Wspomnienia Heleny Kurkiewicz

Szamotuły w okresie międzywojennym widziane oczyma dziecka

(zebrał i opracował Wojciech Musiał)

Rodzina

Ja, Helena Kurkiewicz z d. Łuczak, urodziłam się 22 lipca 1925 r. w Szamotułach, jako córka Franciszka i Józefy z d. Janasiak. Mój ojciec Franciszek Łuczak urodził się na wsi w okolicy Szamotuł. Ojciec miał tylko jednego, chyba starszego, brata Władysława, zamieszkałego w Szamotułach na ul. Chrobrego, a zmarłego w listopadzie lub grudniu 1939 r. Mama, Józefa Łuczak z d. Janasiak była córką Łukasza Janasiaka i Katarzyny z d. Bekasiak. Wiem, że przed I wojną pracowała w Hamburgu przy przetwórstwie ryb. O dziadku Łukaszu Janasiaku pamiętam tylko tyle, że grywał na skrzypcach na weselach

Ojciec Franciszek w czasie I wojny światowej był żołnierzem gen. Hallera we Francji, ale nie mam pojęcia, jak tam trafił. W okresie międzywojennym, w czasie uroczystości państwowych i wojskowych, przywdziewał niebieską czapkę wojskową – rogatywkę i uczestniczył w organizowanych w mieście pochodach i przemarszach. W 1941 r., już po wybuchu wojny z ZSRR, dostał nakaz pracy z niemieckiego urzędu i został wywieziony na Ukrainę, gdzie drenował pola. Około września 1943 r. został z pracy zwolniony i powrócił do domu ze względu na stan zdrowia. Chorował na „suchoty” i po 6 tygodniach od powrotu do domu zmarł.


Józefa z domu Janasiak i Franciszek Łuczakowie, lata 30. XX w.


Moja siostra Zofia Łuczak, urodziła się w 1932 w Szamotułach. Zmarła w 1945 r., krótko po matce.

Brat Władysław, młodszy ode mnie, po wojnie mieszkał w Gdańsku.

Brat Marian urodził się w 1928. Od dziecka był słabo widzący. W czasie okupacji pracował dorywczo u pewnego człowieka mieszkającego w Szamotułach, który wozem konnym rozwoził węgiel. Pamiętam jak pewnego dnia zaginęły mu kartki żywnościowe. Jego żona, która pracowała dla niemieckiej rodziny, powiedziała o tym Niemcom i wskazała Mariana jako złodzieja. Pod wieczór przyszli po niego do domu policjanci i zabrali ze sobą. Został wywieziony do młodzieżowego obozu pracy, gdzie pracował przy wyrobie obuwia, m. in. razem z naszym kuzynem Ludwikiem Derą z ul. Chrobrego oraz synem szamotulskiego szklarza Wierkiewicza z ul. Szerokiej. W miarę postępów na froncie, został wywieziony dalej do innego obozu w Niemczech. Wyzwolony przez Amerykanów wrócił w fatalnym stanie do kraju w 1946 r.

Siostra Maria, rocznik 1924, urodzona w Szamotułach. Wywieziona w 1944 r. na prace przymusowe w zakładach lotniczych . Powróciła do kraju w 1946 r.

Moja babcia ze strony matki nazywała się Katarzyna z d. Bekasiak. Dlatego też moja mama była kuzynką p. Bekasiaka, zamieszkałego w niewielkiej kamienicy przy ul. 3 Maja. Miał on syna Franciszka, który w wojsku był pilotem samolotu i zginał w katastrofie lotniczej w 1936 lub 1937 r. gdzieś w okolicy Poznania. Jego zwłoki sprowadzono do Szamotuł. Byłam z matką na jego pogrzebie i pozostało nam kilka zdjęć z tej uroczystości.


Pogrzeb Franciszka Bekasiaka, Szamotuły, ul. Sukiennicza, 1937 r.


Miasto i ludzie

Jak tylko sięgam pamięcią, mieszkaliśmy w domu pana Kroschla przy ul. Garncarskiej, w którym w znacznie późniejszych latach znajdował się magiel. Dom ten już częściowo nie istnieje. Tam urodziłam się ja i moje rodzeństwo. Budynek ten, oraz drugi, stojący obok od ul. Szerokiej, najpierw należał do Żyda nazwiskiem Hammerschmidt. Człowiek ten po śmierci małżonki ożenił się powtórnie i wyprowadził do Poznania, a po jego śmierci wdowa sprzedała nieruchomość Kroschlowi.

Gdy rodzina Hammerschmidtów jeszcze mieszkała w Szamotułach, na ich prośbę, tylko w soboty rano, chodziłam do ich mieszkania, aby rozpalić ogień w piecach. Przed moim przyjściem wszystko było już uprzednio w piecach przygotowane, a ja miałam tylko podłożyć ogień. Dostawałam za to od nich czasem ciastka, albo coś, co wyglądało jak wafle zrobione na patelni z wody i mąki. Będąc wtedy, tj. podczas rozpalania ognia w ich mieszkaniu, widywałam p. Hammerschmidta modlącego się i klęczącego na workach czymś wypełnionych. Żona Hammerschmidta była bardzo fajną kobietą.

W mieście przed wojną mieszkało sporo Żydów, którzy zajmowali się przeważnie handlem. Nawet w niedziele można było do nich iść coś kupić, tylko nie otwierali sklepu, ale wpuszczali klienta do środka bocznym wejściem, np. przez korytarz. Ubierali się tak jak i reszta mieszkańców i po stroju nie można ich było odróżnić. Każdego roku na wiosnę, około naszej Wielkanocy, Żydzi odbywali 6-tygodniowy post, przy czym – jak ludzie mówili –  modlili się, klęcząc na grochu.

Na skraju miasta, przy obecnej ul. Powstańców Wlkp., tam gdzie teraz jest technikum rolnicze, mieli swój cmentarz otoczony dookoła ceglanym murem. Wejście znajdowało się obok stojącego do dzisiaj budynku mieszkalnego przy tej samej ulicy, gdzie zamieszkiwał żydowski opiekun i zarazem kopacz na cmentarzu. Nie pamiętam już teraz, jak on się nazywał. Cmentarz zajmował dość duży teren porośnięty drzewami i niedostępny był dla osób z zewnątrz. Dalej były już tylko pola Zamku i szczuczyńskie.


