Daromiła Wąsowska-Tomawska, Lata w liceum – pożegnanie

Proza – cykl: Obrazki z przeszłości, część 13.


Daromiła Wąsowska-Tomawska

SZAMOTULSKIE LICEUM I POŻEGNANIE


Było to tak, jakby wczoraj – mówiła mama. Życie przeleciało jak film.

Oglądam fotografię z zabawy naszych rodziców w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym. Siedzą i bawią się wspólnie z nauczycielami. Na kolejnym zdjęciu połączone są dwie nasze maturalne klasy. W pierwszym rzędzie zasiadają profesorowie. Pierwsza z prawej siedzi moja uwielbiana polonistka, Pani Profesor Ewa Budzyńska-Krygier.


Zdjęcie na górze: pierwszy z lewej Teodor Wąsowski, dalej – Leontyna Wąsowska; zdjęcie na dole: pierwsza z prawej siedzi Ewa Budzyńska-Krygier


Po pięćdziesięciu paru latach Pani Profesor zaszczyciła swoją obecnością moje spotkanie autorskie w ramach Salonu Artystycznego im. Jackowskich w Pobiedziskach. Impreza pt. „Z Szamotuł do Wielkich Mistrzów” odbyła się w Szamotułach w listopadzie 2017 roku w uroczej Cafe „Marzenie” przy pysznej „Herbatce szamotulskiej” receptury właścicieli. Ten wyjątkowy obrazek ze spotkania z rodziną i przyjaciółmi pozostanie we mnie na zawsze. Przybyły też moje szkolne koleżanki. Wieczór uświetniła Agnieszka Krygier-Łączkowska, która pięknie recytowała wiersze z tomiku Fotografie, poświęcone Szamotułom.

Widzę te twarze, których już nie ma wśród nas. Odszedł Rysiu Badoń, Czesia Galas, Wojtek Zgaiński, Tadeusz Kruppik. Odeszli wspaniali profesorowie: dyrektor Stefan Pawela- łacinnik, znakomity historyk prof. Braniewicz. Pamiętam o Wszystkich.


ZNÓW NARODZINY HALSZKI

W cieniu księżyca
w żelaznej masce na twarzy
W mroku baszty
Mówią
Czarna Księżniczka
A dzisiaj chcę znów
być piękna
W kolorach przy jędrnych piersiach
i kryzie
Jak nimfa odpłynąć
z kaczeńcem przy uchu
w złocistym skręcie loka
I wznieść się
unieść w oparach mgle Samy
pomiędzy krzykiem a głuszą
I czekać
aż drgną znów usta
i słońce zatrzyma promień
nad pierwszą literą
imienia


MIEJSCE POD GWIAZDAMI

W kruchcie świata

na przysiółku Boga

są miejsca

gdzie cisza wie

wszystko

Tam drzewo Gorca

szumi własnym

cieniem

Tu nad basztą Halszki

gwiazdy na błękicie

Migają jak tamte

dziewczęce marzenia

I dom pokoleń

przy muzyce w gnieździe

To są takie miejsca

przypięte do ciała

Rozświetlonej ciszy

Zatrzymane


KONIEC


Daromiła Wąsowska ze szkolnymi koleżankami

90-letnia Leontyna Wąsowska z dziećmi

Od lewej Bożena Turowska, Daromiła Wąsowska, prof. Ewa Budzyńska-Krygier, Bożena Liberska, Jadwiga Nowaczyk i Wielisława Murek

Daromiła Wąsowska-Tomawska i Agnieszka Krygier-Łączkowska

Współtwórcy Obrazków z przeszłości: Maria Wąsowska-Grajkowska, Zenon Wąsowski i Daromiła Wąsowska-Tomawska

Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Lata w liceum – pożegnanie2025-01-04T11:41:35+01:00

Irena Kuczyńska, Matura 1967

Moja matura w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym

Mimo iż od mojej matury w Szamotułach minęło 51 lat, pamiętam, jak gdyby to działo się wczoraj. W niedzielę, poprzedzającą egzamin z języka polskiego, moja najmłodsza siostra miała uroczystość pierwszokomunijną. W domu panowało zamieszanie i nie było czasu na nerwy.

Biała bluzka i granatowa spódniczka wisiały obok pierwszokomunijnej sukienki Fredki, żeby się nie pogniotły. Nie było przecież wtedy materiałów niemnących. Wszystko trzeba było prasować. A niektóre koleżanki jeszcze żelazkami „na duszę” prasowały. Ja na szczęście nie. W Ostrorogu od dawna był już prąd elektryczny.

W poniedziałek rano, wystrojona, z błogosławieństwem mamy, biegłam na 6.00 rano na dworzec kolejowy. Bałam się jechać autobusem. A nużby się spóźnił? A musieliśmy być w szkole wcześniej. Do sali wpuszczano nas od 7.45 i to według kolejności alfabetycznej. Nie wszystkich się znało. Koleżanki z Szamotuł i Wronek uczyły się na drugiej zmianie. Praktycznie nie mieliśmy z nimi kontaktu. Nie wiedziałam, kto będzie koło mnie siedział.

Ściąg na język polski nie miałam. Niektórzy mieli takie paski papieru nawijane na szpulki z opracowanymi gotowymi tematami. Potem, w miarę możliwości, starali się dopasować ściągę do tematu. Czasem kończyło się to tragicznie. Ale posiadacz takiej ściągi napisanej maczkiem, czuł się pewniej. Chociaż nie zawsze mógł z niej korzystać. Nauczyciele pilnowali.


Ok. 1967 r. – klasa XI B. Stoją od lewej: Ania Cejba, Janka Kowalewska, śp. ks. Lucjan Ronduda, Irena Leśna (Kuczyńska – autorka tekstu), Tereska Muszyńska, Ewa Szymkowska, Ela Gacka, śp. Maria Helak, Basia Biniek, Emilia Szymczak. II rząd: Michał Granops, Heniu Matjasz, Andrzej Wachowiak, Marek Białkowski, Andrzej Zięba, Tadziu Kujawski, Michał Fąka, Marian Skowroński, III rząd: Zdzisław Piber, Jan Golon, Piotr Chmielewski, Marian Fiksa, Janusz Niedźwiedź, śp. Maciej Dybizbański, Marian Kasprzak, Jan Bierka, Adam Unger. Brakuje Emilii Krawczyk, śp. Eli Grzesiak, Wandy Romanowskiej, śp. Jacka Mackiewicza, Lilli Mojzesowicz, Danki Wojciechowskiej, Teresy Goździerskiej, Barbary Pałubickiej.


Język polski pisałam w auli. Obok mnie siedziała koleżanka z mojej klasy z nazwiskiem na literę „L” i koleżanka z popołudniowej klasy też na literę „L”. Nieźle, ale polskiego się nie bałam. Lubiłam czytać, lubiłam pisać. No i nauczycielkę miałam fantastyczną. Konkretną, zasadniczą, zawsze egzekwującą wszystko i o wszystkim pamiętającą.

Prof. Ewa Krygier była wymagająca, ale z siebie też dawała wszystko. Nie spóźniała się na lekcje, zawsze była przygotowana, nie marnotrawiła czasu. Traktowała wszystkich równo. Prymus dostał dwóję (jedynek nie było jeszcze), jak coś zawalił. Ale uczeń słaby, jeśli się nauczył, mógł liczyć na dobrą ocenę.

Matury z języka polskiego źle nie wspominam. Komisja z dyrektorem Stanisławem Krzyśką siedziała za stołem, po sali chodziła wychowawczyni prof. Teodozja Bąkowa. Pięć godzin pisania, na brudno i potem na czysto. Tematu (były trzy do wyboru) dokładnie nie pamiętam, ale na pewno był związany z II wojną światową. Moja matura przypadła 22 lata po wojnie, w epoce Władysława Gomułki, po słynnym liście biskupów polskich do biskupów niemieckich.

Po pięciu godzinach koniec pisania. Wyjście do miasta ze szkoły, gdzie wszyscy patrzyli na elegancko ubranych maturzystów. Rzucaliśmy się w oczy. Było miło. Ludzie pytali, jakie były tematy. Nikt ich nie znał, program telewizyjny zaczynał się dopiero pod wieczór. A i wtedy co najwyżej pokazali maturzystów z Warszawy. Każde województwo miało swoje tematy maturalne.

Nazajutrz było gorzej, przynajmniej dla mnie. Matematyka nie była moim ulubionym przedmiotem, mimo iż śp. prof. Władysława Paśkę lubiłam. Chyba z wzajemnością. Ten egzamin pisałam dla odmiany w sali gimnastycznej. Obok siedziały koleżanki, które też za bardzo matematyki nie umiały. Według ówczesnych przepisów trzeba było rozwiązać poprawnie jedno z trzech zadań i drugie „poprawnie rozpocząć”. I udało mi się to jedno zadanie z algebry rozwiązać i drugie rozpocząć. Udało się też sprawdzić z kolegami, czy wynik rozwiązanego zadania jest poprawny. Potem, już po wyjściu, z sali nerwowo przypominaliśmy sobie to, co napisaliśmy.

