowie XVI wieku Szamotuły stały się dość silnym ośrodkiem protestantyzmu. Przyczyniła się do tego postawa ówczesnych właścicieli miasta, którzy wspierali i braci czeskich, i luteranów. Bracia czescy przybyli do Szamotuł w 1548 roku, czyli zaraz po wydaniu przez cesarza Ferdynanda I Habsburga edykt, w którym postawił przed nimi alternatywę: przejście na katolicyzm albo opuszczenie kraju. Gorliwym członkiem Jednoty braci czeskich został Jan Świdwa, którego ojciec wcześniej związał się z luteranami. Z Kościołem katolickim zerwał także drugi ówczesny właściciel Szamotuł – Łukasz III Górka (mąż Halszki z Ostroga), najpierw członek braci czeskich (wydalony z jednoty „za rozpustę” – prawdopodobnie za nieprzestrzeganie restrykcyjnego zakazu picia alkoholu), a następnie przywódca wielkopolskich luteranów.

W 1569 roku Jan Świdwa i Łukasz III Górka przekazali kościół kolegiacki luteranom, funkcję pastora pełnił wówczas Łukasz z Jaraczewa (Jaraczewski). Już po śmierci Górki – w 1573 roku – Jaraczewski opuścił Szamotuły i gmina luterańska się rozpadła. Józef Łukaszewicz podaje, że pastor czuł się w Szamotułach prześladowany przez katolików, a nawet uważał, ze jego życie jest zagrożone. Jan Świdwa przekazał wówczas kościół braciom czeskim.

W zamku północnym po śmierci Łukasza III Górki zamieszkał na kilka lat katolik Mikołaj Gostyński. Między współwłaścicielami miasta zaczęło dochodzić do ostrych konfliktów w związku z użytkowaniem kolegiaty.

Katolicy spróbowali przejąć świątynię. 2 lutego 1574 roku, w dniu ważnego katolickiego święta, mszę św. w kolegiacie – na prośbę Mikołaja Gostyńskiego oraz szamotulskich rajców – odprawiał ks. Franciszek Marchewka, członek kapituły kolegiackiej i prepozyt kolegiaty w Zbąszyniu. W skardze, jaką złożył później ks. Marchewka, znalazł się dość szczegółowy opis tego wydarzenia (przytaczam go za Słownikiem historyczno-geograficznym ziem polskich w średniowieczu):

„gdy (…) odprawiał mszę w kościele w Szamotułach, powstał tumult wśród zgromadzonego licznie ludu, gdyż Świdwa z uzbrojonymi towarzyszami (Jakubem Kulą Kąsinowskim i jego synem, Tymoteuszem Lipczyńskim, Walentym Redkowskim i Jerzym Przecławskim) wtargnął do kościoła i podszedłszy do ołtarza zapytał: «Co tu robisz Marchewko? Kto ci tu pozwolił wejść?», na co kapłan odparł, że kościół był otwarty i wszedł jako kanonik w Szamotułach z prezenty zmarłego wojewody [Łukasza Górki]; Świdwa kazał mu wypić wino przed konsekracją, wołając, że jest tu dziedzicem, panem i kolatorem; potem jego ludzie siłą odciągnęli kapłana od ołtarza, a ten nie skończywszy mszy, w ornacie poszedł do zamku Gostyńskiego [zamek na północ od miasta] w towarzystwie tłumu płaczących ludzi; w tumulcie tym ucierpiały podobno dzieci i ciężarne kobiety”.

W tym samym czasie Jan Świdwa powoływał świadków, którzy zeznawali, że to Mikołaj Gostyński miał namawiać dwie osoby do „przestraszenia” Błażeja Adamicjusza, stojącego na czele szamotulskich braci czeskich (ministra). Gostyński miał im za to ofiarowywać beczkę piwa. Konflikt był zatem ostry i należało go jakoś rozwiązać.


Ugoda z 1575 r. (odpis), s. 1 i 4


Do ugody między Świdwą i Gostyńskim w sprawie korzystania z kolegiaty doszło rok później – w 1575 r. Dokument ten spisany jest w 1. osobie – w imieniu Jana Świdwy. Na początku Świdwa wskazuje, że do porozumienia doszło na skutek żądań szamotulskich mieszczan i napomnień pobożnych ludzi, powołujących się na nakaz miłości bliźniego i zasady pokoju społecznego.  

Świdwa godził się na sprawowanie w „kościele wielkim”, czyli kolegiacie nabożeństw katolickich („papieskich”), pod wyraźnie określonymi warunkami. Pierwszeństwo należało do odprawianych w niedziele, święta, środy i piątki nabożeństw „prawdziwie ewangelickich”, czyli – w tym wypadku – wspólnoty braci czeskich. „Księdzu papieskiemu” nie wolno było do kościoła wnosić żadnych obrazów. W żaden sposób nie mogły być ograniczane prawa duchownych wspólnoty braci czeskich: wskazanego przez Świdwę proboszcza oraz jego wikarego – w posiadaniu tego właśnie proboszcza pozostawał „kościół, plebania, szkoły, ogrody, role, stodoły i cokolwiek ku temu probostwu należy”. Świdwa godził się natomiast na podział na pół dochodu z kościoła, dziesięciny i placów (dzierżaw). W związku z tym pół miały być dzielone obowiązki związane z utrzymaniem kościoła kolegiackiego, kościoła św. Ducha na przedmieściu Poznańskim oraz cmentarzy. Wspólny miał być natomiast „dzwoniarz”, czyli dzwonnik oraz – co ważne – szkoła dla „dziatek szamotulskich”. Ksiądz katolicki, jak rozumiem, mógł nauczać część dzieci, jednak na czele szkoły miał stać nauczyciel (w stopniu bakałarza lub mistrza) powołany przez Świdwę lub jego proboszcza, a jej uczniowie mieli uczestniczyć tylko w nabożeństwach braci czeskich.  

„Pokój wspólny zachować mają wszyscy, złości, słowy ani uczynkami sobie nie wyrządzając” – pisał w zakończeniu Świdwa, jeszcze raz podkreślając, że zgadza się na używanie kościoła przez „papieżników” tylko pod wskazanymi wcześniej warunkami.


Ugoda z 1575 r., s. 2-3


W 1579 roku Jan Świdwa sam złamał zasady tej umowy. Jak zeznawali świadkowie w sprawie, którą wytoczył prepozyt kolegiaty Wojciech Bieganowski (ks. katolicki), „w niedzielę 21 VI wieczorem Jan Świdwa przyszedł z uzbrojonymi ludźmi, wydarł dzwonnikowi klucze i wtargnął do kościoła i zakrystii, po czym zamknął kościół i zapieczętował go swoją pieczęcią; nazajutrz jego ludzie wtargnęli rano do domu prepozyta i cały dzień w nim pili (piwo dostarczano im z zamku), hałasowali i strzelali aż do nocy” [relacja – cytat ze Słownika historyczno-geograficznego ziem polskich w średniowieczu]. Kiedy w 1581 roku toczyła się sprawa przed sądem króla Stefana Batorego w czasie sejmu warszawskiego, sam Świdwa już nie żył.

Kolegiata wróciła ostatecznie do katolików w 1594 roku. Była to decyzja Jana Rokossowskiego – właściciela zamku północnego, zarazem męża Zofii Świdwianki, córki Jana Świdwy – właściciela zamku południowego. W przeciwieństwie do swojego ojca Jakuba, luteranina, Jan Rokossowski był katolikiem. Wyznania protestanckie w Szamotułach były już w tym czasie w odwrocie, były to zresztą już czasy kolejnego króla – Zygmunta III Wazy, zwolennika kontrreformacji. Bracia czescy przenieśli się z nabożeństwami do znacznie mniejszego kościoła św. Ducha, a w 1615 roku i tę świątynię zwrócili katolikom.

Bibliografia:

  1. Internetowy polski słownik biograficzny, hasła: Andrzej Świdwa Szamotulski, Jan Świdwa Szamotulski, Łukasz II Górka, Łukasz III Górka.
  2. Józef Łukaszewicz, O kościołach braci czeskich w dawnej Wielkiejpolsce, Poznań 1835, s. 350-351.
  3. Piotr Nowak, Dzieje bazyliki kolegiackiej oraz parafii Matki Bożej Pocieszenia i św. Stanisława Biskupa w Szamotułach, Szamotuły 2018.
  4. Edward Raczyński, Wspomnienia Wielkopolski to jest województw poznańskiego, kaliskiego i gnieźnieńskiego, t. 1, Poznań 1842, s. 171-175.
  5. Słownik historyczno-geograficzny ziem polskich w średniowieczu, hasło: Szamotuły.
  6. Ugoda między katolikami a braćmi czeskimi dotycząca wspólnego użytkowania kościoła parafialnego w Szamotułach, 1575.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, przewodnicząca Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Katolicy i bracia czescy, czyli konflikt wokół kościoła kolegiackiego w Szamotułach2021-01-20T00:42:51+01:00

Andrzej J. Nowak – Norman Sherran w poszukiwaniu korzeni

Andrzej J. Nowak

Norman Sherran – poszukiwanie korzeni

Od kilkunastu lat tworzę „puzzle”. Nazwałem tak krótkie (czasem nieco dłuższe) luźne, niezobowiązujące zapiski i rysunki. Są to opisy miejsc, ludzi, sytuacji – anegdoty i refleksje. Nie tworzą one, jak dotąd, jakiegoś pełnego obrazu. Jednak poszczególne kawałki układają się w większe fragmenty, które kiedyś, być może, będą złożone w całość. Zapisuję je pod wpływem chwili z pamięci. Czasem wspomagam pamięć notatkami, zapiskami z kalendarzy, szkicami, rysunkami i fotografiami.

Oczywiście,  „puzzle” zawierają wątki osobiste.


Normana poznałem w czasach początków naszej ustrojowej transformacji, po wyborach parlamentarnych 1989 roku. Radośnie otworzyliśmy się wtedy na świat. Zaczęliśmy wyjeżdżać za granicę. Polska stała się interesującym partnerem dla zagranicznych inwestorów. Norman Sherran, inżynier i biznesmen ze Stanów Zjednoczonych, przyjechał do Poznania jako wiceprezydent Tishman Construction Corporation z Nowego Jorku. Firma była zainteresowana realizacją inwestycji komercyjnych w Poznaniu na terenie, gdzie dzisiaj ciągle jeszcze buduje się zespół biurowców „Andersia” (w Poznaniu się nie powiodło, ale w Warszawie i Krakowie Tishman zrealizował wiele dużych projektów).

Podczas luźnej rozmowy, w przerwie oficjalnego spotkania, Norman wspomniał, że jego rodzina pochodzi z Polski, konkretnie – z Wielkopolski. Pradziadek zaś urodził się w Szamotułach! Od razu, jako krajanie, poczuliśmy do siebie sympatię. Powiedział, że to są chwilowo wstępne informacje i że zajmuje się teraz ustalaniem szczegółów. Oczywiście zadeklarowałem pomoc. I tak się rozpoczęła nasza wieloletnia znajomość. Zauważyłem, że korzenie jego rodziny tkwią zapewne w podpoznańskim Swarzędzu. Świadczy o tym nazwisko rodowe Schwersenz, którym posługiwali się jego przodkowie (Swarzędz w języku niemieckim – Schwersenz).



Zaintrygowała mnie szczególnie informacja, że pradziad Simon Schwersenz urodził się w Szamotułach. Odwołałem się do pamięci mojej Mamy Barbary Nowakowej. Poprosiłem, by zrobiła spis rodzin żydowskich mieszkających przed wojną w Szamotułach. Mama doskonale pamiętała nazwiska mieszkańców z okresu międzywojennego. W spisie nie ma nazwiska Schwersenz.


Nazwiska przedwojennych żydowskich mieszkańców Szamotuł (Barbara Nowakowa, 13.10.1995 r.)


Odpisy aktów urodzin, małżeństw i zgonów przodków Normana uzyskane z Urzędów Stanu Cywilnego pozwoliły na ustalenie szczegółów. W XIX i na początku XX wieku rodzina Schwersenzów mieszkała w Chludowie, gdzie urodzony w 1827 r. w Szamotułach, pradziadek Simon (Szymon) prowadził gospodę. Zmarł w Berlinie w 1921 r. (żył 94 lata!). Prababka Ernestyna, z domu Lowenthal, zmarła w Poznaniu w 1900 r. W Chludowie urodził się w 1863 r. dziadek Normana Adolph. Babka Charlotte, z domu Glassmann, pochodziła z Wronek. Urodziła się w 1878 r. Jej ojciec, Isaac (Izaak) i bracia, mieli we Wronkach piekarnię. Ojciec Arno, jego siostra i trzej bracia, również urodzili się w Chludowie w pierwszym dziesięcioleciu XX w.

Po I wojnie światowej rodzina Schwersenzów przeniosła się do Berlina, a potem do Stanów Zjednoczonych i Izraela. Część rodziny, która nie opuściła Niemiec przed wybuchem II wojny światowej, zginęła w 1943 r. w obozach zagłady Auschwitz i Teresinie (Theresienstadt). Amerykańska część rodziny zmieniła trudne w wymowie pisowni i pisowni nazwisko Schwersenz na Sherran. Rodzina w Izraelu, używa nazwiska Sharon.


We Wronkach, 19.10.1995 r. Od lewej: Debie Sherran (żona Normana), Paweł Stryczyński, Norman i Arye Sharon, żona Arye.


Jesienią 1995 r. Norman przysłał wiadomość, że jego przyrodni brat Arye, który mieszka w Izraelu, przyjedzie do niego w październiku w odwiedziny (Norman prowadził wtedy inwestycję w Warszawie). Zaplanował, że w przyjadą na kilka dni do Poznania. Zorganizowałem dla nich odwiedziny w Chludowie, Wronkach i w Szamotułach.

W Chludowie zlokalizowaliśmy, jak nam się wydawało, budynek gospody, którą prowadziła rodzina Schwersenzów. We Wronkach, korzystając z pomocy mojego dobrego kolegi z klasy licealnej – Pawła Stryczyńskiego (niestety, już nieżyjącego ) – domy, w których mieszkała i prowadziła piekarnię rodzina Glassmannów. W Szamotułach pokazałem im miejsce, gdzie do czasów II wojny światowej był cmentarz żydowski (kirkut) i to, co po nim pozostało –  fragmenty muru – ogrodzenia cmentarza. Chciałem, by zwiedzili to miejsce w „stylu japońskim” – z okien samochodu. Poprosili jednak, by się zatrzymać i wejść na teren. I tak zrobiliśmy. To, co potem się stało, jest dla mnie do dziś przygnębiającym wspomnieniem. Weszliśmy na tyły dawnego żydowskiego domu przedpogrzebowego i tam za szopą, pod murem, w zasypanych jesiennymi liśćmi zaroślach, natrafiliśmy na fragmenty rozbitych żydowskich płyt nagrobnych (macew). Moi goście ze łzami w oczach odkrywali kolejne kawałki tablic z hebrajskimi i niemieckimi napisami (pisanymi alfabetem gotyckim). Czyścili je gołymi dłońmi, usiłowali odczytać nazwiska. Miejsce pochówku zmarłych jest w judaizmie miejscem wyjątkowym, świętym a tu… Byłem poruszony i zażenowany.

Rozbita macewa. Napis wykonany pismem gotyckim: Siegfried Holländer


Aby „uratować” choć trochę  sytuację,  zaproponowałem, że wejdziemy po drodze  do Muzeum – Zamek Górków i powiadomimy pracowników tej placówki o naszych znaleziskach. Zapewniłem, że potrafią się oni nimi właściwie zaopiekować.

Po przekazaniu informacji o znalezionych macewach dowiedzieliśmy się, że ostatnio zostały przekazane do muzeum ciekawe judaika odkryte podczas rozbiórki budynku szkoły żydowskiej (chederu). Nie są jeszcze eksponowane, ale możemy je zobaczyć. Goście bardzo się ucieszyli, licząc na to, że może natrafią na jakieś zapiski o szamotulskich Schwersenzach. Z wielkim zainteresowaniem przejrzeliśmy te dokumenty. Arye przeczytał fragment tekstu hebrajskiego, używając tradycyjnego wskaźnika Gadu), którym Żydzi posługują się podczas czytania Tory (wskaźnik nie tylko ułatwia śledzenie kolejnych wersów, ale zapobiega bezpośredniemu kontaktowi czytającego ze świętym tekstem). Ciekawe spotkanie w biurach muzeum załagodziło wcześniejsze smutne doświadczenie. Goście wyjechali z Szamotuł zadowoleni i bardzo wzruszeni.