Szamotuły, mapa z 1906 r. (z późniejszymi zapisami)


Nasze mieszkanie składało się z jednego małego pokoju w domku krytym spadzistym dachem, za które matka płaciła czynsz właścicielowi w kwocie 2 zł miesięcznie. Z sionki prowadziła drabina drewniana na strych, gdzie ojciec czasem przechowywał torf wybrany w czasie robót na polach, a który po wysuszeniu służył do palenia w piecu. Oprócz tego przechowywało się tam drewno do palenia oraz suszyło pranie. W sieni trzymaliśmy również węgiel w workach. Obok nas było drugie, podobne mieszkanie, zajmowane przez panny Krzyżaniaczki [Krzyżaniakówny]. W naszym mieszkaniu nie było wody, w domu obok, w piwnicy, była ubikacja oraz pralnia i stamtąd brało się wodę w wiadrze, po czym przynosiło do domu. Prócz torfu paliliśmy także węglem kupowanym w worku 50-kilowym u Żyda mającego skład węgla na ul. Szerokiej, czyli obecnej Braci Czeskich.

Ponieważ było nas 7 osób w rodzinie, spaliśmy po trzy osoby w jednym łóżku, a najmłodsza Zosia w kołysce. W domu było tak ciasno, że gdy przychodził do nas w odwiedziny kuzyn ojca nazwiskiem Matuszak, to nie miał nawet gdzie się podziać. Pamiętam, że w mieszkaniu jedno łóżko stało pod oknem po prawej stronie, na wprost stało drugie łóżko, a pomiędzy nimi stała kołyska małej Zosi. Gdy siostra podrosła, to spała w tym samym miejscu, ale już na drewnianej skrzyni posażnej przykrytej siennikiem ze słomą. W pierwszych latach okupacji, jeszcze przed wywiezieniem na Ukrainę, ojciec pod tą skrzynią wykopał coś w rodzaju piwniczki, w jakiś sposób obudowanej i głębokiej tak, że ojciec cały mógł się w niej skryć. Piwniczka ta służyła do przechowywania żywności, np. ziemniaków. W mieszkaniu znajdował się piec metalowy, kwadratowy na nogach z trzema paleniskami, wyposażonymi w metalowe kółka do zdejmowania, a dym odprowadzany był przez rurę do komina. Ponadto rodzice posiadali szafkę na odzież oraz regał z półkami, wysoki do sufitu – na talerze i garnki.

Pamiętam, że w pobliżu mieszkała pewna starsza kobieta, która ciągle zaglądała nam do mieszkania z ulicy przez okno. Mama mówiła nam, dzieciom, abyśmy na nią nie patrzyli, bo patrzenie na nią może spowodować jakieś nieszczęście.


Fragment domu (dolna część w postaci muru), ul. Garncarska. Zdjęcie Jan Kulczak, 2019 r.


Obok, przy rzeźni, znajdował się mały skwer porośnięty lipami. W budynku rzeźni, na górze, było mieszkanie kierownika, na parterze biuro, a po lewej stronie chlewy dla zwierząt. Na prawo od budynku biurowego była chłodnia, skąd dostarczano wyrobione mięso do sklepów. Na prawo od ubezpieczalni znajdował się dom należący do rodziny Rebelków. Ojciec miał na imię jeśli się nie mylę Stefan i pochodził z Pleszewa. Jego synowie to Marek, Janusz, Aleksander i Michał. Stary Rebelka posiadał z tyłu za domem warsztat ślusarski, w którym produkował kotły do gorzelni i zatrudniał około 20 ludzi. Dalej za jego warsztatem był duży ogród. Początkowo p. Rebelka jeździł motocyklem z przyczepką, a potem kupił sobie samochód – Opla. Swoje wyroby prezentował na targach w Poznaniu i chyba raz otrzymał za nie wyróżnienie. Takie targi odbywały się w maju i przypominam sobie, jak Rebelka wyjeżdżał w nocy wozem długim jak autobus, zaprzężonym w cztery konie, aby zdążyć do Poznania. Cały wóz wypełniony był urządzeniami wypolerowanymi, tak że lśniły jak ze złota. Pani Rebelka często zapraszała mnie do swego domu, gdzie bawiłam się z ich dziećmi. Czasami jadałam u nich, a w niedziele wszyscy jeździliśmy samochodem po okolicznych gorzelniach, nawet za Oborniki. Dostałam od niej kiedyś nową sukienkę i nowe trzewiki. W 1939 r. Stefan Rebelka poszedł na wojnę i długo nie wracał. W międzyczasie Niemcy jego żonę wyrzucili z ich domu, przydzielili jej małe mieszkanie, a sami dom zajęli dla siebie.


Do 1922 r. w tym domu mieściło się atelier fotograficzne Adolfa (potem Alwiny) Roepke, później dom Rebelków. Zdjęcie z ok. 1920 r., własność Angela Felińska


Obok posesji państwa Rebelków znajdowała się straż pożarna. Stała tu murowana wieża, od frontu drewniana, z oknami, na której strażacy co jaki czas ćwiczyli wchodzenie po drabinach. Przypominam sobie, że straż posiadała niewielki samochód, pomalowany na czerwono z sygnałem, a także wózek z pompą i wężami, ale bez własnego napędu, tylko ciągnięty przez strażaków.

Dalej na prawo od straży była tzw. tania jatka, czyli sklep mięsny z mięsem z chorych zwierząt. W zależności od tego, na co zwierzę chorowało, mięso sprzedawano surowe albo już sparzone. Pamiętam, że prawie naprzeciwko bożnicy (wtedy mówiono: buźnica), przy skrzyżowaniu ulicy Braci Czeskich i Garncarskiej była z kolei żydowska rzeźnia, gdzie bito dla nich kury. Rabin mieszkał w domu obok, na narożniku ul. Wronieckiej i Garncarskiej, po lewej stronie, patrząc w stronę Rynku.


Pamiętnik Jubileuszowy Związku Straży Pożarnych powiatu szamotulskiego, 1932 r.


