About Agnieszka Krygier-Łączkowska

Autor nie uzupełnił żadnych szczegółów
So far Agnieszka Krygier-Łączkowska has created 361 blog entries.

Projekt rozbudowy Szamotuł z 1933 r.

Projekt rozbudowy Szamotuł z 1933 r.

Wielkie Szamotuły

W 1933 r. „Gazeta Szamotulska” opublikowała cykl artykułów poświęconych projektowi rozbudowy Szamotuł (nr 88-92), zatytułowany Szamotuły w przyszłości. Artykuły połączyliśmy w jednym tekście i zamieszczamy z niewielkimi zmianami (skrócono głównie artykuł z numeru 88 − prezentujący rozbudowę miasta w okresie po odzyskaniu niepodległości). Jak zatem 90 lat temu wyobrażano sobie rozwój Szamotuł? Warto zapoznać się z tym materiałem i porównać ze stanem współczesnym.

***


Cztery kościoły, siedem szkół, liczne parki i boiska, tereny wystawowe i rozrywkowe, stadion, szpital centralny, hale targowe…

Takie i inne projekty na przyszłość przewiduje plan rozbudowy miasta Szamotuł, opracowany przez radcę E. Chmielewskiego, świeżo zatwierdzony przez Dyrekcję Robót Publicznych przy Urzędzie Wojewódzkim.

[…]

Źródła: 1. plan  Szamotuł z 1906 r. z późniejszymi zmianami (przygotowany przez firmę Heinricha Schevena w związku z budową sieci wodociągowej), Muzeum-Zamek Górków; 2. plan Szamotuł z 2016 r. (Pietruska & Mierkiewicz, Wydawnictwo i Bank Geoinformacji Sp. z o.o.;  http://www.szamotuly.pl/pl/plan-miasta.html

Na przedmieściu obrzyckiem

Rozbudowa przyszłych Szamotuł przewidziana jest w kształcie koła, z centrum w samym Rynku. Koło będzie nieco wydłużone w dwóch kierunkach, mianowicie w pobliżu toru, wiodącego do Wronek, i w pobliżu toru poznańskiego, mniej więcej przy budce dróżnika kolejowego na wprost Kępy.

Zacznijmy przechadzkę po wielkich Szamotułach.

Idziemy więc ul. Obrzycką [1], od placu Sienkiewicza. Obok cmentarza żydowskiego idzie jedna z bocznych ulic, która łączy się wprost z obecnie istniejącą ulicą, wiodącą z terenu zamkowskiego do ul. Nowowiejskiej [2] Ulica ta na prawo [precyzyjniej: na zachód – przyp. red.] (nazwijmy ją ulicą Maksa Rabesa, znanego malarza z Szamotuł) przejdzie obok byłego Urzędu Skarbowego przez ulicę Sądową [3], i złączy się z ulicą Cmentarną, która również będzie wyprostowana i nie pójdzie obok sądu i więzienia, raczej wysunięta będzie nieco na prawo [4].

Druga boczna ulica ciągnąć się będzie w pobliżu obecnie istniejącej, tuż przy nowo wzniesionym budynku mieszkalnym. Następna boczna ulica projektowana jest poprzez obecny wjazd do zakładów graficznych J. Kawalera [5] obok cegielni w górę wiaduktem kolejowym. Drugi wiadukt kolejowy znajdować się będzie na tej samej ulicy, wiodącej ponad torem kolejowym do Ostroroga [6]. My wracajmy do ul. Obrzyckiej.

Nowa ulica (nazwijmy ją ul. Graficzną) będzie miała połączenie wprost z drogą, wiodącą do Szczuczyna, by później połączyć się znowu, z drogą, wiodącą do Piotrkówek.

Gdy skierujemy się głębiej ul. Obrzycką, znajdziemy znowu boczną ulicę, ciągnącą się na prawo i na lewo. Ta ulica ciągnąć się będzie obok obecnego lasku zamkowskiego [7].


Wjazd do drukarni od dzisiejszej ul. Powstańców Wlkp. Obok dom rodziny Kawalerów. Źródło: Maria Kuzioła, Wyszykowanie, Szamotuły 2018.


Objaśnienia

1.Obecnie ul. Powstańców Wielkopolskich. Jeszcze w 1933 r. nazwę ulicy Obrzyckiej zmieniono na Edmunda Calliera, w 1945 r. – na Bohaterów (w związku z umiejscowionym przy tej ulicy pomnikiem wdzięczności żołnierzom radzieckim), w 1957 r. nadano nazwę funkcjonującą do dziś.

2. Obecnie ul. Feliksa Nowowiejskiego (od 1946 r.). Nowa Wieś była osadą podmiejską, rozpoczynającą się u zbiegu ulic Poznańskiej, Lipowej i Obornickiej.

3. Obecnie al. 1 Maja (od ok. 1946 r.). Urząd Skarbowy w latach 1928-33 mieścił się  budynku naprzeciwko sądu (dziś nr 12); od 1933 była to siedziba komendy powiatowej Policji Państwowej.

4. Por. dzisiejszy przebieg ul. Targowej.

5. Zakłady graficzne Józefa Kawalera mieściły się przy ul. Obrzyckiej 11 (dziś Powstańców Wlkp. 39). Kawaler do Szamotuł przeniósł firmę z Oberhausen, gdzie działała od 1906 r. Była to bardzo ważna firma międzywojennych Szamotuł. W 1950 r. zakład został odebrany rodzinie Kawalerów i upaństwowiony. Firma powróciła w 1992 r. jako Szamotulska Drukarnia im. Józefa Kawalera (siedziba dawnego zakładu już nie istnieje). Por. http://regionszamotulski.pl/firmy-w-szamotulach-w-okresie-miedzywojennym-wystawa/.

6. Drugi wiadukt nad torem do Ostroroga – pomyłka w opisie. Tor ten biegnie po drugiej stronie ul. Ostrorogskiej (równolegle do niej), do której dochodziłaby projektowana ulica.

7. Por. dzisiejsza ul. Leśna.

Tuż przy lasku wznosić się będzie nowy kościół katolicki, w obramowaniu wielkiego parku. Zapewne las będzie częścią składową tego parku. Do nowego kościoła prowadzić będzie piękna wielka, nowoczesna ulica z placu Sienkiewicza obok domu pastora poprzez cmentarz ewangelicki i żydowski [8], samym środkiem pomiędzy ul. Obrzycką a drogą Szczuczyńską.

Piękność tej ulicy wyobrazimy sobie, jeżeli dodamy, że sama jezdnia wynosić będzie 12 m szerokości. O co projektodawcy chodziło przez wystawienie kościoła przy lasku zamkowskim, aż tak wysoko wysuniętego na północ? Dlaczego projektodawca nie wystawił kościoła w Mały Gaju? Prosta rzecz! Projektodawcy chodziło o wielkie Szamotuły. Przez wystawienie kościoła rozbudują się Szamotuły nie tylko przed kościołem, ale także za kościołem. I wtedy istnieje możliwość, że… Mały Gaj będzie przedmieściem Szamotuł. Można się w tem miejscu śmiać, serdecznie i długo. Ale przecież to jest tylko projekt, projekt może fantastyczny, tak samo fantastyczny, jaką dawniej uchodziła niejedna powieść J. Vernego.

A teraz przejdźmy przez. ul. Obrzycką i udajmy się ul. Graficzną — jak nazwaliśmy ad hoc ulicę, mającą być przeprowadzoną obok zakładów J. Kawalera. Ulicą tą dostaniemy się na teren obok cegielni [9]. Tutaj ma być wybudowany nowoczesny gmach szkoły powszechnej, (połowa gmachu dla chłopców, a druga połowa dla dziewcząt). Stawek cegielniany będzie zasypany, a na miejsce jego powstanie boisko, także do użytku szkoły.

[…]

8. Cmentarze ewangelicki i żydowski ostatecznie zlikwidowano pod koniec lat 50. XX w. w czasie budowy dzisiejszego Zespołu Szkół nr 2 (internatu, budynku szkolnego i boiska). Por. http://regionszamotulski.pl/andrzej-j-nowak-norman-sherran-w-poszukiwaniu-korzeni/. Dawna pastorówka to budynek przy pl. Sienkiewicza nr 14.

9. Przy ul. Wiosny Ludów od 1872 r. firmę budowlaną z tartakiem i cegielnią prowadził Henryk Wysocki (od 1924 r. ulicę tę nazwano właśnie ul. Henryka Wysockiego. W okresie międzywojennym właściciele firmy się zmieniali.

Zamek i przedmieście obornickie

Teraz skierujemy się z pl. Sienkiewicza […] przez ulicę Wroniecką do ul. Garncarskiej. Na wprost ulicy Szerokiej [10] dojdziemy do wielkiej bramy prowadzącej na tereny wystawowe. Tereny te znajdują się obecnie przy Zamku i w parku zamkowskim. Na przyszłość przewiduje się urządzenie tu wystaw rolniczych, przemysłowych i ogrodniczych. Takich wystaw Szamotuły nie pamiętają, więc i gdyby obecnie urządzono wystawę na przykład „Przemysł rolniczy ziemi szamotulskiej”, byłoby to dla grodu naszego atrakcją nie lada.

A co będzie z basztą, która znajduje się przecież na tych terenach? Pomysłowy projektodawca uczynił z baszty muzeum regionalne. Tak! Muzeum Ziemi Szamotulskiej! Są to marzenia wszystkich gorących regionalistów, a więc także oddziału Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Realizacja tego projektu nie potrzebuje być obliczona na lat 10 czy 20. Muzeum moglibyśmy utworzyć w najbliższej przyszłości. Trzeba byłoby tylko zrobić jeden i drugi dobrze umotywowany wniosek do rządu (szczególnie do Ministerstwa Reform Rolnych), a także wejść w serdeczny kontakt z dzierżawcą Zamku, panem porucznikiem Matuszewskim, któremu dobrej woli nigdy nie braknie, gdy chodzi o rzecz ważną [11].

[…]


Zamek w Szamotułach w latach 20. XX w. – obraz (nazwisko autora nieczytelne), w: Opis Warsztatów Rolnych w powiecie szamotulskim (Wielkopolska) dla wycieczek P.W.K., Szamotuły 1929. Źródło: Polona


10. Obecnie ul. Braci Czeskich (od 1956 r.)

11. Cezary Matuszewski był dzierżawcą majątku Szamotuły-Zamek w latach 1921-1934. Por. artykuł http://regionszamotulski.pl/majatek-szamotuly-zamek-w-okresie-miedzywojennym-kariera-i-upadek-porucznika-cezarego-matuszewskiego/.

Teren w stronę Szczuczyna przeznaczony jest na tereny rozrywkowe, które graniczyć się będą z drogą szczuczyńską, drogą Piotrkówka i promenadą okrężną (ciągnącą się wokół Szamotuł).

Z terenów rozrywkowych przechodzimy ulicą Rabesa do końca ulicy Nowowiejskiej. Ten teren ciągnący się stąd do ul. św. Stanisława i 3 Maja, nazwijmy dla orientacji przedmieściem obornickiem.

Przy końcu ulicy Nowowiejskiej po prawej stronie mieścić się będzie nowe boisko sportowe, a przy niem znowu szkoła powszechna, otoczona wokół morzem zieleni. Jest to już druga szkoła powszechna wzniesiona przez projektodawcę.

Promenadą okrężną dostaniemy się na kraniec miasta i koniec ul. Obornickiej. Tu, po dwu stronach szerokiej jezdni (12-metrowej) ciągnąć się będą bogate w zieleń promenady, kryjące poza koronami drzew z lewej strony wielki nowoczesny szpital centralny, a z prawej obszerne budynki administracyjne szpitala. Szpital ten nie będzie wcale konkurencją dla zakładu św. Józefa, którego szpital dla miasta w obecnem stanie jest aż nadto wystarczający. Ale dla przyszłych wielkich Szamotuł Zakład św. Józefa [12] będzie tem, czem wobec znacznego przyrostu dzieci byłaby dziś jedyna szkoła przy ul. Kapłańskiej.


Zakład św. Józefa, 1930-39. Źródło: Szamotuły na dawnej pocztówce (1898-1939), Szamotuły 2000.


12. Zakład św. Józefa – w 1894 r. siostry ze zgromadzenia Służebniczek Maryi zbudowały przy ul. Sukienniczej własny dom zakonny, w którym prowadziły ochronkę, pokoje dla sierot i lazaret (szpital). Początkowo mieściło się w nim 20 łóżek dla chorych. W latach 1929-30 do niewielkiego szpitala dobudowano nowy gmach.

Gdy skierujemy kroki swoje w stronę centrum miasta, znajdziemy w połowie drogi od centralnego szpitala do ul. Nowowiejskiej obszerne Hale Targowe, wznoszące się po obu stronach ulicy − promenady (mniej więcej za obecnemi zabudowaniami). O takich halach dla siebie myśli od lat kilku Poznań i projektu takiego nie może zrealizować. Nie znaczy to, by Szamotuły nie umiały, albo nie byłyby w możności scentralizować ruch targowy. Jest to raczej mniej fantastyczne od np. projektu wybudowania centralnego szpitala.

Tereny wystawowe kończyć się będą przy ulicy nazwanej przez nas imieniem Rabesa (Szamotuły – dwór).

Plac, mieszczący się przy zbiegu ulic: Obornickiej, Nowowiejskiej, Lipowej i Poznańskiej (obok hotelu p. Sundmanna), ma być utworzony w regularny czworokąt przez wycięcie częściowo narożników ulic. Likwidacji miałby ulec także budynek narożnikowy własność p. Juśki [13], a także częściowo przebudowie hotel Sundmanna [14]. Projekt ten nie tylko dzisiaj, ale w przyszłości będzie trudny do wykonania. Właściciele tych kamienic na pewno sprzeciwią się projektowi (mogli to zresztą uczynić przed zatwierdzeniem planu przez władze wojewódzkie), gdyż nie będą chcieli niszczyć budynków kilkupiętrowych.


Baraki, okres 1. wojny światowej. Źródło: Widoki Powiatu szamotulskiego na starych pocztówkach (1898-1945), Szamotuły 2016.


13. Ul. Lipowa 1.

14. Ul. Poznańska 22. Hotel oraz sala widowiskowa (największa w mieście) powstały na początku XX w. W sali Sundmanna odbywały się różnego typu uroczystości, przedstawienia i koncerty (jeszcze do końca lat 60. XX w.). Od 1921 r. do 2. wojny mieściło się tam także kino „Monopol” (początkowo działające nieregularnie).

Ulicą Lipową (uchodzącą obecnie za najludniejszą i największą ulicę Szamotuł) dostaniemy się na narożnik ulicy 3 Maja. Naturalnie ulica Lipowa będzie zupełnie zabudowana budynkami mieszkalnemi. Ul. 3 Maja łączyć się będzie wprost z ulicą św. Stanisława, więc i tu małe domki narożnikowe ulegną w przyszłości likwidacji. Baraków, czyli tzw. „Wesołego miasteczka”, ukrywającego się wstydliwie za nowym dwupiętrowym gmachem, nie będzie [15]. Na miejsce ich planowane są piękne wille.

Ulica św. Stanisława będzie przedłużona i łagodnym łukiem w lewo złączy się przy halach targowych z ulicą Obornicką. W połowie ulicy św. Stanisława stanie Dom Ludowy. Będzie to gmach z salami do zebrań i przedstawień, pokoje do obrad zarządów organizacyj, czytelnie gazet i książek, ubikacje do gier pokojowych itp. Będzie to prawdziwy dom oświaty!

15. Baraki pomiędzy ul. Gąsawską i św. Stanisława powstały w okresie 1. wojny światowej, przeznaczone były dla rannych żołnierzy, podobnie jak budynek dzisiejszego Domu Dziecka (zbudowanego w 1912 r. jako powiatowy dom dla sierot po żołnierzach). W latach 20. baraki zostały zaadaptowane na mieszkania. Ostatni tego typu budynek stał do połowy lat 70. XX w.

W dzielnicy przemysłowej

Z przedmieścia obornickiego przejdźmy się ulicą 3 Maja do ulicy Chrobrego. […]

Wiemy już z dawnych wiadomości, że obok młyna braci Koerpel powstanie w niezadługiej przyszłości gmach fabryczny meblarni Koerpel. Obecna meblarnia przy ul. Dworcowej przeniesiona zostanie do nowego gmachu, który będzie zapewne drugim „drapaczem chmur” w Szamotułach [16].

Teren w głębi, za młynem, obok tak zwanej parowozowni, na szerokości od toru do ul. Chrobrego przeznaczony jest na place kolejowe (na rozmaite składnice materiałów kolejowych) i budynki mieszkalne dla rodzin kolejarzy.


„Drapacze chmur” – młyny firmy Bracia Koerpel, zdjęcie z okresu 2. wojny światowej. Fotopolska


16. Młyn parowy braci Koerplów (Karola i Maxa) zaczął działać na przełomie XIX i XX w. przy ul. Dworcowej. W 1905 został rozbudowany, a obok powstał zakład produkujący meble. Na początku 1928 r. uruchomiono nowy – bardzo nowoczesny na tamte czasy – młyn przy ul. Bolesława Chrobrego (inwestycja następnego pokolenia – kuzynów Herberta i Juliusa). W 1933 r. zapowiadano także budowę nowej meblarni, także przy ul. Chrobrego, jednak do inwestycji nie doszło. Por. http://regionszamotulski.pl/firmy-w-szamotulach-w-okresie-miedzywojennym-wystawa/.