To jesienne doświadczenie spowodowało, że zacząłem bardziej niż do tej pory interesować się wielokulturową historią mojego rodzinnego miasta.


Studiowanie zapisków szkolnych  w biurze Muzeum – Zamek  Górków

Czytanie tekstu hebrajskiego. W dłoni Arye wskaźnik – jad


Od dawna interesuję się historią szamotulskich domów. Zbieram informacje o nich – stare rysunki, projekty i fotografie. Przy okazji dowiaduję się dużo o ich dawnych mieszkańcach. Podczas przeglądania starych projektów domów położonych przy ulicy Breitestrasse (noszącej obecnie nazwę Braci Czeskich) natrafiłem na projekt domu, należącego w 1909 r. do Arrona Abrahama. Projekt wykonał Henryk Wysocki – murarz i mistrz ciesielski z Szamotuł.



Ciekawe są poprawki na rysunku prostej elewacji, których zażądał zatwierdzający projekt poznański architekt Oskar Hoffmann (1850-1916). Poprawki, naniesione ołówkiem, oddają ducha panującego w tym czasie w Europie nowego stylu – secesji (art nouveau).



Tak wyglądał ten dom 10 lat temu. Został przebudowany. Dziś jego elewacja jest starannie odnowiona i czysta. Nie pozostało w nim jednak, niestety, nic z uroku projektu wykonanego 100 lat temu…

W dokumentach budowlanych posesji, na której został zbudowany, odnalazłem dokument urzędowy skierowany do jednego z lokatorów w 1908 r., handlarza, Simona Schwersenza, a także jego własnoręczny podpis!



W 2007 roku spotkałem się z Normanem i jego żoną Debie w Nowym Jorku. Zjedliśmy obiad w restauracji na Manhattanie. Przekazałem im kopie odnalezionych dokumentów. Byli bardzo szczęśliwi. Do dziś utrzymujemy kontakt. Co roku, od ponad dwudziestu lat, dostaję od nich życzenia z okazji Świąt i Nowego Roku (Happy Holidays!).



Andrzej J. Nowak

Urodzony w Szamotułach. Architekt, którego wiele projektów zrealizowano za granicą. Dawny wieloletni główny architekt wojewódzki, jeden ze współzałożycieli Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi.

Andrzej J. Nowak – Norman Sherran w poszukiwaniu korzeni2019-11-07T20:41:01+01:00

Dawne Szamotuły – zdarzenia losowe z lat 1634-1752

Notatki z księgi zgonów parafii kolegiackiej w Szamotułach

Zdarzenia losowe z lat 1634-1752

AD 1677, 20 miesiąca lipca o godzinie 10, pokazał się ogień w ulicy Poznańskiej, gdzie zgoła całe miasto Szamotuły przez pożar ognia w perzynę poszło, osobliwie koło ratusza domy wszystkie zgorzały, samemu ratuszowi nie przepuszczając ogień. Rezydencja proboszczowska i dziekańska kaznodzieja rannego. Także i szpital Świętego Ducha z kaplicą Świętej Barbary, probostwo i domek komorniczy. Także dwie części w Rynku na wschód od ulicy Żydowskiej i Szewskiej, dwie bramy, jedna drewniana od wschodu, druga murowana idąc ku zamkowi przez konflagrację [pożar] spłonęły (spisał Wirobowski – ksiądz)

AD 1634, w kwietniu w sam czas południowy całe miasto Szamotuły z przedmieściami i …duchownych, tak dalece, że sam został tylko ratusz i koło niego domostwa.

AD 1684, po święcie świętych apostołów Szymona y Judy, o godzinie trzeciej w noc na ulicy Kapłańskiej pokazał się ogień, gdzie 56 domostw zgorzało, z stayniami, chlewami, z wielką szkodą ludzi.

AD 1698, 14 lipca, Nasamczas wielkie deszcze spadły, które zalały wszystkie ogrody circumcirca [dookoła] miasta, a nie tylko tu w Szamotułach, ale też kędy indziej. Drogość napotym była wielka.

AD 1710, w sam dzień nawiedzenia Matki Najświętszej, o godzinie pierwszej po południu…, nie wiedzieć skąd się pokazał ogień w samym Rynku vulgo w Budach, z którego pożaru więcej nad 50 domów zgorzało na wschód w Rynku y koło Ratusza u długą wieżą (?)… i ulica Poznańska

AD 1715, w Wigilią Świąteczną wpółtrzeciej godziny po południu w samym Rynku między domami Gurowskiego (Guzowskiego?) et ogrodem Mielcarka, a polem Piotra Słoniewicza znaczny pokazał się ogień naprzeciwko Ratuszowi gdzie wszystko w Rynku zgorzały domostwa y dwie ulice ku Ojcom Reformatom, ulica (?) Browary, ulica Duchowna y połowica ulicy Żydowskiej ku zamkowi idąc, ulica także połowica sama tylko została Kołodziei y domek B? imć księdza altarzysty Wojciecha Pastorowicza.

AD 1716, na Nowej Wsi kmiecia imieniem Piszczałka… natenczas czeladź (?) Imć księdza proboszcza szamotulskiego zgorzał.

AD 1717, w sam dzień świętego Wojciecha, sławetny pan Mathaeusz Jągrowski z kilku domami miejskimi zgorzał.

AD 1718, w sam dzień Zwiastowania Najświętszej Matki pokazał się ogień przy bużnicy żydowskiej, gdzie się domów żydowskich spaliło 24, chrześcijańskich 14.

AD 1732, w sam dzień świętego Józefa, którego trafił się… zapaliły się sadze w zamku, wielkim strachem, bo w ten dzień miał być tam chleb pieczony.

AD 1734, w dzień Wniebowzięcia Najświętszej Matki o godzinie wtorej uderzył piorun w wieżę kościoła świętego Ducha, którą zapaliwszy in parte..i na ganku dla kaplic… wystawionym Chrystusowi i Matce Jego… znacznie poruszył.

AD 1747, na Targowisku pokazał się ogień z okazyi tarcia lnu z rana nade dniem około święta Przeniesienia Świętego Stanisława i jedno się tylko zapaliło domostwo sławetnego Józefa Kowalskiego.

AD 1748, w wigilię Assumphonis (?)…około jedenastej z noc uderzył piorun w Kościół Kolegiacki, gdzie puściwszy się dachówką do Kościoła, znaczną uczynił szkodę na Wielkim Ołtarzu obrusy popaliwszy. Tegoż roku 28.X. item uderzył piorun, ale tylko signum zostawił w dachu w dachówce

AD 1749, pokazał się ogień na Targowisku, który się wziął z domu małym komorniczym przy folwarku… Kowalskiego, od folwarku sławetnego Andrzeja Wyrwińskiego, spaliwszy stodołę napakowaną zbożem wspomnianemu Wyrwińskiemu, szkody drugim lub pobliskim stodołom nie uczyniwszy szkody.

AD 1751, 10 października, w nocy o godzinie dziesiątej w noc, w dzień piątkowy znalazł się ogień w synagodze żydowskiej y tesz samą… była by wielka szkoda gdyby nasze chrystyanstwo przybieżało, bo Żydzi… swego bronić nie chcieli, lubo byli przymuszeni.

AD 1752, w sam dzień świętej Łucyi w jarmark o godzinie siódmej w kierunku(?) jadąc do Poznania z miasta z rana pokazał się ogień… u Kwiczuliny y dom cały zgorzał, sąsiedzki zaś dom pana Stanisława Szuszczyńskiego … został, ale bez wierzchu, prócz… szkody, które mieli ludzie rzeczy wynosząc y dachy dla bezpieczeństwa odzierając. Mathias Piechocki kustosz kolegiaty szamotulskiej.

Ad 1756, w dzień wtorkowe świąteczny na środę, uderzył piorun wieżę kościele WW. Ojców Reformatów w samą gałkę, która ja świeca pomalinku taki coraz bardziej, a potym się wiatrem rozdęła, palić z wielkim strachem poczęła, bo cały ogień na klasztor wiatr obrócił, tylko broniąc mocno i zlewając wieżę podcięło. Bartholomeus Wyrwinski.

AD 1757, w samą niedzielę świąteczną z rana o godzinie trzeciej wielka fala, straszna burza przypadła w gradem, deszczem y wiatrem bardzo wielkim, która z dnia uczyniła noc y strach wielki, bo zdało się, że wszystkie domostwa, budynki i drzewa śmiały się walić z wielkiego szturmu grzmotu piorunów y bliska świt(?) a deszczu, który jak cebrami lał, że wszystkich zatopi ludzi i żyjące stworzenia, ta fala pewnie z półtora tylko kwadransa, wiele ruiny w budynkach, szkody w polach, zbożach, ogrodach, sadach, borach i inwentarzach uczyniła. Tu nowo postawiona wieża w roku przeszłym przez piorunowy ogień spalona WW. OO. Reformatów zrucona cała, u Fary naszej okna wytłuczone, dachówka zrujnowana, zboża wszystkie zbite z piaskiem zmieszane, żyta, owsy, rychłe jęczmiony i grochy, które więcej nie powstały. Jęczmiony siane pospływały jedne, drugie zatopione wymokły. Ogrody zatopione, drzewka pozytkniece z liścia i owoców obite, insze powywracane zostały. Ludzi z całej nieledwo parafii szamotulskiej płacz i wyrzekania w ten dzień słyszeć i widzieć było, którzy z rykiem i łzami do kościoła kolegiackiego bardzo… przestraszeni, a bardziej zasmuceni przybyli. Bartłomiej Wyrwiński scholastyk kolegiaty szamotulskiej.


Inne źródła historyczne wspominają o jeszcze innej klęsce żywiołowej tamtego czasu – powodziach. Szamotuły zostały dotknięte silnymi powodziami w latach 1724 i 1725. Kościół kolegiacki został zalany na wysokość ok. 1 m, po mieście pływało się łódkami. Najprawdopodobniej kilka lat po tych wydarzeniach na rynku ustawiono figurę św. Jana Nepomucena, uznawanego za patrona chroniącego przed powodziami i wzburzonymi wodami. Jan Nepomucen żył w wieku XIV (1350-1393), ale dopiero w XVIII w. został beatyfikowany (1721) i kanonizowany (1729), co zbiegło się w czasie z powodziami w Szamotułach. Figura św. Nepomucena została zniszczona przez Niemców jesienią 1939 r.

Tekst dokumentu – za autorem indeksacji Henrykiem Krzyżanem – udostępnił Wojciech Musiał

Informacje o wymienianych w tekście dokumentu obiektach i miejscach

Ratusz – w dawnych wiekach znajdował się w rynku, trudno ustalić jego lokalizację; budynek przy dzisiejszej ul. Ratuszowej powstał w 2. poł. XIX w.

Szpital św. Ducha – na tzw. przedmieściu poznańskim (dzisiejsza ul. Poznańska za mostem) w XV w. powstał kościół św. Ducha (z wieżą, rozebrany na pocz. XIX w.), a przy nim szpital (bardziej przytułek dla osób starszych i chorych; działał do 2. połowy XIX w.) oraz cmentarz; jako miejsce wskazuje się okolice dzisiejszego krzyża i kamienia upamiętniającego bł. ks. Jerzego Popiełuszkę.

Kaplica św. Barbary – powstała w XVII w., trudno wskazać jej dokładną lokalizację, znajdowała się ona również na przedmieściu poznańskim lub przy ul. Sukienniczej (miejsce późniejszego szpitala sióstr – budynek z kaplicą szpitalną)

Bramy – w Szamotułach były 3 bramy miejskie: w okolicach mostów przy ul. Poznańskiej, Dworcowej oraz przy Wronieckiej (przetrwała do XIX w., znajdowała się za dojściem do Wronieckiej ul. Garncarskiej)

Ul. Żydowska – później zwana Szeroką, a od 2. połowy lat 50. XX w. – Braci Czeskich

Synagoga (bóżnica) – przy ul. Żydowskiej (Braci Czeskich)

Zamek – w tym okresie w Szamotułach istniał już tylko jeden zamek, tzw. zamek Górków

Nowa Wieś – przedmieście w okolicach dzisiejszego zbiegu ulic Lipowej, Obornickiej i Nowowiejskiego (dawniej była to Nowowiejska)

Targowisko – przedmieście, okolice dzisiejszego pl. Sienkiewicza

Kościół ojców Reformatów – kościół św. Krzyża, wzniesiony na miejscu zamku Świdwów (teren pod budowę kościoła i klasztoru franciszkanów reformatów oraz fundusze na ten cel w 1675 r. przekazał Jan Korzbok Łącki)

Fara – kościół św. Stanisława, kolegiata (dzisiejsza bazylika kolegiacka); nazwa fara przysługuje pierwszemu (najstarszemu) kościołowi w mieście

Objaśnienia – na podstawie prac Piotra Nowaka – Agnieszka Krygier-Łączkowska


Zdjęcie Jerzy Walkowiak

Dawne Szamotuły – zdarzenia losowe z lat 1634-17522021-01-18T20:47:18+01:00

Wincenty z Szamotuł – zdrajca czy bohater

Witold Mikołajczak

Wincenty z Szamotuł – zdrajca czy bohater

Portret (zapewne fikcyjny) z Gniazda cnoty Bartosza Paprockiego, 1578. Źródło – Polona


Wincenty był właścicielem Szamotuł, sprawował funkcje starosty generalnego Wielkopolski i wojewody poznańskiego. Zdaniem Tomasza Jurka był wnukiem Tomisława z Szamotuł, synem lub bratankiem Wincentego.

Więcej o rodzie Szamotulskich w artykule http://regionszamotulski.pl/szamotulscy/

Co wiemy o Wincentym z Szamotuł

Tak naprawdę pisał się Wincenty z Wielenia lub Pomorzan i dopiero kronikarz Jan Długosz przerobił go na Wincentego z Szamotuł. Kim był jego ojciec, gdzie i kiedy się urodził, kim była jego matka – tego nie wiemy. Na podstawie informacji, że dziedziczył dobra po obu stronach granicy wielkopolsko-brandenburskiej, można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że jego matka pochodziła z jednego z możnych rodów brandenburskich. Do takiego wniosku doszedł Tadeusz Nowak, stwierdzając w jednej ze swoich książek, że był półkrwi Niemcem. Hipotezę tę może potwierdzać także fakt, że jego siostra Małgorzata była żoną brandenburskiego możnego Betkina von der Osten, co sugeruje, że nie było to pierwsze mieszane małżeństwo w tym rodzie.

Celem mojego artykułu nie jest jednak pisanie biogramu wojewody poznańskiego, gdyż zrobił to już wcześniej prof. Tomasz Jurek (zob. https://www.ipsb.nina.gov.pl/a/biografia/wincenty-szamotulski-h-nalecz), lecz przedstawienie okoliczności powstania czarnej legendy Wincentego z Szamotuł. Postaram się również szerzej omówić bitwę pod Płowcami, której inicjatorem miał być właśnie bohater tego artykułu. Jest to o tyle istotne, że do dziś liczni autorzy przedstawiają tę bitwę, ignorując zupełnie ustalenia poznańskiego historyka prof. Tomasza Jurka.


Drzewo genealogiczne Szamotulskich herbu Nałęcz. Źródło – hasło Szamotuły w Słowniku historyczno-geograficznym ziem polskich w średniowieczu. Autor Tomasz Jurek


Narodziny czarnej legendy

Zarzuty zdrady na rzecz zakonu krzyżackiego oraz spiskowania przeciwko królowi z Brandenburczykami wiążą się ściśle z wydarzeniami z lat 1326-1331. W 1326 roku wojska króla Władysława Łokietka, wsparte przez posiłki litewskie (1200 jazdy), uderzyły na ziemie brandenburskie na wschodnim brzegu Odry. Wyprawa zakończyła się częściowym sukcesem: zniszczono znaczne obszary ziemi lubuskiej, uprowadzono 6 tysięcy jeńców i odzyskano kasztelanię międzyrzecką, zagarniętą przez Brandenburczyków w 1297 roku. Plan, by ziemie na wschód od Drawy wcielić do Polski, nie powiódł się, gdyż książę szczeciński uchylił się od współdziałania. Można przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że podczas tej wyprawy ucierpiały także ziemie należące do Wincentego z Szamotuł. Litwini byli kłopotliwym sojusznikiem i często grabili nie tylko wroga, ale i sojusznika. Odczuli to zwłaszcza Mazowszanie, gdzie w drodze powrotnej spalili i zrabowali wiele wsi.