Na lewo od ubezpieczalni, w dole, stała kuźnia i dom mieszkalny. Na rogu ul. Szerokiej i Kościelnej, gdzie dziś stoi nowy budynek podobny do bloku, mieszkał Żyd nazwiskiem Hannibal lub jakoś tak podobnie. Był ona handlarzem bydła i koni. W miejscu, gdzie są teraz gabinety doktor Kaczmarkowej, była stajnia i obora dla tych zwierząt i było tam pełno szczurów. Naprzeciwko zaś mieszkała rodzina Durków, których zięć był policjantem. Na narożniku naszej ulicy, po jej drugiej stronie, mieszkało rodzeństwo Idzikowskich: Andzia, chyba Józia, Bolesław (po wojnie zamieszkał w Krzyżu, gdzie prowadził piekarnię), Stachu, który zamieszkał potem w Anglii, i Heniu. Heniu był, o ile pamiętam, oficerem wojska polskiego i zginął we wrześniu 1939 r. koło Kutna. Przed wojną miał on małe radio ze słuchawkami i pozwalał nam czasem posłuchać muzyki. Rodziców oni już nie mieli. Na ul. Szerokiej mieszkał też Jan Najder, który przed wojną posiadał jeden z nielicznych w mieście rowerów. Czasem pozwalał nam na nim pojeździć i – chociaż nie mieliśmy własnego – nauczyłam się jeździć rowerem.

Podczas okupacji, nie pamiętam dokładnie kiedy, ale chyba w 1943 r., moja matka dostała przydział innego mieszkania – jeden pokój w domu jednorodzinnym Niemki Hoffmannki [Hoffmann], w Szamotułach przy obecnej ul. Ogrodowej. Pamiętam jedynie, że był to mały parterowy dom. Potem, zgodnie z nakazem władz niemieckich, już pod koniec wojny, matka przeniosła się do domu przy ul. Sukienniczej 5.

Szamotuły przed wojną to było bardzo ładne, zadbane i czyste miasto. Jego sprzątaniem zajmowali się pracownicy komunalki, natomiast mieszkańcy zobowiązani byli do utrzymania w czystości ulicy przyległej do budynku. Pamiętam, że musieliśmy łyżeczką usuwać trawę wyrastającą spomiędzy kamieni bruku ulicznego przed naszym domem. Z kolei gospodarze, przyjeżdżający wozami na targ lub do kościoła, na bieżąco sprzątali odchody po swoich koniach. Społeczeństwo było raczej biedne, wiele domów nie miało elektryczności. Dom nasz oświetlany był tylko lampą naftową.

Mama pracowała przed wojną i w czasie okupacji w młynie. Podczas pracy, pod koniec 1944 r., została przyłapana przez Niemców, jak wynosiła 2 kg mąki. Została za to zaprowadzona na posterunek policji niemieckiej, tam pobita i wyrzucona z roboty.

Matka zarabiała (tak mi się wydaje) w młynie 9 złotych na tydzień i zajmowała się tam naprawianiem uszkodzonych worków na mąkę. Pracowała na jedną zmianę, w godz. 8.00-18.00, m.in. razem z paniami Dunder i Duks. Codziennie o godz. 12.00 w młynie była przerwa i nosiłam matce, gdy tylko mogłam, do młyna na ul. Chrobrego obiad ugotowany przez ojca. Tata zajmował się przeważnie domem, o ile nie miał jakiegoś zatrudnienia. Mama obiad spożywała, siedząc w kotłowni fabrycznej, oddawała mi naczynie i wracałam do domu. Pani Duks, jak pamiętam, wywodziła się z niemieckiej rodziny, ale uważała się za Polkę. Jeden jej syn również pracował w młynie, w warsztacie, drugi zaś syn w czasie okupacji został wcielony do niemieckiego wojska.


Józefa Łuczak i Agnieszka Duks w pracy. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Nasz ojciec pracował dorywczo, od marca do jesieni jako drenarz w rejonie dróg publicznych i zarabiał wtedy najlepiej, a w okresie zimowym pracował przy kampanii cukrowniczej jako kanałowy. Pamiętam, że pracując w rejonie, wstawał bardzo wcześnie i o godz. 2.30 wychodził do pracy. Szedł pieszo aż pod Grzebieniska. Tam wraz z innymi robotnikami wydobywał torf, z którego wykonywano brykiety suszone w polu. Czasami przyniósł ich trochę do domu do palenia w piecu. Wracał również pieszo, pomiędzy 18.00 a 19.00. Zdarzyło się, że parę razy przywiózł go do Szamotuł na rowerze jego kierownik. Mimo dalekiej drogi i ciężkiej pracy, potrafił przynieść w plecaku ziemniaków podebranych po drodze z pola, bo taka była bieda. Gdy była ładna pogoda, wraz z rodzeństwem czekaliśmy na rodziców nad jeziorkiem przy ul. Chrobrego, zaraz za torami przy grubej topoli i stamtąd wszyscy szliśmy do domu. Nad Jeziórkiem w tym czasie, w pobliżu owej topoli, było płatne i odgrodzone kąpielisko. Stał tam barak do przebrania się, była też mała trampolina. Biedniejsi kąpali się bardziej w prawo, w pobliżu mostu na ulicy do cukrowni.

Ojciec nie posiadał żadnego wyuczonego zawodu, często był bez pracy. Za naukę się wtedy płaciło, a on nie miał w młodości pieniędzy. Kampania w cukrowni trwała od listopada do stycznia. Płukał wtedy w specjalnych kanałach zrzucane buraki cukrowe. Do pracy tej co roku otrzymywał specjalny ubiór skórzany – wysokie do pasa obuwie i kapotę z kapturem. W cukrowni pracował do 1939 r. Z tamtego okresu przypominam sobie długie kolejki wozów rolników zwożących buraku cukrowe. Kolejki zaczynały się przed bramą cukrowni, a kończyły aż przy budynku starostwa. W czasie kryzysu gospodarczego bezrobocie w mieście znacznie wzrosło, szczególnie zimą, gdy brakowało zajęć sezonowych. Najbiedniejsze bezrobotne rodziny otrzymywały wtedy pomoc od miasta w postaci chleba i kawy wydawanej raz w miesiącu.