Czas, który pozostał do egzaminów ustnych, wykorzystywaliśmy na tzw. konsultacje, czyli spotkania w grupach przedmiotowych. Egzaminy ustne były z języka obcego. Jeśli się miało przynajmniej ocenę dobrą w klasie X i na dopuszczeniu do matury, było się zwolnionym z egzaminu. Tym sposobem z języka rosyjskiego u prof. Jadwigi Skorackiej egzaminu nie zdawałam. Byłam zwolniona. Język polski i matematyka były tylko na egzaminie pisemnym.

Zdawałam z historii i z biologii. Wyboru za dużego nie było: fizyka, chemia, biologia, geografia. Fizyka nie wchodziła w rachubę. Chemia też. Chociaż prof. Irena Krawczyk bardzo się starała, nie zdołała mnie zainteresować swoim przedmiotem. Podobnie jak śp. Irena Fludra geografią.

Pozostała więc biologia i prof. Marianna Łuś. Nie to, że lubiłam biologię, ale z czworga złego ten przedmiot i nauczycielka najbardziej mi odpowiadały. Powtarzaliśmy więc budowę pantofelka, euglenę zieloną, odnóża raka, małpę człekokształtną, kończąc na obowiązującej wówczas teorii Aleksandra Oparina ‒ radzieckiego uczonego, który stworzył teorię na temat powstania życia. Prof. Łusiowa na konsultacjach pozwoliła nam dotknąć wszystkich eksponatów, wypchanych ptaków, planszy. W sumie z biologii nawet czwórkę dostałam.

Ostatnie wspólne zdjęcie mojej klasy – kwiecień 1967 r., po dopuszczeniu do matury, park za SP nr 2

Ciężki był egzamin z historii. Tego przedmiotu uczył nas w każdej klasie inny nauczyciel. W klasie VIII – prof. Duszyńska, potem dyrektor Stanisław Krzyśko, potem przez jakiś czas pani Bańczyk. W maturalnej klasie zabrała się za nas prof. Teodozja Bąkowa. I to ona systematyzowała naszą wiedzę. Pamiętam, że przygotowywaliśmy tematy m.in. dzieje Pomorza w Tysiącleciu, dzieje Śląska w Tysiącleciu. Był taki podręcznik historii Polski do rozbiorów. Potem były kolejne podręczniki. Mnóstwo materiału do zapamiętania i m.in. takich „kwiatków” jak ten, że (nie żartuję) w wyniku Wielkiej Socjalistyczej Rewolucji Październikowej w Związku Radzieckim powstało niepodległe państwo polskie w 1918 roku.

Matura z historii obejmowała trzy pytania: z historii Polski, z historii powszechnej i z historii współczesnej, czyli powojennej. Zdawałam ją po południu w auli. Czekaliśmy na swoją kolejkę w klasie obok (z jednym oknem).

Po maturze czekało się na świadectwo i dopiero tam widziało się swoje oceny. Nie było oddzielnych stopni za egzamin dojrzałości. Wszystko na jednym świadectwie.

Świadectwo maturalne w II połowie lat 60. miało dużą wartość. Można było, mając maturę, podjąć pracę w urzędzie. Można było ubiegać się o miejsce na studiach. Ale trzeba było zdawać kolejny egzamin, więc po maturze zaczynało się zakuwanie do egzaminów. Były one znacznie trudniejsze od matury. Chętnych dużo, a miejsc na uczelniach mało.

Mnie udało się zdać na filologię rosyjską na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zdawałam pisemny i ustny egzamin z języka polskiego oraz pisemny i ustny egzamin z języka rosyjskiego. Byłam przez szkołę dobrze przygotowana, a właściwie ukierunkowana, bo dużo uczyłam się sama. W latach 60. korepetycje nikomu się nawet nie śniły.

Po studiach zaczęłam pracować w Liceum Ogólnokształcącym im. Stanisława Staszica w Pleszewie. I znów matura. Przez 30 z górą lat, bo język rosyjski zdawano w mojej szkole chętnie i licznie. W tym czasie przeżywałam trzykrotnie matury moich dzieci, które zdawały w szkole, w której pracowałam. Było to trudne przeżycie.

4 maja maturę zdaje mój wnuk. Trzymam za niego kciuki. I życzę mu tak jak przez lata moim maturzystom „ni pucha ni piera”, co po rosyjsku znaczy „połamania!”.

2018 r.

Irena Kuczyńska

Szamotuły, 03.05.2018

Budynek późniejszego Gimnazjum  i Liceum przed rokiem 1918


To już czasy, kiedy Liceum Ogólnokształcące przeniosło się do nowego budynku – początek lat 80. XX w. W tych latach mieściła się tam Szkoła Podstawowa nr 4.


Obecny wygląd budynku, zdjęcie Jan Kulczak, 2018 r.


Tarcza mojej szkoły


Inne tekst Ireny Kuczyńskiej o szamotulskim liceum:

Irena Kuczyńska z domu Leśna
Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).
Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka (http://irenakuczynska.pl )

Irena Kuczyńska, Matura 19672025-01-04T11:42:27+01:00

Daromiła Wąsowska-Tomawska, ks. Narcyz Putz

Obrazki z przeszłości, część 12.


Daromiła Wąsowska-Tomawska

PROBOSZCZ LUDZI BIEDNYCH I MŁODE POLKI W SZAMOTUŁACH


Urodzony w Sierakowie Narcyz Putz (1877-1942), po studiach teologicznych w Poznaniu i Gnieźnie, przyjął w roku 1901 święcenia kapłańskie. Od roku 1925 do wybuchu wojny był proboszczem parafii św. Wojciecha. Przyczynił się do powstania w Poznaniu nowych parafii w dzielnicach: Winiary, Naramowice i Sołacz. Pracował w różnych miastach powiatu wielkopolskiego.

Podczas Powstania Wielkopolskiego włączył się w działania niepodległościowe. Sam z fuzją myśliwską na ramieniu prowadził Powstańców swojej parafii na Inowrocław. Po odzyskaniu niepodległości ks. Narcyz Putz nadal czynnie uczestniczy w życiu społecznym i politycznym. W Poznaniu współpracuje z organizacjami charytatywnymi Caritas, Polski Czerwony Krzyż. Należy do komitetu do Spraw Bezrobocia na miasto Poznań. W parafii św. Wojciecha powołuje Towarzystwo św. Wincentego à Paulo dla mężczyzn i kobiet zajmujące się biedą poznańską. Nazwany jest proboszczem ludzi biednych. Zajmuje się również pracą redaktorsko-wydawniczą. W latach 1928-1939 jest redaktorem „Tygodnika Kościelnego Parafii św. Wojciecha”.

Po wkroczeniu Niemców do Polski zostaje uwięziony i osadzony 3 listopada 1939 roku w Forcie VII w Poznaniu. Tutaj poddawany jest torturom fizycznym i moralnym. Jest przewodnikiem duchowym dla współwięźniów. Wywieziony do obozu koncentracyjnego w Dachau, potem Gusen i znowu Dachau, nie traci pogody ducha, zagrzewa innych do wytrwania. Na skutek wyziębienia organizmu umiera w roku 1942 w Dachau na zapalenie płuc.


Pamiątka ze zjazdu kół śpiewaczych w Kaźmierzu, 17 czerwca 1932 r. Pierwsza z lewej – Leontyna Kruszona, po mężu Wąsowska


Od października 1903 do maja 1913 roku ksiądz Narcyz Putz był wikariuszem w Szamotułach. Brał aktywny udział w pracach pozakościelnych. Był współzałożycielem Spółdzielni „Rolnik”, inicjatorem powstania i pierwszym prezesem chóru „Lutnia”, angażował się w prace powstających związków zawodowych, mocno wspierał polskiego kandydata w wyborach do parlamentu pruskiego. W roku 1909 w Szamotułach ks. Narcyz Putz czytał wiersze w czasie spotkania poświęconego 100-leciu urodzin Juliusza Słowackiego. Policja pruska dopatrzyła się nieprawidłowości i ukarała go grzywną. Działał również w Towarzystwie Czytelni Ludowych. Wspierał ubogą uczącą się młodzież, organizował dla niej kolonie letnie. Dużo czasu poświęcał młodzieży zrzeszonej w organizacjach kościelnych.

Był patronem Towarzystwa Kobiet „Oświata”, zatrudnionych w handlu i konfekcji. W roku 1927 powołał do życia KSMM ‒ Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej, które liczyło 50 członków. W tym samym roku 1927 założył Stowarzyszenie Młodych Polek. Pod jego patronatem organizowane były lekcje śpiewu, wystawiano sztuki amatorskie, urządzano wycieczki i gry sportowe.

Ksiądz prymas August Hlond mianował księdza Narcyza Putza patronem powstałego Okręgu Poznańskiego Związku Młodych Polek. Po reorganizacji tego ruchu w roku 1934 został asystentem kościelnym Okręgu Poznańskiego KSMŻ – Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Żeńskiej. Wiele uwagi poświęcał wychowaniu fizycznemu młodzieży. Organizował dla nich zawody sportowe.

Wśród innych polskich męczenników II wojny światowej w 1999 roku papież Jan Paweł II wyniósł na ołtarze również księdza Narcyza Putza.