Należało się liczyć z odwetową wyprawą Brandenburczyków, od której znów ucierpią pograniczne włości Nałęczów. Na szczęście dla nich po wymarciu rodu Askańczyków trwał tam polityczny zamęt. W 1329 roku król Czech Jan Luksemburczyk postanowił stanąć na czele krucjaty przeciwko Litwinom. Na czele zebranego w Pradze rycerstwa ruszył do państwa krzyżackiego przez terytorium Polski, nie pytając o zgodę króla Polski Władysława Łokietka. Gdy tylko krucjata dotarła na tereny Litwy, Łokietek uderzył na ziemie krzyżackie, powodując jej przerwanie. Jan Luksemburczyk i Krzyżacy uderzyli na ziemię dobrzyńską i opanowali ją. Rozpoczęło to wojnę Polski z zakonem krzyżackim i królem Czech, w sytuacji nie zażegnanego jeszcze konfliktu z Brandenburgią. Dlatego latem 1329 roku toczyły się rozmowy polsko-brandenburskie, w których wojewoda poznański aktywnie uczestniczył, podpisując w imieniu króla z margrabią brandenburskim i „wszystkimi Sasami” trzyletni rozejm. Układ ten ratyfikował Łokietek w październiku 1329 i widnieje na nim również podpis Wincentego.

Na tle tych negocjacji powstały wobec naszego bohatera zarzuty, iż spiskował przeciw królowi z Brandenburczykami. Podstawą do tych oskarżeń była kopia dokumentu z 18 VIII 1331 roku wystawionego w Landsbergu (dzisiejszy Gorzów Wielkopolski), w którym on i jego bracia Dobrogost i Tomisław zapewniają margrabiego brandenburskiego Ludwika oraz kilku wymienionych imiennie starostów i całą marchię, że będą dotrzymywać z nimi pokoju, a w przypadku najazdu na Marchię króla polskiego nie udostępnią mu swych zamków w Wieleniu i Czarnkowie, lecz będą wspierać Brandenburczyków. Jeżeli Szamotulscy doznaliby krzywd ze strony króla, poddadzą się władzy margrabiego; jeżeli jednak Brandenburczycy chcieliby najechać Polskę, nie zostaną wpuszczeni do zamków Szamotulskich.

Według Abdona Kłodzińskiego dokument landsberski może mieć pomyloną przez kopistę datę i pochodzić w istocie z 20 VIII 1329 r. Zdaniem prof. Tomasza Jurka zobowiązania te przypominają raczej gwarancje, jakimi często umacniano układy międzypaństwowe, w związku z czym należy je wiązać z zawartym przez Wincentego w 1329 roku rozejmem polsko-brandenburskim. Należy zwrócić uwagę, że zasadniczym celem gwarancji zawartych w tym dokumencie jest niedopuszczenie do wznowienia działań wojennych zarówno przez króla, jak i margrabiego. Bez wątpienia miało to związek ze zniszczeniami, jakie przyniosła tym ziemiom wyprawa polsko-litewska z 1326 roku. O ile współcześni zarzucali Wincentemu knowania z Krzyżakami, to nic nie słychać, aby mu zarzucali zdradę na rzecz Brandenburgii. Takie zarzuty, w oparciu o wspomniany dokument, zaczęli stawiać dopiero historycy w XIX wieku, mając w pamięci udział Nałęczów w spisku na życie króla Przemysła II.


Drugi zarzut dotyczący zdrady na rzecz Krzyżaków

Na wiecu w Chęcinach 26 V 1330 roku Władysław Łokietek ustanowił swego syna Kazimierza namiestnikiem wszystkich ziem północnych: Wielkopolski, Kujaw i ziemi sieradzkiej. W relacjonującym te wypadki małopolskim roczniku, powstałym z inspiracji dworu królewskiego, stwierdzono, że ta decyzja króla spotkała się z wrogim przyjęciem Wincentego. Wcześniej Łokietek, mianując Szamotulskiego starostą generalnym Wielkopolski, powierzył mu zarząd tych samych ziem z wyjątkiem Sieradza. Zdaniem kronikarza starosta generalny, nie mogąc znieść utraty wpływów, zaczął spiskować potajemnie z Krzyżakami. Kronikarz użył słowa „alienacio”, co według prof. T. Jurka nie musi oznaczać pozbawienia urzędu, lecz tylko utratę wpływów. Ten sam kronikarz oskarżył starostę, że postanowił pozbawić Kazimierza powierzanych mu ziem i potajemnie sprowadził najazd krzyżacki, stając się tym samym „najgorszym zdrajcą Królestwa i narodu”. Te insynuacje rozbudował potem Jan Długosz, wprowadzając wątek ucieczki Wincentego do Malborka i jego osobistego udziału w wojnie po stronie Krzyżaków.

Decyzja Łokietka mogła nie zachwycić Wincentego, lecz zarzut zdrady nie znajduje żadnego potwierdzenia. Naoczny świadek tych wydarzeń, Mikołaj z Błażejewa, potwierdza osobisty udział starosty w walkach z Krzyżakami i stoczeniu z nimi 27 VII 1331 r. pod Pyzdrami potyczki, prawdopodobnie, by dać czas Kazimierzowi na ucieczkę z miasta. We wrześniu do zbieranej przez króla armii Szamotulski przyprowadził rycerstwo wielkopolskie, co wspomniany autor tłumaczy chęcią „ekspiacji”, czyli odkupienia swoich win. Jak wiadomo, 27 września 1331 r. Szamotulski dowodził przednią strażą i był jednym z głównych bohaterów bitwy pod Płowcami, zapewniając według kronikarza „wieczną sławę Królestwu”.

Dziś uczeni odrzucają oskarżenia Wincentego o zdradę na rzecz Krzyżaków, natomiast niektórzy usiłują podtrzymywać zarzuty o spisku z Brandenburczykami.

Portret Władysława Łokietka – grafika sprzed 1730 r. Źródło – Polona

Aleksander Lesser, portret Władysława Łokietka – XIX-wieczny rysunek. Źródło – Muzeum Narodowe w Warszawie

Władysław Łokietek – grafika Wincentego Smokowskiego, poł. XIX w. Źródło – Polona

Bitwa pod Płowcami 27 września 1331 roku

We wrześniu 1331 roku na Polskę uderzają dwie wrogie armie: krzyżacka, pod dowództwem marszałka Altenburga i komtura chełmińskiego Ottona von Lutterberga, oraz sprzymierzone z Krzyżakami wojska czeskie króla Jana Luksemburczyka. Celem politycznym tych działań jest zagarnięcie przez Czechy Wielkopolski, a przez Krzyżaków Kujaw, a także degradacja Łokietka do roli króla Krakowa. Obie wrogie armie mają spotkać się pod Kaliszem w połowie września. Wojska zakonu docierają pod Kalisz i przez trzy dni oblegają miasto. Nie doczekawszy się wojsk Luksemburczyka, Krzyżacy cofają się na Kujawy pod Radziejów.

W tym czasie Łokietkowi udaje się skoncentrować swoje siły, a jako ostatni przybywają do jego obozu Wielkopolanie pod dowództwem Wincentego z Szamotuł. Miał on od dłuższego czasu śledzić ruchy wojsk krzyżackich, a według Tadeusza Nowaka nawet odwiedził dowódców krzyżackich w ich obozie. Być może chodziło o jakieś negocjacje dyplomatyczne zlecone przez króla lub podjęte z własnej inicjatywy. Trzeba zdawać sobie sprawę, że działalność dyplomatyczna wiąże się z tak zwanym białym wywiadem, czyli dyskretnym zbieraniem informacji o: sile przeciwnika, jego zamiarach operacyjnych, morale wojska itp. Faktem jest, że po przybyciu do obozu króla miał namawiać go do stoczenia walnej bitwy. Łokietek prawdopodobnie wyraził zgodę, gdyż wyruszono w ślad za armią krzyżacką, a Wincenty dowodził strażą przednią.


Grafika Władysław Łokietek w czasie bitwy pod Płowcami. Źródło – Polona


Ostatecznie do bitwy doszło 27 września pomiędzy Radziejowem a Płowcami. Nie była to bitwa z góry zaplanowana przez króla, który zastawił na Krzyżaków pułapkę pod Płowcami, jak uczono moje pokolenie w szkole, lecz przypadkowe starcie. W 1993 roku prof. T. Jurek na podstawie zeznań kustosza zamku wawelskiego zawartego w źródłach z procesu przeciw Krzyżakom wykazał, że bitwa rozpoczęła się od starcia awangardy Wincentego z Szamotuł, która we mgle najechała na formującą się do marszu kolumnę armii krzyżackiej. Jak do tego doszło?

Krzyżacy postanowili oblegać Brześć Kujawski i w tym celu rankiem 27 września ruszyli w kierunku miasta, dzieląc swoją armię na dwie części. Główna część złożona z jazdy, liczącej około 5 tys. ludzi, pod dowództwem Lutterberga (w tym oddział 100 rycerzy angielskich z hrabią Tomaszem de Ufford na czele), wysuwając do przodu awangardę w sile 350 jazdy pod dowództwem Henryka Reuss von Plauena, ruszyła jako pierwsza pod Brześć. Pozostałe wojska złożone głównie z piechoty liczącej ponad 2 tys. ludzi i chorągwi jazdy 350 zbrojnych, pod dowództwem Altenburga, zaczęły formować kolumnę marszową, by ruszyć w ślad za Lutterbergiem. Gdy kończono ustawiać wozy na drodze, na tyły kolumny na skutek gęstej mgły wpadła polska awangarda Wincentego z Szamotuł. Wywiązała się krótka walka, którą przerwało przybycie Łokietka z głównymi siłami.

Obie strony sformowały szyk bojowy. Łokietek miał podzielić swoje wojsko na pięć hufców, co sugeruje, że ustawił je w dwie linie bojowe plus odwód. Jak ustawił swoje wojsko Altenburg, możemy się tylko domyślać w oparciu o to, czym dysponował. Piechota krzyżacka prawdopodobnie ustawiła szyk zwany jeżem, okrakiem po obu stronach drogi Radziejów – Brześć. Niewielką ilość jazdy, którą dysponował marszałek, przypuszczalnie podzielił na dwie części, ubezpieczając nią oba skrzydła piechoty. Trzeba jasno stwierdzić, że starcie z grupą Altenburga było walką polskiej jazdy z krzyżacką piechotą. Jazda krzyżacka była zbyt słaba liczebnie, aby wystąpić do frontalnej konfrontacji z liczącą od 5 do 6 tys. jazdą polską.


Feliks Sypniewski, Bitwa pod Płowcami. Źródło – Polona


W tym czasie marszałek krzyżacki podjął dwie decyzje, które zaważyły na dalszym przebiegu bitwy. Pierwsza to wysłanie gońców do Lutterberga z wezwaniem do powrotu. Co prawda w literaturze przyjął się błędny pogląd, że to uciekinierzy z pola bitwy zaalarmowali główne siły krzyżackie, lecz pobieżna kalkulacja wykazuje, że nie byliby w stanie dogonić Luterberga przed dotarciem jego wojsk do Brześcia. Tymczasem, jak wiadomo, na pole walki oddziały Lutterberga i Plauena przybyły osobno, co świadczy, że były jeszcze w drodze. Druga decyzja dotyczyła marszu krzyżackiej kolumny w kierunku wsi Płowce, na spotkanie spodziewanej odsieczy. Mając tabor na drodze, oddziały Altenburga nie musiały stać w miejscu i czekać, aż Łokietek zorientuje się w ich słabości. Do pierwszego natarcia Łokietek prawdopodobnie przeznaczył tylko jazdę pierwszej linii (1,5 do 2 tys. jazdy) i raczej miało ono charakter rozpoznania walką. Król mógł obawiać się zasadzki, widząc cofające się wojsko Altenburga, gdyż wątpliwe jest, aby tych 350 jeźdźców krzyżackich uznał za całą armię krzyżacką. Czy trup padał gęsto, jak piszą niektórzy historycy? Na pewno trupów końskich mogło być więcej niż poległych rycerzy. W starciu jazdy z piechotą liczy się impet pierwszego uderzenia  gdy rozpędzone rycerstwo starało się ciężarem koni rozerwać szyk bojowy piechoty. Stawiając jeża, w pierwszych szeregach stają piechurzy uzbrojeni w broń drzewcową (piki, sulice, cepy bojowe, kopie), a w ostatnim kusznicy, łucznicy, procarze, uzbrojeni w broń miotającą. O ile ci pierwsi muszą powstrzymać uderzenie jazdy, o tyle kusznicy musieli osłabić siłę jej uderzenia, co najskuteczniej było można osiągnąć rażąc konie. Łatwiej było ranić konia niż rycerza zasłoniętego tarczą. Zrobili to z pewnością skutecznie, gdyż jazda polska nie zdołała przełamać szyku krzyżackiej piechoty.


Juliusz Kossak, Bitwa pod Płowcami, reprodukcja z albumu Juliusz Kossak, Warszawa 1912


Natarcie to trwało nie dłużej niż pół godziny. Nie wiadomo, czy Polacy wzięli jeńców, od których by uzyskano informację o położeniu głównych sił krzyżackich. W każdym razie do kolejnego natarcia Łokietek przeznaczył z pewnością większe siły, decydując się na kontynuację walki. Tym razem natarcie się powiodło. Prawdopodobnie najpierw pobity został oddział konnicy krzyżackiej na skrzydle, gdzie znajdował się Altenburg z grupą komturów, którzy dostali się do niewoli. Upadek chorągwi krzyżackiej, przytwierdzonej do siodła, miał spowodować zamieszanie i panikę wśród jazdy krzyżackiej. Wydaje się, że ta część jazdy została przyparta do taboru, który tarasował drogę i utrudniał ucieczkę. Wkrótce na drugim skrzydle również złamano opór jazdy, której niedobitki rozproszyły się po okolicznych polach. Do niewoli dostało się 56 rycerzy z marszałkiem na czele. Trudno ustalić, jak długo trwało masakrowanie piechoty krzyżackiej. Fakt, że biskup Maciej z Gołańczy pisał o pochowaniu 4187 poległych w bitwie, z czego większa część należała do armii krzyżackiej, nie pozostawia złudzeń co do jej losu. Jeżeli Krzyżacy szacowali swoje straty na 600 poległych, a Polaków na 800, to pozostaje nam jeszcze co najmniej 2800 poległych, gdyż Luterberg zabrał około 70 poległych rycerzy do Torunia. W zachodnich kronikach często wymienia się tylko liczbę poległych rycerzy, ignorując straty piechoty i czeladzi.


Grafika z lat 30. XIX w. – przedstawia Władysława Łokietka i Floriana Szarego – legendarną postać rycerza, który miał uratować króla zagrożonego w czasie bitwy pod Płowcami, a władca nadał mu za zasługi nowy herb Jelita. Źródło grafiki – Polona


Radość Polaków z odniesionego zwycięstwa nie trwała długo, gdyż wkrótce na pole bitwy przybyły główne siły, i bitwa rozgorzała na nowo. Forsowny marsz, jaki narzucił swoim oddziałom Luterberg, spowodował, że kolumna marszowa znacznie się wydłużyła, co musiało sprawić, że wprowadzenie jazdy krzyżackiej do walki zajęło trochę czasu. Można przyjąć, że droga do Brześcia nadal stanowiła główną oś natarcia. Rozgorzał bój spotkaniowy, który wraz z wprowadzaniem do walki kolejnych chorągwi zamienił się w walkę o oskrzydlenie lub przełamanie sił przeciwnika. Inicjatywa w tym boju raczej należała do Luterberga, gdyż jest rzeczą naturalną, że z szyku marszowego przechodzi się w ugrupowanie bojowe. Natomiast Łokietek mógł nie mieć jeszcze wszystkich chorągwi sformowanych i gotowych do użycia. Po około pół godzinie na pole bitwy przybył oddział Henryka Reuss von Plauena, powiększony o niedobitki jazdy Altenburga, razem około 400 ludzi. Co prawda prof. T. Jurek uważa, że były to uciekające wojska Luterberga, jednakże należy w to wątpić. Awangarda porusza się w odległości wzrokowej przed głównymi siłami, czyli 2 do 3 km. Nawet gdyby ta odległość uległa wydłużeniu do 4 lub 5 km, gdyż Plauen otrzymał informację o polskim ataku później niż Lutterberg, to i tak przybyłby na plac boju zaledwie kilka minut po wprowadzeniu do walki ostatnich oddziałów. Nie sądzę, aby w tak krótkim czasie Polacy zdołali pobić i zmusić do ucieczki jakieś oddziały jazdy krzyżackiej. Możemy się domyślać, że Plauen uderzył zwartą kolumną, gdyż przełamanie dokonuje się na wąskim odcinku frontu i albo zrobi się to szybko, albo wcale, gdyż przeciwnik na zagrożony odcinek przegrupuje swoje odwody. Jak wiadomo, uderzył na tyle skutecznie, że przełamał front, wychodząc na tyły Polaków. Wtedy część jazdy polskiej rzuciła się do ucieczki.