Cukrownia w Szamotułach, 1937 r. Zdjęcie Muzeum-Zamek Górków


Odżywianie nasze było wtedy skromne: na śniadanie chleb ze smalcem, wątrobianką albo salcesonem, bo to były najtańsze rzeczy. Na obiad w piątek śledzie solone, ziemniaki, zupa jarzynowa, czernina. Jedynie w niedzielę była pieczona wieprzowina, ziemniaki z sosem, kapusta. Na kolację chleb albo polewka z soku z kiszonej kapusty z ziemniakami lub zupa z maślanki. Piliśmy najczęściej kawę zbożową, a gdy ktoś był przeziębiony, to napój miętowo-lipowy. Kwiaty lipy zbieraliśmy z drzew rosnących na skwerku koło rzeźni albo z lip rosnących za cmentarzem. Wysuszone lipowe kwiaty przechowywało się w płóciennym worku. Wiele osób wtedy tak robiło. Zakupy robiliśmy zwykle na rynku, gdzie było wiele sklepów z mięsem, pieczywem, artykułami kolonialnymi. Ojciec raczej nie pił alkoholu, najwyżej raz w miesiącu – po wypłacie – kupił sobie ćwiartkę. Gdy nie miał pracy, czyli pomiędzy styczniem a marcem, pozostawał w domu, gotował obiady itp. Zarobki rodziców starczały na jedzenie, podstawową odzież i zamieszkanie tylko w takim mieszkaniu.

W mieście funkcjonowały zakłady przemysłowe: olejarnia przy ul. Dworcowej, młyn przy ul. Chrobrego i młyn przy ul. Młyńskiej – oba należące do rodziny Koerpel, meblarnia Koerpla, cukrownia. Pamiętam, że właściciel młyna dbał o pracowników, a dwa razy do roku, tj. na Wielkanoc i Boże Narodzenie, otrzymywali oni po 25 kg mąki oraz niewielką premię.


Młyn firmy Bracia Koerpel, ul. Bolesława Chrobrego, 1930 r. Zdjęcie Fotopolska.eu


Pamiętam, że przed wojną, szczególnie w ciepłej porze roku, często do miasta zajeżdżali Cyganie; jedni biednymi wozami, inni wozami urządzonymi jak domki, które stawiali na Rynku, w narożniku przy ulicy prowadzącej do szpitala. Jak tylko się pojawili, ich kobiety wchodziły do mieszkań, aby powróżyć, ale zdarzały się też kradzieże. Na noc wyjeżdżali z miasta i zatrzymywali się zwykle w pobliskim lesie.

Na Rynku stała figura Jana Nepomucena, zniszczona przez Niemców niedługo po wkroczeniu do miasta. Na ul. Dworcowej, przy moście na Samie, stał pomnik powstańców w postaci żołnierza z karabinem, również zniszczony przez Niemców. Obok figury na Rynku stał zegar, który znajduje się tam do dziś. Rynek wtedy wybrukowany był kamieniami, tak jak i inne ulice. Kostkę na Rynku położono dopiero po wojnie.

U wylotu uliczki prowadzącej z ul. Sukienniczej znajdował się przystanek autobusowy. Z miasta wychodziła regularna komunikacja do Poznania i chyba do Obornik. Pamiętam także, że przy Rynku, w budynku na narożniku ul. Szerokiej, tam gdzie potem było PKO, znajdował się duży sklep żelazny żydowskiej rodziny Gersmanów. W tym samym budynku, ale wejście znajdowało się od strony Szerokiej, była knajpa pana Girusa, w której można było kupić np. wódkę na kieliszki; wystarczyło przyjść tylko z butelką i powiedzieć, ile miał nalać. Inna podobna knajpa, ale należąca do Niemca, była na Rynku, w pobliżu przystanku. Kolejny sklep żelazny należący do niemieckiej rodziny był tam, gdzie obecnie jest księgarnia na Rynku. Ponadto posiadali również w mieście garbarnię, mieszczącą się przy ulicy prowadzącej z Dworcowej do młyna, po lewej stronie, zaraz za willą obok mostu na Samie. W garbarni tej pracował między innymi jako garbarz i pracownik gospodarczy ojciec Józefa Szwargota, przyszłego męża mojej siostry.


Rynek w Szamotułach, sklep Gersmanna, lata 30. Zdjęcie z aukcji internetowej


Na Rynku we wtorki, piątki i soboty przez cały rok odbywały się targi. Sprzedający, a byli to przeważnie okoliczni gospodarze, przyjeżdżali na Rynek wozami i rozkładali się od zegara na rynku, i dalej w stronę krzyża, aż po dom państwa Nowaczyńskich. Nie było wtedy straganów, a owoce, warzywa, drób, jajka itd. sprzedawano wprost z wozów. Jedynie raz w roku, chyba w czerwcu, przez trzy dni, trwał jarmark. Wtedy sprzedawano wszystko, a wozy oraz stragany stały wokół całego rynku. Dopiero w czasie okupacji targi były o wiele skromniejsze i koncentrowały się w rejonie zegara. Wtedy wiele gospodarstw rolnych przejęli Niemcy, a ci na Rynku już nie handlowali.

W budynku „Ogniska” nie było wtedy biblioteki, tak jak teraz. Była za to duża sala na imprezy. Po prawej stronie, przy uliczce prowadzącej w stronę szkoły, było wejście do sklepu z książkami i gazetami należącego chyba do pana Kawalera, który prowadził drukarnię. W piwnicy natomiast był skład z nabiałem. Z uliczki prowadzącej z Rynku do szkoły podstawowej było wejście do kuchni, gdzie przygotowywano darmowe posiłki dla najuboższych lub starszych ludzi. Pamiętam, że wiele osób przychodziło tam z kankami np. po zupę.

Na ul. Poznańskiej, Dworcowej i obecnej Wojska Polskiego były mosty przez Samę. Na ul. Poznańskiej i Wojska Polskiego były to mosty drewniane, z bocznymi poręczami o długości innej niż dziś, bo tylko na szerokość rzeki. Mosty zostały zniszczone przez polskich żołnierzy w 1939 r. i odbudowane następnie przez Niemców. Pamiętam, że z powodu wysadzenia wszystkich mostów, trudno było wtedy wydostać się z miasta.