Bł. ks. Narcyz Putz, portret Jerzego Oleksiaka  http://jerzy-oleksiak.pl/portrety

Leontyna Kruszona, po mężu Wąsowska

Obraz beatyfikacyjny 108 Męczenników II wojny światowej

Na górze strony – ks. Narcyz Putz jako wikariusz parafii kolegiackiej w Szamotułach (zdjęcie z archiwum parafii) i członkowie prezydium Stowarzyszenia Młodych Polek z pocztami sztandarowymi, 1932 r. (zdjęcie – Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, ks. Narcyz Putz2025-01-04T11:43:19+01:00

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Naciągacze i kapusie

Obrazki z przeszłości, część 11.


Daromiła Wąsowska-Tomawska

NACIĄGACZE I KAPUSIE


Ojciec Teodor Wąsowski prowadzi w Szamotułach prywatny gabinet dentystyczny. Chociaż źle się dzisiaj czuje, idzie do pracy. Przyjadą przecież pacjenci z Pamiątkowa i okolic. Nie może ich zawieść.


Po godzinach urzędowania prace protetyczne wykonuje w domu sam. Robi protezy, chromowane mosty, złote koronki ‒ nie z tombaku, lecz ze złota. Każdy materiał przyniesiony przez pacjenta zapisuje dokładnie w specjalnej księdze. Nie może być pomyłek. Resztę złota, z podpisem odbioru, zwraca pacjentowi. Mama doskonale jest zorientowana w dokumentacji prowadzonej przez męża. Każdy zabieg zarejestrowany jest w innej księdze wraz z nazwiskiem, adresem i zapłaconą lub wpłaconą kwotą. Tu też jest wszystko prawidłowo prowadzone.

Po kilku dniach pobytu w szpitalu ojciec umiera. Ciężka żałoba, a już następują rozliczenia z pacjentami. Są i tacy, którzy żądają zwrotu złota, chociaż nie byli zarejestrowani w żadnej z ksiąg. Takich naciągaczy było kilku, co urągało solidności i uczciwości rodziców.


Rynek w Szamotułach, dom, w którym mieszkała rodzina Wąsowskich


Dzisiaj uroczystości rodzinne, w inny dzień odwiedzą nas miejscowi goście. Zbliża się wieczór i pojawiają się na ulicy specjalne indywidua. Stoją w bramie po przeciwnej stronie ulicy. Nie trzeba się domyślać – kto to? Czarne skórkowe płaszcze i takie same kapelusze. Ten ubiór odróżnia ich od reszty społeczeństwa. Ktoś mówi: „Znów stoją kapusie, szybko doniosą, gdzie trzeba”.

Jeden taki zjawia się w drzwiach naszego mieszkania z pretensją, że został czymś przed chwilą oblany. Kapał mu jeszcze z kapelusza nie ściągnięty galaretą – rosół. Mama wystawiła go za okno na parapecie do szybszego zastygnięcia. Lodówki przecież nie mamy. Ktoś z nas nieświadomie przymknął okno i … Nie wiem tylko, dlaczego jegomość spacerował pod naszymi oknami, które mieszczą się na drugim piętrze. Jest w związku z tym duże zamieszanie. Rodzice płacą odszkodowanie. Nie wiem też za co, skoro tłuszcz dobrze konserwuje skórę?

I to wszystko działo się w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku.


CZERWIEC 1956

Mama kroi chleb

Zawsze robi znak krzyża

Łamie rozkłada i suszy

na rozgrzanej blasze

kuchennego pieca

Nocą uszyje płócienny worek

i powiesi go we wnęce

na drzwiach

pod kredowym napisem

K + M + B 1956

Ktoś rozpowiada szepce

W Poznaniu na ulicy czołgi

na bruku krew

Pod kaflem iskra żar

Poci się dzień

w dreszczu stoi noc

W szczelinie stołu

okruch chleba




Szamotuły, 10.04.2018

Gabinet dentystyczny Teodora Wąsowskiego

Wizyta u kolegi dentysty Mackiewicza we Wronkach (Tadeusz Hancyk, gospodarz, Teodor Wąsowski)

Teodor Wąsowski (1911-1967)

Poznań, 28 czerwca 1956 r.

Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Naciągacze i kapusie2025-01-04T11:44:12+01:00

Wielkopolskie smaki dzieciństwa

Smaki dzieciństwa: ślepe ryby z myrdyrdą, gzik z pyrkami, plyndze z faryną, ajntopf

Kiedy byłam małą dziewczynką, jeszcze żyło pokolenie, które pamiętało czasy zaboru pruskiego trwającego ponad 100 lat. Mieszkając w państwie niemieckim, Wielkopolanie mimo woli przejmowali kulinarne nowinki  od Niemców. I nadawali im swoje własne, spolszczone nazwy. Pozostały one dotąd w wielkopolskiej gwarze.

Ale może zacznę od ziemniaków, chociaż w latach 50. XX wieku, a na ten czas przypadło moje dzieciństwo, w Wielkopolsce nazywano je raczej z niemiecka kartoflami, kartofelkami albo z poznańska pyrami lub pyrkami, pyreczkami, pyruszkami. Ziemniaki, które w połowie XIX wieku stały się pruskim warzywem prawie narodowym, pokochali też mieszkańcy Poznańskiego. Gospodynie wyczarowywały z ziemniaków wiele potraw. Nie było obiadu bez kartofelków.

Niepowtarzalny smak miały kartofle w mundurkach, czyli gotowane z łupiną, podawane w piątek np. do śledzi w śmietanie, albo odsmażane ze słoninką – podawane z pyszną maślanką  czy zsiadłym mlekiem. W czasie Wielkiego Postu jadano je z olejem lnianym. Smakowite bywało ziemniaczane purée, czyli „deptane (lub krychane) pyrki” ze słoninką i cebulką.  Do tego sadzone jajeczko, wiosną sałata albo mizeria.



W niedzielę musiały być kartofle z sosem. Było oczywiście mięso, czasem świeże z kury, kaczki, perliczki, królika, ale najczęściej ze słoika, bo do słoików po świniobiciu trafiało mięso, kości, kiełbasy, kaszanki, salcesony, skwarki mielone, a nawet galart, czyli „zimne nóżki”. W latach 50. w sklepach mięsa raczej nie można było kupić. Przynajmniej w małym miasteczku, jakim był Ostroróg.

Ale wracam do sosu, takiego zawiesistego, który był niedzielnym przysmakiem do kartofli. Sposób na zawiesiste sosy wzbogacane mąką, przywiozły z sobą żony osadników z Bambergu, którzy osiedlali się w Poznaniu i pod Poznaniem już w XVIII wieku.

Z surowych tartych kartofli robiło się szare kluski i plyndze.  Kluski z tartych surowych kartofli nazywano też szarymi kluskami lub żelaznymi kluskami, ze względu na kolor. Uwielbialiśmy je jako dzieci. Utarte na tarce ziemniaki, odciśnięte, połączone z mąką i jajkiem, nabierało się łyżką i wrzucało na wrzątek. Do tego smażony boczek albo słoninka wędzona, gotowana kwaszona kapusta i … niebo w gębie.

Plyndze to placki ziemniaczane – czyli danie na piątek. Ciasto robione tak samo o jak na żelazne kluski, tylko nie gotowane, a smażone na oleju, czy może na smalcu? Tego dokładnie nie pamiętam. Za to ich smak pamiętam. Posypane cukrem lub „faryną” – tak w niektórych domach moich kolegów mówiono na cukier.

Były też kluchy z gotowanych kartofli, do których dodawano mąkę i jajko. Po wyrobieniu ciasta, kulano wałeczek, a potem na ukos lub z niemiecka „na szagę” cięto kluseczki zwane „szagówkami” , które trafiały do wrzątku. Po wypłynięciu jadło się je albo z sosem, który pozostał od niedzielnego obiadu mięsnego, albo na słodko, albo z boczusiem, cebulką podsmażaną i gotowaną kiszoną kapustą.

Gotowana kiszona kapusta była w domu na okrągło. Kraszona smalcem, z dodatkiem skórki od wędzonego boczku, była jadana w różnych zestawach albo dodawana do zupy jarzynowej, kartoflanki, krupniku, fasolowej czy grochowej.

Kartofle jadło się też z polewką – aksamitną smaczną zupą z maślanki albo zsiadłego mleka. Do wrzącej wody wlewało się mąkę rozbełtaną w zimnej wodzie i do tego dolewało się maślankę, zsiadłe mleko, śmietanę kwaśną. Ale to wszystko było pełnowartościowe ‒ z mleka od własnej krowy, a w naszym przypadku z mleka kupowanego u sąsiadów.

Gotowane kartofle łączono także  z „kiszczonką”. Była to woda, w której w czasie świniobicia gotowały się kaszanki, bułczanki (też wielkopolski specjał). Starsi się tym zajadali.

No i przebój  poznańskiej kuchni, czyli gzik z pyrkami. Gzik czy gziczek to nic innego jak sos śmietanowo-twarogowy wzbogacony cebulką, szczypiorkiem, koperkiem. Z gorącymi kartoflami w mundurkach był naprawdę przysmakiem

Poznańska kuchnia to zupy i to z kartoflami. Najpopularniejsza była kartoflanką, która pojawiała się na stole co najmniej raz w tygodniu. Czasem gotowana na mięsie, jeśli było to po świniobiciu, częściej na wędzonym boczku albo na skórce od boczku wędzonego. W kartoflance była marchewka, cebula, pietruszka, seler – te warzywa, które dało się przechować w piwnicy czy w kopcu.