Brześć Kujawski – pomnik Władysława Łokietka z 2008 r. Przyszły król Polski urodził się właśnie w tej miejscowości, oddalonej od pola bitwy pod Płowcami o 18 km. Zdjęcie Fotopolska


Ścigająca Polaków jazda krzyżacka uwolniła część jeńców, a część została wymordowana. Wtedy prawdopodobnie Altenburg został ranny w twarz, i z uszkodzoną żuchwą musiał męczyć się do końca życia. Co było potem, jest przedmiotem sporu pomiędzy uczonymi. Prof. T. Jurek uważa, że jazda polska została pobita i opuściła pole bitwy. Aby odtworzyć dalszy przebieg walki, musimy postawić dwa pytania: czy Łokietek dysponował jeszcze odwodami w chwili przybycia oddziału Plauena? Oraz: jaka część jazdy polskiej opuściła w panice plac boju? Gdyby król nie dysponował już odwodem, nie byłby w stanie pobić oddziału Plauena i hipoteza o klęsce jazdy polskiej byłaby zasadna.

Fakt, że Plauen i 40 jego rycerzy znalazło się w polskiej niewoli, a Lutterberg nie był w stanie ich odbić, całkowicie przeczy hipotezie poznańskiego historyka. Jak w takim razie wyglądało dalsze starcie obu armii? Łokietek, który obserwował przybycie oddziału Plauena, nie wiedział, czy będzie usiłował wejść do bitwy, oskrzydlając walczące oddziały od północy lub południa, czy też będzie chciał przełamać front w dogodnym miejscu. Był zatem zdany na inicjatywę przeciwnika. Jak wiadomo, Plauen przełamał front prawdopodobnie na północ od drogi Radziejów – Brześć i przypuszczalnie skręcił w kierunku drogi, by od tyłu zaatakować jazdę polską walczącą na południe od tej drogi. Zamiar jego jednak został pokrzyżowany przez Łokietka, który – moim zdaniem –  zachował jeszcze odwód na tyle liczny, aby skutecznie rozbić oddział Plauena (co najmniej 400 ludzi). W wyniku tego starcia krzyżacki komtur i 40 jego rycerzy trafiło do polskiej niewoli. Na skutek ucieczki części polskiej jazdy na północnym skrzydle sukcesu tego Łokietek nie mógł wykorzystać, gdyż musiał liczyć się z powrotem jazdy pruskiej ścigającej uciekinierów. I tu dochodzimy do drugiego pytania: jak liczna grupa jazdy polskiej opuściła plac boju? Jeżeli przyjmiemy, że blisko połowa, to dalsza walka nie rokowała królowi powodzenia, gdyż rozbicie oddziału Plauena nie rekompensowało utraty tak dużej części jazdy. Dlatego jedynym rozwiązaniem było wycofanie się z bitwy. Gdy przyjmiemy, że panice uległo tylko 25 procent jazdy, to bitwę mógł kontynuować, gdyż pogrom oddziału Plauena tą stratę rekompensował.


Płowce – pomnik na polu bitwy, wzniesiony w 1961 r. Zdjęcie Fotopolska


Wkrótce bitwa wygasła na skutek dużych strat i olbrzymiego zmęczenia obu wojsk. Jazda Lutterberga w ciągu około 4 godzin zrobiła od 30 do 40 km, prawdopodobnie bez przerwy na odpoczynek, a ostatnia godzina marszu musiała być wyjątkowo wyczerpująca. Dlatego pościg za Polakami przyniósł mizerne rezultaty. Ponad 100 jeńców, z których połowę wymordowano, to za mało, by mówić o klęsce Łokietka w drugiej fazie bitwy. Tym bardziej, że wartościowych jeńców, których dla okupu pozostawiono przy życiu, było zaledwie 56.

Zbieranie rannych z pola bitwy, i przegrupowanie wojska na południe od drogi na Brześć, to były prawdopodobnie ostatnie czynności króla w tej bitwie. Pomimo pewnej przewagi, jaką mieli Krzyżacy, wynikającej z powrotu z pościgu części wojska, Lutterberg nie zdecydował się na jej kontynuowanie, by odbić Plauena i jego towarzyszy. To również przeczy hipotezie o klęsce Łokietka. Króla z kolei dręczył niepokój o losy syna, który znalazł się wśród uciekinierów. Dlatego gdy zapadł zmrok, dał rozkaz do odwrotu. Historycy zastanawiają się, które oddziały polskiej jazdy uległy panice. Fakt, że wśród uciekinierów znalazł się królewicz Kazimierz, może sugerować, że było to rycerstwo ziemi łęczyckiej, sieradzkiej lub kujawskiej. Gdyby zachowała się lista jeńców polskich z tej bitwy, mielibyśmy większą wiedzę na ten temat. Żadne źródło nie mówi o ucieczce Wincentego i rycerzy wielkopolskich.

Bitwa została źle rozegrana przez króla, gdyż powinien najpierw dążyć do pobicia jazdy Lutterberga, a po jej pokonaniu tabor z piechotą i tak by wpadł mu w ręce. Atakując piechotę Altenburga, niepotrzebnie tracił czas i siły. W bitwie Polacy prawdopodobnie mieli liczniejszą jazdę niż Krzyżacy. Gdyby było odwrotnie, to po ucieczce około jednej czwartej jazdy i stratach, jakie ponieśli w pierwszej bitwie, jazda polska byłaby dużo słabsza od krzyżackiej.


Adam Krechowiecki (1850-1919) – pisarz, dziennikarz, tłumacz literatury, działacz kulturalny, przyjaciel Henryka Sienkiewicza. Powieść historyczna Szary wilk została opublikowana w 1892 r., miała kilka wydań. W 1930 r. wydała ją szamotulska drukarnia Józefa Kawalera, zmieniono wówczas podtytuł powieści: do określenia gatunkowego „powieść historyczna” dodano „z życia dawnych Szamotuł”. Fragmenty książki publikowała w tym czasie także „Gazeta Szamotulska”. Wincenty (Wincz) był wówczas chyba najbardziej znienawidzoną w mieście postacią!


Redakcja Agnieszka Krygier-Łączkowska

Śmierć Wincentego z Szamotuł

Bitwa pod Płowcami 27 X 1331 r. i skuteczna obrona Poznania w październiku 1331 r. przed wojskami czeskimi króla Jana Luksemburskiego sprawiły, że plan oderwania od Polski Wielkopolski i Kujaw oraz degradacji Łokietka do roli króla krakowskiego nie powiódł się.

Niestety, już w kwietniu 1332 r. Krzyżacy uderzyli ponownie na Kujawy i pomimo pomocy, jaką Wincenty zorganizował dla oblężonych: Brześcia i Inowrocławia, oba grody zostały zdobyte. Do końca maja całe Kujawy zostały opanowane przez wojska zakonu, co przekreśliło sukcesy polskie z 1331 roku. Wkrótce potem około 24 VI 1332 r. Wincenty z Szamotuł zginął trafiony strzałą z kuszy. Długosz twierdzi, że zginął z rąk ludzi poszkodowanych w sprowokowanych przez niego najazdach, co należy jednak traktować jako moralizatorski wymysł kronikarza. Zdaniem prof. T. Jurka chodzi prawdopodobnie o nieszczęśliwy wypadek, być może na polowaniu. W tym czasie nie toczyły się żadne walki z Krzyżakami, którzy do maja opanowali całe Kujawy. Gdyby zginął w nich wojewoda poznański, z pewnością kronikarze by to odnotowali.

W polskiej tradycji historycznej długo utrzymał się wizerunek Wincentego jako zdrajcy. Od kilkudziesięciu lat odrzuca się zarzut zdrady Szamotulskiego na rzecz Krzyżaków, natomiast niektórzy historycy podtrzymują zarzuty co do układu w Landsbergu.

Być może gorące spory o Wincentego wynikają ze sporej popularności, jaką zapewnili mu liczni kronikarze i literaci. W XIX wieku Karol Szajnocha napisał nieukończony dramat Wincenty z Szamotuł, a Adama Krechowiecki powieść Szary wilk, której bohater Wincz z Szamotuł nawiązywał do postaci Wincentego. Wątek naszego bohatera znalazł się również we współczesnych powieściach Przełom Karola Bunscha i Gniewko syn rybaka Aliny Korty sfilmowanych przez Bohdana Porębę. Postać Wincentego z Szamotuł przewija się także w serialu telewizyjnym Znak Orła.


Fragment początkowy powieści Szary wilk

Witold Mikołajczak

Historyk, absolwent UAM, nauczyciel, od 1990 r. mieszka w Szamotułach.

Autor 4 książek: Grunwald 1410. Bitwa, która przeszła do legendy (2010); Grunwald 1410. O krok od klęski (wyd. rozszerz. 2015); Wojny polsko-krzyżackie (2009) i Grochów 1831. Niedokończona bitwa (2014).

Na nowo interpretuje pewne wydarzenia i źródła historyczne, lubi polemikę.

Wincenty z Szamotuł – zdrajca czy bohater2019-09-27T20:48:18+02:00

Zanim wybuchła II wojna wojna światowa

Zanim nastał wrzesień 1939 r.

Modlitwy o pokój, wiara w zwycięstwo i dozbrajanie armii

1939 rok kojarzy nam się przede wszystkim z wybuchem II wojny światowej. Zanim to jednak nastąpiło, Polacy – wśród nich mieszkańcy naszego miasta, Szamotuł – przeżyli 8 miesięcy pokoju. Rodziły się dzieci, młodzi się pobierali, inni umierali – toczyło się zwykłe życie. Wszyscy mieli plany na przyszłość, jakiś własny „ciąg dalszy nastąpi”, który 1 września – jeśli nawet nie został całkowicie zniweczony, musiał być mocno odłożony w czasie.

Winieta ostatniego przedwojennego numeru

„Tygodnik Parafii Szamotulskiej” 1939, nr 30

Modlitwy o pokój

Współcześnie jesteśmy przyzwyczajeni do modlitw o pokój, odbywających się przy obchodach różnych rocznic lub w specjalne dni, np. w kościele katolickim co roku 1 stycznia. Od wiosny 1939 roku w „Tygodniku Parafii Szamotulskiej”, piśmie, które zaczęto wydawać w końcu 1937 roku, kilkakrotnie pojawiały się informacje o modlitwach o pokój, z upływem czasu coraz więcej informacji o grożącym Polsce i Polakom niebezpieczeństwie. Pojawiają się słowa, które mogłyby być użyte w każdym czasie, np.: „Prośmy więc o błogosławieństwo dla siebie, dla rodzin naszych, Ojczyzny naszej, i o pokój Chrystusowy między narodami”. Inne teksty mówią wprost o zagrożeniu wojną: „W maju mamy sposobność dzień w dzień pielgrzymować do Jej [Maryi] tronu, modlić się i prosić o Chrystusowy pokój między narodami, a przede wszystkim o przemożną opiekę dla naszej krainy. Módlmy się, aby moc Jej uchroniła podległe Jej ziemie od grozy wojny i zniszczenia”. Motyw walki z wrogiem – także w aspekcie duchowym – rozwinięty został najbardziej w artykule o pielgrzymce Katolickiego Stowarzyszenia Mężów do Gniezna oraz tekście na temat rekolekcji dla mężczyzn, które odbyły się w kolegiacie szamotulskiej na początku kwietnia, przed Świętami Wielkanocnymi. Oto cytat z 1. artykułu: „Tylu wkoło nas ochrzczonych pogan, tylu którym wbija się w głowy niby nowe światopoglądy, tyle zła w słowie, mowie i piśmie, że mobilizować trzeba wszystkich zdolnych do służby Bożej. Wróg u bram domów naszych, wróg u bram ojczyzny. Modne dozbrojenie niech ma u Mężów specjalne znaczenie, dozbroić się duchowo na godne i pogodne niesienie krzyża Pańskiego”.

Drugi z wymienionych tekstów przytaczam poniżej w całości:


„Tygodnik Parafii Szamotulskiej” 1939, nr 14


Warto zwrócić uwagę, że dzięki sile ducha przyszła walka z wrogiem bez wątpienia będzie zwycięska.

„Tygodnik Parafii Szamotulskiej”, choć pojawiały się w nim artykuły o tematyce lokalnej oraz reklamy, z założenia był pisemkiem religijnym. W którymś momencie w omawianym czasie musiał pojawić się w nim tekst odnoszący się do problemu, czy chrześcijanin może popierać wojnę. Zasadnicza myśl jest taka, że dla osoby wierzącej najważniejsze jest przykazanie miłości i Chrystusowy pokój. Zaraz jednak pojawia się „ale”, czyli pokój tak, „ale nie za wszelką cenę”, chrześcijanin zaś jest człowiekiem pokoju, „ale nie niedołęgą i tchórzem”. Trzeba modlić się o pokój i nie wolno dążyć do wojny, ale w wojnie, która prawdopodobnie nastąpi, my jesteśmy po stronie dobra – będzie to tzw. święta wojna. Co więcej, autor artykułu z wojną wiąże pewne nadzieje. Przyszłe zwycięstwo upokorzy bowiem złego sąsiada i „na długie czasy jego zbrodnicze chęci unieszkodliwi”.

Przekonanie o przyszłym zwycięstwie

To, że wojna, która nastąpi, da Polsce zwycięstwo, było wielokrotnie podnoszone w innym pisemku opublikowanym w Szamotułach w 1939 roku (kwiecień). Chodzi tu o „Jednodniówkę Strzelecką”, czyli wydawnictwo Związku Strzeleckiego „Strzelec” – organizacji paramilitarnej popierającej marszałka Piłsudskiego i jego obóz polityczny (w Szamotułach oddział „Strzelca” powstał po przewrocie majowym). 

Autorzy tekstów piszą, że do przetrwania narodowi niezbędny jest duch rycerski, którego nie zabraknie w silnym narodzie polskim: „Nie przeraża Polaków ani ilość nieprzyjacielskich dywizji, ani wyposażenie techniczne, ani czyjkolwiek tupet. Wierzymy bowiem, że ilość naszych własnych dywizji, ich sprzęt techniczny, ich duch bojowy i męska postawa całego narodu najzupełniej wystarczą do zwycięstwa”. Wychwalani są polscy dowódcy, zwłaszcza wódz naczelny Edward Rydz-Śmigły, wokół którego po śmierci Józefa Piłsudskiego zrodził się swoisty kult. Przypominana się też konkretne polskie sukcesy militarne: zwycięstwa na Psim Polu, pod Grunwaldem i Wiedniem oraz w 1920 roku. Autor jednego z tekstów pisze wręcz, że Niemcy z Polakami właściwie nigdy nie wygrali.


„Jednodniówka Strzelecka”, Szamotuły 1939


Przebijająca z tych tekstów pewność siebie, a nawet buta – w kontekście wydarzeń, które nastąpiły po wrześniu 1939 roku – razi, wydaje się wręcz żałosna. Trzeba jednak pamiętać, że ówczesny kontekst był zupełnie inny. Od zwycięskiego powstania wielkopolskiego i od odparcia bolszewików minęło przecież mniej niż 20 lat!