Niemałą sensacją jest projekt wybudowania linii kolejowej do Obornik. Linia ta według projektu ma biec w kierunku Poznania, a za pierwszą budką dróżnika kolejowego skieruje się na prawo [precyzyjniej: na wschód − przyp. red.], pójdzie za terenami wojskowemi do Kępy. Wioska Kępa będzie pierwszą stacją kolejową tej linii.

Od tej linii pójdą liczne bocznice na tereny wojskowe i na tak zwaną dzielnicę przemysłową. Zanim omówimy ten teren, zatrzymajmy się na chwilę przy terenach wojskowych.

Tereny te ciągną się tuż przy torze kolejowym do obecnej ulicy Koszarowej (naprzeciw dworca osobowego) [17], obejmują boisko sportowe i graniczą się niemal z ul. 3 Maja, a na północno-zachodzie z ul. Lipową. Na wschodzie sięgają granic Kępy [18].

Boisko będzie tu zupełnie zniesione [19]. Sportowcy znajdą w przyszłości odpowiednie locum na kilku innych boiskach, a także na wielkim stadionie, o którym napiszemy w następnym odcinku.

Co Ministerstwo Spraw Wojskowych zamierza z tym terenem uczynić, oficjalnie nic nam nie wiadomo. Pewne jest atoli to, że i te pola nie będą leżały odłogiem i zostaną zabudowane.


„Gazeta Szamotulska” 1933, nr 60.


17. Ul. Koszarowa – odcinek dzisiejszej ul. Stanisława Staszica (pomiędzy Dworcową i Sportową).

18. O planach sprowadzenia do Szamotuł w latach 20. XX w. jednostki wojskowej – por. http://regionszamotulski.pl/majatek-szamotuly-zamek-w-okresie-miedzywojennym-kariera-i-upadek-porucznika-cezarego-matuszewskiego/.

19. Boisko powstało w 1923 r. W tym samym czasie zbudowano także prowadzącą do niego ul. Sportową.

Z terenów wojskowych przechodzimy na tereny przeznaczone pod budowę specjalnej dzielnicy przemysłowej. Projektuje się tę dzielnicę pomiędzy ulicą Gąsawską do ulicy Lipowej (po obu stronach ulicy, poza budynki Łączkowskiego [20], aż do toru kolejowego Szamotuły − Oborniki). Przyszłych wielkich Szamotuł dzielnica przemysłowa będzie chlubą i jednem z pierwszych źródeł dochodów.

Dziś co prawda poza fabryką maszyn braci Gielniak [21] − no i poza wiatrakiem przy ulicy Gąsawskiej − żadnego innego przemysłu nie ma. Troską jednakże władz miejskich w przyszłości będzie skierowanie wielkiego przemysłu w tę właśnie okolicę.

Zależeć również to będzie od prywatnej inicjatywy, która − śmiemy wierzyć − po ominięciu nas kryzysu gospodarczego, stanie na właściwym poziomie.

Obecnie odległa od centrum Kępa będzie w skutek tego przedmieściem Szamotuł. Jesteśmy optymistami i twierdzimy, że Kępa będzie dla przyszłych Szamotuł tem, czem dla Poznania są obecnie Jeżyce. A śmiejemy się serdecznie z kronik sprzed trzydziestu laty, które głosiły, że na pożar przy Starym Rynku przybyła także straż pożarna nawet z odległych Jeżyc.

20. Dziś Lipowa nr 29.

21. Lipowa nr 21 (dawniej nr 15).

Przedmieście Świdlina

Chociaż teren opisywany nie ogranicza się jedynie do dawnej Świdliny (dziś jeszcze u starszych ludzi tak jest pozwana okolica przy ulicy Chrobrego i przy ul. Strzeleckiej), lecz także obejmuje teren południowy do tak zwanych parcel przy ulicy Jastrowskiej i Ostrorogskiej, to jednakże dla orientacji tylko nazywamy tę część miasta przedmieściem Świdliną [22]. A więc zacznijmy od ulicy Chrobrego. Na granicy miasta, w kierunku Piaskowa, naprzeciwko dwóch ostatnich budynków mieszkalnych przy ul. Chrobrego, znajduje się teren, który jest przeznaczony na wielki cmentarz grzebalny [23].

Stąd, aleją okrężną dojdziemy do nowego boiska (trzeciego z rzędu), otoczonego wokoło bogatą zielenią.

Niedaleko boiska, za Przytuliskiem [24], dostaniemy się do nowego kościoła katolickiego (na lekkim wzniesieniu). Ulic do kościoła prowadzić będzie kilka. Każda z nich będzie okraszona obficie zielenią. Postawienie tu kościoła będzie nowym przyczynkiem do rozwoju i rozbudowy miasta przed i za kościołem, aż do Piaskowa. Istnieje więc i tu możliwość, że w takim stanie Piaskowo będzie również wcielone do wielkich Szamotuł.


Przytulisko. Źródło: Marian Seidel, Powiat Szamotulski. Podręcznik do nauki geografji dla szkół powszechnych powiatu, Szamotuły 1929.


22. Więcej o folwarku Świdlin (Świdlina, Świdliny) w artykule http://regionszamotulski.pl/majatek-szamotuly-zamek-w-okresie-miedzywojennym-kariera-i-upadek-porucznika-cezarego-matuszewskiego/.

23. Inwestycję tę zaczęto realizować w 1939 r. Na zaplanowanym terenie dokonano kilku pochówków, jednak w czasie okupacji miejsce zostało zlikwidowane.

24. Przytulisko dla Starców i Kalek powstało w przebudowanej dawnej stajni folwarku Świdlin przy ul. Bolesława Chrobrego (dziś nr 8). Uruchomiono je na początku 1928 r.

Opodal projektowanej budowy kościoła znajduje się − jak wiadomo − wielka dolina Samy z dwoma większemi wzgórzami. Tutaj, nieco w kierunku Piaskowa, projektodawca naznaczył w planie rozbudowy także pływalnię i plażę.

Tego u nas istotnie brak, bo jeziorko przy „Strzelnicy” [25] (żartobliwie nazywane z powodu błota „radioaktywne”) jest tego bardzo kiepską namiastką. Może zresztą myśl budowy pływalni nasunęli projektodawcy ci, którzy za terenami cukrowni kąpią się w samowolnie pogłębionej i poszerzonej Samie i plażują na jej brzegach. Ale jest tu zdaje się czysta, bieżąca woda, czego jeziorko ma bardzo mało.

Pierwsze wzgórze, Osówka, jak obecnie, tak i później otoczone będzie pieczołowitą ochroną konserwatora państwowego, bez którego wiedzy nie wolno tu żadnych robót czynić [26]. Według podań w dawnych wiekach, na tem wzgórzu istniał zamek możnych Świdwów, otoczony naokoło fosą. Ślady po fosie są dziś jeszcze mocno wyraźne. […] Na drugim wzgórzu, tuż przy ulicy Strzeleckiej [27] wybudowana będzie znowu trzecia z rzędu nowa szkoła powszechna.

O ul. Strzeleckiej warto nadmienić, że od toru kolejowego przeprowadzona będzie na ukos, wprost do ul. 3 Maja. Obecna część ulicy, prowadząca obok starostwa, będzie zniesiona. […]

W kierunku do parcel istnieje kilka strug, które są dopływami Samy. Przy strugach tych (oczywiście oczyszczonych i splanowanych) będą planty.


Przy wieży ciśnień. 1. z prawej Józef Rybarczyk – długoletni kierownik szamotulskich wodociągów. Por. http://regionszamotulski.pl/szamotulska-wieza-cisnien/. Zdjęcie z przełomu lat 20. i 30. XX w. udostępnił Jan Kulczak.


25. Strzelnica – budynek przy szamotulskim Jeziorku (obok drogi do Gałowa) powstał ok. 1858 r., samo Bractwo Strzeleckie w Szamotułach sięga tradycjami 1649 r. W okresie międzywojennym Strzelnica (sala budynku i ogród przy nim) odgrywała ważną rolę w życiu mieszkańców miasta. Odbywały się tam spotkania, koncerty, zabawy taneczne, mieściła się też restauracja. Było to popularne miejsce „zabaw latowych” – zabaw ludowych z różnymi konkurencjami i tańcami oraz loterii, z których dochód przeznaczano na jakiś szczytny cel. Znajdowała się tam także wypożyczalnia łódek.

26. Osówka – stożkowate grodzisko na terenie między Szamotułami a Gałowem (po lewej stronie od szosy, w głębi). W czasie badań w 1973 r. wiek niewielkiego grodu i osady określono na 2. połowę XIV w. (najprawdopodobniej rezydował tam Sędziwój Świdwa, zm. 1403) Jeszcze w latach 70. grodzisko zostało zniszczone w czasie prac budowlanych prowadzonych w cukrowni.

27. Obecnie ul. Wojska Polskiego (od 1956); w latach 1950-56 – Bohaterów Stalingradu.

Gdy skierujemy się aleja okrężną z ul. Strzeleckiej, poprzez tor kolejowy, wiodący do Ostroroga, znajdziemy się w trójkącie pomiędzy jednym i drugim torem. Tu wybudowany będzie wielki stadion sportowy, z którym w porównaniu obecne boisko będzie małym placykiem. Projektodawca pragnie, by stadion ten nie ustępował stadionowi sportowemu w Poznaniu (przy Błoniach Wildeckich).

Jeśli przejdziemy przez tor wroniecki, dostaniemy się na tereny sportowo-zabawowe. Łatwo sobie zapamiętać, ze tereny te znajdują się pomiędzy torem wronieckim, ul. Cmentarną [27] a ul. Sądową.

Na koniec omówimy jeszcze jeden projekt, odnoszący sie do terenów kościelnych przy kolegiacie.

Plan przewiduje, naokoło kolegiaty, zniesienie murów, okalających teren kolegiaty, a przeprowadzenie kilku ulic. Mianowicie mała dróżka, prowadząca z parku Sobieskiego obok kolegiaty ma być rozszerzona i nie będzie się kończyć przy bramie kościelnej, lecz ciągnąć się będzie przez ogrody do ul. Sądowej, równolegle nieomal z ulicą Kapłańską.

Ulica Kościelna poprowadzić ma przez teren kościelny do uliczki przy łąkach, a stąd wprost do końca ulicy Cmentarnej przy przejeździe kolejowym przez obecny cmentarz. A więc do zbudowania tej drogi będzie trzeba koniecznie wnieść mocny i szeroki nasyp, dość wysoki, żeby być na równym poziomie z ulicą Kościelna i ulicą Cmentarną. Na planie nie widzimy tej części cmentarza, która jest pomiędzy planowaną ulicą a torem kolejowym. Po prostu projektodawca łatwym sposobem nieboszczyków wyniósł nie wiadomo dokąd.

Ten projekt spośród wszystkich innych jest bodaj najmniej realnym. […]


Opracowała Agnieszka Krygier-Łączkowska

Na górze strony pocztówka z 1907 r. Źródło: Powiat szamotulski na dawnej pocztówce (1897-1945), Szamotuły 2002.

28. Obecnie ul. Targowa.


W objaśnieniach wykorzystano informacje zawarte w pracy Piotra Nowaka, Szamotuły. Dzieje miasta (w druku).

Projekt rozbudowy Szamotuł z 1933 r.2021-01-19T23:59:47+01:00

Maria Zielińska-Osińska, Maciejka w Ogrodzie Poetów

Maria Zielińska-Osińska

Maciejka w Ogrodzie Poetów

Na artykuł składają się krótkie teksty zamieszczane przez Marię Osińską na FB w grupie Ogród Poetów. Czasem mają one charakter wspomnień, czasem – są prozą poetycką.

Maria Osińska z domu Zielińska urodziła się w 1940 r. w Szamotułach. Jej rodzicami byli Anna z domu Tym i Mieczysław Zielińscy, jest najstarsza z pięciorga rodzeństwa. Ukończyła szamotulskie liceum (matura w 1958 r. ). W 1960 r. wyszła za mąż za Mieczysława Osińskiego (1934-2013). Przez wiele lat mieszkali w Warszawie, w 1997 r. przenieśli się do Suwałk. Ma dwoje dzieci, dwie wnuczki i jednego wnuka. Od wielu lat choruje na kręgosłup.


1.02.2017 r.

W każdym ogrodzie, także tym poetów, są gazony paradne, jak wiersze uznanych poetów. Są też inne niepozorne, podobne maciejce, milczącej w słońcu, dopiero wieczorem oddaje zapachem opowieść naiwną, że był sobie król, była sobie królewna. Potem gniew i bunt, bo król zabrał się z tego świata. Została sama. Nie każda bajka kończy się dobrze. Siedziała, płakała, chodzić zapomniała.

23.05.2017 r.

Między życiem poskręcanym na śruby poezja się przemyka. Pozwala zapomnieć i we śnie jeszcze tańczyć walczyka.

13.07.2017 r.

Ananke − konieczność, która nie ma twarzy, jednak istnieje. Homer przydał do pomocy córki. Trzy Mojry przędą nić życia. Pierwsza wysnuwa na wrzecionie, druga czuwa nad długością, trzecia czeka z nożycami w ręku. Najmocniej czujemy trzecią, gdy stajemy przed koniecznością, losem. Za oknem pada deszcz. Jestem szczęściarą. Trzecia siostra była tak blisko niejeden raz. Ananke powstrzymała, po coś zostawiła, czyżby na ten biały wiersz?


Anna z domu Tym (1915-2005)  i Mieczysław (1907-2000) Zielińscy z Marylką. Szamotuły, 1942 r.


1.09.2017 r.

Raz, dwa, trzy, cztery. Moja głowa tańczy. Rytm w krzyk się zbiera. Nogi nie czują, do czego stworzone. Czasem we śnie tańczymy razem Tango Flamenco Armika.

20.09.2017 r.

Na krańcach mojego świata w szczebelkach balkonu babie lato uplotło delikatne pajęczyny. Zejść po nich, poczuć ziemię pod stopami. Nie da się. Nie jestem królewną. Tylko wiersz daje chwilowe ukojenie.Początek formularza

26.09.2017 r.

Nie będę dziś liryczna jak sztuczne fiołki i miód. Mam w nosie dobre maniery, trafia mnie szlag. Na duwbiegunówce nie wiem, który wybrać brzeg. Kopnę w … kółka i wrócę do siebie, bo dokąd miałabym pójść.

27.09.2017 r.

Paradoks nie byle jaki. W młodości wiele wiesz, lecz nie wiesz jak. W starości wiesz jak, a niewiele możesz.

3.10.2017 r.

Miłość nie musi być gładka jak dziecięcy policzek, choć to piękne. Może mieć trzydniowy zarost. Pachnieć lasem i dymem w liturgicznych szatach, brudnych, ale czystych, chwalić radość świata. Miłość musi być prawdziwa i taka czasem się zdarza.

9.10.2017 r.

Miało być haiku. Świat w kolorze sepii. Wyszło seppuku.


Marylka Zielińska w 1941 i 1943 r.


24.10.2017 r.

Jest rok 1956. Karnawałowy bal kostiumowy w liceum. Konkurs walca. Tańczymy. On frak i cylinder, białe rękawiczki, ja w brukselskie, babcinie koronki odziana. W zuchwalstwie młodości byłam królową nocy, on przybyszem z sąsiedniej planety, nie chłopcem z tej samej uliczki. Połączył nas czar walca. Wygraliśmy tort. Niesiony, tanecznie spłynął po schodach, jak dalszy ciąg muzyki. Powiedziałeś: Lekko przyszło, lekko poszło. Tak, Wojtku. Ciebie już nie ma, ja nie tańczę. Tylko walczyk pobrzmiewa do dziś.

19.11.2017 r.

Urodziłam się w małym miasteczku niedaleko Poznania, regionie odrębnym kulturowo, z silnym poczuciem polskości. Babcia, jak inne dzieci, była bita trzcinką po palcach, za odmowę pacierza po niemiecku. Rodzice, którym wojna zabrała wszystko oprócz miłości, uczyli, co ważne w życiu, dochowali się piątki dzieci. Gnana ciekawością i głodem uczuć, poznałam chłopaka, warszawiaka, na środku jeziora, na wakacjach u ciotek, repatriantek z okolic Grodna i Wilna. Został moim mężem. Biedni jak myszy kościelne, dorabialiśmy się od przysłowiowej jednej łyżki. Porodziły się dzieci, córka i syn, dziś już dorośli, z rodzinami. Przeżyliśmy razem 53 lata.

21.11.2017 r.

Opisać lata wspólnego życia − trudna sprawa. Na środku jeziora spotkały się dwa żywioły. On ziemia, ja powietrze. Szliśmy razem, czasami oddalaliśmy się. Zajęta dziećmi, chyba nie dostrzegłam chętnych do zaopiekowania się. Było, minęło. Na mnie też przyszła pora. Dzieci podrosły. Syndrom opuszczonego gniazda. Zapowiadało się trzęsienie ziemi. Wtedy moja Ziemia pokazała niecodzienne oblicze. Powitał kwiatami, były świece i słowa: Witaj w naszym domu. Przegadaliśmy cała noc. Mijał 25 rok małżeństwa.