Widok z okna poczty – most na Samie, pomnik Powstańca i kościoł św. Krzyża, 1930 r. Zdjęcie – własność Iwony Górczyńskiej-Hapko


Na ul. Sukienniczej znajdował się szpital, nazywany zakładem Świętego Józefa, gdzie była i nadal jest kaplica i gdzie odprawiano msze. Z tyłu za budynkiem szpitalnym, w pobliżu Samy stał barak przeznaczony dla chorych zakaźnie. W 1936 lub 1937 roku, jak miałam 10-12 lat, zachorowałam na tyfus. Nie wiem, od kogo się zaraziłam, ale z całej rodziny zachorowałam tylko ja. Nie leżałam jednak w szpitalu (nie wiem dlaczego), tylko przez 6 tygodni w domu, a lekarz przychodził do mnie na badania. Wskutek tej choroby wypadły mi ze środka głowy wszystkie włosy, przez co domownicy śmiali się ze mnie i nazywali „łysolem”. Z powodu mej choroby pewnego dnia ktoś przyczepił do naszych drzwi czerwoną kartkę z napisem: „Zakaźny”. Oznaczało to, że ktoś z mieszkańców jest chory i należy dom ten omijać. Przez tyfus, który przechodziłam w maju i w czerwcu, nie skończyłam klasy i musiałam ją w następnym roku powtarzać. Badający mnie lekarz wypisywał dla mnie recepty na lekarstwa, które rodzice odbierali w aptece. Ponieważ oboje byli ubezpieczeni i posiadali książeczki ubezpieczeniowe, za lekarstwa dla mnie nic nie płacili. Nie przypominam sobie, aby przed wojną obowiązywały dzieci szczepienia ochronne, chyba raczej ich nie było. Z tego powodu wielu młodych ludzi chorowało – na tyfus albo gruźlicę. Ok. 1936 r., w wieku 21 lat, na gruźlicę zmarł mój kuzyn z Mutowa – Czesław Janasiak.


Szkoła powszechna w Szamotułach, połowa lat 30., 1. z lewej – Helena Łuczak. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Uczęszczałam do szkoły podstawowej na ul. Kapłańskiej od 7 do 14 roku życia. Pamiętam, że zajęcia w szkole odbywały się od poniedziałku do soboty., zwykle było 4-6 godzin lekcyjnych, kończących się o godz. 13.30. Ja osobiście bardzo lubiłam lekcje rachunków. W szkole prowadzono także zajęcia z religii, a do komunii przystępowało się w wieku 9 lat, po ukończeniu tzw. katechezy, czyli dodatkowych zajęć odbywających się 1-2 razy w tygodniu o godz. 15.30, już po lekcjach. Ja jednakże przystąpiłam do pierwszej komunii rok wcześniej, wraz z moją starszą siostrą Marią. Z tej okazji żona kierownika rzeźni podarowała mojej matce biały materiał na sukienki komunijne dla nas, ale okazał się kiepski. Ojciec, widząc go, powiedział, że tym materiałem to ona może… i kazał mamie kupić inny w sklepie. Niektórzy księża na lekcjach religii byli okropni, bili dzieci trzciną po głowie. Nauczyciele zresztą też, najczęściej po dłoni klapką drewnianą od piórnika. Nauczyciel śpiewu – p. Wincenty Kania – jak ktoś nie nauczył się zadanej piosenki, to używał na niego smyczka. W 1935 roku, gdy zmarł Józef Piłsudski, wszystkie dzieci w szkole musiały obowiązkowo nosić na ręce czarną opaskę.

W szkole corocznie organizowano Dzień Dziecka. Tego dnia po południu gospodarze ze Szczepankowa (a mieszkało tam wielu Niemców) podjeżdżali wozami drabiniastymi z podłużnymi drewnianymi ławkami pod szkolę, skąd zabierali dzieci na zabawy przy szkole podstawowej w Szczepankowie. Wracaliśmy stamtąd już późnym wieczorem, a każde dziecko trzymało w ręce lampion z zapaloną świeczką. Ponieważ jechało wiele wozów, wyglądało to w nocy bardzo ładnie.


Korytarz w Szkole Powszechnej im. Marii Konopnickiej, wśród nauczycieli Wincenty Kania, 1938 r. Zdjęcie z kroniki szkoły


Gdy byłam już w starszych klasach szkoły podstawowej, wstąpiłam do harcerstwa. Mama kupiła materiał i dała mi uszyć harcerski mundurek. W 1936 lub 1937 roku uczestniczyłam w harcerskiej pieszej wycieczce do Pamiątkowa. Tam zostawiliśmy, o ile pamiętam, w szkole swoje rzeczy i poszliśmy dalej do Rokietnicy do kościoła na mszę, skąd powróciliśmy do Pamiątkowa. Do Szamotuł mieliśmy wracać również pieszo, ale wypatrzyły mnie nasze sąsiadki z Szamotuł, siostry Krzyżaniak (pochodziły one z Pamiątkowa i tam miały rodziców). Do domu wróciłam wraz z nimi, autobusem, bo byłam już bardzo zmęczona. Szefem harcerzy szamotulskich w tamtych latach był pan Zgaiński.

Za szkołą znajdował się dobrze wtedy utrzymany park z kilkoma stawkami i pomalowanymi na biało łukowatymi mostkami. Wiem, że w czasie okupacji, ale nie pamiętam roku, w jednym z tych stawów utopiła się około 10-letnia córka państwa Lesickich mieszkających na Rynku i posiadających przed wojną sklep z rowerami. Nad stawy poszła wraz ze swoim rówieśnikiem, Niemcem, którego rodzina przybyła do Szamotuł.

Wakacje szkolne trwały tak jak i teraz, w lipcu i sierpniu. Zimowych ferii nie było, tylko wolne od szkoły były dni od Wigilii do Trzech Króli. Zimą bawiliśmy się na dworze, jeżdżąc na żelaznych sankach z górki od naszego domu do budynku rzeźni albo za cmentarzem przy torach kolejowych, w dół do mostku kolejowego na strudze. Latem, jak była pogoda, kąpaliśmy się w Jeziórku albo w Mutowie., gdzie chodziłam ze swoją siostrą Marią oraz koleżankami: Rybarczyk i Najderek. Do Mutowa skręcało się w prawo z drogi do Piotrkówek, a przed wsią znajdowała się duża drewniana stodoła. Nasze „kąpielisko” był to staw dla kaczek, dosyć duży, znajdował się w bok od zabudowań.