Zdarzała się kartoflanka bez mięsa, wzbogacana śmietaną, wtedy nazywano ją po prostu „ślepe ryby”. Ale jeśli gospodyni zrobiła zasmażkę, czyli myrdyrdę, wtedy były to „ślepe ryby z myrdyrdą”. Owa myrdyrda to nic innego jak podsmażona na patelni wędzona słoninka z cebulką, posypana mąką, rozprowadzona wodą i wlana do ugotowanej już zupy. Ziemniaki w „śleperybach” musiały być rozgotowane na miazgę. Do tej zupy dokładano chętnie kiszoną kapustę, ugotowaną. Danie było sycące i naprawdę smakowite.

Podczas gdy „ślepe ryby” były zupą na co dzień, to na niedzielę musiał być rosół, który  przeniosły do Poznańskiego żony niemieckich osadników. Rosół z kury z makaronem (oczywiście robionym w domu, bo gotowych makaronów nie było) albo lanymi kluseczkami, jeśli w kościele była procesja, a w sobotę nie zdążyła mama lub babcia zrobić makaronu. Ale były też kluseczki z kaszki manny. Gotowało się kaszkę na wodzie, na bardzo gęsto. Wylewało się na płaski talerz i kroiło w kwadraciki. Pychota!

Pomidorowej z resztek rosołu w poniedziałek nie było. Dlaczego? W latach 50. pomidory były tylko w lecie, kiedy owocowały w ogródku.  Z czasem zaczęto je wekować (słowo „weka” – niemieckie – tak jak zwyczaj  robienia przetworów w słoikach, który przyszedł z Niemiec). Ale pomidorowa zrobiła się popularna dopiero w latach 60. kiedy „Pomona” w Międzychodzie zaczęła robić przecier z pomidorów kupowanych od rolników.

Kiedy późnym latem urosły kaczki, nastawał czas czerniny – kolejnej zupy, która jest wielkopolskim daniem. Czernina to zupa z kaczej krwi, jadana z makaronem lub z ziemniakami. Kaczka pieczona najczęściej z dodatkiem buraczków, które też trzeba było przechować w piwnicy.

I na koniec przebój kuchni poznańskiej sprzed pół wieku – „ajntopf”   (ein Topf  po niemiecku) – czyli „jeden garnek” – danie jednogarnkowe. „Ajntopfy” były rozmaite. Gotowane na mięsach, na kościach, na boczku wędzonym lub skórkach od boczku, na kiełbasie. Zawsze z warzywami. W lecie ze słodką kapustą, z kalarepką, groszkiem, zimą z kwaśną kapustą, przeważnie z kartoflami, grochem, fasolą. Czasem ze śmietanką, kiedy indziej z zasmażką, czyli wspomnianą już myrdyrdą.

Do „ajntopfa” nadawało się wszystko, co gospodyni miała w spiżarni albo w ogródku czy w zimie w piwnicy. Lodówek przecież nie było. Jeśli był „ajntopf”, to zawsze do tego był  kawał chleba i na deser kompot, w moim domu obowiązkowy po każdym obiedzie.

W piwnicy stały rzędy słoi z kompotami i innymi przetworami, piklami, ogórkami, marchwią na sałatkę, fasolą szparagową, kapustą kiszoną, marynatą z korbola. Korbol to poznańska nazwa dyni. A kompot z korbola to był smakołyk prawdziwy. Bo kompotu z „angrystu” czy „świętojanków” za bardzo się nie lubiło. Był za kwaśny.

Chociaż w moim domu się „kwaśnych jaj”, zwanych inaczej „pierdutami”, nie gotowało, to były one w domach moich koleżanek.  Dlatego muszę o nich wspomnieć. Kwaśne jaja jedzone w szarym albo białym sosie, robiło się, wrzucając surowe jajko na wrzącą wodę z octem. Błyskawicznie się ścinało.

Jeśli rzecz o jajach, to muszę wspomnieć poznańską jajecznicę. Przygotowane do jajecznicy jajka roztrzepywało się trzepaczką w garnuszku, dolewało się mleka i dodawało mąki. Potem wlewało się to na gorący tłuszcz, mieszało się, dosypywało szczypiorku i puchata, pyszna jajecznica była gotowa do jedzenia, oczywiście z kartofelkami albo z chlebkiem. Taką jajecznicę uwielbiał mój dziadek Wincenty, który w młodości pracował w Westfalii i prawdopodobnie tam poznał jej smak.

W kuchni mojej babci Anny (rocznik 1888) i Józefki (rocznik 1901) królowały potrawy, które wymieniłam. Nie było barszczu czerwonego (był zabielany), pierogów, naleśników. Te dania trafiły do Wielkopolski w czasie wielkiej wędrówki ludów po 1945 roku. I powoli wzbogacały menu.

Irena Kuczyńska

Szamotuły, 27.03.2018

Zdjęcie Narodowe Archiwum Cyfrowe

Trzy ostatnie zdjęcia – Marcin Rurarz

Irena Kuczyńska z domu Leśna

Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).

Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka (http://irenakuczynska.pl/).

Wielkopolskie smaki dzieciństwa2025-01-04T11:45:12+01:00

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Wielkanoc, Bach i kokardy

Obrazki z przeszłości, część 10.


Daromiła Wąsowska-Tomawska

WIELKANOC, BACH I KOKARDY


SZAMOTULSKIE ŚWIĘTE DRZEWO

Przed pruskim pościgiem

ucieka chowa się w parku

u dziedzica Gałowa

na najwyższym konarze

najlichszej gałęzi

powstaniec Wiosny Ludów

miastowy stolarz

Antoni Śramkiewicz

Przylepiony

uczepiony liścia i nieba

Ślubuje i obiecuje

I stoi krzyż

na Rynku

Na tym samym drzewie

Bóg i człowiek


Mieszkamy przy Rynku. Ojciec Teodor zachorował. Nie stanie dzisiaj w oknie przy górnym balkonie z widokiem prosto na krzyż. Pomodli się w łóżku. Mama mówi do męża „Dorciuˮ, czasem „Teośˮ – ładnie. Nie podnosi głowy z poduszki. Wielka, potężna grypa. Dzisiaj jest Wielkanoc. Oprócz modlitwy jest specjalna muzyka. Ta przez wielkie M., więc Fugi Jana Sebastiana Bacha i jakby w corocznej tradycji … pacjent z bolącym zębem (gabinet dentystyczny jest w pokoju obok). Przyszedł i mówi, że nie wyjdzie, bo tylko ojciec itd. „Musisz coś zrobić” ‒ ledwo szepce do mnie tata. „Mam przecież dziesięć lat, a ten pan taki duży” ‒ odpowiadam i boję się. Pomogłam mu. Ząb przestał boleć, a ja mam ochotę zemdleć. Pan mnie ściska, całuje i życzy zdrowia. Już wiem, co będę w życiu robiła.


Od lewej Leontyna Wąsowska, Bogusz Wąsowski, Teodor Wąsowski, poniżej Maria Wąsowska-Grajkowska i Daromiła Wąsowska-Tomawska, 1947 r.


LIST DO JANA SEBASTIANA BACHA

W mym rodzinnym domu

pamiętam – wielka grypa ojca

chyba w dziesiątą moją Wielkanoc

Pańska Kantata i potem Fuga

Krzyk pacjenta

Więc ja z lusterkiem w ręku

wysoko na palcach

przy jego bolącym zębie

I tak już zostać musiało

Sztuczne fugi pomiędzy zębami

i te prawdziwe

wciąż zawieszone

jakby czas

nie drgnął


Idę na pierwsze lekcje muzyki do znakomitego szamotulskiego organisty, pana Jana Bukowskiego. Mieszka tuż obok kościoła. Mam osiem lat. Dzisiaj niedziela. Znów jesteśmy rodzinnie na sumie w gotyckiej Kolegiacie, by oprócz modlitwy wysłuchać pięknej organowej gry i doskonałego potężnego chóru prowadzonego przez tego muzyka. Prawdziwy koncert, chór i ta muzyka unoszą gotycką wieżę i nasze odczucia. Po wyjeździe mojego nauczyciela z Szamotuł do Gorzowa Wielkopolskiego kontynuuję naukę na fortepianie u pani Haliny Górskiej.

Są święta, ale i też dni zwyczajne. Jesteśmy z siostrą Marysią ubierane przez cioteczkę Pelę. W czasie wojny ciocia pracuje przy kopaniu rowów. Choruje i przeżywa tylko dwadzieścia osiem lat. Opiekują się nią moi rodzice, nami ‒ trojgiem dzieci ‒ również ona. Cioteczka dziedziczy pedanterię po swej matce, a naszej babci Maryni. We włosy wpina nam szeroką, ukrochmaloną, wyprasowaną kokardę, ściągniętą szpangą – klamrą. Chodzimy jak wymodelowane. Dzieci z nas się chyba śmieją.