Marylka Zielińska z ojcem przy ul. Wronieckiej w Szamotułach


8.12.2017 r.

Kruchością lodu silna, stałością piasku obdarzona trwam trochę wbrew sobie. Nie jest to życie wymarzone, ale jedyne, jakie mam. Do nocy i dni strzelistych wracam, z nich zszywam pokrowce na codzienność i nadal trwam.

17.12.2017 r.

Zaczynaliśmy życie od nowa. Początkowo było to odrywanie narośli żalu, niezrozumienia. Wtedy narodziła się myśl, by zmienić miejsce zamieszkania. Wybraliśmy Suwalszczyznę, gdzie mieliśmy rodzinę. Dobrze po pięćdziesiątce szaleństwo urządzania domu. Udało się. Nad jezioro 10 minut jazdy. Po drodze wspaniałe widoki, wyjazdy na Litwę. Do Kowna 120 km, do Wilna 190. Zapowiadało się wspaniałe „babie lato”. Nic nie trwa wiecznie. Odezwały się stare dolegliwości, doszły nowe. Mąż walczył trzy lata. Dializy, przetaczanie krwi. Do końca nie poddawał się. Niedługo minie 5 lat, jak odszedł. Dla mnie nadszedł czas bólu i tęsknoty. Nie wierzcie, że nie można kochać kogoś, kto nie żyje. Można. Odarta z codzienności, z przyzwyczajeń, pokazuje, czym jest miłość.

16.01.2018 r.

Dziś Twoje urodziny. Nieważne, ile miałbyś lat. To ciągle trwa, więc jest silniejsze niż śmierć. Syn o świcie zapalił światła, też pamięta. Kładę na płycie kilka słów, idę do Ciebie każdego dnia.


Od lewej: Marylka i Wiesia (Wielisława) Zielińskie, oraz ich kuzyni: Teresa Czerwińska i Jurek Tym, 1943 r.


14.02.2018 r.

Piąte walentynki bez ciebie. Wspomnienia coraz bledsze jak firanki od słonecznej strony w chacie pod lasem. Jabłonie wymarzły, grusze powalił wiatr. We śnie czasem przychodzisz, wczoraj słyszałam twój głos: Dlaczego nie chodzisz, tyle operacji i na nic. Budzę się z poczuciem winy, znowu zawiodłam, chyba najbardziej siebie. Tęsknotą się otulam i idę. We śnie chodzę.

22.02.2018 r.

Dziś jestem w bólu osobna. Minęło 5 lat. Wiem, że umieranie dzieje się każdego dnia. Wydawało się, że jestem pogodzona. Pora zdjąć koszulę Dejaniry. Na co ją zmienić, nie wiem. Proste czynności urastają do niewykonalnych. Jestem krzykiem, tęsknotą, bez ciebie mnie nie ma.

2.03.2018 r.

Moje szczęście ma dziś bladoniebieskie skrzydełka motyla. Takie fruwały na naszym skrawku ziemi w beztroskie wakacje. Szczególnie upodobały sobie cienisty zakątek nad basenikiem. Tego lata kończyło się łagodne bytowanie w krainie szczęśliwości. Tylko my o tym nie wiedzieliśmy. Dużo było wydarzeń, były, minęły. Dziewczyna przybrała imię motyla, nazwała się Inachis. Krucha, cichutka, z wyobraźnia, którą można obdzielić parę osób, dziś świętuje. Zakończyła lot, jeszcze praca dyplomowa.


Anna i Marylka Zielińskie, 1944 r.


17.04.2018 r.

Wspomnienie. Zeszłam z szosy, wchodzę na piaszczystą lub po deszczu błotnistą drogę. Nasza prowadzi do działki. Wiejskie siedlisko ze starym, uratowanym domem. Nie na moje pióro opisać stare grusze całe w bieli, przysiadłe na miedzach przy polu Janka. Idę wzdłuż rowu. Wyłania się dach w otoczeniu kwitnących wiśni, śliw. Jabłonki jeszcze czekają. Spod nóg zrywają się przepiórki, wyrwane z drzemki. Zmysły zaczynają odbierać zapach kwitnienia, brzęczącą muzykę owadów. Do płuc dociera powietrze, tak czyste, aż boli. Z młodnika ciągnie żywiczność sosen. Około domu krząta się mąż, już szczęśliwy emeryt. Tulipany, żonkile, szafirki, cebulice, pierwiosnki, niezapominajki tworzą barwne plamy. W swoich liturgicznych szatach, trochę umorusany, przytula mocno i mówi: Witaj Starenia. Było, w sercu pozostało.

4.05.2018 r.

Zostałam najstarsza w stadzie. Sprawiły to okoliczności. Zaszczyt to i obowiązki niemałe. Córka i syn dorośli, coraz częściej mnie służą radą i opieką. Wnuczki dwudziestokilkulatki z grubsza wiedzą, o co w życiu chodzi. Brykając, jak to chłopiec, dogania je czternastolatek. Nie nadaje się na omszała matronę ani wszechwiedzącą sowę. Staram się uczestniczyć, być, czekać z kawą i słuchać ich opowiadań. Czasem wpleść anegdotkę, błysnąć dowcipem. Chociaż najstarsza, jestem ogarnięta, jak nazwał mnie wnuk.


Al. 1 Maja w Szamotułach. Rodzina Zielińskich mieszkała pod nr. 18b. Zdjęcie z lat 60. XX w.


16.05.2018 r.

Zdrowie sypie się jak trociny z wyleniałego misia. Ciało choruje, to i wena schowała się w mysią dziurę. Świat widziany z balkonu wydaje się być obrazem w fotoplastikonie. Pamiętam świat prawdziwy, dziki, z bogactwem kolorów i zapachów, zaśpiewu ptaków, szum ulewy, grzmoty. Zamknięta w coraz bardziej nieporadnym ciele, wychodzę do Ogrodu Poezji. 

22.05.2018 r.

Oboje byliśmy z tego samego miasteczka, jak się później okazało. Mieszkaliśmy na jednej ulicy. O tym, że wybraliśmy Suwałki na miejsce do życia, dowiedzieliśmy się od naszych matek. On prowadził kancelarię prawną, ja spokojne życie emerytki. Po śmierci męża pomógł w uporządkowaniu spraw. Niedawno dowiedziałam się o śmierci p. Stanisława i że pogrzeb odbędzie się w rodzinnym mieście.

Cmentarz jest szczególnym miejscem. Z naszym wiąże się wspomnienie. Mam 4 lata. Z rodzicami, młodsza siostrą, wujostwem z synkiem jesteśmy na grobie dziadka. Jest bezchmurny, letni dzień. Ciszę przerywa narastający warkot samolotów. Nadlatują z zachodu nad Poznań, lecą nisko. Nie ma dokąd uciekać. Po drugiej stronie alejki stoi murowany, duży grobowiec. Ojciec błyskawicznie otworzył drzwi. Buchnął nieokreślony słodkawy zapach, Ciemność, pod ścianami ledwo widoczne, nieznane podłużne przedmioty. Mama przytula do siebie, mówi: Nie rozglądaj się, zamknij oczy. Dowiedziałam się później, że jest to grobowiec rodzinny p. Stanisława. Pochował w nim rodziców. Teraz sam w nim spoczął. Po przeciwnej stronie alejki jest grób dziadków i rodziców. Podobno nie ma przypadków, są znaki, które nie zawsze umiemy odczytać. Wielu wraca na wieczny odpoczynek do rodzinnej ziemi.


1956 r. – zabawa w auli szamotulskiego liceum (ul. Skargi). Maria Zielińska (w czarnej sukni) w środku pierwszego rzędu, jej taneczny partner – Wojciech Piechota (w cylindrze), polonista i wroniecki regionalista, zmarł w 2008 r. Zdjęcie – własność Jan Kulczak


6.06.2018 r.

Są takie dni, kiedy wszystkie nie obłapują jak pająki w zimnej, wilgotnej piwnicy. Rachityczne tak niczym składowisko stołków z powyłamywanymi nogami udaje piramidę Cheopsa. Na szczycie ja, ze straconymi nadziejami, wyczekuję Godota, choć wiem, że nigdy nie nadejdzie. Jedyna pociecha, że czas, w którym wszystko dzieje się na opak, i tak minie.

13.06.2018 r.

Na dzień, może na krócej, zechciej mi, Panie, odjąć wszystkie troski. Pozwól wejść bosą stopą do wody, poczuć kamyki i miałki piasek, iść plażą w zachód słońca, modlić w świetle księżyca o władzę nad własnym ciałem. Czy to za wiele, o co proszę? Możesz wszystko, o ile zechcesz, Panie.

27.06.2018 r.

Uśmiecham się do wspomnień, cóż innego zostało. Następne pisklę szykuje się do odlotu. Nawet nie przysiądzie przed drogą. Słowa szczęśliwego, udanego życia posyłam wiatrem, Słońcu, które było bogiem, zawierzam ulotność kruchych skrzydeł Inachis w kroplach deszczu mieści się pamięć tego, co było. Ja zostaję tu, w pokoju pełnym zdjęć. Już czas.


Maria Zielińska i Barbara Nowicka na zabawie karnawałowej, aula dawnego budynku liceum, 1957 r.


2.07.2018 r.

Dzisiaj ból zelżał. Myślę nawet logicznie. Niewiele mogę już zyskać i do stracenia mam niewiele. Czyli w sam raz, by bilans z życia układać. Po stronie plusów dzieciństwo wojenno-powojenne. Skromne, ale beztroskie. Troje nas było, ja, Wiesia i Oluś. Były psoty i kary. Wielka nasza solidarność, gdy zamknięci za karę w pokoju, pocieszaliśmy się, że uciekniemy daleko, co oznaczało wędrówkę do cioci Luci, spory kawałek od naszego domu. Tam w ogrodzie mieliśmy wieść życie bez strasliwych mamów i tatów, co swoich dzieciów nie kochają. Nie było telefonów, była sporo starsza kuzynka, która na rowerze wiozła wiadomość: dzieciaki są u nas. Wracaliśmy szczęśliwi, że jednak kochają, zabrali nas. Myślę, że wtedy rodziły się pierwsze zasady. Dom to jest miejsce specjalne, nie tylko materialnie, ale wspólnota ludzi w nim żyjących. Wówczas czuliśmy to instynktownie. Z tej wspólnoty rodzinnej wychodziło się na świadomość języka, wiary, zwyczaju. Pojawiła się świadomość bycia Polką. Miałam 15 lat, kiedy urodziła jako czwarta Elżbieta i dwa lata później brat Tomasz.

9.07.2018 r.

Dzień cichy, w drzewach nie szemrzą liście, dzieci umilkły na placu zabaw, chmury pęcznieją nad domami. W taki czas dobrze słychać swoje myśli, Pamiętam dom biały, wokół podwórze i ogrody, niedaleko tory kolejowe. Świat pierwszych pocałunków i rozstań. Świat dwudziestu lat dzieciństwa i młodości. Za rok w bieli welonu prowadzona przez ojca szłam ślubować, że cię nie opuszczę. Nigdy potem nie byłam tak pewna, że wszystkiemu dam radę. Rodziły się dzieci. Biegły lata. Zmienialiśmy mieszkania, przybywało sprzętów. Wróciłam na studia. Dobry i trudny czas. Lat pracy przybywało, uzbierało się 30, mogłam przejść na wcześniejszą emeryturę. Witaj, wolności.


Maria (1. z prawej) i Mieczysław Osińscy z Wielisławą Wawrzyniak, Sopot 1964 r.


16.07.2018 r.

Upał zelżał. Od lasu skrzekotliwym zaśpiewem żab niósł się chłód. Nad zbiornikami wody tańczyły motyle i ważki ze skrzydełkami migotliwego nieba, siedzieliśmy leniwie. Słońce zapadało za horyzont. Jest taka chwila krótka o zachodzie, gdy cichną ptaki i wiatr. Odchodził dzień. Niebo ciemniało. Chmury łapały jeszcze gasnące blaski. Byliśmy świadkami metamorfozy. Tak cudownej z dala od miasta. Codziennej, a tak dostojnej, jak gdyby miała się więcej nie powtórzyć. Z popielatego niebo przechodziło w granatowość. Przezroczysty księżyc wypełniał się srebrem. Gwiazdy układały się w gwiazdozbiory. Niektóre z nich umieliśmy nazwać. Mieliśmy siebie, to było szczęście.

6.08.2018 r.

Czy jeszcze echem starych organów słychać Veni Creator, gdy Ojciec prowadził mnie do ołtarza w bieli welonów i marzeń. Była przysięga, że nie opuszczę. Byliśmy póki śmierć nas rozdzieliła, Było tez życie prawdziwe z troskami i radościami. Dziś mija rocznica. Tak daleka, że trudno napisać, ile minęło lat. Ciebie już nie ma, Rodzice odeszli. W smugach prześwitujących wiekowych witraży zamknięto nasz obraz jak tylu przed nami i tylu po nas. Pamiętają wszystko mury Bazyliki − parafialny kościół w Szamotułach. 


Maria Osińska, zdjęcie z lipca 2018 r. Grób Mieczysława Osińskiego


6.09. 2018 r.

Była Inachis. W rozświetlonym miłością gotyku, przyjechała w deszczowy dzień. Motylim zwyczajem przysiadła na źdźble trawy. Opowiedziała o cudach Wysp Kanaryjskich, o plany na życie zatrzepotała skrzydełkami. Któż motyla pyta o dzień jutrzejszy, zwłaszcza gdy od rana pada. Towarzyszowi podróży pokazała zdjęcia z dawnych wakacji. Jeszcze paluszkami uczyniła tajemny znak. I fru – poleciała. Cudna Inachis, do jakich zdąża celów, pewnie nie wie sama.

27.09.2018 r.

Znów się zacięło zdrowie i laptop. Czy to pech banalny, zrządzenie losu, czy przypadkowy traf. Ile wierszy genialnych w przedsennej godzinie łasiło się o uznanie w pierwszej kolejności. Sen nadchodził ciężki, płoszył wspaniałe strofy. Ranek przywitał chmurami, bólem. Więc jestem na kolejną jesień. Jestem.

30.10.2018 r.

Mój las składa się z pięciu drzewek. Rosną w zasięgu wzroku. Przeżywam z nimi cztery pory roku. Każde jest inne. Jedne tracą liście szybko. Jeszcze wieczorem w mandarynkowej, wiatrem podszytej pelerynie wierzyły, że ciepło nie minie, rankiem stało golusieńkie. Gałązki jak ramiona rachitycznych modelek trzęsły się w podmuchach wiatru. Obok dąbek rośnie, nie traci fasonu. Liście, choć pomarszczone, trzymają się gałęzi, dotrwają do wiosny. Trzeci z kolei najweselszy klon japoński posadowił się. Najpierw noski figlarnie otwierał. Potem flamenco w purpurze zatrzepotał i zastygł. Jeszcze dwie wierzby liście straciły po cichutku. Zima trwać będzie, a one okryją się baziami. Lasek jest prawdziwy i cały rok trwa w nim prawdziwe życie.


Z bratem Tomaszem, 2019 r.


7.11.2018 r.

Tak trudno wycisnąć łzę z kamienia, soplami lodu ogrzać duszę. Wspomnienia szeptów coraz cichsze. W szafie, gdzie były Twoje ubrania, zetlały zapach przywraca pamięć. Nic się nie wróci. Kiedy nie daję rady, wtulam się w sweter, ten ulubiony, i wszystko staje się prostsze, na chwilę.

5.12.2018 r.

Maciejki kwiatki nie czynią honorów na rabacie Za dnia prawie ich nie widać. Mocą maciejki jest zapach, nie do opisania. Czuły i słodki zarazem, z kropelką smutku. Kto raz go doświadczył o zmierzchu, pozostaje na zawsze jak wspomnienia. Otworzyłam album rodzinny. Zdjęcia rodziców, ja jako pierworodne dziecię, rodzeństwo, ciocie i wujkowie. Przyszedł tamten czas, zapachem otulił. Dał siły przed podróżą. Co przyniesie, nie wiem.

27.02.2019 r.

Ujęta w ramy szpitalnego porządku poezja milczała. Za oknem rosły drzewa, kasztanowce, klony, akacje. Odbywało się na nich codziennie ptasie teatrum. Setki ruchliwych skrzydeł zastygały na moment na bezlistnych gałęziach, by zaraz poderwać się do lotu. Alegoria naszego losu. W ruchu zawiera się życie. Gdzie są kliniki ptaków z połamanymi skrzydłami. Proszę o adres. Kłaniam się z wysokości mojej gałęzi.


79. urodziny


1.03.2019 r.

Poezja nie zna ograniczeń. Pozwala opuścić niedołężne ciało. Przychodzi, kiedy chce i jak chce. Prowadzi po miejscach dawno zapomnianych, przywołuje zmarłych cienie. Zabiera do miejsc, w których nie będę. Nie pozwala się roztkliwiać. Czasem milknie. Nie jest na własność i wyłączność. Moja przyjaciółka poezja.

14.03.2019 r.