Rynek w czasie niemieckiej okupacji. Na wewnętrznym narożniku przed wojną mieściła się apteka Wawrzyńca Kosickiego. Zdjęcie Muzeum-Zamek Górków


Szkoła organizowała dokarmianie uczniów pochodzących z biednych rodzin w ten sposób, że przyjmowała zgłoszenia bogatszych rodzin chcących uczestniczyć w takiej działalności i kierowała do konkretnych rodzin dzieci na obiady. Ja zostałam skierowana na obiady podawane o godz. 13.00 do państwa Kosickich, posiadających wtedy aptekę na rynku, na narożniku obok domu p. Nowaczyńskiego. Państwo Kosiccy to byli bardzo dobrzy ludzie; mieli dwóch synów na studiach oraz córkę. Gdy w 1932 r. urodziła się moja siostra Zosia, to pan Kosicki wyraził chęć trzymania jej do chrztu. Jako matkę chrzestną siostry dobrał sobie żonę właściciela majątku w Grabówcu, na którą mówiliśmy „hrabina”, ale nie pamiętam już jej nazwiska. W rewanżu ojciec na stawach przy ul. Chrobrego łowił szczupaki, które zanosił Kosickim.

Dla najuboższych rodzin szkoły organizowały też w gimnazjum obok szpitala spotkania gwiazdkowe, gdzie dzieci otrzymywały m. in. paczki. Taką paczkę dla mnie przygotowała córka państwa Kosickich. W paczce było dużo jedzenia oraz płaszcz, buty itp. Były to rzeczy używane, ale w bardzo dobrym stanie. Pamiętam także, że „hrabina”, o której wspomniałam, powiedziała, iż możemy do niej przychodzić codziennie po darmowe mleko. Od tego czasu każdego dnia szłam pieszo do Grabówca z małą kanką i tam otrzymywałam dla rodziny 3 litry mleka, po czym wracałam do domu. Czasem – w drodze powrotnej – ktoś zabierał mnie furmanką. Hrabina z mężem mieszkała w samym Grabowcu, w dużym domu w pobliżu Samy. Aby tam trafić, należało zejść z głównej drogi w prawo na dół, a ich dom był po lewej stronie. Mieli oni zarządcę, który mieszkał w tym samym budynku, a z czasem został on teściem mojego kuzyna, Henia Janasiaka z Mutowa.

Będąc jeszcze w szkole, uczestniczyłam w pochodach organizowanych z okazji święta 3 Maja. Tego dnia zbieraliśmy się w naszej podstawówce, po czym przechodziliśmy w rejon szkoły na ul. Staszica. Tam była zbiórka wszystkich uczestników: kombatantów powstania wielkopolskiego, hallerczyków, pracowników zakładów z terenu miasta, starszych uczniów szkół, bractwa kurkowego itp. Z ulicy Staszica maszerowaliśmy przez ul. 3 Maja, dalej Lipową, Poznańską na Rynek, a na Dworcowej się rozchodziliśmy. Bractwo kurkowe gromadziło bogatszych mieszkańców, głównie właścicieli sklepów. Pamiętam ich jak maszerowali ubrani w zielone mundury. Jednym z braci kurkowych był p. Mańczak zamieszkały na Rynku, na narożniku naprzeciwko obecnych ubikacji. Na parterze, tam gdzie teraz sklep odzieżowy, posiadał sklep mięsny. W dzień jego imienin, na Rynku przed domem grała orkiestra, po czym zapraszał delegatów do domu na poczęstunek.


Dożynki w Gałowie, przed 1939 r. W środku Zofia i Michał Mycielscy. Mycielscy herbu Dołęga. Właściciele Szamotuł i Gałowa, Szamotuły 2013


W Gałowie mieszkali w tamtym czasie hrabiowie Mycielscy. Hrabina Mycielska była postawną kobietą, którą zajmowało gospodarstwo, nawet doglądała osobiście dojenia krów. Była to taka „herszt-baba”. Z kolei hrabia Mycielski bardzo interesował się wojskiem. Gdy odbywały się uroczystości lub pochody w mieście, to on na koniu prowadził swój oddział, około 20 jeźdźców na koniach, przebranych w mundury, w rogatywkach, z lancami i proporczykami. Mycielscy mieli dwie córki, jedna była bardzo ładna, oraz syna, często jeżdżącego konno po polach gałowskich. Miałam w Gałowie dalszych krewnych i od nich wiem, że pracownicy majątku w Gałowie bardzo ich sobie chwalili. Mycielscy corocznie organizowali dożynki, które odbywały się w parku przed pałacem w Gałowie. Ludzie ubrani w stroje szamotulskie tańczyli, śpiewali, a za swą robotę dodatkowo dostawali kiełbasę i wódkę. W samych Szamotułach dożynki odbywały się na placu za zamkiem, a wszystkie okoliczne wsie organizowały własne dożynki.

Wiem, że przed wojną w mieście działała grupa narodowców, składająca się z zamożniejszych mieszkańców. Nie byli oni jednak tolerowani przez władze i nie starali ujawniać swoich działań. Do grupy tej należał najstarszy Rebelka; widziałam go kiedyś ubranego w wysokie buty, spodnie bryczesy i koszulę koloru kawa z mlekiem oraz czapkę furażerkę. Ich mundur był trochę podobny do tego, jaki nosili w czasie okupacji hitlerowcy. Do tej organizacji należał też właściciel sklepu z kapeluszami, mieszczącego się na ul. Wronieckiej – po prawej stronie zaraz przed Rynkiem, nazwiskiem Fręś lub podobnie.

W kolegiacie nie było ołtarza jak teraz, ksiądz odprawiał mszę po łacinie przy ołtarzu głównym. Były też organy. Na ścianach kościoła, na lewo i prawo od kruchty wisiały tablice grobowe osób w tych miejscach pochowanych. Przed wojną proboszczem był ks. Kaźmierski, którego Niemcy w czasie okupacji gdzieś wywieźli. Wrócił w 1945 r. do Szamotuł, ale niedługo potem zmarł. Po wybudowaniu dzwonnicy, ok. roku 1937 r. zakupiono nowe dzwony, w tym jeden duży, który dzwonił tylko na Wielkanoc i pasterkę. Dzwony te przyjechały do miasta na platformach konnych i zostały zawieszone – widziałam to po drodze ze szkoły.