SZAMOTULSKIE KASZTANY

Znów śni mi się

kraina Samy

Pękatych soczystych kasztanów

Piaskownica nasze kokardy

i brylantowy lok brata

Cioteczka Pela

z gazetą na ławce

w antyfonie na dwa chóry

suchotniczego kaszlu

darowanego z okopów

i omdlałym szeleście pobłysku

parkowego cienia

Kto z nas wtedy rozumie

Nic nie wie o pieśni

że zapachnie zbutwiały liść

kasztanu


Na tyłach Szkoły Podstawowej nr 2 jest nasz kasztanowy park, piaskownica i ławka. Chodzę do tej szkoły. Dziewczynki mają obowiązek wplatania do włosów wstążki. Jest „koleżanka kokardzianka”, która przez radiowęzeł szkolny codziennie zapowiada, jaki kolor założyć następnego dnia. W dzień powszedni zakładamy granatowe, w święta ‒ czerwone lub niebieskie. Co kilka dni piorę i prasuję biały kołnierzyk. Przypinam go na guziczkach do granatowego fartuszka szkolnego. Jego fason nie jest obowiązujący, jednak aż do klasy maturalnej właśnie takie fartuszki nosimy.

OPOWIEŚĆ PRZY RYNKU

Pani Ewie Budzyńskiej-Krygier

mojej licealnej polonistce

Znów w gotyckiej Kolegiacie

przed obliczem Szamotuł Pani

Ona pobłogosławi przed bitwą

pod Wiedniem

i pocieszy strapionych

rozstrzelanych na Rynku

za swą polskość

W miejscu Ratusza kamienice

brukowane uliczki

pełne westchnień

stuku obcasów

Po tych łbach wilgotnych

ze starej szkoły idzie

pierwszą kaligrafią i cyfrą

uśmiechem i przyjaźnią

pani Zofia Janikówna

Obok swym autorytetem

licealni profesorowie

i rodzice z prawdą o miłości

Po lekcjach cukierki malinki

i malowane nimi usta

Też skąd i od kogo

te pierścionki ze słomy?

I Wacław z Szamotuł

z przesłaniem w swej pieśni

„Jam jest pasterz dobry”



Szamotuły, 25.03.2018

Wschodnia strona rynku w Szamotułach, początek lat 60. XX w. Zdjęcie Fotopolska

Po prawej stronie, na rogu rynku i ul. Poznańskiej, dom, w którym mieszkała rodzina Wąsowskich. Zdjęcie współczesne – Cezary Rajpert

Gabinet dentystyczny Teodora Wąsowskiego

Wizyta u kolegi dentysty Mackiewicza we Wronkach (Tadeusz Hancyk, gospodarz, Teodor Wąsowski)

Organy w kościele św. Stanisława w Szamotułach, zdjęcie po 1952 r. Instrument był używany do lat 80.

Klasa IV b Szkoły Podstawowej nr 2 z wychowawczynią Zofią Janikówną

Zofia Janik (1885-1958)


Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Wielkanoc, Bach i kokardy2025-01-04T11:46:11+01:00

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Dziupla, bąk i Sama

Obrazki z przeszłości, część 9.


Daromiła Wąsowska-Tomawska

DZIUPLA, BĄK I SAMA


Czasami wiosna jest już ciepła. W Święta Wielkanocne zakładam białe kolanówki i tenisówki. Często smaruję je pastą do zębów, specjalnym proszkiem rozpuszczalnym w wodzie lub białą szkolną kredą. Zawsze muszą być czyste. Sukienki, czy krochmalone marszczone spódnice, trudno wyprasować. Miałam taką w duże czerwone maki. Łatwiej wpiąć we włosy kokardę, a brata Bogusia uczesać w fantazyjnego loka.

Wszystko przygotowane do wyjazdu na piknik. Kilka szamotulskich zaprzyjaźnionych rodzin wyjeżdża dużą ciężarówką nad jezioro do Zaniemyśla. Inne koleżanki jadą nad morze. My siedzimy na rozłożonych na trawie kocach, wśród gwaru i śmiechu innych dzieci. Potem biegamy i szukamy kryjówek. Znajdujemy w pobliskim lesie olbrzymie drzewo z wydrążoną dziurą – dziuplą. Bogusz pierwszy się do niej wciska, my – w połowie zadowolone – staramy się jakoś uśmiechać do stojącego z aparatem fotograficznym taty. Wypożyczona łódka obwozi nasze kokardy po wodzie jeziora. Wszyscy szczęśliwi i osmagani „innym słońcem” (jak to morskie), wracamy wieczorem do domu.


W Zaniemyślu – Leontyna Wąsowska i jej dzieci: Daromiła, Maria i Bogusz (1944-2016)


W domu wymyślamy różne zabawy. Nikt się nie nudzi, mimo że nie ma telewizora, komórek i gier komputerowych. Brat goni za „kołem”. Jest to koło od roweru pozbawione szprych. W ręce trzyma wygięty, dopasowany do obręczy haczyk. Puszcza koło w ruch i haczykiem prowadzi je po ulicach szamotulskiego Rynku. Robi się hałas tartego o siebie metalu. Jeden z kolegów kupuje w sklepie u pana Sucharskiego przy Rynku wystruganego z drzewa bąka osadzonego na gwoździu. Zakręca go ręcznie na chodniku i popędza grubym sznurem przyczepionym do kija. Goni za bąkiem, ile ma sił w nogach.

Inni grają w cymbergaja. Na prostym stole rysują dwie bramki. Pomiędzy nimi leży drobna moneta. Każdy z dwóch graczy ma swój pieniążek. Przesuwa go grzbietem grzebienia, do bramki przeciwnika musi wbić nim – jak piłkę – ten trzeci pieniążek.

Ja spotykam się dzisiaj u koleżanki z klasy na jej podwórku. Rzucamy do siebie z dużej odległości piłkę. Aż dudnią nasze wątłe klatki piersiowe. Żadna z nas nie chce wypuścić piłki z rąk. Gra jest bardzo zacięta, nawet zawzięta, często kończy się remisem. Ogród Hani sięga rzeki Samy. Gonimy się. Dotknięty rozkłada w poprzek ręce i czeka na „wybawienieˮ ‒ odklepanie, by mógł dalej gonić. Tak uwolniony dotknięciem kolegi, wpada do rzeki nasz brat Bogusz. Mokry, kończy naszą dalszą zabawę. Dziewczynki skaczą jeszcze na skakance, inne w wyrysowane kredą na chodniku – klasy.

NAD SAMĄ

Biegnę znów przez most
nad Samą w tenisówkach
w kokardzie z nutami
na lekcje do pani Górskiej
a potem pod mostek
przy torach
Tam jeszcze pachnie młoda trawa
i stokrotka wciąż bieli
Jasiu − ciuchcia gwiżdże
dwa wagony na węgiel
jak pudełka szyte klejone z pocztówek
diabliki chochły amorki
i pierścionek ze słomy
Już się zmierzcha pieśnią Wacława
i tylko nad Samą
tuła się jeszcze jeden wiersz

Trzeba jeszcze odrobić lekcje, poćwiczyć na pianinie. Jakie te dni są krótkie. Na dobranoc dzieci całują w rękę rodziców i dziadków. Wychodząc do szkoły, czynimy to samo.


Szamotuły, 12.03.2018

Od lewej Leontyna Wąsowska, Bogusz Wąsowski, Teodor Wąsowski, poniżej Maria Wąsowska-Grajkowska i Daromiła Wąsowska-Tomawska, 1947 r.

Leontyna i Teodor Wąsowscy z Daromiłą i Boguszem

Dom, w którym mieszkali Wąsowscy, Rynek, narożnik ul. Poznańskiej. Zadjęcie Marta Szymankiewicz

Most na Samie przy ul. Dworcowej. Zdjęcie Marta Szymankiewicz

Dom w pobliżu dworca – miejsce lekcji muzycznych. Zdjęcie Marta Szymankiewicz

Zdjęcia na górze: Jerzy Walkowiak i Ryszard Smulkowski

Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Dziupla, bąk i Sama2025-01-04T11:47:17+01:00

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Pierwsze radio, kluczyk i chichot diabła

Obrazki z przeszłości, część 8.


Daromiła Wąsowska-Tomawska

PIERWSZE RADIO, KLUCZYK I CHICHOT DIABŁA


Rozpoczynają się lata trzydzieste XX wieku. Mój przyszły ojciec ‒ Teodor Wąsowski, urodzona „złota rączka”, konstruuje dla siebie pierwsze słuchawkowe radio na kryształek, podpowiada mi najmłodszy brat Zenon Wąsowski. Zeniu po ojcu odziedziczył wszystkie najlepsze zdolności.

W tym też okresie Teodor uczy się czytania pierwszych nut. Przez szparę uchylonych drzwi podgląda, jak syn jego pracodawcy pobiera lekcje muzyki. Zaraz siada do fortepianu, jak tylko nauczyciel wychodzi. Szybko powtarza podsłuchaną lekcję. Nie przeszkadza to dentyście – panu Edmundowi Michalskiemu, gdyż sam jest wielkim pasjonatem muzyki. W Teodorze znajduje nie tylko dobrego pracownika ‒ technika dentystycznego, ale i swojego sprzymierzeńca. Często organizuje w swoim mieszkaniu spotkania z muzykami. W krótkim czasie dołącza do nich Teodor. Zakładają w Szamotułach kwartet muzyczny i wspólnie koncertują. Mój przyszły ojciec do perfekcji opanowuje grę na fortepianie, akordeonie, skrzypcach.