Niewidzialna drobina w bezmiarze kosmosu. Wystarczy trochę trudniejszych dni, więcej kłopotów i upadam. Siły, których nazwać nie umiem, dźwigają jeszcze na życie. Cieszą najprostsze rzeczy. Czekam na kolejną wiosnę, nie liczę, którą. Wystawię nos do słońca. Wszystkimi zmysłami chłonąć będę zapach świata, jedyny taki wiosną. Zakotwiczona w niewielkiej rzeczywistości będę liczyła ptaki na drzewach, obłoki, jak wanny smakowitych lodów. Jedni powiedzą: Bóg to stworzył, inni, że dzieło natury. Gdzie szukać prawdy, chyba w sobie.

18.03.2019 r.

Dni bywają już spokojne. Panuję nad wspomnieniami. Kiedy podchodzą zbyt blisko, małymi gestami odczyniam je. Kawa wspólnie wypita, przekomarzanie się z wnukiem, buszowanie w Ogrodzie Poetów, książka, muzyka pomagają. Jeszcze nad snami nie mam władania. W porze przełamywania nocy z brzaskiem wołam Cię. Może wtedy uchylają się drzwi do tamtego świata. Czekam, nie nadchodzisz. Wołam głośniej. Mamo, taty już nie ma − głos syna przywołuje mnie do rzeczywistości. Przed nami kolejny wspólny dzień.


Opracowała Agnieszka Krygier-Łączkowska

Zdjęcia z rodzinnego albumu udostępniła Wielisława Wawrzyniak

Szamotuły, 27.01.2020

Maria Zielińska-Osińska, Maciejka w Ogrodzie Poetów2025-01-05T12:32:04+01:00

26 stycznia 1945 r. – koniec okupacji niemieckiej w Szamotułach

26 stycznia 1945 r.

Wyzwolenie Szamotuł spod okupacji niemieckiej

Wydarzenia istotne dla danych społeczności przedstawiają i oceniają z perspektywy czasu historycy. Ogromne znaczenie mają jednak także relacje ludzi współczesnych, pisane bez dystansu, odzwierciedlające emocje i nadzieje tamtego czasu.

Część 1. Kronika szkolna

Dawne kroniki Szkoły Podstawowej nr 2 (wcześniej nazywanej elementarną szkołą katolicką i publiczną szkołą powszechną) pisali jej kierownicy. W latach 1929-47 robiła to ówczesna kierowniczka Antonina Nowicka. Jej zapisy są bardzo szczegółowe i nie ograniczają się do prezentowania wydarzeń związanych z życiem szkoły. Kronika Szkoły staje się w pewnym sensie kroniką miasta.



Ucieczka Niemców przed zbliżającym się wojskiem rosyjskim rozpoczęła się w sobotę, dnia  20 stycznia 1945 r. Już od rana przejeżdżały przez miasto samochody i wozy z uciekinierami. Wieczorem tego samego dnia, zebrali się Niemcy miejscowi z tobołami i walizkami w Rynku i tam czekali przy silnym mrozie na wozy, które miały ich zawieźć do Niemiec. Przez dni następne sunęły się potem bezustannie ulicami miasta ciężko naładowane wozy z uciekającymi Niemcami. Polacy patrzeli na to z radością pełni nadziei lepszego jutra. I dziwnie w czasie okupacji niejeden z Polaków życzył sobie nadejścia chwili takiej, gdy będzie mógł równą miarą oddać za krzywdę swą komukolwiek bądź z Niemców. A teraz , gdy Niemcy byli słabi i przestraszeni, żadna ręka Polaka nie podniosła się na nich. Litość schwyciła za serce na widok zmarzniętych półżywych od mrozu i głodu dzieci niemieckich. I niejedna matka Polka dająca się uwieść czysto ludzkim współczuciem podała mleka lub gorącej kawy dzieciom wroga, który nie miał litości dla dzieci polskich.


Antonina Nowicka na zdjęciach z kroniki szkolnej – 1937 i 1947 (na pierwszej fotografii 1. z prawej, na drugiej 3. z lewej)


W niedzielę, dnia 21 stycznia 1945 odbyło się w mieszkaniu p. Jana Ciupki pierwsze tajne zebranie, na którym omówiono wszystkie sprawy dotyczące zorganizowania władz polskich. Już w poniedziałek dnia 22 stycznia po ucieczce policji niemieckiej przystąpili p. Jan Ciupka i nauczyciel p. Józef Scholl, syn śp. Burmistrza Konstantego Scholla, za zgodą Gestapo do zorganizowania milicji obywatelskiej, nazwanej przez Gestapo „Polnischer Ordnungdienst” . Nauczyciel p. Henryk Przybylski rozpoczął w tym samym dniu organizowanie powiatowego urzędu aprowizacyjnego i gospodarczego.

Dnia 26 stycznia nareszcie nadszedł dzień oswobodzenia  miasta spod okupacji niemieckiej. Walka trwała krótko. O godzinie 17.30 wkroczyły na ul. Lipową i Nowowiejską pierwsze czujki armii rosyjskiej. Rynek został obsadzony o godzinie 18.45. O godzinie 20.00 rozpoczęła się na ulicy Dworcowej i w Rynku ostra strzelanina, gdyż w tej chwili dwa czołgi niemieckie przedzierały się przez Rynek. Mały oddział Niemców podszedł pod ratusz i kilkunastu SS-manów wyskoczyło z przyległych domów. Niedługo trwała ta walka.  O godzinie 21.00 już Szamotuły były wolne i żołnierze radzieccy opanowali miasto przywitani radośnie przez Polaków. W dniach następnych przemaszerowały przez miasto, owacyjnie przyjmowane oddziały piechoty i siły zmotoryzowane armii rosyjskiej.

Dnia 28 stycznia przybył do miasta major rosyjski Kazanow. Przywitał go Józef Scholl w imieniu komitetu obywatelskiego. Na jego zarządzenie została kolegiata otwarta. Ksiądz proboszcz Zamysłowski odprawił mszę świętą dziękczynną (o ks. Tadeuszu Zamysłowskim z Otorowa, który w czasie, gdy Niemcy zamknęli inne kościoły, posługiwał także w Szamotułach, można przeczytać w tekście  http://regionszamotulski.pl/wojenne-losy-kwiatkowskich-z-otorowa/).

W innych źródłach można znaleźć informację, że Niemcy planowali pierwotnie wysadzić zakłady przemysłowe i mosty. W czasie walki na terenie miasta zginęło ok. 18 Niemców oraz (od zabłąkanej kuli) jedna Polka.

Dnia 2 lutego odbyło się w starostwie zebranie konstytucyjne władz. Na zebraniu tym był obecny komendant wojenny powiatu major Bronnikow.

Wybrano:
nauczyciela p. Józefa Scholla – starostą powiatowym
p. Franciszka Fabisa – pierwszym zastępcą starosty
p. Ludwika Szuflaka – drugim zastępcą starosty
p. Andrzeja Polusa – burmistrzem miasta Szamotuł
p. Grońskiego – zastępcą burmistrza
p. Wacława Szemborskiego – komendantem powiatowym milicji obywatelskiej
Tadeusza Rataszewskiego – kierownikiem urzędu skarbowego
p. Gerarda Kaczmarka – inspektorem szkolnym
p. Bredowa – komendantem miejskiej milicji obywatelskiej
p. Henryka Przybylskiego – kierownikiem powiatowego urzędu gospodarczego.

Dnia 3 lutego uruchomiono urząd pocztowy elektrownię i wodociągi. Dnia 5 lutego ogłoszono odezwę do nauczycielstwa z podpisami inspektora szkolnego p. Kaczmarka i starosty p. Scholla. Nauczycielstwo mieszkające w Szamotułach lub okolicy zgłosiło się natychmiast do pracy, za którą tęskniło przez pięć i pół roku niewoli.

Obchody 23. rocznicy wyzwolenia Szamotuł – kino, 1968 r. Na zdjęciach mjr Grigorij Kuźmicz Bronnikow – komendant wojenny na powiat i miasto Szamotuły. Kronika Miejskiej Rady Narodowej (fotografia reprodukcyjna – Ireneusz Walerjańczyk)

Część 2. Fragmenty spisanych po latach wspomnień szamotulan

Henryk Ludek i Tadeusz Słomiński w latach okupacji byli dziećmi, obaj mieszkali w domu na rogu Lipowej i Obornickiej. 26 stycznia ok. godz. 18.00 pojawiły się tam pierwsze czujki Armii Czerwonej.

Henryk Ludek:

W dniu 26 stycznia 1945 r. wieczorem siedzieliśmy w piwnicy domu, gdzie mieszkaliśmy. W piwnicy tej siedzieli chyba wszyscy mieszkańcy kamienicy, a zwłaszcza kobiety i dziewczyny. W pewnym momencie ktoś zapukał do drzwi. Do środka weszło 4 żołnierzy radzieckich. Spytali, czy mamy spirytus. Nikt nie miał alkoholu i dlatego matka poczęstowała ich kawą lub herbatą. Wypili, pokręcili się jeszcze i wyszli.

Będąc jeszcze w piwnicy, usłyszeliśmy jeden głośny wystrzał armatni. To strzelono z niemieckiego czołgu, który znajdował się w rejonie mostu na ul. Poznańskiej. Pocisk trafił w dach domu u wylotu ul. Wronieckiej na Rynek, tam gdzie dziś jest Rossmann. Był to nieduży parterowy dom, ze spadzistym dachem. Pamiętam jak następnego dnia chodziliśmy oglądać dziurę w dachu, którą spowodował wybuch pocisku. Mieszkający tam p. Władysław Kałka wskutek tego stracił rękę.

Most na ul. Poznańskiej w obecnej postaci został pozostawiony dobrze po wojnie, wtedy był jeszcze drewniany. Po przejeździe niemieckich czołgów był już  niestabilny i się kołysał. 

Pamiętam zabitych niemieckich żołnierzy. Dwóch leżało przed budynkiem dawnej szkoły zawodowej na ul. Kołłątaja (w tym miejscu teraz jest trawnik i krzewy),  inny leżał na samym Rynku, przy zegarze. Zwłoki  znajdowały się w tych miejscach może 2-3 dni i były systematycznie odzierane  z wyposażenia, butów itp. Później ktoś ich pozbierał.

Tadeusz Słomiński:

Zima była bardzo sroga. Przez wiele dni leżał i sypał śnieg. Mróz był bardzo srogi. Śniegu były bardzo dużo. W tych dniach styczniowych obserwowaliśmy, że cały dzień i noc jechały wozy konne naładowane dobytkiem. Szły krowy, konie, na wozach dzieci i dorośli. Mówili w obcym nam języku (niemieckim). Wozy jechały i w dzień i w nocy przez kilka dni. Karawany jechały od strony Obornik. Pamiętam, że w czasie ostatnich dni przed wyzwoleniem musieliśmy chować się do piwnic przed nalotami samolotów, ich warkot był złowieszczy…

Nastał dzień 26.01. Był wczesny poranek, gdy na podwórze wtargnął oddział żołnierzy, około 20, ubranych w białe mundury, z bronią której się bardzo wystraszyliśmy i po niemiecku zawołali wuja Sylucha, pana Ratajczaka i pana Kurowskiego – sąsiadów. Rozkazali im szukać pilnie rowerów. Długo ich nie było, po prostu uciekli.. Niemcy sami znaleźli rowery i w godzinach popołudniowych zwartą grupą (małym oddziałem) ruszyli w pośpiechu w stronę Obornik. Właśnie z tamtej strony było słychać wystrzały, dlatego nie ruszaliśmy się z domów.

Ojciec z wujem zdjęli deski ze stołu i zabezpieczyli okna przed strzałami, gdyż usłyszeliśmy od sąsiadów, że zbliżają się wojska. Mnie ojciec kazał przejść do sąsiadów piętro niżej, do pana Edka Ratajczaka. Najpierw nasłuchiwaliśmy, a potem zrobiła się wielka wrzawa, strzały na wiwat. Było już ciemno, ale też zimno. Babcia z mamą wyszły przed dom z dzbankami ciepłej kawy i herbatą. Od Obornik zbliżał się oddział konnicy, mundury nie polskie, później mówiono, że to Rosjanie. Zrobiło się wokoło nas tłocznie, pierwsze pytania były, czy są Niemcy. Żołnierze rozbiegli się po korytarzu, by sprawdzić, a następnie rozlokowali się wokoło. Oddział koni mógł liczyć koło 20 sztuk. Tak pamiętam wieczór…, rano szły oddziały wojsk, przesuwały się w stronę rynku, gdzie też zajęły miejsca odpoczynku. To były pierwsze dni wolności od niemieckiej okupacji.



Część 3.

W Szamotułach za 1. dzień wolności po zakończeniu okupacji niemieckiej uznano 27 stycznia. Taką nazwę nadano ulicy (bocznej od Kiszewskiej). W 2018 r. – dla uczczenia powstania wielkopolskiego – zmieniono ją na 27 Grudnia 1918 r. Zastosowano tu ustawę dekomunizacyjną z 2016 r., nakazującą, by osoby, wydarzenia i daty związane z komunizmem nie były upamiętniane w nazwach ulic.

Aktualizacja: 21 grudnia 2019 r. zburzono pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej przy ul. Powstańców Wielkopolskich, wzniesiony w marcu 1945 r.

26 stycznia 1945 r. – koniec okupacji niemieckiej w Szamotułach2022-01-29T16:46:03+01:00

Henryk Ludek, Okupacyjne dzieciństwo w Szamotułach

Henryk Ludek

Okupacyjne dzieciństwo w Szamotułach

Do dnia wybuchu wojny mieszkaliśmy w czterorodzinnym domu należącym do starostwa w Szamotułach, gdyż ojciec pracował w rejonie dróg podległym starostwu i było to mieszkanie służbowe. Dom stał na tyłach budynku obecnego banku Santander przy ul. Dworcowej [dziś nr 27].


Pracownicy Zarządu Drogowego przy Starostwie Powiatowym w Szamotułach, lata 30. XX w.


Zaraz na początku września 1939 r. ojciec dostał polecenie odprowadzenia w kierunku Warszawy walca drogowego, którym jeździł w pracy. Do Szamotuł powrócił dopiero po około pół roku. My zaś, to jest mama i brat, ruszyliśmy jak wielu uciekinierów na wschód kraju. Pod Kutnem moja rodzina, będąc w kolumnie uciekinierów, dostała się pod ostrzał Niemców. Wskutek wielkiego zamieszania brat Kaziu, mający wówczas 3 lata, odłączył się i zaginął. Matka podjęła poszukiwania i odnalazła go  dopiero po kilku godzinach.

Po pewnym czasie powróciliśmy do domu, ale ponieważ przyległy budynek zajęli Niemcy, dostaliśmy mieszkanie na narożniku ulicy Lipowej i Obornickiej [Lipowa 1], obok domu należącego do rodziny Rzepniewskich, którzy przed wojną posiadali w tym miejscu ziemię − 103 hektary.


Starostwo Powiatowe (landratura) w 1. połowie lat 40. XX w. Zdjęcie Fotopolska


W czasie okupacji matka z nieznanych mi powodów wieziona była około miesiąca czasu w siedzibie Gestapo przy ul. Dworcowej [wspomniany budynek banku przy Dworcowej 27] i o mało nie trafiła do obozu. Nie wiem, jaka była przyczyna aresztowania, ale mama zawsze mówiła to, co myślała i nie bała niczego. Jednakże nas ostrzegała, abyśmy uważali na Niemców w tym, co mówimy i robimy. Już po wojnie jakiś mieszkaniec Szamotuł przyszedł do niej do domu przepraszać za to, co się stało, twierdząc, że został do tego zmuszony. Być może miało to związek z aresztowaniem.

31 stycznia 1943 r. w wieku 33 lat zmarł nasz ojciec – Józef. Nie wiem do dzisiaj, gdzie ojciec zmarł ani z jakiej przyczyny, matka nigdy na ten temat nie chciała nic mówić. Jego brat Michał wykuł później własnoręcznie ozdobny łańcuch żelazny biegnący wokół grobu.


W czasie okupacji w tym budynku mieściła się siedziba Gestapo. Zdjęcie z lat 60. XX w., album Miejskiej Rady Narodowej. Fotografia reprodukcyjna Ireneusz Walerjańczyk


W czasie okupacji często bawiliśmy się nad Samą, na tyłach obecnego InBagu, na znajdującym się tam wówczas boisku. Natomiast w miejscu, gdzie obecnie znajduje się plac przed sklepem „Zrób To Sam”, równolegle do ul. Nowowiejskiego, znajdowała się niemiecka stajnia na ok. 20 koni. Nie raz zdarzało się, że wraz z bratem oprowadzaliśmy te konie, za co czasem dostawaliśmy skibkę chleba.

W czasie wojny gospodarstwo Zamek dostał Niemiec nazwiskiem Hartmann [prawdopodobnie potomek dzierżawcy z lat 1907-21]. Potrafił strzelać do Polaków jak do wróbli. W ten sposób zranił mieszkającą na ul. Nowowiejskiego dziewczynę imieniem Wikcia.


Helena Ludek z synami, lata 40. XX w.


W dniu 26 stycznia 1945 r. wieczorem siedzieliśmy w piwnicy domu, gdzie mieszkaliśmy. W piwnicy tej siedzieli chyba wszyscy mieszkańcy kamienicy, a zwłaszcza kobiety i dziewczyny. W pewnym momencie ktoś zapukał do drzwi. Do środka weszło 4 żołnierzy radzieckich. Spytali, czy mamy spirytus. Nikt nie miał alkoholu i dlatego matka poczęstowała ich kawą lub herbatą. Wypili, pokręcili się jeszcze i wyszli.