W środku zdjęcia Zofia Mycielska i Konstanty Scholl. Na dole, obok ministrantów, stoi kościelny Henryk Ciężki. 1926 r.


W 1939 lub 1940 r. Niemcy dzwony pozdejmowali i wywieźli. Kościół został zamknięty w 1941 r. i zamieniony na magazyn, a ludziom zabroniono zaglądać do środka. Msze dla katolików z Szamotuł odprawiano w kościele w Otorowie. Szamotulacy opowiadali już po wojnie, że Niemcy w styczniu 1945 r. mieli zamiar zamknąć w środku wszystkich polskich mieszkańców i kościół podpalić lub wysadzić. Po zamknięciu kościoła nie wolno było chrzcić dzieci. Takie chrzty w czasie okupacji odbywały się potajemnie, w domach prywatnych. Pogrzeby także odbywały się bez księdza. Krótko przed wojną wyznaczono nowe miejsce pochowków w Piaskowie, na polach w pobliżu torfowisk i stawów. Wiem, że jednym z pierwszych tam pochowanych był Władysław Łuczak, zmarły jesienią 1939 r. brat mego ojca. Mój ojciec zmarły w 1943 r. pochowany już został na szamotulskim cmentarzu.

W kolegiacie zainstalowany był kurant, który o godz. 12.00 wydzwaniał „Witaj, śliczna…”. Na mszach zawsze było bardzo dużo ludzi, tak że nie mieścili się w środku i wielu stało na zewnątrz. Do miasta wozami i bryczkami przyjeżdżało w niedziele wielu okolicznych gospodarzy, przez co sąsiednie ulice były gęsto pozastawiane. Ale najładniej wyglądało to na Zielone Świątki, gdy rolnicy przyjeżdżali wozami drabiniastymi przystrojonymi gałęziami brzozowymi. Kościelnym był wtedy Henryk Ciężki, kawaler, już starszy wiekiem, mieszkający obok probostwa. Był on niski, kulał, ciągnąc nogę za sobą, jak chodził, jąkał się. Dbał jednak bardzo o kościół, potrafił nawet zganić księży, jak coś mu się nie podobało, albo uważał, że wie coś lepiej – ogólnie to był straszny nerwus.

W kościele, na niektórych ławkach, były tabliczki z nazwiskami osób, które od proboszcza wykupiły sobie miejsca. Bywało, że całe ławki były zarezerwowane dla rodzin, a najczęściej byli to właściciele sklepów, zakładów. Jak na mszy usiadł ktoś inny w takim miejscu, to musiał je opuścić i udostępnić uprawnionemu. Wielu ludzi stało w nawach bocznych i na dworze.

Na prawo od drogi prowadzącej z kolegiaty na cmentarz znajdował się duży ogród należący do człowieka nazwiskiem Smul. Z prawej strony samego cmentarza było miejsce wydzielone do chowania zmarłych nieochrzczonych, a także dla wisielców. Dalej, na prawo w stronę więzienia, było pole uprawne dzierżawione od księży przez Cieciorę. Za cmentarzem, przy torach, również było pole uprawne.

Pamiętam, że na Wielkanoc biedniejsi chodzili ze święconką do kościoła. Do bogatszych mieszkańców księża przychodzili do domów święcić jedzenie. Bywając w domu Rebelków, widziałam, jak ksiądz święcił ustawione na udekorowanych gryszpanem stołach placki, babki, misy pełne kiełbas. Przy okazji popił sobie winka, najadł się i jeszcze dostał jakieś pieniądze. My mieliśmy na święta tylko jajka, trochę szynki i placek.

Do 1939 r. kościół klasztorny nie był kościołem parafialnym i nie był dostępny powszechnie dla wiernych. Cały teren odgrodzony był aż do obecnego chodnika ul. Dworcowej wysokim murem, który rozebrano chyba dopiero po wojnie. W czasie wojny kościół zamieniony został na niemiecki magazyn alkoholi.

Przy ul. Dworcowej, tam gdzie obecnie jest kino, znajdował się hotel „Eldorado”. Na parterze budynku była restauracja, a na piętrze duża sala na imprezy. W 1939 r., krótko przed wojną, byłam tam wraz siostrą Marią i rodzicami na zabawie.


Kościół ewangelicki przy pl. Sienkiewicza. Zdjęcie – własność Barbara Piekarzewska (zakład fotograficzny Alojzego Mocka)


Na placu Sienkiewicza pośrodku skweru stał kościół ewangelicki nazywany też „kircha”, z wysoką wieżą. Budynek ów był mniejszy od żydowskiej bożnicy, ale ta z kolei była bez wieży. Niemcy uczestniczyli w swych mszach tylko w niedziele, tam też brali śluby. Przed wojną prace dekarskie na wieży wykonywali panowie Wilhelm i Ludwik Spychałowie. Dookoła rosły duże, grube drzewa, a przed wejściem, aż do samej ulicy znajdował się długi klomb z różami i z chodnikami po bokach. Z tyłu, za kościołem, tam gdzie obecnie jest budynek technikum znajdował się ewangelicki cmentarz.

Po wojnie wieża ponoć wyraźnie się przechyliła. W latach 50. uzyskano stosowną zgodę z ewangelickiej gminy w Niemczech, przyjechało wojsko i kościół został wysadzony w powietrze. Tego dnia okoliczni mieszkańcy zostali zobowiązani do pozostania w domach i na polecenie wojska pozaklejali szyby w oknach paskami papieru. Niewiele jednak to pomogło, bo w wyniku eksplozji większość szyb i tak wypadła z ram. Gruzy zostały szybko uprzątnięte i reszta murów została rozebrana do poziomu ziemi.

Posterunek policyjny znajdował się w kamienicy na ul. wówczas Sądowej, a teraz al. 1 Maja, w pobliżu budynku sądu. Przedwojennej Policji mieszkańcy bali się, w mieście panował porządek i nie było takich przestępstw jak obecnie, chociaż policjantów za wielu na mieście się nie widziało. Policjanci to byli wysocy, masywni mężczyźni, ubrani latem i zimą w takie same granatowe mundury. Służbę pełnili pieszo, uzbrojeni w pistolety. Pamiętam, że na ul. Ratuszowej, w domu z czerwonej cegły należącym do magistratu, na parterze były pomieszczenia policyjnego aresztu, gdzie przetrzymywano zatrzymanych, czy to pijaków, czy też złapanych na złodziejstwie. Czasami z ciekawości próbowaliśmy do tego aresztu zajrzeć przez okna. W tym samym domu zamieszkiwali rodzice mego przyszłego męża, gdy jego ojciec pracował jako miejski ogrodnik.