Rynek w Szamotułach – dom, w którym po wojnie mieszkała rodzina Wąsowskich. Zdjęcie Marta Szymankiewicz


BALLADA O DOMU

[…] Ojciec uniesie ramię adapteru

otworzy się stanie cisza

I tylko Muzyka

Wtedy trudna

I ten sam oddech matki

za uchem na szyi

Potem zaskrzypi krzesło

Będą czytać dziś Słowackiego

a my z umazanymi wargami od kremu

podglądać

jak ojciec gra Chopina


Lata pięćdziesiąte. Spotykamy się wszyscy w pokoju „męskim”. Tak go rodzice nazywają. Obsiadamy dwa opasłe fotele i czekamy, aż ojciec otworzy „zaczarowaną szafkę”, pełną klasycznej muzyki. Dolna jej część przeznaczona jest dla winylowych płyt. Każda ma swoją przegródkę i numer w katalogu. My wiemy, która płyta jest dla nas, dzieci, najważniejsza. W górnej części, też zamykanej, szafki umieszczony jest gramofon z rączką na wymienną igłę. Tato dorabia do niego jednak wzmacniacz lampowy, by można regulować głośność.

Po każdym czwartkowym wysłuchaniu jednej z płyt (w przymuszonej powadze ‒ na początku wdrażania się w muzykę), szafka zostaje zamknięta na kluczyk. Wiemy, gdzie on jest i tylko czekamy na okazję, by szafkę pod nieobecność rodziców otworzyć. Śpieszymy się, byle zdążyć przed ich powrotem z kina. I staje się. Kluczyk łamie się i zdradza popełniony czyn, ale cel zostaje osiągnięty. Jest ulubiona nasza wspólna płyta Serenada Mefista z opery Faust Charlesa Gounoda. Czekamy na „chichot diabła”, tak ten śmiejący śpiew nazywamy. Śpiewa swym cudownym basem Bernard Ładysz. Czekamy też znów na dwuznaczne spojrzenie po sobie i uśmiech naszych rodziców. „Złapali bakcylaˮ – komentuje półgłosem tato.

ŚWIĘTA SZAFA RADIOLA

bratu Zenonowi Wąsowskiemu

Skleiłeś uratowałeś ją

76 obrotów

I mówisz mi Zeniu

że prasujesz

starą zapisaną ręcznie

wyblakłą kartę

– katalog płyt- ręka ojca

I jak wtedy

ty dzisiaj układasz

w dębowej świętej szafce

czarny krążek

Znów ma swoje miejsce

Ważne jak każdy palec

Tylko siąść na kolanach matki

przyłożyć do ucha skupione wargi

I słuchać słuchać


Radiola Teodora Wąsowskiego

Zdjęcia orkiestry Edmunda Michalskiego z archiwum rodzinnego Ewy Michalskiej-Czajki, pozostałe – z archiwum rodziny Wąsowskich


Szamotuły, 02.03.2018

Teodor Wąsowski, lata 30. XX w.

Zespół muzyczny Edmunda Michalskiego, połowa lat 20. XX w. Na dole siedzi Leon Michalski – to z prowadzonych dla niego lekcji muzyki korzystał także Teodor Wąsowski.

Zespół muzyczny Edmunda Michalskiego, 1. połowa lat 30. XX w. W orkiestrze grają dzieci Edmunda: Leon (3. z lewej na górze) i Bożena (w środku zdjęcia).

Teodor Wąsowski przy pianinie, 2. połowa lat 30. XX w.

Od lewej Leontyna Wąsowska, Bogusz Wąsowski, Teodor Wąsowski, poniżej Maria Wąsowska-Grajkowska i Daromiła Wąsowska-Tomawska, 1947 r.

Kompozycja Teodora Wąsowskiego

Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Pierwsze radio, kluczyk i chichot diabła2025-01-04T11:48:34+01:00

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Tadeusz, flaga i znicz

Obrazki z przeszłości, część 7.


TADEUSZ, FLAGA I ZNICZ


Duży pokój w jednym z szarych bloków w nadodrzańskiej dzielnicy Opola. Na ścianie obraz świętej rodziny, pod telewizorem haftowana serweta, na stole kilka ciastek rozłożonych na porcelanowej paterze. Niby wszystko normalnie, tak zwyczajnie jak w wielu domach w Opolu czy Polsce. Jednak jeden szczegół zmienia wszystko. Amerykańska flaga, postawiona na bufecie w centralnym miejscu tuż pod zdjęciem Tadeusza z żoną zawieszonym na ścianie.

Od razu widać, że ta flaga ma swoją historię, że jest ważnym elementem w tym domu oraz czymś wyjątkowym dla właściciela.

– Ta flaga jest ze mną od 1945 roku – zaczyna opowieść Tadeusz. – Nie zdjąłem jej nigdy. Wisiała nawet w cholernych latach 50., gdy za taką flagę do więzienia można było trafić. Dla mnie ta flaga to symbol wolności, takiej amerykańskiej legendarnej wolności, której szukałem na swojej życiowej drodze zawsze.



Droga Tadeusza Kruszony rozpoczęła się w Szamotułach jako najmłodszego z jedenaściorga rodzeństwa. Urodził się w roku 1926, wtedy, kiedy „Gazeta Szamotulska” kosztowała 4,55 zł, a „ za odnoszenie jej przez listowego do domu” płaciło się 55 groszy miesięcznie. W czasie, kiedy się urodził, Cielink i Synowie z Szamotuł reklamowali się swoją „wypożyczalnią nowoczesnych garniturów młóckarnych do młócki ziemiopłodów”, a kapelmistrz orkiestry „Dom Sierot” ‒ Franc Bronowski ogłaszał w „Gazecie Szamotulskiej”, że u niego: „lubownicy muzyki na wszelkich instrumentach dętych i rżniętych znajdą sumienne lekcje”.

Tadeusza świat muzyki jednak nie wciągał, scenariusz dalszego życia napisała za niego wojna… Kiedy 1 września 1939 roku Ignacy Klemenczak organizował w Szamotułach Obronę Cywilną, Tadeusz miał 13 lat. Dorósł bardzo szybko. Najpierw wywieziony był do pracy w Niemczech, tam przez 3 lata koło Drezna pracował w gospodarstwie rolnym. Uciekł jednak, gdy miał 16 lat, i dostał się do Francji, przedostał się na północ kraju, gdzie trafił na lądowanie  Aliantów, czyli D-Day. Dzień, w którym tylko w pierwszym rzucie zginęło ponad 2,5 tysiąca żołnierzy alianckich, a blisko 8,5 tysiąca było rannych, dzień który całkowicie zmienił los II wojny światowej. Tego dnia Tadeusz miał już 18 lat. Wtedy przyłączył się do wojsk amerykańskich. Jeździł Willysem MB i zbierał zwłoki do worków. Jak sam mówił – tak aby się zgadzało: głowa, tułów, dwie ręce, dwie nogi. Rzadko trafiły się ciała nierozczłonkowane. – To były naprawdę chwile, których nigdy się nie zapomni. Ten obraz będzie wracał zawsze – mówił Tadeusz. – Ale były też wspaniałe momenty – jak ten, gdy rękę mi uścisnął generał Eisenhower, czy ten, gdy zaproponowano mi, że mam płynąć do Japonii, a stamtąd już prosto do Stanów, bo otrzymam obywatelstwo. Włączyła mi się jednak cholerna ciekawość, co w Szamotułach słychać po wojnie. Razem z przyjacielem mieliśmy plan, by pojechać do Polski na chwilę, następnie wrócić i lecieć na front do Japonii, a potem już do USA. I tak na chwilę wróciłem i tak tu siedzę całe życie.

Szamotuły odwiedzili na krótko w 1945 roku, bo widzieli, co się tu dzieje. Od razu podjęli decyzję, że uciekają z Polski. Złapali ich na granicy. Areszt, więzienie w Raciborzu i kilka lat znów z życia zabrane. Gdy wyszedł, od razu chciał uciekać po raz drugi. I po raz drugi go aresztowano. Wtedy już miał dość. Został. Nie w Szamotułach, lecz w Opolu. Był pracownikiem i brygadzistą w energetyce w Opolu. I przez 40 lat z Szamotułami w pamięci, z amerykańskim snem w sercu i flagą USA, która każdego dnia ten sen przypominała. Czy był szczęśliwy? Był bardzo. Żona, córka, dobre, spokojne życie. Czy chciałby zamiast w Opolu to gdzieś w Arizonie sprawdzać linie energetyczne – na pewno. Czy tęsknił za Szamotułami? Nie. Dobrze mu było na Śląsku. Ale miał je zawsze w pamięci. Opowiadał o nich, jakie były w jego dzieciństwie, wspominał rodzeństwo, rodziców, to były już inne Szamotuły po 70 latach. I właśnie tych Szamotuł mu brakowało, kiedy stanął nad grobem siostry Leontyny i szwagra Teodora, kiedy zapalił im znicz, podniósł się z kolan i otarł łzę z policzka. Taką łzę z tęsknoty za siostrą i tymi Szamotułami, gdy „Gazeta Szamotulska” kosztowała 4,55 kwartalnie, a 55 groszy miesięcznie dodatkowo za „odnoszenie jej przez listowego do domu”.