Będąc jeszcze w piwnicy, usłyszeliśmy jeden głośny wystrzał armatni. To strzelono z niemieckiego czołgu, który znajdował się w rejonie mostu na ul. Poznańskiej. Pocisk trafił w dach domu u wylotu ul. Wronieckiej na Rynek, tam gdzie dziś jest Rossmann. Był to nieduży parterowy dom, ze spadzistym dachem. Pamiętam jak następnego dnia chodziliśmy oglądać dziurę w dachu, którą spowodował wybuch pocisku. Mieszkający tam p. [Władysław} Kałka wskutek tego stracił rękę.

Most na ul. Poznańskiej w obecnej postaci został pozostawiony dobrze po wojnie, wtedy był jeszcze drewniany. Po przejeździe niemieckich czołgów był już niestabilny i się kołysał.

Pamiętam zabitych niemieckich żołnierzy. Dwóch leżało przed budynkiem dawnej szkoły zawodowej na ul. Kołłątaja (w tym miejscu teraz jest trawnik i krzewy), inny leżał na samym Rynku, przy zegarze. Zwłoki znajdowały się w tych miejscach może 2-3 dni i były systematycznie odzierane z wyposażenia, butów itp. Później ktoś ich pozbierał.


Budynek sądu w Szamotułach w czasie niemieckiej okupacji, dzisiejsza al 1 Maja. Zdjęcie Fotopolska


Pamiętam też, że klasztorze w czasie okupacji Niemcy zrobili magazyn alkoholu. Wraz z bratem pewnego dnia, już po wyzwoleniu, poszliśmy tam. Kościół nie był zabezpieczony i można było bez problemu wejść do środka. Zabraliśmy skrzynkę butelek z winem, które na sankach przywieźliśmy do domu.

Pamiętam również pożar budynku sądu w Szamotułach [28?.01.1945 r.].

Byłem wtedy dzieckiem i wiele szczegółów zatarło się w pamięci…

Wspomnień wysłuchał i spisał Wojciech Musiał

Szamotuły, 25.01.2020

Henryk Ludek, Okupacyjne dzieciństwo w Szamotułach2025-01-03T13:16:00+01:00

Majątek Szamotuły-Zamek w okresie międzywojennym. Kariera i upadek porucznika Cezarego Matuszewskiego

Agnieszka Krygier-Łączkowska i Wojciech Musiał

Kariera i upadek porucznika Cezarego Matuszewskiego

Majątek Szamotuły-Zamek w okresie międzywojennym

Fragment mapy z końca lat 20. XX w.

Baszta Halszki – 1932. Zdjęcie Polona.

Z prasy szamotulskiej

„Gazeta Szamotulska” 1924, nr 31

„Gazeta Szamotulska” 1924, nr 65

„Gazeta Szamotulska” 1924 nr 37

„Gazeta Szamotulska” 1924, nr 128

„Gazeta Szamotulska” 1924, nr 55

„Gazeta Szamotulska” 1928, nr 101

„Gazeta Szamotulska” 1923, nr 44

„Gazeta Szamotulska” 1926, nr 43

„Gazeta Szamotulska” 1928, nr 103

„Gazeta Szamotulska” 1924, nr 81

„Gazeta Szamotulska” 1933, nr 135

„Gazeta Szamotulska” 1936, nr 103


Z Archiwum Państwowego w Poznaniu

Jednostka: Czynsze dzierżawne majątku państwowego Szamotuły-Zamek

W chwili odzyskania przez Polskę niepodległości majątek szamotulski pod nazwą Szamotuły-Zamek (Samter-Schloss) był własnością saksońskiej książęcej rodziny Coburg-Gotha. To ta sama rodzina, z której wywodzi się królowa Elżbieta II. Majątek szamotulski w 1862 r. kupił Ernest II, starszy brat Alberta – męża brytyjskiej królowej Wiktorii (w czasie 1. wojny światowej ta linia rodziny zmieniła nazwisko na Windsor). W skład majątku wchodziły: zamek szamotulski wraz z otaczającym go folwarkiem (gorzelnia, spichlerze, stajnie, chlewnia, obory, warsztaty i inne budynki przy ul. Zamkowej – do narożnika z dzisiejszą ul. Nowowiejskiego) oraz dalsze folwarki: Świdlin (na południe od ówczesnego miasta Szamotuły), Mutowo, Łowiza (Ludwikowo), a także Dołęga I i Dołęga II (na północ od Sycyna, w powiecie obornickim) – w sumie około 1209 ha, w tym 41,6 ha lasu. Coburgowie byli również właścicielami innych majątków w okolicy: Kaźmierza, Brodziszewa czy Komorowa. Rzadko przyjeżdżali w te strony, a ich majątki były wydzierżawiane. Od 1907 r. domenę Szamotuły-Zamek dzierżawił Niemiec Alfred Hartmann.


Zamek w Szamotułach w latach 20. XX w. – obraz (nazwisko autora nieczytelne), w: Opis Warsztatów Rolnych w powiecie szamotulskim (Wielkopolska) dla wycieczek P.W.K., Szamotuły 1929. Źródło: Polona


W podpisanym w czerwcu 1919 r. w Wersalu traktacie pokojowym zwycięskich państw koalicyjnych z Niemcami znalazł się artykuł (nr 256) dotyczący przejęcia – znajdujących się w granicach innych państw – majątków, które należały wcześniej do państwa niemieckiego, oraz prywatnych majątków niemieckich rodzin panujących („osób pochodzenia królewskiego”). Upaństwowienie majątku szamotulskiego napotkało trudności. Spierano się o interpretację ostatniego sformułowania, wzmianki o tym, że sprawa odwoławcza ma być przedmiotem zainteresowania Trybunału Rozjemczego w Paryżu, pojawiały się jeszcze w dokumentach z 1931 r.

Komisaryczna administracja polska przez Wydział Dóbr Państwowych została ustanowiona w kwietniu 1920 r., a sąd w Szamotułach przepisał majątek na rzecz Skarbu Państwa 29 grudnia 1920 r. Natychmiast zaczęli zgłaszać się chętni do jego dzierżawy – w całości lub części. Do czerwca 1921 r. w majątku pozostawał Albert Hartmann, który liczył na nowy kontrakt (umowa zawarta z nim przez poprzedniego właściciela miała obowiązywać aż do 1926 r.). Do porozumienia z Hartmannem jednak nie doszło i nakazano mu opuszczenie majątku w terminie do 1 lipca 1921 r. Dawny dzierżawca z rodziną wyjechał z Polski do Niemiec.


Fragment ostatniej strony kontraktu dzierżawy. Źródło: Archiwum Państwowe w Poznaniu, jednostka: Kaucja majątku państwowego Szamotuły-Zamek


Z kilku chętnych na wydzierżawienie całości majątku wybrano Cezarego Matuszewskiego, wówczas 31-latka, uczestnika powstania wielkopolskiego i wojny polsko-bolszewickiej, który po jej zakończeniu – jako porucznik 55. Pułku Piechoty – stacjonował w Krotoszynie i pełnił funkcję komendanta Powiatowej Komendy Uzupełnień. W Szamotułach zjawił się prawdopodobnie w czerwcu, o czym świadczą ogłoszenia z prasy:

„Uczciwej panienki do prowadzenia książkowości i prowadzenia korespondencji na większy majątek poszukuje od zaraz lub 1.7. Matuszewski, porucznik, Szamotuły, Dworcowa u p. Bytnerowicza. Osobiste przedstawienie konieczne”; „Wzywam wszystkich, którzy posiadają klucz do parku mego o natychmiastowy zwrót jego. Wstęp do parku dozwolony tylko za mojem osobistem zezwoleniem, Cezary Matuszewski Szamotuły-Zamek”; „Wszystkich poddzierżawców użytkujących parcele należące do majętności Szamotuły-Zamek wzywam do osobistego przybycia wraz z kontraktami w przeciągu 5 dni. Niestawienie się pociąga bezwzględny zakaz dalszego użytkowania i sekwestry ziemiopłodów. Cezary Matuszewski, dzierżawca domeny Szamotuły-Zamek”.


Salon w stylu Ludwika XVI, z makatami japońskimi i perskimi dywanami, z perspektywą na salonik i pokój jadalny. Po lewej stronie szafa Boulle’owska, grupy porcelanowych figurek z Sevres i Miśni. Źródło: Złota księga ziemiaństwa polskiego poświęcona kulturze i wytwórczości rolnej, red. Stanisław Sas-Lityński, t.: Wielkopolska, Warszawa-Poznań 1929.


Ostateczny kontrakt na dzierżawę całości majątku podpisano z Matuszewskim dopiero w lipcu 1922 r.; początkowo miał on obowiązywać do końca czerwca 1938 r. Matuszewski mianowany został też sołtysem obszaru dworskiego Szamotuły-Zamek. Szybko zaangażował się w życie społeczne miasta i powiatu, pełnił wiele funkcji, wspierał finansowo rozmaite przedsięwzięcia i był członkiem komitetów honorowych z okazji różnych uroczystości.

Z pełnionych przez Cezarego Matuszewskiego funkcji można tu wymienić następujące: prezes powiatowy Wielkopolskiego Towarzystwa Kółek Rolniczych, prezes Rady Nadzorczej Banku Ludowego, członek Rady Nadzorczej „Rolnika”, przewodniczący Tymczasowego Komitetu zbytu trzody chlewnej na Wielkopolskę, członek zarządu Związku Polskich Plantatorów Buraków Cukrowych przy Cukrowni w Szamotułach, prezes jednego z kół oraz członek zarządu obwodu powiatowego Ligi Obrony Powietrznej Państwa, prezes powiatowy Federacji Związków Polskich Obrońców Ojczyzny i Związku Obrony Kresów Zachodnich, prezes Komitetu Lokalnego Funduszu Szkolnictwa Polskiego Zagranicą. Życie społeczne Szamotuł w tamtym czasie było niezwykle bogate, a wiele osób angażowało się w działalność przeróżnych organizacji – Cezary Matuszewski nie był pod tym względem wyjątkiem. W 1930 r. premier Walery Sławek przyznał mu Srebrny Krzyż Zasługi; w uzasadnieniu wymieniono „zasługi położone dla powstania wielkopolskiego oraz na polu pracy społecznej”.


Sala jadalna w stylu gdańskim, z portretami Bacciarellego i Pruszkowskiego oraz francuskimi gobelinami. Źródło: Złota księga ziemiaństwa polskiego


W zamku, który w 1922 r. został przebudowany i odremontowany, Cezary Matuszewski podejmował wielu oficjalnych gości, na przykład w czerwcu 1924 r. – zarząd Stowarzyszenia Burmistrzów Wielkopolski, a we wrześniu 1929 r. – gości przybyłych na uroczystość odsłonięcia pomnika Powstańca.

W Złotej księdze ziemiaństwa polskiego z 1929 r. opublikowano kilka zdjęć zamku i tak opisano cenniejsze elementy jego wyposażenia: „Wewnętrzne urządzenie zamku jest stylowe i gustowne. Jest tu kolekcja starych perskich dywanów, japońskich makat i francuskich gobelinów, sewrskiej, miśnieńskiej i wiedeńskiej porcelany, szafy Boulle’owskie (szczególnie cenna jedna z XVII wieku) [meble w stylu Ludwika XIV z bogatymi zdobieniami z różnych materiałów]. Liczne obrazy mistrzów polskich i zagranicznych, portrety pędzla Bacciarelli’ego, Pruszkowskiego i innych, wreszcie stare rodzinne hafty z XVII wieku, wykonane przez Stadnicką, odziedziczone przez Annę Marję z Stadnickich Matuszewską”.

Cezary Matuszewski ożenił się już w czasach pobytu w Szamotułach – w kwietniu 1926 r. Pan młody miał wówczas 36 lat, a jego żona – hrabianka Stadnicka herbu Drużyna – była o połowę młodsza. Małżeństwo prawdopodobnie dość szybko się rozpadło, a Anna Maria ponownie wyszła za mąż.


Hol zamkowy. Źródło: Złota księga ziemiaństwa polskiego


W latach 20. Matuszewskiemu w gospodarstwie wiodło się dobrze. Czasami prosił o kilkunastodniowe odroczenie terminu płaconego w systemie kwartalnym czynszu dzierżawnego, kilka razy były na niego donosy, nawet do samego Ministerstwa Rolnictwa i Dóbr Państwowych. Przeprowadzone kontrole nie wykazały jednak niczego niepokojącego. W jednym z poufnych pism starosta Bronisław Ruczyński nazywał Matuszewskiego „człowiekiem energicznym, inteligentnym, ofiarnym, dobrym Polakiem” i – tak to się w tamtych czasach łączyło – „zaciętym wrogiem Niemców i Żydów”.

W cytowanej wcześniej „Złotej Księdze Ziemiaństwa Polskiego” przedstawiono strukturę upraw w majątku Szamotuły-Zamek: buraki cukrowe – 135 ha, inne okopowe – 110 ha, pszenica – 110 ha, żyto – 150 ha, jęczmień – 100 ha, groch – 40 ha, koniczyna – 25 ha, inne – 90 ha. Buraki odstawiano do cukrowni w Szamotułach, buraki przerabiano we własnej gorzelni (do 62 tys. litrów rocznie), mleko odstawiano do szamotulskiej mleczarni (220 tys. litrów). Hodowano krowy (80 dojnych, w tym 45 zarodowych), świnie (70 macior, produkcja 800 sztuk tuczników rocznie) i owce (250 sztuk rasy Merinos-Precoce).


Widok podwórza zamkowego. Mur powstał ok. 1922 r. Źródło: Złota księga ziemiaństwa polskiego


W zabudowaniach gospodarczych przy zamku doszło do dwóch dużych pożarów. W czasie pierwszego, w lipcu 1924 r., spalił się długi budynek (stodoła, spichlerz i stajnia) przy ulicy od strony pl. Sienkiewicza. Jak się okazało, ogień zaprószyło 5-letnie dziecko. Kolejny pożar nastąpił w drugiej połowie listopada 1933 r. Całkowicie spaliła się wówczas wzorcowa obora po przeciwnej stronie podwórza, na szczęście w porę udało się wyprowadzić zwierzęta. Tym razem przyczyną pożaru był nieszczelny komin, z którego iskry wydostały się na pełne słomy poddasze. Dokładną relację z obu tych wydarzeń zamieściła „Gazeta Szamotulska” [zamieszczamy obok]. Warto się z nimi zapoznać, gdyż pokazują one problemy, z jakimi borykała się wówczas szamotulska straż pożarna.

Władze Szamotuł – od momentu, gdy wiadomo było, że majątek przejmie państwo polskie – starały się o włączenie do miasta terenów z nim sąsiadujących. Burmistrz miasta – Konstanty Scholl – początkowo sądził, że majątek zostanie rozparcelowany i zgłosił wniosek o przekazanie obiektów przyzamkowych: zabudowań gospodarczych, w których mogłoby powstać jakieś przedsiębiorstwo, i parku, który chciano uczynić miejscem dostępnym dla wszystkich mieszkańców. Majątek nie został jednak zlikwidowany i wymienione obiekty nadal stanowiły jego centrum.


Zamek w Szamotułach od strony parku, 1932 r. Zdjęcie Polona


Drugim miejscem, które musiało zainteresować włodarzy Szamotuł, był folwark Świdlin (inne stosowane nazwy to Świdliny i Świdlina). Te rozległe tereny, podzielone na wiele odrębnych działek, stykały się z południowymi granicami Szamotuł, a współcześnie całkowicie leżą w obrębie miasta. Do folwarku należały sto lat temu tereny przy Wojska Polskiego (ówczesna nazwa: Strzelecka) w pobliżu wodociągów i po przeciwnej stronie ulicy – przy Jeziorku. To były także tereny położone w okolicach ul. Bolesława Chrobrego (w nazewnictwie w tych okolicach przetrwała ul. Świdlińska). Do Świdlina należał także obszar od dworca kolejowego na wschód, okolice późniejszej ul. Sportowej i między Sportową i Lipową. Teren ten był w tym okresie niezwykle istotny dla rozwoju miasta. Władze Szamotuł na początku 1921 r. myślały o kupnie folwarku Świdlin, kiedy jednak okazało się, że majątek nie podlega likwidacji, tylko zostaje wydzierżawiony, tę jego część – na początku 1923 r. – poddzierżawiono na 10 lat.

Od 1923 r. władze Szamotuł starały się, aby na stałe stacjonował tu większy oddział kawalerii. W 1924 r. część folwarku Świdlin została na ten cel przekazana władzom wojskowym. Mniej więcej na miejscu dzisiejszego os. Przyjaźni miały powstać domy dla wojskowych i ich rodzin, a dalej w kierunku Kępy miał być umiejscowiony plac ćwiczeń. Realizację tych planów odsuwano z roku na rok i ostatecznie do niej nie doszło. Obszar dawnego folwarku stał się własnością miasta 1 października 1927 r. i przeznaczony został na jego rozbudowę.