Przypominam sobie, że w czerwcu około św. Jana, odbywała się impreza nad Jeziórkiem, wydaje mi się, że było to związane z Dniami Morza. Wtedy na wozie przez miasto wieziono ładnie pomalowaną łódź, którą spuszczano na wodę, a przebrane za krakowianki dziewczyny puszczały na wodę pływające świeczki. Obok jeziorka znajdował się budynek strzelnicy bractwa kurkowego, w którym odbywały się rożne zabawy.


Strzelnica w Szamotułach, dziś ul. Wojska Polskiego, 1929-1939. Zdjęcie z aukcji internetowej


Przed wojną na ul. Sportowej powstał stadion miejski. Właściwie to był już poza miastem, bo prowadziła do niego polna droga. Później, przy wejściu, zbudowano mały dom, gdzie z żoną zamieszkiwał opiekun boiska – Stanisław Kurowski. Cały teren dookoła zajmowały wtedy pola. Na ul. Chrobrego budynki znajdowały się praktycznie tylko po prawej stronie drogi. Tam też, mniej więcej naprzeciwko młyna, za bocznicą kolejową cukrowni stał budynek, gdzie mieszkały osoby upośledzone umysłowo.

Ówczesne Szamotuły to był Rynek i kilka wychodzących z niego ulic. Wystarczyło tylko kilka minut, aby po wyjściu z domu być już poza miastem wśród pól.

Przy ul. Poznańskiej obok krzyża stoi do dziś dom, gdzie mieszkała rodzina Kurowskich. Matka opowiadała mi grubo przed wojną, że w tym budynku był kiedyś szpital dla chorych zakaźnie, zaś tam zmarłych chowano w lasku przy drodze do Piotrkówek.

Przed wojną pociągiem nigdzie nie jeździłam, pierwszy raz jechałam koleją dopiero po skierowaniu na prace przymusowe do Nojewa. Nigdy wtedy nie byłam w Poznaniu. W rejon dworca kolejowego nie chodziliśmy.

Przed wojną zimy były śnieżne i mroźne, po 20-25 stopni. Najzimniej bywało w styczniu. Nie pamiętam, w którym to było roku, ale napadało szczególnie dużo śniegu, którego nawiało aż do połowy okna naszego mieszkania na parterze. Wtedy to na ul. Dworcowej, aby się przedostać, ludzie kopali sobie w śniegu tunele. Do odśnieżania wykorzystywano bezrobotnych, którzy w takim czasie zgłaszali się pod magistrat na ul. Ratuszowej i tam przydzielano im robotę. Nadmiar śniegu wywożono wozami konnymi do strugi albo do Jeziórka. Zimą nauczyłam się jeździć na łyżwach, pożyczonych od Janka Kaszkowiaka, którego ojciec był gońcem w ubezpieczalni. Jeździłam na zamarzniętym Jeziórku albo po lodzie na ulicach. Te łyżwy należało umocować, wbijając je w korek butów, i kiedyś podczas jazdy go urwałam. Za to dostałam od ojca lanie – właśnie tym zniszczonym butem. Ojciec nie miał zawodu, ale potrafił obuwie naprawiać i wszystkie uszkodzenia reperował sam.

Święta Bożego Narodzenia były u nas bardzo skromne. Choinka stała na stole, bo nie było dla niej w mieszkaniu innego miejsca. Ozdobiona była kolorowymi łańcuchami z papieru, które robiliśmy w szkole, jabłkami, bombkami, cukierkami oraz świeczkami. Na wieczerzę wigilijną były ziemniaki, smażone ryby, które ojciec złowił na stawach, kluski z makiem. Pamiętam, że kluski te robiło się z ciasta jak na makaron, potem cięło się go w paski i gotowało. Ugotowane ciasto mieszało się z makiem i niewielką ilością cukru przemielonego w maszynce do mięsa. Były także śledzie z cebulą i w oleju, które szczególnie lubił mój ojciec. Po kolacji śpiewaliśmy z rodzicami kolędy. Potem obowiązkowo o 24.00 była pasterka w kolegiacie.

Już na tydzień przed Gwiazdką dzieciaki z biedniejszych rodzin chodziły po domach albo sklepach z szopką, zrobioną z kartonowego pudełka z wyciętym przodem i okienkami z boku. W środku były przyklejone papierowe figurki świętych, które można było kupić albo zrobić samemu, a reszta wymoszczona była sianem. Dzieci chodziły, śpiewały kolędy i zawsze dostały jakiś grosz. Pamiętam, że z taką właśnie szopką chodzili moi bracia – Władek i Marian, a trwało to aż do Trzech Króli. Po świętach odbywała się kolęda, kiedy to księża odwiedzali domy wszystkich mieszkańców, i tych bogatych, i tych najbiedniejszych. Ksiądz na kolędzie częstował dzieciaki cukierkami, ale i dla niego „co łaska” też była. W noc sylwestrową nie czekaliśmy na północ, po prostu wszyscy spali; bale były tylko dla bogatych. Jedynie w Nowy Rok, o ile pamiętam, o godz. 6.00 albo 8.00, była msza.

Już w marcu robiło się wyraźnie ciepło, czasami tak ciepło, że biegaliśmy boso. Lata były bardzo ciepłe, z burzami. W 1938 r. w lipcu trwały prace żniwne na polu przy drodze do Gąsaw. Przyszła burza z piorunami, jeden uderzył w stóg zboża zaraz obok ludzi pracujących na maszynie przy omłotach. Niektórzy pracownicy zostali poparzeni.

Koniec części 1.


Spisane i opracowane w latach 2013-2016


Helena Kurkiewicz z domu Łuczak, córka Franciszka Łuczaka i Józefy z d. Janasiak, ur. 22.07.1925 r. w Szamotułach, zm. 03.03.2015 r. w Szamotułach. Nie pracowała zawodowo, zajmowała się domem i pięciorgiem dzieci. Mieszkała przy ul. Sukienniczej.