Pierwsza strona pisma

Defilada przed starostwem (dziś Urząd Miasta i Gminy), Szamotuły, ul. Dworcowa. Zdjęcie opublikowane w „Jednodniówce Strzeleckiej”

„Jednodniówka Strzelecka”, Szamotuły 1939

„Tygodnik Parafii Szamotulskiej” 1939, nr 16

„Tygodnik Parafii Szamotulskiej” 1939, nr 16

„Tygodnik Parafii Szamotulskiej” 1939, nr 19

„Tygodnik Parafii Szamotulskiej” 1939, nr 23

Przedmowa do książki Andrzeja Hanyża Ziemia szamotulska w walce o wolność 1793-1919, Szamotuły 1939

Przedwojenne grono profesorskie Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi w Szamotułach. 1. z prawej na górze – Andrzej Hanyż (nauczyciel historii i geografii), 3. z lewej stoi Stanisław Owsiany (lekarz szkolny). Zdjęcie – własność Andrzej Nowak.

Stanisław Owsiany (1888-1940) ‒ lekarz, uczestnik 1. wojny światowej, powstaniec wielkopolski, kapitan Wojska Polskiego, działacz społeczny (przez wiele lat był prezesem zarządu szamotulskiego „Sokoła”, działał  w Towarzystwie Powstańców i Wojaków, pełnił honorową funkcję wiceburmistrza miasta), przewodniczący Komitetu Ufundowania Broni. Brał udział w wojnie obronnej 1939 r., internowany w Kozielsku, zginął w lesie koło Katynia. Zdjęcie z książki Pamiętnik jubileuszowy „Sokoła” w Szamotułach 1887-1927 (powtórzone w książce A. Hanyża).

Szamotulscy powstańcy wielkopolscy ze sztandarem – 2.07.1939 r., Rynek w Szamotułach

Widok na pomnik Powstańca w Szamotułach, ul. Dworcowa. Odsłonięty we wrześniu 1929 r., zniszczony przez Niemców we wrześniu 1939 r. (więcej o pomniku w artykule http://regionszamotulski.pl/pomnik-powstania-wielkopolskiego/).


Dozbrojenie

Słowo dozbrojenie w jednym z przytoczonych cytatów z tekstów powstałych kilka miesięcy przed wojną określone zostało jako „modne”. Warto zwrócić uwagę na celowość używania tego słowa w tamtym okresie i unikanie czasownika uzbroić. Posłużenie się czasownikiem uzbroić mogłoby sugerować nieprzygotowanie armii do działań zbrojnych, ujawniłoby słabość wobec wroga, a przecież polskie wojsko oceniano jako dobrze przygotowane do ewentualnego konfliktu! Natomiast dozbrojenie to zakup dodatkowego sprzętu wojskowego, nie podważa to już właściwego wyposażenia armii.

Wiosną 1939 roku ogłoszono Pożyczkę Obrony Przeciwlotniczej, czyli wewnętrzną pożyczkę państwową (w formie obligacji) na rozbudowę lotnictwa wojskowego i obrony przeciwlotniczej. Dzięki niej, jak napisał autor jednego z tekstów w „Tygodniku Parafii Szamotulskiej”, Polska miała „stać się jedną z największych potęg lotniczych”. W obu omawianych tu szamotulskich pismach powtarzane były wezwania do obywatelskiej ofiarności na ten cel.


2.07.1939 r. – uroczystość na Rynku w Szamotułach


W Szamotułach powstał Komitet Ufundowania Broni, który zbierał środki na zakup broni dla jednostki złożonej z mieszkańców powiatu. Jednostką tą był Szamotulski Batalion Obrony Narodowej, który  razem z siedmioma innymi batalionami wchodził w skład Poznańskiej Brygady Obrony Narodowej, utworzonej w kwietniu 1939 roku. Do jednostek tego typu powoływano rezerwistów starszych roczników (1900-1910), część z nich miała za sobą udział w powstaniu wielkopolskim, wojnie polsko-bolszewickiej, a niektórzy nawet w 1. wojnie światowej. Na czele Komitetu Ufundowania Broni stanął Stanisław Owsiany – znany szamotulski lekarz i działacz społeczny, a na dowódcę Szamotulskiego Batalionu ON powołano kpt. Stanisława Steczkowskiego – komendanta powiatowego Przysposobienia Wojskowego. Na rzecz zakupu broni przeznaczono także dochód z wydanej w czerwcu 1939 roku książki Ziemia szamotulska w walce o wolność 1793-1919 r., autorstwa Andrzeja Hanyża – zasłużonego nauczyciela szamotulskiego gimnazjum oraz znanego regionalisty.


2.07.1939 r. – uroczystość na Rynku w Szamotułach. 1. z lewej gen. Edmund Knoll-Kownacki, obok starosta szamotulski Adam Narajewski. Zdjęcie udostępnił Ireneusz Walerjańczyk


2 lipca 1939 roku na Rynku w Szamotułach odbyła się uroczystość poświęcenia sztandaru koła Związku Powstańców Wielkopolskich, połączona z zaprzysiężeniem żołnierzy Szamotulskiego Batalionu ON oraz przekazaniem zakupionej broni: 3 ciężkich karabinów maszynowych (cekaemów), 1 karabinu przeciwlotniczego i jednego samochodu wojskowego. W wydarzeniu tym wzięli udział: gen. Edmund Knoll-Kownacki, władze cywilne, powstańcy, przedstawiciele organizacji oraz rzesze mieszkańców miasta. Po poświęceniu sztandaru odbyła się msza przy ołtarzu usytuowanym na Rynku obok krzyża, a następnie poświecenie i przekazanie broni oraz uroczysta defilada pod pomnikiem Powstańca przy ul. Dworcowej.

Filmowe migawki z tego wydarzenia obejrzeć można w przedwojennej Polskiej Kronice Filmowej.

Przekazanie broni Szamotulskiemu Batalionowi Obrony Narodowej

Obejrzyjcie kilka ujęć filmowych z przedwojennych Szamotuł (uwaga – dźwięk nagrany z opóźnieniem). Uroczystość przekazania broni Szamotulskiemu Batalionowi Obrony Narodowej odbyła się na Rynku przy krzyżu 2 lipca 1939 r. (w czołówce podano złą datę). Już wkrótce na naszym portalu będzie można przeczytać tekst o Szamotułach w przededniu wojny (źródło youtube.com, kanał Pathe 1939).Przypominamy, że nie jest to jedyny film, na którym można zobaczyć Szamotuły z okresu międzywojennego. Powstały prawdopodobnie w 1927 r. film oraz komentarz do niego znajdziecie pod linkiem http://regionszamotulski.pl/pierwszy-film-krecony-w-szamotulach/.

Opublikowany przez Region szamotulski – portal kulturalno-historyczny Środa, 29 sierpnia 2018


Emocje tego dnia oddaje artykuł zamieszczony w „Tygodniku Parafii Szamotulskiej”:


„Tygodnik Parafii Szamotulskiej” 1939, nr 28


Uroczystość przekazania broni Szamotulskiemu Batalionowi ON. Zdjęcie – Narodowe Archiwum Cyfrowe


Narastanie konfliktów lokalnych

Na krótko przed wybuchem II wojny światowej Szamotuły były miasteczkiem zamieszkiwanym przez 9114 osób. W tej liczbie było około 700 osób narodowości niemieckiej i dużo mniej – niż się czasem przypuszcza – ludności żydowskiej, bo jedynie kilka rodzin.

W okresie od początku 1939 roku do wybuchu wojny z samych Szamotuł wyjechało 48 młodych Niemców, którzy za niemiecką granicą szkolili się, aby wziąć udział w przyszłej wojnie. Niektórych miejscowych Niemców oskarżono o znieważanie narodu polskiego, a w sierpniu 1939 roku szamotulski pastor Reinhold Giesel został – na podstawie decyzji wojewody – wydalony z Wielkopolski za głoszenie haseł rewizjonistycznych.

Jak wynika z tekstu opublikowanego w „Tygodniku Parafii Szamotulskiej”, miejscowa ludność niemiecka rozpowszechniała informacje o spadku wartości polskiej waluty, przez co podważała stabilność gospodarczą Polski. „Wojna toczy się w najlepsze – co prawda bezkrwawa wojna nerwów – którą musimy, na równi z każdym innym najazdem, wygrać” – pisał autor tekstu.

Ostatni numer cytowanego pisma ukazał się z datą niedzieli 27 sierpnia 1939 roku. W środę – 30 sierpnia ogłoszono powszechną mobilizację, w związku z czym odroczony został także początek roku szkolnego.   

Zamieszczone tu materiały z parafialnego tygodnika gromadziłam przy okazji, czytając publikowane na łamach pisma teksty o dziejach obrazu „Szamotuł Pani”. Pod sierpniowym odcinkiem – jak zwykle – znalazła się informacja: „ciąg dalszy nastąpi”. Nie nastąpił, historia została przerwana, podobnie jak życie wielu Polaków, którzy w piątek 1 września 1939 roku obudzili się w kraju ogarniętym wojną. Ginęli w wojnie obronnej, w obozach, egzekucjach, powstaniu warszawskim, wywiezieni na Wschód przez drugiego – sowieckiego – najeźdźcę. Był wśród nich ten, który z dumą przekazywał Szamotulskiemu Batalionowi ON uzbrojenie zakupione ze składek mieszkańców miasta i okolic. Dr Stanisław Owsiany na zawsze pozostał w lesie katyńskim.

Agnieszka Krygier-Łączkowska


Latem 1939 r. w Szamotułach pobrali się m.in. Barbara i Henryk Nowakowie (ślub 19.07) (por. wspomnienie http://regionszamotulski.pl/henryk-nowak-sportowiec-nauczyciel-i-trener/) oraz Leontyna i Teodor Wąsowscy (ślub 2.08) (por. tekst http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska-krawcowa-egzekucja-i-narodziny/).

„Tygodnik Parafii Szamotulskiej” 1939, nr 34

Wzrost nastrojów rewizjonistycznych – rezygnacja redakcji „Tygfodnika Parafii Szamotulskiej” z zamieszczania ogłoszeń niemieckiej firmy. „Tygodnik Parafii Szamotulskiej” 1939, nr 16

„Tygodnik Parafii Szamotulskiej” 1939, nr 19

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Zanim wybuchła II wojna wojna światowa2021-01-02T23:10:29+01:00

Nagrobek Jakuba Rokossowskiego – cenne dzieło Hieronima Canavesiego

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Nagrobek podskarbiego koronnego Jakuba Rokossowskiego z bazyliki w Szamotułach, czyli cenne dzieło włoskiego mistrza doby renesansu

Przy filarze otwierającym prezbiterium bazyliki kolegiackiej w Szamotułach znajduje się nagrobek podskarbiego koronnego Jakuba Rokossowskiego, wykonany przez Włocha Hieronima Canavesiego. Jest to jeden z ważniejszych zabytków tego kościoła, pod względem wartości artystycznych wymieniany zaraz po rzeźbie Chrystusa ukrzyżowanego z belki tęczowej i spiżowej płycie Andrzeja Szamotulskiego.


Postać Jakuba Rokossowskiego z nagrobka Hieronima Canavesiego. Zdjęcie Ireneusz Walerjańczyk


Twórca

Hieronim Canavesi (ok. 1525-82) najprawdopodobniej pochodził z Mediolanu i do Polski przybył około 1552 roku. Przez dłuższy czas współpracował w Krakowie z innym włoskim rzeźbiarzem – Janem Marią Mosca, zwanym ze względu na swoje pochodzenie z Padwy: Padovano (1493-1574). W 1562 roku po raz pierwszy Canavanesi został nazwany nadwornym artystą króla Zygmunta Augusta. W 1572 uzyskał obywatelstwo Krakowa, a rok później został starszym cechu murarzy i kamieniarzy.  

Uważa się, że dzieła obu twórców: Padovana i Canavesiego wywarły wielki wpływ na polską rzeźbę końca XVI i 1. połowy XVII w. Trzeba jednak dodać, że twórczość Padovana, którą cechuje finezja i miękkość linii rzeźbionych postaci, oceniana jest wyżej od prac Canavesiego.


Rzeźba Andrzeja I Górki – środkowa część nagrobka w katedrze poznańskiej. Zdjęcie z 1943 r.


Dzieła

Canavesi wykonywał głównie rzeźby nagrobkowe. Zachowały się tylko dwa podpisane przez niego nagrobki [„Opus Hieronimi Canavesi (…)”], oba znajdują się w katedrze poznańskiej. W kaplicy Najświętszego Sakramentu (inaczej: kaplicy Świętego Krzyża lub Górków) umieszczono monumentalny nagrobek rodziny Górków, powstały w 1574 roku. Ufundowany przez Andrzeja II Górkę nagrobek stanowi interesujące połączenie różnego typu rzeźb nagrobkowych. W niszach znajdujących się w środkowej części zostały umieszczone rzeźby postaci rodziców Andrzeja II: Andrzeja I Górki (1500-1551) i Barbary z Kurozwęckich (1500-1545). Są to wyobrażenia zmarłych w pozycji leżącej. Po bokach znajdują się figury stojące, które przedstawiają zmarłych biskupów z tej rodziny: Uriela (biskupa poznańskiego, ok. 1435-1498) i Łukasza II (biskupa włocławskiego, 1482-1542). Na cokole umieszczono płaskorzeźbę ukazującą klęczące postacie dzieci Andrzeja I i Barbary Górków. Całość wieńczy figura Chrystusa Zmartwychwstałego, pod nią oraz na dole po bokach umieszczone zostały kartusze z herbami. Postacie wyrzeźbione są z czerwonego marmuru, a obudowę wykonano z białego wapienia (w innych nagrobkach z piaskowca). Drugie dzieło dłuta Canavesiego, umieszczone w kaplicy Świętej Trójcy, to powstały w latach 1575-76 nagrobek biskupa Adama Konarskiego (1526-74), ufundowany przez kapitułę poznańską.

Warto dodać, że osoby z nagrobka Górków były ściśle związane z Szamotułami. Matką biskupa Uriela Górki była Katarzyna, córka Dobrogosta Świdwy Szamotulskiego. Jego bratanek Łukasz II został właścicielem części Szamotuł, gdyż ożenił się z jedyną córką Andrzeja Świdwy Szamotulskiego (swoją dalszą kuzynką). W dojrzałym wieku złożył wszystkie urzędy, przyjął święcenia i został biskupem. Pochowany w katedrze Andrzej I był synem późniejszego biskupa i kolejnym właścicielem części Szamotuł. Synowie Andrzeja I nie spoczęli już w rodzinnym grobowcu. Pochówek w katedrze najwcześniej zmarłego z nich Łukasza III (męża Halszki) zablokował biskup Adam Konarski, uwieczniony później na 2. nagrobku Canavesiego. Było to związane z faktem, że wszyscy trzej bracia z ostatniego pokolenia Górków (zmarli bezpotomnie) byli luteranami.


Płaskorzeźba z nagrobka rodziny Górków. Klęczący synowie Andrzeja I nie zostali pochowani w katedrze ze względu na wyznanie. Zdjęcie z 1998 r.


Inne dzieła Canavesiego albo się nie zachowały, albo nie były sygnowane. Do tej grupy nagrobków uznawanych za dzieła włoskiego rzeźbiarza zaliczany jest nagrobek Jakuba Rokossowskiego z bazyliki kolegiackiej w Szamotułach. Podobnie jak inne prace Canavesiego wykonany jest z piaskowca i czerwonego marmuru. W części środkowej znajduje się postać rycerza w zbroi, w pozycji półleżącej, z mieczem, buławą i stojącym w nogach hełmem. Na umieszczonej poniżej tablicy w języku łacińskim wymieniono zasługi zmarłego. Na górze usytuowany jest kartusz z herbami: Glaubicz, Łodzia, Leliwa i Świnka. Herb Glaubicz należał do ojca Jakuba – Macieja, Łodzia – do matki Anny z Rąbińskich, Leliwa – babki ze strony ojca – Anny Ostrowieckiej, Świnka – babki ze strony matki – Anny Czackiej. Nagrobek okalają gzymsy i pilastry, czyli płaskie filary. W 2000 r. nagrobek przeszedł renowację.