Już wcześniej – za zgodą Matuszewskiego – władze miejskie dokonywały na tym terenie pewnych inwestycji. Najpierw – jeszcze w 1923 r. – powstał stadion, później – na początku 1927 r. oddano do użytku przy ul. Chrobrego Przytulisko dla Starców i Kalek, przebudowane z dawnej murowanej stajni (dziś znajduje się tam sanepid). W tym samym czasie przy Chrobrego za Jeziorkiem powstało targowisko z domem zarządcy i restauracją. Już po likwidacji folwarku, pod koniec 1927 r., na terenie za wodociągami w kierunku torów kolejowych wydzielono ogródki działkowe.


Źródło: „Przewodnik Katolicki” 1927, nr 17


Gospodarstwo wielokrotnie przedstawiane było w miejscowej prasie jako wzór do naśladowania, ale… w lutym 1931 r. anonimowa osoba napisała donos do Ministerstwa Rolnictwa, informując, że robotnicy folwarczni od pół roku nie otrzymali wynagrodzenia, a ci, którzy upominają się o zapłatę, straszeni są zwolnieniem z pracy. Dodatkowo sam zaś Matuszewski miał trwonić pieniądze na bale i alkohol. Ministerstwo skierowało korespondencję do wojewody, a ten do starosty szamotulskiego. Starosta zlecił miejscowej policji (komendantowi powiatowemu komisarzowi Stanisławowi Skąpskiemu) przeprowadzenie w tej sprawie „poufnego śledztwa”. Wykazało ono, że robotnicy rolni rzeczywiście nie otrzymują od 6 miesięcy wynagrodzenia, są zastraszeni przez zarządcę i nie przydzielono im węgla na zimę. Z tego powodu dochodziło nawet do wypadków rąbania na opał, na przykład, płotów. Potwierdzenia nie znalazł jednak zarzut rozrzutności Cezarego Matuszewskiego, w odpowiedzi przesłanej staroście zaznaczono nawet, że ze względu na panujący kryzys gospodarczy jest on bardzo oszczędny.

Ostatecznie Matuszewski został w 1934 r. przedterminowo usunięty z dzierżawy. 12 października tego roku doszło do licytacji zastawy majątku. Opublikowany w prasie lokalnej wykaz robi wrażenie. Na liście znalazł się inwentarz żywy (47 koni i źrebaków, 74 krów jałowic i cieląt, 60 koni, 67 krów i jałowic, 188 świń, 30 owiec), maszyny i narzędzia gospodarcze, tzw. inwentarz martwy (2 pługi parowe, młockarnia, bukownik, lokomobile, żniwiarki, kosiarki, dryle, siewniki, opielacze, kultywator, czyszczarka do zapędu prądem elektrycznym), wyposażenie gorzelni: kotły parowe, zbiorniki, aparaty miernicze, pompy, urządzenie elektryczne z akumulatorami, urządzenie do ogrzewania parowego, a także narzędzia ślusarskie, inwentarz do prowadzenia ogrodnictwa, rośliny doniczkowe, kwiaty oraz pojazdy (karety, powozy, breki, uprzęże, motor elektryczny, wozy, 2 samochody osobowe: Alfa Romeo i Fiat). Co więcej, na liście umieszczono prawdopodobnie kompletne wyposażenie zamku: meble (w tym salon w stylu Ludwika XVI, szafę Boulle’owska z XVII w., bibliotekę), obrazy, portrety, figury z porcelany saskiej, zegary, lampy, fortepian i harmonium, dywany perskie, makaty, gobeliny, kilimy, firany, kotary, rogi, zastawy i srebro stołowe, porcelanę, kryształy, szkła, świeczniki, radioodbiornik, szafy żelazne, maszynę do pisania, pościel, a nawet około 5 tys. sztuk cegiełek parkietu dębowego.

Szamotulska kariera Cezarego Matuszewskiego skończyła się dość gwałtownie. O jego dalszych losach wiemy niewiele. Po przejściu do rezerwy w 1922 r. został przydzielony do Batalionu Balonowego (najpierw w Poznaniu, a potem w Toruniu). Prawdopodobnie bezpośrednio przed wojną zmieniono mu przydział na 4. Pułk Lotniczy w Toruniu. Brał udział w wojnie obronnej 1939 r. i dostał się do niewoli niemieckiej. Najpierw został osadzony w obozie jenieckim w Woldenbergu (dziś Dobiegniew), a następnie w Murnau.


Rodzina Nowaków, Szamotuły, 1937-38. Drugi od prawej – Michał Nowak, ur. 1875 w Siemiątkowie k. Szamotuł, zm. w 1942 – Szamotuły-Zamek; jeden z włodarzy majątku Szamotuły-Zamek, pradziadek Wojciecha Musiała.


Z zachowanej dokumentacji – korespondencji z Dyrekcją Lasów Państwowych, która w tym czasie nadzorowała majątki państwowe, wynika, że gospodarstwo przejęte w 1934 r. było mocno zdewastowane i dopiero po dwóch latach przywrócono je do jako takiego stanu. Z wykazów wynika, że Cezary Matuszewski zalegał z należnościami ponad 47 osobom, w tym np. włodarzowi (jednemu z trzech) Michałowi Nowakowi – ponad 800 zł. Z tego dokumentu dowiadujemy się również, jakie zawody wykonywali zatrudnieni w majątku ludzie: włodarz, ogrodnik, mechanik, stelmach, kowal, stangret, fornal, stolarz, ręczniak, stróż, polowy, mleczarek, zaciągowy, szwajcar i inne osoby z obsługi osobistej: kasjerka, służący, kucharz.

Część zobowiązań (30% należności zaległych) w latach 1934-35 spłacili dyr. Tomaszewski i hr. Michał Mycielski. Z reszty należności pracownicy zrezygnowali, podpisując odpowiednią cesję. Sprawa była na tyle głośna, że została opisana w ogólnopolskiej gazecie „Robotnik” (organie PPS) z marca 1936 r. Artykuł nosił tytuł Szlachetczyzna w majątkach państwowych.

We wrześniu 1936 r., dzięki usilnym staraniom prezesa Zarządu Głównego Związku Robotników Rolnych i Leśnych oraz kierownika miejscowego biura tego związku Jana Ciupki, doszło jednak do całkowitej wypłaty zaległych należności przysługujących robotnikom majątku Zamek i folwarku Mutowo, powstałych jeszcze za rządów Cezarego Matuszewskiego. W ciągu dwóch dni wypłacono w sumie kwotę 33 900 zł. Robotnicy przyjmowali pieniądze ze łzami w oczach. Relacjonujący to wydarzenie dziennikarz „Gazety Szamotulskiej” wyraził nadzieję, że – otrzymawszy pieniądze – u miejscowych kupców uregulują swoje zadłużenie, sięgające łącznie około 10 tys. zł.

W 1934 r. dzierżawcą majątku Szamotuły-Zamek został Michał Mycielski z Gałowa – praprawnuk Stanisława Mycielskiego i jego żony Anny z domu Mielżyńskiej, która w 1837 r. – w przymusowej sytuacji po powstaniu listopadowym – sprzedała te dobra. Mycielscy po niemal dokładnie stu latach powrócili zatem do szamotulskiego zamku.

Majątek Szamotuły-Zamek w okresie międzywojennym. Kariera i upadek porucznika Cezarego Matuszewskiego2021-08-03T11:25:07+02:00

Aktualności – styczeń 2020

Serial Archiwista – premiera kolejnego projektu filmowego Piotra Mikołajczaka

W styczniu wszedł na ekrany nowy serial kryminalny – Archiwista (TVP 1)! Szamotulanin Piotr Mikołajczak jest pomysłodawcą serialu (wspólnie z Andrzejem Ciborskim), producentem i autorem muzyki. W roli tytułowej wystąpuje sam Henryk Talar. To kolejna z dużych produkcji, które realizuje Piotr Mikołajczak. Na telewizyjnej antenie od marca 2018 r. można oglądać telenowelę Leśniczówka – także według jego pomysłu i z piosenką, do której napisał muzykę (Dom dobrych drzew w wykonaniu Edyty Górniak). Warto zwrócić uwagę na świetną obsadę Leśniczówki.

Sukcesem był też wyprodukowany rok temu przez Piotra spektakl Teatru Telewizji Dołęga-Mostowicz. Kiedy zamykam oczy, w reżyserii Marka Bukowskiego, ze znakomitymi rolami Mariana Opani i Wojciecha Mecwaldowskiego. Tradycyjnie Piotr Mikołajczak skomponował muzykę do swojej produkcji. Spektakl zdobył aż trzy nagrody na sopockim Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Telewizji Polskiej „Dwa teatry”. Trzymamy kciuki za kolejne wartościowe projekty!



Twórczość plastyczna Cezarego Rajperta

Cezary Rajpert z Szamotuł maluje i rysuje – z przerwami – od czasów szkolnych, ostatnio dość sporo. Ulubionym tematem jego twórczości są kobiety. Z nielicznych prac o tematyce szamotulskiej zamieszczamy obraz przedstawiający budynek starostwa od podwórza. Praca znalazła się w części 2. Subiektywnego przewodnika po Ziemi Szamotulskiej. Autor opatrzył pracę komentarzem: „Będąc w tym miejscu, gdzie stykają się budynki Urzędu Miasta i Starostwa, raczej skupiamy się na drzwiach, wejściach, żeby udać się w odpowiednie dla swojej sprawy… Jednak kiedy obejrzymy się za siebie z kąta podworka, zobaczymy prawie nierealny, bajkowy widok. Zwłaszcza pod słońce”. Wydawcą Subiektywnego przewodnika jest Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy we współpracy z Grupą Jakkolwiek.



Takie zimy możemy tylko powspominać

To zima 1979 r. Szkoły organizowały kuligi (jeżdżono za wozem konnym lub traktorem, także ruchliwą dziś ul. Zamkową), w wielu miejscach miasta wylewano sztuczne lodowiska. Zdjęcia wykonano przy Szkole Podstawowej nr 3 (widać na nich nauczycielki Marię Kostrzyńskąi Irenę Pytel).



Ostroróg z lotu ptaka

Ostroróg – na tych zdjęciach, które rok temu wykonał Łukasz Wlazik (Szamodron), dobrze widać miejsce, gdzie znajdował się zamek! Chodzi tu o dawną wyspę na Jeziorze Wielkim (dziś to półwysep). Pierwsza zachowana wzmianka o Ostrorogu dotyczy właśnie wydarzeń w budowli tam się znajdującej (najprawdopodobniej było nieduży drewniany obiekt łączący funkcje obronne i mieszkalne – fortalicjum) – w lutym 1383 r. w czasie tzw. wojny Grzymalitów z Nałęczami, czyli wojny domowej rodów wielkopolskich, schronił się tam Sędziwój Świdwa – właściciel Szamotuł (z rodu Nałęczów), kronika Janka z Czarnkowa wymienia imię Dzierżka Grocholi – ówczesnego właściciela tej niewielkiej twierdzy. W XV w. wznosił się tam znacznie potężniejszy zamek, zbudowany na wielkich głazach i palach, 3-piętrowy, częściowo murowany, wyższe części kamienno-drewniane. Został on zburzony w XVIII w. przez ówczesnego właściciela Ostroroga. W czasie badań archeologicznych przeprowadzonych w latach 60. XX w. odkryto tam ślady jeszcze wcześniejszej osady – z IX-X w.



170. rocznica urodzin Xavera Scharwenki

6.01.1850 r. w Szamotułach urodził się Xaver Scharwenka – pianista (uznawany za genialnego interpretatora dzieł Chopina), kompozytor, pedagog muzyczny, przyjaciel Franciszka Liszta i Johannesa Brahmsa. Obaj bracia Scharwenkowie (straszy Philipp ur. się w 1847 r.) są bardziej znani w Niemczech niż w Polsce. Ojciec August Wilhelm (1811-1879) był z pochodzenia Niemcem, a z zawodu budowniczym; matka Apollonia Emilia z domu Golisch (Golisz) wywodziła się z polskiej rodziny mieszkającej w Ruksie nad Wartą, to od niej synowie przejęli miłość do muzyki. Philipp i Xaver uważali się za Niemców, w ich utworach widoczne są jednak inspiracje polską muzyką ludową (jedno z bardziej znanych dzieł Xavera to „Tańce polskie”). W 1858 r. rodzina Scharwenków przeniosła się do Poznania (Xaver uczył się tam w gimnazjum), a w 1865 r. Scharwenkowie zamieszkali w Berlinie. Xaver grał na pianinie ze słuchu od wczesnego dzieciństwa, studia z zakresu fortepianu i kompozycji odbył w Berlinie. Już 1869 r. został wykładowcą tamtejszego konserwatorium i zadebiutował jako kompozytor. Międzynarodową sławę przyniosły mu  trasy koncertowe po Europie (m.in. Berlin, Wiedeń, Lipsk, Kolonia, Amsterdam, Kopenhaga, Poznań, Stockholm, Petersburg, Moskwa, Helskinki, Ryga). W 1881 r. Scharwenkowie założyli własne konserwatorium w Berlinie. W 1890 r. Xaver wyjechał w pierwszą trasę koncertową do Stanów Zjednoczonych, w 1891-98 prowadził nowojorski oddział swojego konserwatorium, a w 1895 r. uzyskał doktorat honoris causa Uniwersytetu w Nashville. Działał intensywnie jako pedagog muzyczny: był współzałożycielem i przewodniczącym Stowarzyszenia Edukacji Muzycznej w Niemczech, napisał podręczniki pianistyczne – dla uczniów i nauczycieli. Zmarł w Berlinie w 1924 r.



Motywy haftu szamotulskiego na współczesnych kartkach i ozdobach świątecznych – to nam się podoba!

Milena Kolat-Rzepecka od ponad 10 lat tworzy różnego typu rękodzieło, stale poznaje nowe techniki, ale sięga też do tradycji (np. rok temu zainteresowała się dawnymi ozdobami choinkowymi ze słomy i bubuły). Swoimi umiejętnościami dzieli się na różnego typu warsztatach, prowadzi też blog. Najłatwiej znaleźć ją na FB Niepowtarzalna Kartka Milena Kolat-Rzepecka – polecamy! Wykorzystany tu motyw z haftu na tiulu w okresie międzywojennym utrwalił Stanisław Zgaiński (1907-1944) – z wykształcenia nauczyciel, człowiek wielu zainteresowań i talentów: malarz, grafik, muzyk, badacz folkloru, współtwórca widowiska scenicznego Wesele szamotulskie, do którego zebrał i opracował muzykę.



Szamotuły, 04.01.2020

STYCZEŃ 2020

IMPREZY I KONCERTY

Trwające


Minione

9 stycznia 2020 r., godz. 18.00, Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy

30 stycznia, 2020 r., godz. 18.00, Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy


KINO

Aktualności – styczeń 20202025-02-24T18:31:12+01:00

Obrzycko nad Wartą w obiektywie Marcina Draba

W obiekrywie Marcina Draba

Obrzycko nad Wartą


Marcin Drab tak pisze o swojej fotograficznej pasji:

Fotografia jest nieodłącznym elementem mojego życia od wielu lat. Najważniejsi dla mnie są ludzie i to im poświęcam niemal całkowicie swój fotograficzny czas. Najpiękniejsze w fotografii jest to, że za każdym człowiekiem kryje się historia. Aparat fotograficzny jest narzędziem, które pomaga mi przekazać tę historię innym. Przez całe swoje dorosłe życie staram się zrozumieć otaczający mnie świat, czy to w mojej miejscowości, czy klika godzin lotu od rodzimego kraju. Cały czas poszukuję nowych inspiracji i pracuje nad swoim warsztatem.

Zapraszamy także na 

http://marcindrab.pl


Szamotuły, 31.12.2019

Obrzycko nad Wartą w obiektywie Marcina Draba2025-01-07T10:10:20+01:00

Tajne nauczanie

Tajne nauczanie w okresie niemieckiej okupacji

Jesienią 1939 r. Związek Nauczycielstwa Polskiego przekształcił się w Tajną Organizację Nauczycielską. W ramach struktur państwa podziemnego powstał Departament Oświaty i Kultury. Często byli to ci sami ludzie. Pamiętać jednak należy, że w realizacji tajnego – polskiego – nauczania w okresie niemieckiej okupacji rolę ważniejszą od wszelkich struktur organizacyjnych odgrywał pojedynczy nauczyciel, rozpoczynający – w porozumieniu z rodzicami dziecka – działania, które mógł przypłacić życiem.

Takich nauczycieli, którzy okupację spędzili w naszym powiecie i tu podjęli tajne nauczanie, było co najmniej kilkunastu. Również kilkunastu nauczycieli z Szamotuł i regionu zajęło się tajnym nauczaniem w Poznaniu, w miejscowościach Generalnego Gubernatorstwa i obozach jenieckich.