Konrad Pontus


Szamotuły, 22.02

13-letni Tadeusz Kruszona (w dolnym rzędzie 2. od lewej) na zdjęciu zrobionym z okazji ślubu siostry Leontyny, 5.08.1939 r.

Tadeusz Kruszona (1926-2008)

Grób Leontyny i Teodora Wąsowskich na cmentarzu w Szamotułach


Na górze – Willys MB. Zdjęcie Michał Jelionek / Trojmiasto.pl


Daromiła Wąsowska-Tomawska, Tadeusz, flaga i znicz2025-01-04T11:50:02+01:00

Wojenne losy rodziny Kwiatkowskich z Otorowa

Wojenne losy rodziny Kwiatkowskich z Otorowa

Wojciech Kwiatkowski – jeden z rozstrzelanych na szamotulskim Rynku

Szamotuły, luty 2001

Koniec wieku skłania do podsumowań. W XX-wiecznym świecie, przez który przetaczały się wojny, rewolucje, powstawały i upadały systemy polityczne, ginęły narody, żyli nasi przodkowie, nasi pradziadkowie i ich dzieci. Byli oni świadkami zbrodni nazizmu. To na ich oczach rozgrywała się tragedia II wojny światowej. To na ich życiu odcisnęła ona swoje krwawe piętno. To właśnie oni byli jej niewinnymi ofiarami. W ich pamięci utrwaliły się straszne, ale prawdziwe obrazy wojny. Ich doświadczenia i przeżycia są bardzo cenne, gdyż każdy z członków naszych rodzin współtworzył historię naszego narodu i kraju. Ich relacje mogłyby być ciekawym i wstrząsającym wykładem historycznym. Dlatego też poznawanie i zagłębianie się w historię losów swojej rodziny może być pouczającą i niezapomnianą podróżą w przeszłość.

Myślę, że każdy przechodzący przez Rynek w Szamotułach zauważa pamiątkową tablicę z pięcioma nazwiskami rozstrzelanych w 1939 roku przez gestapowców otorowian. Wśród nich był Wojciech Kwiatkowski ‒ brat mojego pradziadka.

Zdjęcie Jan Kulczak

Przedwojenne losy rodziny Kwiatkowskich

Wojtek był najmłodszym synem Andrzeja i Marii Kwiatkowskich. Mój prapradziadek Andrzej pochodził z Chomranic koło Marcinkowic w Nowosądeckiem. W roku 1922, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, przeprowadził się do Wielkopolski, do Otorowa, z żoną i ośmiorgiem dzieci: Stefanią, Teofilem, Władysławem, Ludwikiem (moim pradziadkiem), Genowefą, Ferdynandem, Stefanem, Wojciechem. Syn Franciszek wcześniej się już ożenił i został w Marcinkowicach, Józef zginął w czasie I wojny, a czworo innych dzieci zmarło w dzieciństwie lub wczesnej młodości, przed wyjazdem rodziny Kwiatkowskich do Wielkopolski.

Kwiatkowscy od razu zaangażowali się w życie społeczności Otorowa. Synowie  byli członkami Towarzystwa Gimnastycznego „Sokółˮ, założonego w Otorowie 8 sierpnia 1926 roku, które oprócz rozwoju fizycznego pielęgnowało tradycje polskie i patriotyczne postawy. Zachowały się liczne zdjęcia z tego okresu. Spośród Kwiatkowskich szczególnymi zdolnościami akrobatycznymi wyróżniał się mój pradziadek Ludwik.

W Otorowie działała też przed II wojną prężna polska organizacja: Przysposobienie Rolnicze do Potęgi Rzeczpospolitej Polskiej, do której także należeli bracia Kwiatkowscy.

Siostry Stefania i Genowefa należały do Towarzystwa Młodych Polek. Z pełnym zaangażowaniem włączały się w organizowanie zabaw, dożynek, festynów, uroczystości kościelnych i świeckich.

Genowefa brała również udział w zajęciach Szkoły Gospodarstwa Domowego, prowadzonej przez siostry urszulanki. Wspominała postać siostry Urszuli Ledóchowskiej, późniejszej świętej, którą osobiście poznała.

Bracia Kwiatkowscy byli bardzo muzykalni, grali na różnych instrumentach i ‒ jak wspominała ich siostra Genowefa ‒ wiedli prym w czasie zabaw wiejskich. Dziewczęta polskie miały większe powodzenie wśród chłopców niż mniej urodziwe Niemki, co miało być też późniejszym powodem do napiętnowania Kwiatkowskich w czasie okupacji.


Zdjęcie przedstawia dożynki w Kocim Borku, między Otorowem a Lipnicą, w punkcie masowych spotkań kulturalnych, przedstawień i zabaw otorowian. Mężczyźni stojący na górze to bracia Kwiatkowscy: Teofil ‒ powożący, Wojciech ‒ skrzypce, Ludwik ‒ klarnet, syn Stefanii Ignacy ‒ altówka, Ferdynand ‒ kontrabas. U dołu od prawej stoją Genowefa i Stefania.


Wojciech Kwiatkowski urodził się w 1916 roku, uczył się w szkole średniej w Szamotułach. W 1939 roku uczęszczał do klasy maturalnej. Był oczytany, wprowadzał eksperymentalną hodowlę wikliny w rodzinnej miejscowości, czego ślady zachowały się do dziś.

Losy rodzeństwa Wojciecha były różne. Starszy brat Władysław ożenił się i zamieszkał w Szamotułach. Stefan został powołany do marynarki wojennej w Gdańsku, a 27 sierpnia 1939 roku został zmobilizowany do obrony Helu. Ferdynand w latach 30. wyjechał do Gdańska i pracował w porcie przy obsłudze dźwigów. Losy Stefanii były dość zawiłe, gdyż straciła męża na I wojnie światowej, a w końcu lat 20. wyjechała do Argentyny, gdzie wyszła za brata swego nieżyjącego męża. Genowefa wyszła za mąż i zamieszkała w Sannikach koło Kostrzyna. Teofil ożenił się w Otorowie i zamieszkał z rodzicami Andrzejem i Marią. Razem prowadzili gospodarstwo.

Mój pradziadek Ludwik założył rodzinę w Otorowie. Poślubił Franciszkę Marszałek i z tego związku przyszła na świat czwórka dzieci, w tym moja babcia Irena (po mężu Krupińska). W 1937 roku moja prababcia Franciszka umarła w wieku 26 lat, zostawiając malutkie dzieci. W pół roku po tym Ludwik ożenił się powtórnie z Marią Baran.


Siedzą Maria z domu Wójs (1873-1966) i Andrzej (1861-1944) Kwiatkowscy. Stoją od lewej: synowie Władysław (1899-1977), Ludwik (1905-1995), Teofil (1897-1968), córka Genowefa po mężu Zając (1909-2010), zieć Czesław Zając (1903-1992), synowie Stefan (1912-2009), Ferdynand (1911-1953) i Wojciech (1916-1939)


Maria i Andrzej Kwiatkowscy z otoczeniu dzieci i wnuków. Stoją od lewej: Władysław, Wojciech, Ferdynand, Genowefa, Ludwik i Stefan


Drugi ślub Ludwika Kwiatkowskiego, 1937 r.


Z prawej: Wojciech Kwiatkowski, fragment zdjęcia ze ślubu brata

Zdjęcia z archiwum rodzinnego Jerzego Zająca (siostrzeńca Wojciecha Kwiatkowskiego)

Egzekucje otorowian

1 września 1939 roku Niemcy rozpętały II wojnę światową. Dnia 7 września żołnierze niemieccy zajęli Szamotuły. W październiku 1939 roku rozpoczęły się prześladowania i aresztowania tych najbardziej niepokornych wobec Niemców. Również w małym Otorowie stacjonował niemiecki oddział wojskowy. Miejscowi Niemcy pamiętali opór większości otorowian wobec zaborcy i to oni byli głównymi donosicielami do swoich władz. Wybierano tych najbardziej aktywnych w życiu miejscowej społeczności, ludzi zdolnych, kształcących się w szkołach średnich. Pewną rolę w tym donosicielstwie odegrały animozje sąsiedzkie, wcześniejsze zatargi z Polakami, a nawet urażone ambicje Niemek, które ‒ jak wspominają świadkowie ‒ nie cieszyły się powodzeniem na zabawach wśród młodych otorowian. Szczególną bezwzględnością w egzekwowaniu niemieckiego prawa wsławił się niemiecki żandarm Harder.

Jak wspominała Genowefa, Wojtek spodziewał się aresztowania, a donieśli mu o tym, być może, jacyś życzliwsi Niemcy. Podjął decyzję, że schroni się właśnie u niej i jej rodziny, za Poznaniem. Jechał rowerem. Towarzyszył mu znajomy Ignacy Gołaś. Na miejscu okazało się, że siostra jest po porodzie i najprawdopodobniej zdecydował się na powrót do Otorowa, by w tej sytuacji nie stwarzać jej dodatkowych problemów. 11 października wieczorem wrócili do domu.