Jakub Rokossowski

Nie wiadomo, czy Hieronim Canavesi i Jakub Rokossowski kiedyś się spotkali. Jakub Rokossowski (ok. 1524-1580) zmarł nagle w Krakowie, w czasie jednej z wielu swoich podróży. Czy planował swój nagrobek za życia jak Andrzej Szamotulski (zmarły w 1511 roku), który sam w znanym zakładzie Vischerów w Norymberdze zamówił spiżową płytę nagrobną, umieszczoną po jego śmierci w kościele w Szamotułach (zob. http://regionszamotulski.pl/plyta-nagrobna-andrzeja-szamotulskiego/). Chyba jednak nie. Wykonawcą testamentu Jakuba Rokossowskiego był siostrzeniec – ks. Jan Pawłowski, to jego starania przyczyniły się także do umieszczenia w szamotulskim kościele nagrobka zmarłego.

W momencie śmierci Jakub Rokossowski sprawował funkcję podskarbiego koronnego, był osobą znaną w ówczesnej Rzeczypospolitej, o jego zaletach pisali w swoich utworach  Mikołaj Rej i Andrzej Trzecieski (przed 1530-1584) – poeta polsko-łaciński, tłumacz i działacz reformacyjny, do którego tekstów kilka swych utworów napisał Wacław z Szamotuł.

Właścicielem części tzw. klucza szamotulskiego, czyli połowy miasta oraz wsi Gąsawy (dzisiejszych Gąsaw) oraz części we wsiach: Gaj, Gałowo, Jastrowie (Jastrowo), Kępa , Nowawieś i Szczuczyn, Jakub Rokossowski został w 1579 roku, czyli na rok przed śmiercią. Odkupił je od Stanisława – ostatniego z potężnego rodu Górków, który odziedziczył majątek po swoim bracie Łukaszu III. Inną część majątku podskarbiego Rokossowskiego stanowił Sieraków z 11 okolicznymi wsiami, a także miasteczko Margonin (dziś w powiecie chodzieskim), 2 wsie w powiecie wschowskim oraz części w rodzinnym Rokosowie i Żytowiecku (powiat kościański).


Rzeźba postaci Jakuba Rokossowskiego z nagrobka w bazylice kolegiackiej. NAC, zdjęcie z 1934 r.


Od 2. połowy XV w. Szamotuły były podzielone między dwóch właścicieli; początkowo należeli oni do dwóch różnych gałęzi rodu Świdwów Szamotulskich. Po podziale miasta dotychczasowy zamek (zamek świdwiński), znajdujący się w miejscu późniejszego klasztoru franciszkanów, przestał wystarczać. Andrzej Świdwa Szamotulski zbudował więc zamek północny (dzisiejszy zamek Górków). Po śmierci Andrzeja Szamotulskiego w 1511 zamek i tę część majątku Szamotulskich przejął zięć Łukasz II Górka, który zamek następnie rozbudował (więcej o rodzinie Szamotulskich w tekście http://regionszamotulski.pl/szamotulscy/).

Do Jakuba Rokossowskiego – jak wspomniano – należała przejęta od Górków, północna, część Szamotuł. Właścicielem południowej części miasta był wówczas Jan Świdwa Szamotulski. Na prośbę obu właścicieli król nadał Szamotułom prawo do odbywania dwóch jarmarków w roku.

Działalność publiczna Jakuba Rokossowskiego wypadła na lata panowania 3 polskich królów: Zygmunta Augusta, Henryka Walezego i Stefana Batorego. Był wielokrotnie posłem na sejm, uczestniczył w dyskusji nad warunkami unii polsko-litewskiej. Odegrał dość istotną rolę w czasie bezkrólewia po śmierci Zygmunta Augusta i przygotowań do pierwszej wolnej elekcji. Po wyborze na tron Henryka Walezego wraz z biskupem krakowskim i wojewodą podolskim czuwał nad przygotowaniami do koronacji i pogrzebu poprzedniego władcy. Podskarbim koronnym został za czasów kolejnego władcy – Stefana Batorego. Był człowiekiem niezwykle przedsiębiorczym. Przez lata dzierżawił od kolejnych władców cła, to znaczy w imieniu króla organizował ich pobór, odprowadzał do kasy królewskiej określoną kwotę, a nadwyżkę zostawiał dla siebie. Sprawując tę niewdzięczną funkcję, zyskał bardzo dobrą opinię i jeszcze po latach jego postępowanie stawiano za wzór. Pod koniec życia zaangażował się w przemyśle solnym i współzarządzał mennicą królewską w Olkuszu.

Nagrobek Jakuba Rokossowskiego znajduje się na filarze otwierającym dzisiejsze prezbiterium szamotulskiej bazyliki kolegiackiej. Dziwić więc może informacja, że Rokossowski najprawdopodobniej był protestantem (luteraninem). Warto jednak uświadomić sobie, że w XVI w. Szamotuły stanowiły silny ośrodek reformacji. W 1569 r. została oddana przez właścicieli miasta luteranom, a po 1573 roku braciom czeskim. Mimo nadzoru nad kolegiatą tych ostatnich od 1575 roku katolicy znów mogli odprawiać tam nabożeństwa, a w 1594 roku odzyskali ją na stałe. Świątynię przekazał im wówczas wnuk Jakuba Rokossowskiego, noszący to samo imię i nazwisko co dziadek.

Nagrobek Andrzeja I Górki i jego żony Barbary z Kurozwęckich, katedra w Poznaniu. Rysunek Atanazego Raczyńskiego, 1842 r.

Nagrobek rodziny Górków. Zdjęcie z okresu międzywojennego

Nagrobek bpa Adama Konarskiego, katedra w Poznaniu. Zdjęcie z 1930 r.

Nagrobek Jakuba Rokossowskiego, bazylika kolegiacka w Szamotułach. Zdjęcie Ireneusz Walerjańczyk

Kartusz herbowy, nagrobek Jakuba Rokossowskiego

Nagrobek rodziny Górków. Fotopolska, zdjęcie z 2014 r.

Rzeźba Barbary z Kurozwęckich, nagrobek rodziny Górków. Zdjęcie z 1998 r.

Nagrobek bpa Adama Konarskiego. Zdjęcie ze zbiorów AMP

Nagrobek Jakuba Rokossowskiego – cenne dzieło Hieronima Canavesiego2022-02-20T12:35:51+01:00

Maria Wicherkiewiczowa – Szamotuły w 1879 r., wspomnienia (część 2.)

Maria Wicherkiewiczowa

Wspomnienia z Szamotuł

z roku 1879

(część 2.)

O autorce wspomnienia:

Maria Wicherkiewicz (z domu Sławska) urodziła się w 1875 roku w Szamotułach, zmarła w 1962 roku w Poznaniu. Ojciec Stanisław był prawnikiem, uczestniczył w powstaniu styczniowym, powołany do wojska pruskiego brał udział w wojnie prusko-francuskiej (1870-71). W latach 1871-79 zajmował stanowisko sędziego w Sądzie Rejonowym w Szamotułach. Zamieszkał tu wraz z żoną – Konstancją z domu Ziołecką, najstarszą córką i nowo narodzonym synem Rogerem (późniejszym architektem). W Szamotułach urodziły się kolejne dzieci małżeństwa: Zofia Konstancja i Maria. Później – po objęciu stanowiska sędziego w Poznaniu – przyszło na świat jeszcze dwoje dzieci.

Maria od wczesnej młodości uczyła się malarstwa, malowała głównie portrety kobiet, widoki zabytków i martwe natury. W 1894 roku wyszła za mąż za dwadzieścia lat od siebie starszego lekarza okulistę Bogdana Wicherkiewicza, z którym doczekała się trojga dzieci: Janiny, Izabelli i Stefana. Po 1904 roku zajęła się działalnością literacką i dokumentalistyczną. W prasie poznańskiej publikowała wiersze i opowiadania. Zajęła się także historią Poznania, dużo czasu poświęciła badaniom archiwalnym. Ich efektem były publikacje dotyczące przeszłości Poznania i jego zabytków (m.in. Zamku Królewskiego, pobytu Napoleona, historii szlachty poznańskiej), w 1916 wydała pracę źródłową poświęconą Pałacowi Działyńskich. W 1932 roku opublikowała powieść Łódź w purpurze, poświęconą dziejom rodu Górków, zajmowała się także losami swojej babki Matyldy Ziołeckiej. Ostatnią książkę – powieść historyczną Jan Quadro z Lugano wydała w wielu 85 lat.

14-letnia Maria Sławska, zdjęcie ze zbiorów Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk


Objaśnienia:

1.Budynek przy Rynku (dziś nr 10) powstał na potrzeby Kasyna Obywatelskiego w 2. połowie lat 30. XIX w. Było to miejsce spotkań towarzyskich Polaków (okolicznych ziemian i elity miasta), a także centrum myśli niepodległościowej i ośrodek koordynowania działań społecznych w Szamotułach i powiecie. W tym samym budynku działało założone w 1840 r. Towarzystwo Zbieraczów Starożytności Krajowych, jako pierwsze na terenach polskich zajmujące się badaniem pradziejów i gromadzeniem eksponatów muzealnych. Obie organizacje po kilku latach działania zostały zlikwidowane przez władze.

W połowie XIX w. rodzina Mamelsdorfów otworzyła w tym budynku „Hotel de Gielda” z dyliżansem konnym.

2.Dr Feliks Studniarski (1835-1886) zamieszkał w Szamotułach w 1863 r. Przez wiele lat pełnił funkcję dyrektora zarządu szamotulskiego Banku Ludowego (powstałego w 1866 r.), którego celem była obrona i wsparcie działalności gospodarczej Polaków. Należał też do grona powstałego w Szamotułach Towarzystwa Przemysłowców. Był członkiem zarządu komitetu Towarzystwa Pomocy Naukowej na powiat szamotulski. Udzielało ono wsparcia materialnego w postaci stypendiów uzdolnionym uczniom gimnazjum i studentom. Należał do Wydziału Lekarskiego Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk.

Maria Wicherkiewicz na rysunku Władzimierza Bartoszewicza. Zbiory PTPN.

Fotografia powstała  pomiędzy rokiem 1905 a 1918, widoczne tu drzewo uznano za najpotężniejszy wiąz w Wielkopolsce (znajdującej się pod zaborem pruskim Prowincji Poznańskiej). Wiąz, nazywany wiązem Marysieńki, mierzył wtedy około 28 metrów wysokości i 9 metrów w obwodzie. Przetrwał do początku lat 80. XX w. (więcej na ten temat w artykule http://regionszamotulski.pl/wiaz-przy-kosciele-w-szamotulach/). Źródło zdjęcia: Fotopolska.


O przeszłości Szamotuł opowiadano nam często, choć mnie to bardzo nudziło: o muzyku Wacławie, o powstańcu Callierze, o muzyku profesorze Szarwence itd. Mnie małą nie interesowały te gawędy. Więc patrzałam oknem na pustą ulicę.

– Tatusiu, co za osobliwa chwila ‒ ani jednego człowieka na ulicy!
– Tu w Szamotułach takie chwile niestety częste ‒ westchnął ojciec. Żadna znakomitość się nie ukazuje!

Przypuszczalnie zimą miasteczko na krótko się ożywiało. I to w czasie karnawału. W centrum miasta w ratuszu czy tak zwanej giełdzie [1] o trzech sklepionych oknach urządziły honoracje miasta [najważniejsi obywatele] zabawy i bale. Ponieważ mrozy mocne, a dorożek nie było, zarzucały damy idąc na bal na futra jeszcze kołdry i pluszowe swetry. Dziwiłam się nieraz opatulonym postaciom, które później zrzucały ciepłe osłony. A potem damy w tarlatanach, gazach, tiulach [cienkie tkaniny] tańczyły polki, galopady, tyrolienki, mazury ‒ do samego rana. Były to wesołe chwile Szamotuł.


Rynek w Szamotułach, po prawej stronie hotel de Gielda. Pocztówka z okresu 1905-18. Źródło: Widoki Powiatu Szamotulskiego na starych pocztówkach 1898-1945, Szamotuły 2016.


Ruch handlowy koncentrował się w rynku, rozpoczynał się z wiosną. Miniaturowy dom towarowy, gdzie było wszystko ‒ od zabawek do maszyn rolniczych ‒ posiadał pan Zapałowki, radny miejski. Piekarnię dobrze zaopatrzoną prowadził pan Kober. Rumiany, w białym fartuchu polecał swe gryski i wyborne kajzerki. Licznych pacjentów z miasta i okolicy leczył doskonale doktor p. Studniarski [2]. Jego żona (z domu Chosłowska) była serdeczną przyjaciółką mojej matki.

Szamotuły, miasto dostojne, spokojne ‒ nabierały wesołego wyrazu przez okoliczną, pełną żywiołowego temperamentu ludność, znaną z wesołości, pracowitości i staropolskich obyczajów. Dorodne postacie wieśniaków w granatowych sukmanach, kapotach, niemniej urodziwe gospodynie w pasiastych narzutach. Dziewczęta w gorsecikach, szerokich spódnicach, fartuchach i białych czapeczkach odznaczały się wdziękiem i zgrabnością. Miejsce popisu młodzieży w szamotulskich pięknych strojach to odpusty i jarmarki. Po karczmach i oberżach dudnią wtedy kobzy i dudy, zawodzą skrzypki, zachęcając do tańca i śpiewu. Śpiewano: 

„A bodajeś pstrąga zjadła z twoją urodą. Nawieszałaś koralików, czynisz się młodą”. Szamotulskie słynęło z tanecznego rozmachu i wesołego tempa piosenek mieszkańców z Gałowa, Objezierza, Kępy, Oporowa.


Źródło zdjęcia: Muzeum – Zamek Górków


Zabierano nas, dzieci również na jarmarki. Były to zjazdy kupieckie, tradycyjne, bo datujące „swym prawem targowym” już od roku 1284. Wtedy zapełniał się rynek budami z pajacami, lalkami, konikami. Specjalnością był kiosk z andrutami „luftszlangą”, „panieńską skórką” [późniejsza nazwa: „pańska skórka”, domowe cukierki czy raczej pianki]. Najwięcej przyciągał namiot amerykańskiego fotografa.

Czasami odwiedzał nas dziadek, sędzia z Kościana Roman Ziołecki, pan w befkach, halsztuchu [późniejsza nazwa: „halsztuk”, trójkątna chustka zawiązywana przez mężczyzn pod szyją, potem zastąpił ją krawat], długim surducie. Opowiadał kiedyś scenę z powstania. Jego okrzyk i marsową postać zapamiętałam sobie dobrze. Wkrótce potem zmarł ten doskonały prawnik, literat, tłumacz klasyków, powstaniec z r. 1831, człowiek szlachetny i prawy.

Typów, których powierzchowność nie ulega zmianie, było wówczas dużo. Znaszają ciągle staroświeckie ubrania, noszą wysokie kapelusze, opierają się na lasce z złotą gałką. Idą powoli, bez pośpiechu, zwykle o tej samej godzinie, gromadząc się w małej kawiarence, by politykować, lub wspominać dawne czasy. W parterowych oknach małych domków wychylają się starcy w czapeczkach, paląc długie fajki czy cybuchy; obok matrona w wysokim koku robi na drutach wełniane pończochy. Patrząc ciągle w ulicę, oczekując czegoś, co się nie zdarzy ‒ zbiegowiska czy awantury. Dzieci grają w klipę lub kamienie. Czasem powóz wolno przejeżdża, wzniecając tumany kurzu. I znów cisza zalega zaułek. Zza narożnika wyłania się dziwaczna sylwetka, których tu dużo. Nigdy nie zabraknie oryginałów na bruku małomiejskim ‒ czy to w dworkach obrośniętych winem czy kamieniczkach rynku.


Rynek w Szamotułach, pierzeja zachodnia. Widoczna figura św. Jana Nepomucena, ok. 1908 r. stanął obok niego słup ogłoszeniowy z zegarem (więcej na ten temat w artykule http://regionszamotulski.pl/figura-sw-jana-nepomucena/). Pocztówka z okresu 1905-06. Źródło: Widoki Powiatu Szamotulskiego na starych pocztówkach 1898-1945, Szamotuły 2016.