W samych Szamotułach działali: Eleonora Jasiewiczowa z domu Scholl (1909-1980), Bronisława Jasiewiczówna (1898-1967), Wiktoria Babczyńska (1898-1971), Wacław Pruszkowski (1906-1993), Antonina Nowicka (1891-ok. 1950), Monika Kuszewska-Dąbrowska i Bronisława Fasińska. Eleonora Jasiewicz uczyła dzieci, odkąd w 1941 r. zamieszkała w Szamotułach, zajęcia – w małych grupach lub indywidualne (w sumie dla 36 dzieci) – odbywały się w niewielkim pokoju w domu przy ul. Kościelnej 10. Od lat 30. pracowała ona najpierw w szamotulskich szkołach powszechnych, a później – do wybuchu wojny – w Obrzycku. Przedwojennymi nauczycielkami szamotulskich szkół powszechnych były Bronisława Jasiewiczówna (szwagierka Eleonory) i Wiktoria Babczyńska, które lekcji udzielały prawdopodobnie w mieszkaniu przy ul. Ratuszowej. Przy ul. Szerokiej (dziś Braci Czeskich) raz w tygodniu prowadziła lekcje dla małej grupy dzieci (4-5) dawna kierowniczka szkoły im. Marii Konopnickiej – Antonina Nowicka. Przez cały okres okupacji, 5 razy w tygodniu, w dwóch różnych mieszkaniach przy ul. Poznańskiej grupę w sumie 25 dzieci uczyła konspiracyjnie także Monika Kuszewska (po mężu Dąbrowska). Po kilku uczniów mieli także Bronisława Fasińska i Wacław Pruszkowski – przedwojenny kierownik szkoły w Piotrkówku.

W innych miejscowościach powiatu działali, między innymi, Florian Kołpowski (Jastrowo), Jan Perz (Obrzycko i Kobylniki), Janina Tobisowa i Emilia Czurówna (Kaźmierz), Joanna Sałacińska-Drecka (Wronki), Jan Sławiński i Aniela Mumot (Pniewy).


Nauczyciele szamotulskich szkół powszechnych, zima 1929 r. W tajne nauczanie w okresie okupacji zaangażowały się, miedzy innymi, widoczne na tej fotografii Bronisława Jasiewicz (w środkowym rzędzie 3. z lewej) i kierowniczka szkoły im. Marii Konopnickiej – Antonina Nowicka (w pierwszym rzędzie 4. od lewej). Zdjęcie należało do Johanny Bohm – Niemki, która pracowała w klasach dla dzieci niemieckich w szamotulskich szkołach (2. z lewej w pierwszym rzędzie), w czasie okupacji zdecydowanie poparła III Rzeszę, ale jej postawa nie do końca była jednoznaczna (na niektórych Polaków donosiła, ale czasem też pomagała). W ostatnim rzędzie 2. od prawej stoi Stanisław Zgaiński (1907-1944) – nauczyciel, artysta, komendant obwodu AK we Wronkach, aresztowany zmarł w obozie w Gross-Rosen.


Od kwietnia 1940 roku mali Polacy uczyli się w utworzonej przez władze okupacyjne szkole (Deutsche Schule für Polnische Kinder), która najpierw mieściła się w dawnej Strzelnicy nad Jeziorkiem (dzisiejsza ul. Wojska Polskiego), a potem w budynku przy ul. Kapłańskiej. W lipcu 1944 roku szkoła w ogóle zaprzestała działalności. Poziom nauczania był niski, dzieci miały zapoznać się z podstawami języka niemieckiego w mowie i piśmie oraz nauczyć się działań matematycznych. Lekcje często wypadały, ponieważ dzieci wysyłane były – pod opieką niemieckich nauczycieli – do różnego typu sezonowych prac. Edukacja Polaków kończyła się w 14. roku życia, dzieci w tym wieku zobowiązane były do cięższych prac, często ponad siły i za niewielkim wynagrodzeniem.

Nauczyciele-Polacy, którzy w czasie okupacji pozostali na tych terenach, byli zatrudniani w urzędach niemieckich lub kierowani przez Arbeitsamt do różnego rodzaju prac fizycznych, np. w cukrowni, w okolicznych gospodarstwach lub do posług w rodzinach niemieckich. Jednym z problemów, z którym poradzić musieli sobie chcący potajemnie uczyć polskie dzieci, był zatem brak czasu. Nauka dotyczyła pisania i czytania po polsku, historii Polski i matematyki. Jak wspominała Eleonora Jasiewiczowa, poważnym problemem był też brak podręczników i innych materiałów, z których można by korzystać w czasie edukacji. Jeśli jakieś zeszyty i książki były wykorzystywane w czasie konspiracyjnych lekcji, dzieci przynosiły je ukryte starannie pod płaszczami, w bańkach na mleko, w koszach między zakupami lub przykryte trawą.


Nauczyciele Szkoły Powszechnej im. Marii Konopnickiej w 1935 r. – zdjęcie z kroniki szkoły. Stoją: Lisówna, Jesionkówna, Wiktoria Babczyńska, Marta Kaniowa, Stefania Jońcówna, Wincenty Kania. Siedzą: Zofia Janikówna, Bronisława Jasiewiczówna, Antonina Nowicka, ks. prefekt Nowicki, Skórnicka.


Na początku lat 60. Eleonora Jasiewicz spisała krótkie wspomnienia, które zostały opublikowane w wydawnictwie zbiorowym pt. Almanach szamotulski. Przytoczymy je niemal w całości.

 „Szkoła” przy ulicy Kościelnej 10. Wspomnienie

Od roku 1941 mieszkałam w Szamotułach w domu przy ul. Kościelnej 10. Mały, jednopiętrowy dom o dwóch klatkach schodowych, wypełniony był po brzegi. Do rodzin, mieszkających tam już przed wojną, dokwaterowano rodziny wyrzucone przez Niemców ze swoich mieszkań. Moja rodzina zamieszkała w kuchence życzliwie odstąpionej przez panią Wilkową. Okna tego maleńkiego pomieszczenia, szerokiego na 2 m, długiego na 7 m, wychodziły na podwórze. Tam, na ławce ustawionej pod naszym oknem, gromadzili się w letnie wieczory mieszkańcy domu. Rozmowy trwały niekiedy do późnej nocy. Tematów do-starczały często tragiczne przeżycia okupacyjne. Czuliśmy się swobodnie, gdyż wszyscy mieszkańcy domu byli Polakami. Prawie każda rodzina mieszkająca w naszym domu miała dzieci w wieku szkolnym. Było nie do pomyślenia, aby dzieci te były pozbawione nauki. Jako jedyna nauczycielka w domu czułam się odpowiedzialna za nauczenie ich czytania i pisania po polsku. I tak zaczęło się tajne nauczanie.


Eleonora Jasiewicz z dziećmi: Danutą i Zbigniewem w okresie okupacji. Zdjęcie prywatne


Przychodziły na lekcje dzieci w różnym wieku i z różnych środowisk; było ich w czasie mojego nauczania około 36. W trudnych, warunkach niewoli niemieckiej, kiedy nauczanie po polsku było surowo karane i groziło wysłaniem do obozu koncentracyjnego, nie można było myśleć o gromadzeniu większej liczby dzieci na raz. Dzieci musiały przychodzić pojedynczo. Lekcje nie mogły odbywać się codziennie. Zmuszona przez Arbeitsamt chodziłam bowiem do najrozmaitszych prac. Przez jakiś czas pracowałam w polu u Hartmanna, później na posługach u Niemców. Do lżejszych prac należało kręcenie papierowych sznurków i tkanie pasów ze szmat. Pracę tę wykonywało się w domu i wówczas miałam nieco więcej czasu. Bardzo wiele kobiet polskich było zmuszanych do podobnych prac. W ten sposób musiały pracować nawet kobiety stare i chore. Okupant skrupulatnie dbał o to, aby wykorzystać każdą parę polskich rąk.


Budynek Szkoły Powszechnej im. Stanisława Staszica w czasie okupacji został zamieniony na Biuro Pracy – Arbeitsamt. Zdjęcie z ok. 1940 r. Źródło: Widoki powiatu szamotulskiego na starych pocztówkach 1898-1945, Szamotuły 2016.


Ze względu więc na brak czasu, a także dla większego bezpieczeństwa, zorganizowałam sobie pracę w ten sposób, że każde dziecko miało zeszyt, w którym notowałam szczegółowy plan pracy na okres dwóch tygodni. Po tym czasie dziecko przychodziło do mnie na lekcję, na której kontrolowałam przyswojenie zadanego materiału i wyjaśniałam trudniejsze jego fragmenty. Tego rodzaju system mógł. przynosić pewne wyniki tylko przy dużej opiece ze strony rodziców. Opieka ta zresztą w warunkach okupacji, kiedy wszyscy zdawaliśmy sobie dobrze sprawę z tego, na co się narażamy, była wprost wyjątkowa. Także dzieci rozumiały niezwykłość sytuacji i ich podejście do nauki było bardzo poważne, powiedziałabym — dojrzałe. Częściej na lekcje przychodziły dzieci, przerabiające program 1. klasy i dzieci, mieszkające w bliskim sąsiedztwie.

Duże kłopoty były z książkami. W ogromnej cenie były stare podręczniki. W wielu przypadkach trzeba było korzystać z nie przystosowanych do nauki książek, które przynosiły dzieci z domu. W tych specjalnych warunkach trudno było myśleć o systematycznym przerabianiu materiału programowego. Oczywiście, na pierwszy plan wysuwało się nauczenie dzieci czytania i pisania po polsku, a także przyswojenie im podstawowych wiadomości z historii Polski. Nauka okupacyjna pozwoliła dzieciom, które ją pobierały, zdać w okresie powojennym egzamin do wyższych klas szkół podstawowych.

Na terenie Szamotuł nie byłam jedyną nauczycielką, która w okresie wojny uczyła dzieci w języku polskim. Robiła to także moja szwagierka, Bronisława Jasiewiczówna, pani [Wiktoria] Babczyńska i wielu jeszcze innych nauczycieli, mieszkających tutaj w okresie okupacji.

Dużo się ostatnio pisze i mówi na temat zbrojnego oporu Polaków w Kongresówce [Generalnym Gubernatorstwie] przeciwko okupantowi. Warunki naszego życia uniemożliwiały tę formę walki. Na ziemiach Wielkopolski było zbyt wielu Niemców i ich nadzór był bardzo silny. Poważną część wielkopolskiej inteligencji wywieziono do Guberni, a wielu młodych ludzi zabrano na roboty do Niemiec. Nie spowodowało to zupełnie zaprzestania walki z okupantem, a jednym z przejawów oporu, obok różnych form sabotażu gospodarczego, było niewątpliwie tajne nauczanie.


Nauczyciele Gimnazjum i liceum im. ks. Piotra Skargi w 2. połowie lat 30. XX w. Nauczycielami zaangażowani w tajne nauczanie byli: Kazimierz Beik (siedzi 4. od lewej), Władysław Pokorny (stoi 4. od lewej), Stefan Pawela (stoi 5. od lewej), Andrzej Hanyż (stoi 1. z prawej); na tofografii jest też prawdopodobnie Franciszek Wojterski. Zdjęcie – własność Andrzej J. Nowak.


Przedwojenni nauczyciele z powiatu szamotulskiego – jak już wspomniano – w tajne nauczanie angażowali się również w innych miejscach, w których znaleźli się w czasie okupacji. Wiadomo o tego typu działalności pięciu nauczycieli Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi w Szamotułach. Dyrektor Kazimierz Beik (1886-1966) był jednym z organizatorów tajnego nauczania w Poznaniu. Andrzej Hanyż (1901-1973), dawny powstaniec wielkopolski, nauczyciel historii i geografii w szamotulskim gimnazjum, wziął udział w wojnie obronnej i dostał się do niewoli. Większość okupacji przebywał w oflagu VII A w Murnau. Pracował w stworzonym przez jeńców dla i innych jeńców Gimnazjum dla Dorosłych, w którym uczył nie tylko języka niemieckiego i filozofii, ale także przedmiotów zakazanych przez władze niemieckie: historii i geografii.

Trzej inni nauczyciele szamotulskiego gimnazjum – Stefan Pawela (1904-1964), Władysław Pokorny (1893-1968) i Franciszek Wojterski (1893-1942) jeszcze w 1939 roku zostali wywiezieni przez Niemców do Jędrzejowa w Kieleckiem, gdzie zaangażowali się w tajne nauczanie na poziomie gimnazjalnym. Stefan Pawela w latach 1940-45 uczył tam łaciny, polskiego, niemieckiego oraz historii, a Władysław Pokorny – fizyki.  W tajne nauczanie zaangażowała się również córka Władysława Pokornego – Halina, która zdała maturę w 1939 r (później po mężu Karpińska, zob. http://regionszamotulski.pl/halina-karpinska-spotkanie-w-setne-urodziny/). Franciszek Wojterski, przedwojenny nauczyciel francuskiego, niemieckiego i historii, do pracy w tajnym gimnazjum w Jędrzejowie zgłosił się jako jeden z pierwszych, jeszcze w grudniu 1939 roku. Za swoją działalność zapłacił najwyższą cenę. Prowadzony przez niego i trzy inne nauczycielki komplety zostały wykryte przez Niemców 6 lutego 1942. Franciszek Wojterski znalazł się najpierw w więzieniu w Kielcach, a następnie w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Zamęczony pracą ponad siły, biciem i chorobą, zmarł w sierpniu 1942 roku.

Z Szamotuł pochodziła i w tutejszym gimnazjum uzyskała świadectwo dojrzałości Maria Straszewska z domu Przybylska (1914-1980), córka szamotulskiego organisty. Po ukończeniu Uniwersytetu Poznańskiego pracowała w prywatnym gimnazjum i liceum w Dęblinie i tam w latach 1940-44 prowadziła tajne nauczanie. Po wojnie wróciła do rodzinnego miasta i w latach 1945-64 w Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi (późniejszym Liceum Ogólnokształcącym) uczyła biologii i geografii.


Maria Straszewska z domu Przybylska z uczniami Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi (rocznik maturalny 1949). Zdjęcie własność Hanna Lisiak-Góźdź


Jan Niedźwiedź – przedwojenny nauczyciel szkoły im. Stanisława Staszica, a po wojnie także wieloletni nauczyciel i kierownik szamotulskiej Zasadniczej Szkoły Zawodowej, w latach 1942-45 zaangażował się w tajne nauczanie w Poznaniu, gdzie w tym czasie pracował jako szlifierz w zakładach Hipolita Cegielskiego. W okresie powojennym z szamotulskimi szkołami związali swoje losy Stanisław Tokarz (1902-1981; kierownik Szkoły Podstawowej nr 2 w latach 1949-1969) oraz jego żona Helena, którzy w czasie okupacji prowadzili tajne nauczania w Makowie Podhalańskim i Szczawnicy. Konrad Wojciechowski (1916-87), późniejszy wieloletni kierownik szkoły w Koźlu, prowadził tajne nauczanie na poziomie gimnazjalnym w powiecie pruszkowskim.


Stanisław Tokarz przestał pełnić funkcję kierownika szkoły w 1968 r. Zdjęcie z kroniki Szkoły Podstawowej nr 2. Na zdjęciu – oprócz S. Tokarza – są również trzy nauczycielki: Maria Bernady, Anna Człapka i Maria Sierant.


Z innych nauczycieli, w różny sposób związanych z regionem szamotulskim, którzy zaangażowali się w tajne nauczanie w Generalnym Gubernatorstwie, można wymienić: Anielę Kasprzak (działalność w Masłowie na Kielecczyźnie), Stanisława Zegana (Przybysławice w pow. miechowskim, dzisiaj woj. małopolskie), Henrykę Lisiak (okolice Lubartowa na Lubelszczyźnie), Stanisława Jęchorka (Uście Solne koło Bochni) oraz Pelagię i Seweryna Łączkowskich (Warka w województwie mazowieckim).

Po latach Konrad Wojciechowski, wyraźnie z przykrością, stwierdził: „Młodzież wówczas chętniej się uczyła niż dzisiaj, gdy mamy takie wspaniałe szkoły”.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

28 grudnia 2019 r.

Bibliografia:

Człapka Anna, w: Związek Nauczycielstwa Polskiego na Ziemi Szamotulskiej w 100-lecie jego powstania, red. Teodozja Bąk, Szamotuły 2005, s. 29-46.

Jasiewicz Eleonora, „Szkoła” przy ulicy Kościelnej nr 10. Wspomnienie, w: Almanach szamotulski, 1961, s. 108-110.

Kronika Szkoły Powszechnej im. Marii Konopnickiej.

Krygier Romuald, Wpisani w dzieje Ziemi Szamotulskiej, Szamotuły 1998.

Michalski Stanisław, Tajne nauczanie w Wielkopolsce w okresie okupacji hitlerowskiej, Poznań 1968, s. 36-40.

Tajne nauczanie2022-01-01T21:55:58+01:00

Kościół św. Krzyża w Szamotułach w obiektywie Andrzeja Bednarskiego


W obiektywie Andrzeja Bednarskiego

Kościół św. Krzyża w Szamotułach

W 1675 r. właściciel Szamotuł Jan Korzbok Łącki przekazał dawny Zamek Świdwów wraz z sąsiednim terenem zakonnikom – franciszkanom reformatom, którzy zamieszkali w Szamotułach już w roku następnym. Kościół św. Krzyża został konsekrowany w 1699 r., a murowany klasztor był gotowy w 1725 r. Po likwidacji zakonu przez władze pruskie w 1. poł. XIX w. kościół stał się własnością parafii kolegiackiej, jednak używany był bardzo rzadko. Druga parafia szamotulska powstała ostatecznie w 1972 r.

Kościół został wybudowany w stylu barokowym, ma jedną nawę. Wyposażenie kościoła w stylu rokokowym wykonał w 1759 r. zespół pod kierunkiem pochodzącego z Rawicza snycerza Józefa Eglauera.