Dnia 12 października rozeszła się wiadomość o aresztowaniu dziesięciu Polaków. Oskarżono ich o wywieszenie polskiej flagi i sprofanowanie swastyki na budynku władz niemieckich w Otorowie. Jak się okazało, zrobili to sami Niemcy, aby stworzyć powód do krwawego rozliczenia się z rzekomymi winowajcami i aby zastraszyć ludność. Była to prowokacja gestapowców, jedna z wielu, jakie zarejestrowano na początku wojny w całej Polsce. Na liście rzekomych sprawców widniało także nazwisko Wojciecha Kwiatkowskiego. Niemcy wpadli około ósmej rano do domu. Zastali go przy zabawie z rocznym bratankiem Wiktorem, synem Teofila. Niemcy związali Wojciecha, kopali i bili. Podobny los spotkał pozostałych dziewięciu otorowian.

Spośród mieszkańców Otorowa wybrano również zakładników, w tym Andrzeja Kwiatkowskiego, ojca Wojciecha. Wszystkich mieszkańców wpędzono z pól i z domów pod kościół, gdzie po południu nastąpiła egzekucja pięciu aresztowanych. Jako pierwsi zginęli: Józef Ceglarz, Aleksander Gołaś, Zdzisław Jajuga (najmłodszy, nie miał jeszcze 18 lat), Witold Chełmiński, Ludwik Kalemba. Ciała zamordowanych załadowano na wóz i kazano m.in. księdzu proboszczowi Tadeuszowi Zamysłowskiemu ciągnąć go aż na cmentarz, gdzie zwłoki wrzucono do wspólnego dołu.

Rozpacz i żałoba zapanowała wśród Polaków, a Niemcy bawili się tego wieczoru przy wesołej muzyce i głośnych śpiewach w sali w pobliżu miejsca rozstrzelania. Oni świętowali „zwycięstwoˮ. Świadkowie tego mordu wspominali wiele bardzo drastycznych scen z tego dnia.

Pozostałych pięciu miało przed sobą ostatnią, koszmarną noc. Oprócz Wojciecha Kwiatkowskiego byli to: Jan Pietraszewski, Stanisław Bednarz, Józef Furmanek i Wiktor Bilon. Zamknięci w ciasnym pomieszczeniu gospodarczym przy siedzibie okupantów, czekali na przewiezienie następnego dnia do Szamotuł, gdzie czekała ich śmierć. Mieszkańcy Otorowa wspominają heroiczną postawę ks. Zamysłowskiego, który nie zostawił skazanych w osamotnieniu. Mimo straży odważnie podszedł do drzwi komórki i przez szpary między deskami spowiadał i udzielał rozgrzeszenia. Był to ostatni obrachunek uwięzionych z Bogiem.

Następnego dnia rano, 13 października 1939 roku, w piątek, wywieziono ich do Szamotuł i postawiono pod murem na Rynku ‒ tam gdzie obecnie umieszczona jest tablica pamiątkowa. Niemcy spędzili tym razem szamotulan, aby patrzyli na to barbarzyńskie widowisko. Wyrzucali Polaków ze sklepów, domów i zakładów pracy, aby ich zastraszyć i uświadomić im bezsilność wobec potęgi „rasy panów”.

W wydanej krótko po wojnie pracy Wojciecha Próchnickiego Ziemia szamotulska w walce, cierpieniu ‒ i wolności tak opisano ostatnie chwile życia pięciu skazanych:

Tuż przed wystrzałem młodzi otorowanie pożegnali się ze sobą, a Jan Pietraszewski ponoć zdążył wykrzyknąć: „Umieramy niewinnie. Niech żyje Polska!… Niech żyje Chrystus Król!ˮ

Potem nastąpiły strzały plutonu egzekucyjnego…

Martwe ciała ułożono na wozie i ‒ jak wspominają świadkowie ‒ zaprzężono do niego szamotulskiego adwokata i lekarza. Oni mieli je przeciągnąć na cmentarz i zagrzebać we wspólnej mogile. Miejscowe Niemki rzucały się na szyję „bohateromˮ z plutonu egzekucyjnego z wiązankami kwiatów, a szamotulanie oddają w ciszy hołd Straconym.


Zdjęcie Muzeum – Zamek Górków


Zanim wrócę do wojennych losów pozostałych członków rodziny Kwiatkowskich, kilka słów o powojennym pogrzebie rozstrzelanych w Otorowie i Szamotułach.

Dnia 12 października 1945 roku nastąpiła ekshumacja zwłok z cmentarza szamotulskiego. Prochy otorowian wróciły do rodzinnej ziemi. W uroczystościach ponownego pochówku brali udział zarówno mieszkańcy Szamotuł, jak i Otorowa. Część uroczystości odbyła się na Rynku w Szamotułach, a po przewiezieniu zwłok do Otorowa nastąpił pogrzeb wszystkich dziesięciu ofiar w grobowcu pod kościołem w Otorowie, gdzie spoczywają do dziś.

Na zdjęciach z tego wydarzenia widać członków rodzin zamordowanych, ówczesne władze, siostry Urszulanki. Wśród przemawiających jest też ksiądz proboszcz Tadeusz Zamysłowski, który spowiadał skazanych przed ich rozstrzelaniem. Widać też ogolone głowy jeńców niemieckich, którzy zostali przymuszeni do wykopywania zwłok.



Zdjęcia z archiwum rodzinnego Jerzego Zająca

Wojenne losy pozostałych członków rodziny Kwiatkowskich

Dla mojej rodziny nie był to koniec tragedii. Andrzej Kwiatkowski z synem Teofilem i jego rodziną musieli opuścić swoje gospodarstwo. Kazano im zostawić wszystko. Ich dostatnie gospodarstwo zajęli napływowi Niemcy. Wywieziono ich aż nad Bug do maleńkiej wioski ‒ Wojciechowa koło Łęcznej w Lubelskiem. Prapradziadek Andrzej, ojciec Wojciecha, nigdy nie mógł pogodzić się ze śmiercią ukochanego najmłodszego syna i zmarł tam w lutym 1944 roku, jak mówią członkowie rodziny, ze zgryzoty. Pochowano go w pobliskim Hańsku.

Starszy brat Wojciecha, Ludwik, mój pradziadek, został powołany do Wojska Polskiego już w sierpniu 1939 roku, brał udział w kampanii wrześniowej, a potem dostał się do niewoli niemieckiej i został wysłany na roboty przymusowe do Niemiec. Pracował u gospodarza niemieckiego, a w ostatnim okresie wojny w fabryce amunicji w Hanowerze. Po wywiezieniu na roboty utrzymywał z rodziną kontakt listowy. Wrócił dopiero po sześciu długich latach dnia 27 listopada 1945 roku. „Trudno zapomnieć tę datę. Przecież każdy czekał na ojca” ‒ wspominała moja babcia Irena. Gospodarstwo Ludwika w Otorowie też zostało przydzielone Niemcom, a jego żona wraz z czwórką małych dzieci, w tym z moją ośmioletnią babcią Ireną, schroniła się u rodziny we Lwówku-Józefowie. Mieszkali całą wojnę w jednej ciasnej izbie, często głodując.

Genowefa przez całą wojnę mieszkała ze swoimi małymi dziećmi koło Poznania. Stefan, w randze starszego marynarza, uczestniczył w walkach do końca kampanii wrześniowej na Helu do 2 października 1939 roku. Ranny trafił do więzienia w Wejherowie, a potem do obozu w Stargardzie. Był zmuszony do ciężkich prac polowych i innych robót, w wyniku czego odnowiła się rana. Przewieziono go do obozu i szpitala wojskowego w Greifswaldzie. W listopadzie 1940 roku stanął przed komisją wojskową, która uznała go za inwalidę wojennego i zwolniła do Polski. Przyjechał do Krakowa, gdzie skierowano go do pracy przymusowej. Po wojnie wrócił do Gdańska, nie rozstał się z morzem i został oficerem Żeglugi Morskiej. Władysław został wysiedlony z gospodarstwa w Szamotułach do Gąsaw.

Ferdynand w styczniu 1941 roku znalazł się w rodzinnych Marcinkowicach (w Nowosądeckiem) i tam wkrótce został aresztowany. W rodzinie przekazywane są dwie wersje wytłumaczenia przyczyn tego aresztowania. Pierwsza z nich mówi, że był to ciąg dalszy represji, jakie spadły na rodzinę Kwiatkowskich, w związku z wydarzeniami w Otorowie. Druga wskazuje na działalność polityczną rodziny w Marcinkowicach (wysokie struktury AK) i o aresztowaniu ich oraz wysyłce do Oświęcimia i Ravensbrück. W tych okolicznościach aresztowano Ferdynanda. Został on karnie skazany na katorżnicze prace w kamieniołomach (gdzieś na Dolnym Śląsku). Głodzony, szczuty psami, z pogryzionymi do kości nogami trafił wycieńczony po jakimś czasie do szpitala w Krakowie, gdyż miał być świadkiem w jakiejś sprawie. Potem wysłano go do obozu w Bawarii, najpewniej Dachau. Gdy wrócił po wojnie do Polski, był strzępem człowieka. Zmarł w wieku 36 lat w 1953 roku.

Katarzyna Krajcarz


Otorowo – zdjęcia współczesne


Zdjęcia Agnieszka Krygier-Łączkowska



Szamotuły, 21.02.2018

Wojenne losy rodziny Kwiatkowskich z Otorowa2025-01-04T11:51:28+01:00
Go to Top