Wśród honoracji miejskich w zaścianku szamotulskim wyróżniała się zażywna postać pani Zapałowskiej w mantyli aksamitnej [pelerynie] na sutej sukni. Wdowa po ławniku pani Krzyżanowska miała dziwne pojęcie gościnności. Jedna ze starych dam w ogromny pompadur zgarniała ciasta będąc na wizycie. Na drugi dzień poczęstowała nimi zaproszonych gości.

Na drodze ku Wronkom stał parterowy domek, którego ściany rozszerzały się pod nawałem gości odwiedzających panią Michalinę Kierską, córkę generała Węgierskiego (http://regionszamotulski.pl/gen-emilian-wegierski/). Tam to poznała jako młoda panienka arkana sztuki kulinarnej u kuchmistrza Francuza Dijeon. Piekła słynne ptysie. Jeden z panów po zjedzeniu czterech dostał kilkugodzinnej czkawki. Musiał jechać do Poznania, gdzie doktor Niemiec poradził krople miętowe. („Przekrój” piszący na temat czkawki swego czasu, tego niezawodnego środka przeciw czkawce nie polecił).

Magnesem przyciągającym młodzież do dworku były córki, dwie urocze, wesołe brunetki: Eda [Eugenia] i Wanda. Po stracie majątku prowadziły panny Kierskie pewien czas piekarnię w Szamotułach. Szczegół ten specjalnie podnoszę, gdyż w owych czasach kobieta pracująca była osobistością mało popularną, zaliczoną do „emancypantek”. Równocześnie założyły w Poznaniu piekarnię dwie dawne magnatki – ziemianki ‒ Jadwiga i Maria Kierskie. I jednym i drugim nie powiodło się z piekarnią. Nic nie potrafiło złamać humoru i wesołości panny Edy, która szła przez życie śpiewając i śmiejąc się jak pasikonik z bajki Lafontaina. Raz tylko widziałam łzy w oczach Edy, gdy podlewała białe róże na grobie narzeczonego, młodo zmarłego prawnika Grabowskiego.

Wiosną bywało pięknie. Przedmieście w gęstwinie bzów i jesionów, sady i ogrody łączyły się z podmiejskimi łąkami. Na tle zielonych pól grały w słońcu żywymi barwami sukmany kmieci i bogate stroje gospodyń. W niedzielę, w czasie odpustów tłum ludzi otaczał starożytny kościół szamotulski. W głównym ołtarzu lśnił srebrem ram i wotami ołtarz polowy Jana Sobieskiego, przywieziony spod Wiednia i darowany przez Jana Korzbok Łąckiego [3]. Chóry śpiewały słynną pieśń do matki Boskiej Szamotulskiej. I tak ludność i otoczenie tworzyły oazę polskości, odporną na zakusy germańskie. Kościoły, szkoła parafialna, ochronki, probostwo tworzyły jakby odrębny świat dla siebie, placówkę nie tylko kulturalną ale i patriotyczną. O nią rozbijały się fakle germanizacji.

Były to czasy „Kulturkampfu”. Ówcześni duchowni dawali dowody ofiarności i hartu. Około 700 księży było uwięzionych. Tak też ówcześni proboszczowie szamotulscy znosili prześladowanie bismarkowskie. Wspomnę tu inną kartę z dni małego miasta. Od lat [moich] najmłodszych, przez przeciąg może 30 lat, z losami Szamotuł związany był proboszcz ks. Wilczewski [4]. Typ niezwykły i oryginalny. Kościsty, wysoki, posiadający wybitne rysy, niespokojnie biegające czarne oczy, ożywiona gestykulacja. Mówił umyślnie gwarą. W dni odpustu trzaskały bicze powozów Goślinowskich z Kępy, Kościelskich ze Śmiłowa, Mycielskich lub Turnów i płoszyły gołębie, kury, perlice. Na progu stał proboszcz, zażywając tabaki, to machając czerwoną, niezwykłych rozmiarów chustką do nosa. Czasem szeptał młodemu wikaremu: „A ostrzegam przed starą Kościelną [?], to najgorsza z całej parafii, jak zacznie przypominać a to kolędy, nowenny, a to różańce, a oktawy, a pieśni przygodne ‒ to chwili nie będziesz miał spokoju, tak cię zapląta w nabożeństwa”. 


Fasada wschodnia i zachodnia kościoła kolegiackiego. Od strony zachodniej za czasów, kiedy w Szamotułach mieszkała rodzina Sławskich, było tylko jedno (środkowe) wejście. Pocztówki z okresu 1905-1918. Źródło: Widoki Powiatu Szamotulskiego na starych pocztówkach 1898-1945, Szamotuły 2016.


Stary proboszcz szamotulski miał swoisty sposób wyrażania się i obcowania z ludźmi. Mimo oryginalności, a może dlatego, był lubianym przez parafian. Celował w zręcznym omijaniu kazań, gdy mu zabrakło czasu na przygotowanie się, zwłaszcza na niedzielę. Przecierał wtedy czerwoną chustką oczy, niby, że nie może przeczytać notatek. I wtedy nagle zaintonował pieśń do Matki Boskiej Szamotulskiej, podjętą przez tłum wiernych. Gdy umarła zacna i sędziwa pani Zapałowska, należąca do honoracji miasta, przyszła delegacja z prośbą o mowę pogrzebową. Prałat obiecał i miał zamiar dobrze się przygotować, by sławić cnoty zmarłej. Ale cóż ‒ na probostwie są ciągle goście, trzeba ich przyjmować, nie ma czasu na skupienie myśli. Zakłopotany prałat stoi nad trumną, namyśla się, co mówić, a publiczność czeka. Więc chrząknął i zawołał: „Znaliście dobrze nieboszczkę Zapałowską i ja ją też dobrze znałem. Co wam tu będę wiele gadał ‒ a światłość wiekuista niech jej świeci na wieki wieków…” Mówca zażył tabaki i machnął chustką na znak zakończenia oracji ‒ tej najkrótszej ze wszystkich mów pogrzebowych. Czasem wywołał konsternację, stylem jemu właściwym, przerywanym charakterystycznym gestem rozłożonych rąk.

Pamiętałam z późniejszych lat rozmowy, kiedy już był starcem, owe dziwne czasem wypowiedzi. Ktoś opowiada, że do kolacji prowadził ładną aptekarzową. Na to proboszcz: „A toś ty jadł dużą łyżką!” Krótko przed jego śmiercią malowałam jego portret. „Maluje mnie Malka i to na olejno” ‒ chwalił się parafianom. Kiedy umierał, odwiedziła go stara pani Kościelska [5]. Sędziwy kapłan domyślił się gorliwej intencji swej parafianki i to go gniewało, więc rzekł: „Niepotrzebnie się pani fatygowała. Wszystko było ‒ sakramenta i oleje, i… i to, co ma być ‒ wszystko jak się należy”. 

Dykteryjki, facecje opowiadane przy tabace i machaniu czerwoną chustką miały staropolski, swoisty charakter, jakąś nutę jowialności. Toteż głowę pełną ekspresji uwiecznił w portrecie sławny malarz niemiecki Adolf Mencel, poznawszy ks. Wilczewskiego w Kissingen, a niemiecka żona starosty ówczesnego napisała powieść o ks. Wilczewskim na tle Szamotuł pod tytułem: Kto rzuci pierwszy kamieniem… 


Ul. Kapłańska w okresie 1905-1915. Budynek probostwa powstał w 1853 r., starszy o 20 lat jest kolejny budynek (obecnie mieszkanie kościelnego), za czasów ks. Wilczewskiego (1874) powstał wikariat. Parafia odstąpiła część swojej ziemi pod budowę szkoły; budynek wzniesiono w 1873 r., a rozbudowano w 1899 r. Źródło: Fotopolska.


Wychowanie młodzieży za pruskich czasów nie było łatwe. Jako dziecko nie pojmowałam troski rodziców o polskie wykształcenie. W szkółce oficjalna nauka była niemiecka, więc uczono języka polskiego prywatnie, ale i język niemiecki należał do ogólnego wykształcenia. Każdy dom polski stawał się oazą polskości i patriotyzmu. Walka była nieraz ciężka. Starano się niemczyć ludność polską przez szkołę, przez nasyłanie urzędników i wojska. W tych warunkach życie małomiejskie stawało się specjalnie uciążliwe. Atmosfera była ciężka i niewesoła, przyszłość pełna nieufności i zwątpienia. Pozornie powiększała się liczba obywateli, gdyż zbankrutowani ziemianie przeprowadzili się do miasteczka i tam prowadzili życie pozbawione głębszej treści. Charakterystycznym na owe czasy był drobny epizod, z którego często się śmiano. Gazeta niemiecka „Die Post” napisała przez pomyłkę o następcy tronu zamiast der Kronprinzder Kornprinz. Zarządzono sprostowanie. Chochlik drukarski spłatał figla po raz drugi ‒ w sprostowaniu napisano der Knorprinz. Wreszcie wytoczono gazecie proces o obrazę majestatu.

Mimo częstych wyjazdów do Poznania, zabaw zimowych i wycieczek wiosną w okolicę, odczuwali rodzice moi nudę i jednostajność. Wizyty krewnych doktorstwa z Kościana, sędziny Lewandowskiej, Ziołeckich rozweselały naszą rodzinę i w szał radości wprawiały dzieciarnię. Najgorszą do zniesienia była jesień, kiedy dla [z powodu] błota i kałuż nie można było używać przechadzek. Później dla ostrych mrozów trzeba było siedzieć w domu. Umeblowanie w tej wiktoriańskiej epoce było ‒ już nie chcę mówić niegustowne, ale wysoce niepraktyczne. Stół okrągły, wywrotny, o jednej nodze, chwiał się pod ciężarem wysokiej lampy naftowej o ciężkim kloszu, grożąc wywróceniem się i pożarem. Znów sofka krótka o wysokim oparciu była istną pułapką dla gości, a źródłem uciechy dla dzieci, które ją przewracały przy zabawie. Liczne stołeczki do oparcia nóg, dywaniki, etażerki, stoliczki do kwiatów, pudełka do szycia, albumy ‒ nie upiększały pokoi, ale były źródłem pomysłowych zabaw. Zwłaszcza w czasie nieobecności rodziców, kiedy to stawiano barykady, pawilony, namioty i przebierano się, bawiąc się w Indian lub rozbójników.


Ul. Dworcowa (ten odcinek nosił wówczas nazwę: Klasztorna) w okresie 1905-06. Po lewej stronie Kriegerdenkmal pomnik ku czci żołnierzy pruskich, którzy zginęli w czasie wojny prusko-austriackiej (1866) i prusko-francuskiej (1870-1871). Wzniesiono go w 1896 roku, a po odzyskaniu przez Polskę niepodległości przeniesiono na nieistniejący już dzisiaj cmentarz ewangelicki (więcej o pomnikach z tego samego miejsca w artykule ). Źródło: Fotopolska.


Ojciec mój (Stanisław Sławski) i matka (Konstancja z Ziołeckich) planowo i konsekwentnie byli oddani wychowaniu dzieci. Tematów do rozmowy nie brakowało w owe jesienne deszczowe wieczory. Żywym jeszcze wspomnieniem żyły przejścia w wojnie francusko-pruskiej w r. 1870 i niesamowite przygody ojca mego w tej kampanii. Ja jednak nie doceniałam różnych rzeczy: np. to, że ojciec z wojny przywiózł tylko dwie książki Contes de fee i A de Karr: Les fleurs animees, a wojskowi niemieccy wycinali z ram cenne obrazy, zwijali je w rulon i przywieźli w tornistrach jako Kriegsbeute [łup wojenny].

Leniwie płynęły dni szamotulskie, zwłaszcza dla rodziców ‒ to był już ósmy rok pobytu. Aż nagle niespodziewanie nastąpiła zmiana. Wbrew ówczesnej polityce, kierującej wyższych i niższych urzędników na zachód, w celach germanizacji, ojciec mój zamiast być wysłanym na zachód, otrzymał nominację na sędziego w Poznaniu. Skończyła się dla mnie sielankowa młodość, dla rodziców wygnanie. Radość wielka zapanowała w rodzinie, lubiącej bądź co bądź odmianę. W porównaniu z Szamotułami był Poznań wielkim miastem pełnym atrakcji i dogodnych warunków życia. Małe miasta nie miały wówczas kanalizacji [6]. Wodę do mieszkań przynoszono wiadrami ze studni w podwórzu. Jesienią i zimą błoto i woda zalegały ulice źle oświetlone. Cieszyliśmy się więc na zmianę warunków.

Tak to niegdyś bywało w Szamotułach. Przeszło minęło. Czas przemknął, trącił skrzydłem w struny, budząc wspomnienia z lat dziecięcych.


Obszerne fragmenty wspomnień opublikowanych w Kalendarzu Ziemi Szamotulskiej 1958 pod red. Romualda Krygiera.

Opracowanie Agnieszka Krygier-Łączkowska


Objaśnienia:

3.Według tradycji właściciel Szamotuł Jan Korzbok-Łącki miał w 1683 r. zabrać ze sobą pod Wiedeń szamotulski obraz Matki Bożej. Przed bitwą z Turkami przy ołtarzu z tym obrazem odprawiono mszę św., w której uczestniczył król Jan III Sobieski. Po tym wydarzeniu ołtarz ten znalazł się w kolegiacie, a przed II wojną światową płyta z tego ołtarza miała zostać umieszczona jako tło szamotulskiej ikony.

4.Ks. Tertulian Wilczewski (1841-1907) urodził się w Grodzisku Wlkp. Kształcił się w rodzinnej miejscowości oraz w Lesznie (matura 1861 r.). Studiował w seminarium duchownym w Poznaniu i Gnieźnie, gdzie w 1864 r. przyjął święcenia kapłańskie. Był wikariuszem w Opalenicy, Sulmierzycach i Obornikach oraz kapelanem w Poznaniu. Od 1867 r. pracował w Szamotułach: najpierw jako mansjonarz i kapelan wojskowy, a od 1869 r. jako proboszcz parafii kolegiackiej. W latach 90. otrzymał tytuł honorowego obywatela Szamotuł.

Jego zasługą był gruntowny remont kościoła kolegiackiego, przeprowadzony w latach 80. i 90. XIX w. Zmieniono wówczas dach świątyni, dobudowano nową kruchtę, wykuto dwa wejścia obok środkowego (od strony zachodniej). w znacznym stopniu zmieniło się też wnętrze kościoła: pojawił się nowy ołtarz (św. Krzyża), ambona, droga krzyżowa i witraże. Na cmentarzu wybudowano nową bramę i sygnaturkę, powstał też dzisiejszy wikariat.

Ks. Wilczewski wspierał założone w jego czasach organizacje kościelne, przyczynił się do sprowadzenia do Szamotuł sióstr służebniczek Maryi i założenia przez nie ochronki i lazaretu. Działał społecznie i w polskim ruchu spółdzielczym. W Banku Ludowym w Szamotułach pełnił funkcję członka zarządu ‒ kontrolera i dyrektora. W latach 80. był członkiem Rady Nadzorczej Towarzystwa Akcyjnego Drukarni „Kuriera Poznańskiego”. Działał w powiatowym komitecie Towarzystwa Naukowej Pomocy w Szamotułach oraz wspierał finansowo działalność Towarzystwa Czytelni Ludowych. Był członkiem Wydziału Historyczno-Literackiego PTPN.

Był represjonowany przez ówczesne władze zaborcze. Spoczywa na cmentarzu w Szamotułach.

(Na podstawie: Piotr Nowak, Dzieje bazyliki kolegiackiej oraz parafii Matki Bożej Pocieszenia i św. Stanisława Biskupa w Szamotułach, Szamotuły 2018).

5. Stanisława Jadwiga Kościelska z domu Żerońska (1838-1918), żona Bolesława Kościelskiego.

6.Wodociągi i kanalizację uruchomiono w Szamotułach na początku XX w. W 1906 r. przy ul. Strzeleckiej (dziś Wojska Polskiego) powstała wieża ciśnień i kompleks budynków miejskich wodociągów. Obiekty zaprojektowała firma Heinricha Schevena z Düsseldorfu (por. tekst http://regionszamotulski.pl/szamotulska-wieza-cisnien/).

Nawa główna i prezbiterium w okresie 1905-1918. Na fotografiach widać elementy wyposażenia, które pojawiły się w latach, kiedy proboszczem był ks. T. Wilczewski: ambonę, stacje drogi krzyżowej, witraże. W tamtym okresie powstały też witraże i malowidło nad prezbiterium.

Pocztówki z okresu 1905-1918. Źródło: Widoki Powiatu Szamotulskiego na starych pocztówkach 1898-1945, Szamotuły 2016.

Maria Wicherkiewiczowa – Szamotuły w 1879 r., wspomnienia (część 2.)2021-10-05T11:15:27+02:00

Młyn żytni w Szamotułach

Młyn żytni w Szamotułach

W 1905 r. Żyd Israel Gorzelańczyk uruchomił młyn przy ulicy Młyńskiej. Był to trzeci młyn w Szamotułach, gdyż istniały już dwa inne: Szymona Bluma oraz Braci Koerpel (najpierw przy ul. Dworcowej, później – w 1927 r. – zbudowali duży obiekt przy ulicy Chrobrego).

Zdjęcia młyna sprzed przebudowy i po niej – Jerzy Walkowiak

Na temat Gorzelańczyka udało mi się znaleźć niewiele informacji. Urodził się w Szamotułach, w 1890 r. wziął ślub w Ostrowie Wielkopolskim z Reginą Ehrlich. W 1894 r. urodziła się ich córka Nathalie, a w 1898 r. druga córka Meta. Od kwietnia 1919 r. Gorzelańczyk zasiadał w pierwszej polskiej Radzie Miasta w Szamotułach. Do rady wybrano 9 Polaków, 2 Niemców i 1 Żyda. Pod koniec 1919 roku, albo na początku lat 20., Gorzelańczyk wyjechał do Niemiec.

Kolejnymi właścicielami tego obiektu byli Janiszewski, Sosnowski oraz Litwiński (co najmniej od kwietnia 1923 r.). Edward Litwiński prowadził młyn pod nazwą „Polski Młyn Parowy”. Był znanym szamotulskim przedsiębiorcą oraz działaczem społecznym. W 1928 r. wszedł do Zarządu Koła Miejscowego Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej. A rok później, 6 października 1929 r., roku został wybrany do Rady Miejskiej w Szamotułach. Podczas pierwszego posiedzenia nowej rady, 2 stycznia 1929 r., Litwińskiego wybrano przewodniczącym Rady Miejskiej w Szamotułach. Od 1929 r. wchodził również w skład Komisji Rewizyjnej Miejskiej Komunalnej Kasy Oszczędności w Szamotułach.


Pocztówka z 1905 r. (na dole na zdjęciu młyn Gorzelańczyka) oraz plan sytuacyjny sporządzony na początku lat 20. XX w.


Wielki kryzys gospodarczy dotknął również młyn parowy Litwińskiego. Aby zapobiec wykupieniu zakładu przez zagraniczny kapitał, 15 maja 1930 r. odbyło się zebranie, w czasie  którego Litwiński przedstawił projekt założenia spółdzielni. „Gazeta Szamotulska” z 17 maja 1930 r. tak zrelacjonowała to zebranie:

(Zagrożona placówka). We czwartek, dnia 15. b. m. odbyło się na sali Rady Miejskiej) o godz. 6-tej po południu zebranie zaproszonych obywateli celem stałego zatrudnienia młyna parowego p. E. Litwińskiego i to przez stworzenie spółdzielni. Zebranie zagaił p. mec. Wosik. Dłuższe przemówienie o ważności tej placówki, która skutecznie powinna konkurować z Żydami, wygłosił adw. Grybski. Jako rzeczoznawca techniczny i handlowy przemawiał p. Jan Krzyżanowski, podając wraz z Litwińskim projekt założenia spółdzielni, z czym ogólnie się zgadzano. Dalej przemawiał p. Litwiński, przedstawiając dobrą kalkulację w przedsiębiorstwie, na którego uruchomienie potrzebowano by około 400 000 zł! W dyskusji zabierali głos p. dyr. Wilemski, ks. Radca Kaźmierski, p. dyr. Białasik, p. Waligóra, p. Węclewski. – Postanowiono akcję tę przedsięwziąć na szerszej platformie. W tym celu ma się odbyć drugie liczniejsze zebranie, na którem omówi się środki zaradcze. Młyn p. Litwińskiego, na który czekają Żydzi i Niemcy (już są oferty!) powinien zostać w rękach polskich, tego wymaga honor miasta, już i tak zażydzonego. Bijemy znów na alarm! Oby nie było tak, jak z Olejarnią! -Zachodzi tu tylko ta różnica, że p. Litwiński młyna w obce ręce zaprzepaścić nie chce. Niemcy mają 1 i 1/2 miliona na objęcie młyna, dlaczego byśmy nie mieli zebrać 400 000 ? Placówka przemysłowa p. Litwińskiego jest zagrożona.

Kolejne zebranie w sprawie ratowania młyna odbyło się 25 maja 1930 r., o czym również dowiadujemy się z „Gazety Szamotulskiej” (27 maja 1930 r.).

S Z A M O T U Ł Y. (Młyn Litwińskiego). Ubiegłej niedzieli odbyło się na sali Rady Miejskiej II-gie zebranie, celem stworzenia Spółdzielni Przetworów Zbożowych (obecnie firma Litwiński). W zebraniu brało udział liczniejsze grono zainteresowanych z przedstawicielami władz i duchowieństwa. Po trzygodzinnych debatach wyłoniono ściślejszy komitet, w którym nie odmówił także współpracy ks. Radca Kaźmierski. Pole działania rozszerzono również na Poznań, gdzie odbędzie się następne zebranie ze współudziałem członków komitetu.

Wreszcie 27 lipca 1930 roku zawiązała się Spółdzielnia Handlowa Przetworów Zbożowych przy młynie parowym Litwińskiego. Utworzenie spółdzielni szczegółowo relacjonowała Gazeta Szamotulska z 29 lipca 1930 roku.

S Z A M O T U Ł Y. (Utworzenie Spółdzielni Handlowej Przetworów Zbożowych z odpowiedz, udziałami). Po licznych zebraniach i konferencjach komitetowych zwołane zostało ostatecznie na niedzielę dnia 27 lipca br. zebranie, celem ukonstytuowania spółdzielni przy młynie p. Litwińskiego. Na zebranie to przybyli obywatele z Szamotuł, Wronek, Poznania, Obrzycka, Ostroroga i Otorowa. Obecny był delegat Patronatu Spółek Zarobkowych z Poznania p. Roman Koźlik. O godzinie 6-tej zagaił zebranie wicecechmistrz p. Ignacy Osiński, któremu oddano przewodnictwo. Przedłożony statut został odczytany, przedyskutowany, po wyczerpujących objaśnieniach delegata Patronatu, ostatecznie przyjęty i przez wszystkich obecnych podpisany. Udziały wynoszą zł. 1000.- bez żadnej dalszej odpowiedzialności. Udział wpłaca się jednorazowo lub ratami. Rada Nadzorcza składa się z 5 do 9 członków. Na razie wybrano 5 członków, mianowicie: 1. p. Klemensa Sawalę, cechmistrza piekarskiego z Wronek, 2. p. Bolesława Stroińskiego, mistrza piekarskiego z Szamotuł, 3. p. Władysława Mazurkiewicza, mistrza piekarskiego z Szamotuł, 4. p. Jana Krzyżanowskiego, kupca i fachowca młynarskiego z Poznania, 5. p. Stefana Kłosa, kupca z Szamotuł. Dalsze miejsca zarezerwowano dla upatrzonych już przedstawicieli piekarstwa z Poznania i rolnictwa jak i handlu oraz przemysłu. Po uzupełnieniu Rady Nadzorczej jest przewidziana równocześnie rekonstrukcja Rady, ponieważ p. adwokat Grybski, który nie mógł być obecny z powodu wyjazdu za granicę, zastrzegł sobie miejsce w Radzie, jako ew. przewodniczący. Ponieważ p. adwokat Grybski jest dzielnym przemysłowcem, byłby wybór jego bardzo szczęśliwy. – Jako punkt ostatni oznaczono sumę 300 000 zł, za najwyższą, jaką Spółdzielnia może zaciągnąć na cele obrotowe. Po wyczerpaniu porządku obrad przewodu, p. Osiński zamknął posiedzenie, życząc nowej Spółdzielni wszelkiego powodzenia i rozwoju. – Natychmiast po zamknięciu zebrała się Rada Nadzorcza i wybrała na przewodniczącego jednogłośnie p. Jana Krzyżanowskiego, a na zastępcę również jednogłośnie p. Władysława Mazurkiewicza, na sekretarza zaś p. Bolesława Stroińskiego. Przystąpiono do wyboru członka Zarządu i wybrano jednogłośnie kupca zbożowego p. Karola Roeslera od zaraz, który wybór ten przyjął. – Dalszy punkt, omówienie i zawarcie kontraktu z właścicielem młyna p. Edwardem Litwińskim poruczono Radzie Nadzorczej i Zarządowi. Wręczy się również odpis kontraktu Patronatowi z Poznania na jego życzenie. – Jako ostatni punkt załatwiono wybór Komisji Rewizyjnej, do której wybrano panów: Sawalę z Wronek i Kłosa z Szamotuł. Na tem zamknięto zebranie Rady Nadzorczej. Z uznaniem należy zaznaczyć przy te sposobności, że nasz naczelnik Sądu p. sędzia Dutkiewicz, który interesuje się wszelkim postępem, zaszczycił zebranie swoją obecnością. Duże zasługi ma Ks. Radca i dziekan Kaźmierski, który w początkach tworzenia Spółdzielni, pomimo trudności, wyraźnie zaznaczył, że od współpracy się nie usuwa. Na zebraniu konstytucyjnem dla wyjazdu do wód obecnym być nie mógł, lecz jeszcze przed wyjazdem podpisał deklarację członkostwa i przeznaczył kilkaset centnarów zboża na zapoczątkowanie pracy. – Należy się na tern miejscu także podziękowanie prasie, która dużo pomogła do utworzenia Spółdzielni. – Witamy nową „Spółdzielnię Handlową” i zaznaczamy z naszej strony, że tę myśl szczęśliwą utworzenia Spółdzielni podał p. adwokat Grybski, za co mu się należy wdzięczność. – Dobrze stało się, że uratowano placówkę przemysłową i zabrano się do wspólnej pracy. Kto jeszcze deklaracji nie nadesłał, zechce ją posłać na ręce Zarządu pod adresem p. Karola Roeslera.

Kilka dni później na temat powstałej spółdzielni rozmawiali piekarze, o czym również informowała „Gazeta Szamotulska” w numerze z 9 sierpnia 1930 r.:

SZAMOTUŁY. (Piekarze radzili). W ubiegły czwartek odbyło się na sali hotelu „Eldorado” zebranie szamotulskiego Cechu Piekarskiego. Obrady toczyły się głównie na temat ucisku podatkowego i utworzonej spółdzielni przy młynie parowym p. Litwińskiego. Piekarze szamotulscy wnieśli wnioski do Wielkopolskiej Izby Skarbowej z prośbą o zniżenie podatku obrotowego, (z.).

Po nagłej śmierci Litwińskiego (22 kwietnia 1931 r.) młyn został wystawiony na sprzedaż w przetargu przymusowym. Cały obszar miał 0,7551 ha., w skład zabudowań oprócz młyna wchodziły również wozownia, spichlerz, hala maszyn, kotłownia oraz chlew. Roczna wartość użytkowa budynków wynosiła 4341 mk.

Młyn przeszedł na własność Banku Gospodarstwa Krajowego oddział w Poznaniu. Po kilkuletnim zastoju, w połowie lutego 1933 r., obiekt wydzierżawiła firma Cerealia z Poznania.


Budynek dawnego młyna, 2007 r. Zdjęcie Andrzej Bednarski


Po II wojnie światowej obiekt ten, podobnie jak młyn firmy Bracia Koerpel, przeszedł na własność Skarbu Państwa. Początkowo młyny zarządzane były przez Związek Spółdzielni Gospodarczych „Społem”, później przejęły je Polskie Zakłady Zbożowe, a od lat 70. działały jako Okręgowe Przedsiębiorstwo Przemysłu Zbożowo-Młynarskiego PZZ w Poznaniu – Zespół Spichrzy i Młynów w Szamotułach. Obiekt przy ul. Młyńskiej (młyn nr 10) został zmodernizowany, wytwarzano w nim mąkę i otręby. Przez jakiś czas mąkę pakowano do charakterystycznej torebki z obrazkiem pary w stroju szamotulskim.

Po zmianie ustroju zakłady zostały przekształcone w spółkę akcyjną, a w związku z trudnościami finansowymi w 1999 r. przeszły restrukturyzację i ogłoszono ich upadłość. Obiekt przy ul. Młyńskiej działał jeszcze do 2003 r., potem przez kolejnych kilka stał pusty, aż wreszcie w latach 2013-2014 został zaadaptowany na mieszkania. Obok powstały nowe budynki, przeznaczone na cele mieszkaniowe. Na parterze obiektów siedzibę mają różne firmy usługowe (jest nawet przedszkole). Całość osiedla nosi nazwę „Młyn Żytni”. W jednym z budynków należących dawniej do przedsiębiorstwa, a leżących poza obrębem osiedla, znajduje się sklep meblowy.


Budynek dawnego młyna, 2007 r. Zdjęcie Andrzej Bednarski


Architektura

Budynek wykonany z cegły pełnej, natomiast dach i stropy w konstrukcji drewnianej. Pierwotnie został zbudowany jako 1/3 obecnej bryły, była to tylko część wysoka (od strony ul. Młyńskiej) – pięciokondygnacyjna (wysokość około 18 metrów). W kolejnych latach dobudowano część środkową – czterokondygnacyjną (wysokość około 12 metrów) oraz część niską – trzykondygnacyjną (około 9 metrów wysokości). Po ponad 100 latach, w 2014 r., nad częścią środkową i niską została wykonana nadbudowa o powierzchni ok. 300 m².

Przebudowę młyna doceniono w 2016 r. w ogólnopolskich plebiscytach: Bryła Roku 2015 (6. miejsce) i Polska Architektura XXL (1. miejsce w kategorii obiekty mieszkaniowe).

Jest to teraz bardzo ładna i zadbana część miasta. Choć dawnej szamotulskiej firmy, która przez 100 lat dawała zatrudnienie kolejnym pokoleniom szamotulan, żal…

Michał Dachtera

Współpraca Agnieszka Krygier-Łączkowska

Literatura:

  1. „Gazeta Szamotulska” 1929 nr 4, 8, 103, 118; 1930 nr 1, 56, 60, 86, 91; 1933 nr 17; 1936 nr 111.
  2. Paweł Mordal, Marek Krygier, Inwentaryzacja Krajoznawcza Miasta i Gminy Szamotuły, Szamotuły 1989.
  3. http://sztuka-architektury.pl/article/3243/polska-architektura-xxl-8211-znamy-faworytow-internautow.
  4. http://www.bryla.pl/bryla/56,85301,19982052,bryla-roku-2015-poznaj-zwyciezcow-tegorocznej-edycji-konkursu.html.

Fotografie archiwalne:

  1. „Gazeta Szamotulska” 1923 nr 43; 1924 nr 13; 1927 nr 114; 1928 nr 114;1929 nr 28; 1931 nr 47, 48.
  2. Szukaj w archiwach, jednostki sygn. 53/296/0/6.27/5303, Młyn parowy E. Litwińskiego w Szamotułach nr woj. kotła 162
  3. „Nowy Kurjer” 1930 nr 182.
  4. „Tygodnik Parafii Szamotulskiej” 1938.
  5. Zdjęcia rodzinne Jana Kulczaka.

Zdjęcia Jan Kulczak, 2014 r.

Z lokalnej prasy


Z archiwum

Zdjęcie z archiwum Jana Kulczaka, 1938 r. Fragment widocznego murku otaczał pomnik Powstańca, wysadzony przez Niemców na początku wojny.

Zdjęcia z sesji fotograficznej W poszukiwaniu detalu, kwiecień 2019 r. – Klub i Sekcja Fotograficzna SzOK, prowadzenie Tomasz Koryl.

Michał Dachtera

Mieszka w Szamotułach, ale jego serce zostało w Ostrorogu i okolicach.

Miłośnik historii, poszukiwacz archiwalnych zdjęć. Na Facebooku prowadzi profil Ostroróg na kartach historii.

Młyn żytni w Szamotułach2021-01-18T20:52:41+01:00
Go to Top