Kościół św. Krzyża w Szamotułach w obiektywie Andrzeja Bednarskiego2025-01-07T10:11:45+01:00

W czasie okupacji. Szamotuły i prace przymusowe w Nojewie – wspomnienia Heleny Kurkiewicz

Wspomnienia Heleny Kurkiewicz (z domu Łuczak)

W czasie okupacji. Szamotuły i prace przymusowe w Nojewie

(zebrał i opracował Wojciech Musiał)


Wojna

Latem 1939 r., nie pamiętam dokładnie, w którym miesiącu, na Rynku szamotulskim odbyło się wręczenie broni zakupionej ze składek mieszkańców dla wojska oraz odbyła się msza polowa dla żołnierzy i mieszkańców miasta. Po mszy nastąpiła defilada żołnierzy przez Rynek. Zaraz po żniwach, krótko przed wybuchem wojny, na polach za Szczuczynem, stacjonowała lotnicza jednostka wojskowa wraz z samolotami. Było tam 6-7 dużych wojskowych samolotów pomalowanych na zielono, ochranianych przez wojsko. Pamiętam, że poszłam tam z koleżankami popatrzeć, ale żołnierze nie pozwalali podejść blisko. Jeszcze przed 1 września żołnierze ci przenieśli się w inne miejsce.

Przekazanie broni Szamotulskiemu Batalionowi Obrony Narodowej

Obejrzyjcie kilka ujęć filmowych z przedwojennych Szamotuł (uwaga – dźwięk nagrany z opóźnieniem). Uroczystość przekazania broni Szamotulskiemu Batalionowi Obrony Narodowej odbyła się na Rynku przy krzyżu 2 lipca 1939 r. (w czołówce podano złą datę). Już wkrótce na naszym portalu będzie można przeczytać tekst o Szamotułach w przededniu wojny (źródło youtube.com, kanał Pathe 1939).Przypominamy, że nie jest to jedyny film, na którym można zobaczyć Szamotuły z okresu międzywojennego. Powstały prawdopodobnie w 1927 r. film oraz komentarz do niego znajdziecie pod linkiem http://regionszamotulski.pl/pierwszy-film-krecony-w-szamotulach/.

Opublikowany przez Region szamotulski – portal kulturalno-historyczny Środa, 29 sierpnia 2018

2 lipca 1939 r. na Rynku w Szamotułach. Więcej o uroczystości przekazania broni w artykule http://regionszamotulski.pl/zanim-wybuchla-ii-wojna-wojna-swiatowa/


Latem 1939 r. coraz więcej mówiło się w mieście o nadchodzącej wojnie. My nie kupowaliśmy gazet i nie mieliśmy radia, bo byliśmy zbyt biedni, ale w sąsiednim domu, w piwnicy było mieszkanie, gdzie ktoś miał radio i słuchaliśmy go, gdy były otwarte okna. Dlatego czasami słyszeliśmy coś na ten temat, ale byliśmy wtedy jeszcze dziećmi i nie interesowało nas to zbytnio. Ludzie nie wierzyli, że do wojny naprawdę dojdzie, i dlatego nikt z miasta nie uciekał. Jednakże mój ojciec powiedział kiedyś, że prędzej czy później zostaniemy napadnięciu przez Niemców, którzy będą chcieli odebrać te ziemie, które kiedyś stracili. Pewnego dnia, pod wieczór, niebo było wyjątkowo mocno czerwone, a chmury ułożyły się na kształt krzyża. Ojciec zobaczył to i stwierdził, że to znak, iż wojna na pewno wybuchnie…

Dopiero 31 sierpnia z miasta zaczęli uciekać pierwsi mieszkańcy. Wśród ludzi zaczęły krążyć pogłoski, że Niemcy będą aresztować mężczyzn i dlatego wielu z nich uciekło z miasta. O mającej zacząć się następnego dnia szkole nikt chyba nie myślał.


Pozostałości domu, w którym przed wojną mieszkała rodzina Łuczaków, ul. Garncarska. Zdjęcie Jan Kulczak


1 września 1939 r. o wybuchu wojny dowiedzieliśmy się od innych mieszkańców miasta. Wielu mieszkańców ruszyło do ucieczki: pieszo, wozami konnymi, a bogatsi samochodami, których nie zarekwirowało wojsko – w kierunku Poznania. Nad miastem było widać lecące na wschód niemieckie samoloty. Ojciec z dużą grupą mężczyzn, bojąc się aresztowania, wyjechał z miasta wraz z kolegą Antkiem Przybylakiem. Jechali we dwóch na jednym rowerze, bo ojciec swojego pojazdu nie miał. Opowiadał już po powrocie do domu, że w tej grupie dotarli aż pod Kutno. Dalej nie pojechali, bo tereny te zajęli już Niemcy. Położyli się spać w szopie albo stodole i rankiem zostali obudzeni przez niemieckich żołnierzy. Ci zebrali ich i ustawili pod ścianą aby rozstrzelać. Wtedy ojciec odezwał się po niemiecku (a mówił bardzo dobrze w tym języku) i wyjaśnił, kim są i skąd przyjechali, po czym żołnierze pozwolili im wracać do domu.

1 września wieczorem przyszedł do nas do domu brat Antka Przybylaka i powiedział, abyśmy uciekali z Szamotuł. Przybylakowie mieszkali blisko nas, przy ul. Szerokiej. Już po zmierzchu matka załadowała nas pięcioro dzieci na wóz i przykryła pierzynami, po czym wyjechaliśmy z miasta wozem Przybylaka, który dotychczas pracował w firmie Wyrembelskiego z Szamotuł i rozwoził towary po okolicy, aż do Sierakowa. Prócz nas jechali na tym wozie sam Przybylak, jego matka i babcia. Pamiętam, że my – dzieci – nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co się dzieje i nawet byliśmy zadowoleni z takiej podróży. Wyjechaliśmy z miasta przez Rynek, ul. Dworcową i Chrobrego. Droga z Szamotuł do Poznania pełna już była uciekinierów. W takiej dużej grupie dotarliśmy do Pamiątkowa, tam zjechaliśmy z szosy w lewo i przenocowaliśmy wraz z wieloma innymi osobami w stodole jednego gospodarza. Gdy następnego dnia wcześnie rano ktoś powiedział, że tereny na wschód od Poznania są już zajęte przez Niemców, Przybylak stwierdził, że nie ma co jechać dalej i wróciliśmy do Szamotuł. Tego samego dnia, tj. 2 września, byliśmy już z powrotem w domu. W drodze powrotnej widzieliśmy, jak szosą szły duże grupy więźniów z więzienia we Wronkach i w Szamotułach. Łatwo było ich poznać, bo szli ubrani w odzież więzienną i nikt ich nie eskortował. Ludzie bali się tych ludzi, ale minęliśmy ich, a oni sami zachowywali się spokojnie. Pamiętam, że jeszcze w tym czasie wszystkie mosty na Samie były w całości, jednakże wkrótce zostały przez wojsko zniszczone.

Po powrocie do domu poszłam do szkoły, aby zorientować się, co z lekcjami. Budynek był otwarty, ale dyżurowała w nim tylko jedna nauczycielka. Powiedziała mi, że szkoły nie będzie.


Żołnierze niemieccy na Rynku w Szamotułach. Zdjęcie Fotopolska


Kilka dni potem do miasta wkroczyli hitlerowcy. Ja tego nie widziałam, bo siedziałam w domu, tak jak inni. Ludzie w niepewności czekali, co będzie dalej. Ojca wtedy jeszcze nie było, bo powrócił do Szamotuł znacznie później. Ulice były puste, wszyscy siedzieli pozamykani ze strachu w domach, a i sklepy też były nieczynne. Przypomina mi się, że krótko po ich wkroczeniu, na Rynku spędzono mieszkańców i w języku polskim wydano pierwsze zarządzenia oraz nakazano posłuszeństwo nowym władzom.

Gdy zaczęliśmy wychodzić w końcu z domów, po mieście kręciły się już niemieckie patrole, a na słupach ogłoszeniowych pojawiły się po polsku plakaty z poleceniem oddania posiadanych radioodbiorników. Punkt przyjęć odbiorników wyznaczono w budynku magistratu przy ul. Ratuszowej i ludzie ustawili się w kolejce, aby zdać aparaty radiowe. Ktoś z moich znajomych powiedział, że paru niemieckich żołnierzy krótko po wkroczeniu do miasta wjechało nawet na koniach do środka kolegiaty. Wyszło też polecenie o konieczności meldowania się (nie pamiętam, czy przed wojną istniał obowiązek meldunkowy). Nawet 14-15-latki i wszyscy dorośli meldowali się na policji niemieckiej, która znajdowała się wtedy w budynku „Ogniska” na Rynku. Tam wydawano dokument tożsamości w formie sporej książeczki koloru brązowego z odciskiem palca. Wprowadzono też zakaz wychodzenia na ulice po godzinie 20.00. Na wielu domach, w których mieszkali przed wojną Niemcy, wisiały hitlerowskie flagi, nawet u takich osób, których przedtem nikt nie podejrzewał o niemieckie pochodzenie.

Pewnego dnia nad Rynkiem nisko przeleciał samolot, z którego zrzucono jakieś ulotki. Innego z kolei dnia przy sklepie Mazurkiewicza na Rynku Niemcy rozrzucili na ulicy cukierki. Polskie dzieciaki natychmiast rzuciły się, aby je pozbierać, a obecni tam Niemcy robili im zdjęcia.


Żołnierze niemieccy na boisku przy Szkole Podst. nr 1. Zdjęcie Fotopolska


W pierwszych miesiącach wojny miejscowi Niemcy – ci byli najgorsi – bardzo rozpanoszyli się, a mieszkało ich wielu w mieście i okolicznych wsiach (Śmiłowo, Szczepankowo). Ich synowie wstąpili do Hitlerjugend. Chodzili po mieście grupami, zaczepiali młodszych, gonili po ulicach i bili, pluli w twarz starszym Polakom. Znali miejscowych i wiedzieli, które dziecko jest z polskiej rodziny. Dlatego nie wychodziliśmy za daleko od domu, tylko kręciliśmy się w obrębie najbliższych ulic. Po pewnym czasie trochę się to uspokoiło. Jednak Niemców w mieście stale przybywało, w miejsce wywożonych na wschód rodzin polskich. Na przykład dom na rogu ul. Wronieckiej i Braci Czeskich, należący przed wojną do Żyda, został zajęty w całości przez Niemców.

Zanim mosty zostały prowizorycznie odbudowane, to trudno było z miasta się wydostać, a w ogóle nie można było wyjechać wozem. Aby przejść na drugą stronę rzeki, trzeba było zejść na brzeg, a potem przejść po kamieniach rozrzuconych po dnie. Gdy wyjeżdżałam na roboty w 1941 r., to mosty nie miały obecnej postaci.


Miejsce egzekucji z 13.12. 1939 r., ul. Franciszkańska. Zdjęcie Andrzej Bednarski


Rozstrzelania i spalenie synagogi

W grudniu 1939 r., pewnego dnia w godzinach popołudniowych Niemcy rozstawili się na ul. Dworcowej. Wszystkich wychodzących z pracy w pobliskiej meblarni zagarnęli i ustawili przed wlotem na ul. Franciszkańską. Wśród nich był Stanisław Kurkiewicz, pracujący wtedy w meblarni. Następnie przywieźli z szamotulskiego więzienia jakichś 10 ludzi i tam na miejscu ich rozstrzelali. Zwłoki zabrali wozem konnym i zakopali w wspólnym grobie na cmentarzu w Szamotułach, na prawo od alei proboszczów. Krótko po wojnie rozstrzelanych ekshumowano, a robili to przetrzymywani w Szamotułach jeńcy niemieccy. Ciała pokładziono do oddzielnych trumien i w tym samym miejscu ponownie pochowano. Nie widziałam tej egzekucji osobiście, ale słyszałam opowiadania innych osób, w tym Stanisława Kurkiewicza.

Mieszkańców Otorowa rozstrzelano z kolei na Rynku i byłam tego naocznym świadkiem. Był to piątek, dzień targowy, a handel tego typu odbywał się wówczas na Rynku. Wyszłam z domu i doszłam obecną ul. Braci Czeskich do Rynku. Byli już tam niemieccy żołnierze, którzy spędzali ludzi prawą i lewą stroną w jedno miejsce, w pobliże wylotu ul. Dworcowej, aby oglądali egzekucję. Ja stałam zaraz przy sklepie obuwniczym Bata i wszystko widziałam. Przyjechał samochód, z którego wysiedli żołnierze niemieccy. Około godz. 12.00 przewieziono na platformie konnej otorowian, ustawiono pod murem na Rynku i rozstrzelano. Ludzie ci posadzeni byli o napad na niemieckich obywateli i wywieszenie w Otorowie polskiej flagi. Zastrzelonych złożono na tej samej platformie i zawieziono na cmentarz, ale nikomu z Polaków nie pozwolono iść za wozem. Trwało to wszystko bardzo krótko, może 15-20 minut.


Egzekucja na Rynku w Szamotułach, 13.10.1939 r. Zdjęcie wykonane tuż przed rozstrzelaniem Polaków z Otorowa. Źródło – aukcja [!] internetowa


Do szamotulskiego więzienia zwożono różnych ludzi, których następnie nocami wywożono do Lasów Kobylnickich na egzekucje. Mieszkańcy Kobylnik słyszeli nocami strzały, ale wszyscy bali się i nikt tego nie widział.

Pamiętam, że przy ul. Szczuczyńskiej, po prawej stronie skrzyżowania z ul. Zamkową, stały niskie baraki, w których mieszkali niewolnicy do przymusowych robót, ale nie wiem, kim oni byli. Pracowali na polach należących do Zamku i do Szczuczyna, gdyż pola zaczynały się zaraz za nimi. Obecnej zabudowy miejskiej wtedy tam jeszcze nie było.


Synagoga przy ul. Szerokiej (obecnie ul. Braci Czeskich). Pocztówka z początku XX w.


Na ul. Szerokiej, czyli obecnie Braci Czeskich, tam gdzie potem był targ, znajdowała się żydowska bożnica. Był to wolnostojący, duży, masywny budynek, w tylnej części ogrodzony wysokim murem. Obok synagogi, w domu na prawo od niej, mieszkał człowiek nazwiskiem Skowroński posługujący w bożnicy, u którego również zapalałam w soboty ogień w piecach. W 1939 r., dokładnej daty nie pamiętam, Niemcy bożnicę podpalili. Przypominam sobie, że była już późna jesień, a ojciec pracował w tym czasie na kampanii cukrowniczej. Wrócił wieczorem do domu i chciał zobaczyć, co się stało, bo zauważył dym i blask ognia oraz usłyszał hałas. Mieszkaliśmy przecież tuż obok. Wyszedł na zewnątrz, a było już ciemno. Jakiś Niemiec w mundurze, na którego natknął się na ulicy, spytał go, co tu robi. Ojciec powiedział, że zobaczył ogień i dym i chciał zorientować się, co się stało. Niemiec kazał mu wracać do siebie, nie wychodzić i zgasić lampę. Powiedział też, że bożnicę podpalili sami Żydzi. W czasie pożaru straż pożarna nie gasiła płonącego obiektu, ale polewała wodą domy obok, czyli Ubezpieczalnię i dom p. Rebelki przy ul. Garncarskiej, aby ochronić je przed przeniesieniem ognia. Potem ludzie mówili, że w środku synagogi był jakiś piec albo kociołek z żarem w celu ogrzewania budynku, do którego Niemcy wrzucili materiał wybuchowy. Wypalone mury zostały następnie zwalone na ziemię; mam nawet zdjęcie zrobione na ruinach.


Helena Łuczak przy ruinach synagogi, 1940 r. Zdjęcie prywatne


W tym czasie już Żydów w Szamotułach nie było. Jak pamiętam, chyba już w październiku 1939 r., do każdego mieszkania zajmowanego przez żydowskie rodziny wchodziło po czterech Niemców, którzy dawali im 15 minut na spakowanie się i zabranie tylko drobnych rzeczy. Potem podjeżdżała ciężarówka, na którą kazano im wsiadać i wszystkich odwożono na dworzec kolejowy.

Prace przymusowe

Przed wezwaniem na roboty nie pracowałam nigdzie zawodowo, nie miałam zresztą żadnego wyuczonego zawodu. Latem 1939 r. ukończyłam naukę w szkole podstawowej. W czasie okupacji, latem i jesienią 1940 r., zajmowałam się dzieckiem – synkiem kobiety, której nazwiska obecnie nie pamiętam. Wiem, że miała na imię Janina i pracowała jako pokojówka w niemieckim urzędzie, tam gdzie jest obecnie starostwo. Przed wojną mieszkała ona wraz z matką na ul. Garncarskiej u Ulichów, a potem już z mężem, który był malarzem, na Rynku. Gdy wybuchła wojna został powołany do wojska i w 1940 r. jeszcze go nie było z powrotem. Pamiętam, że przeżył wojnę i wrócił do domu, a jego rodzice mieszkali na ul. Ogrodowej. Matka Janiny, czyli babcia dziecka, też pracowała w tym samym budynku jako kucharka. Czasami przychodziłam z dzieckiem do niej na obiad. Kuchnia znajdowała się wtedy w piwnicy z wejściem od podwórza Na jednym zdjęciu zrobionym przy wejściu do kuchni jestem z dzieckiem i tymi kobietami. Nie pamiętam, jaki niemiecki urząd tam się mieścił, ale w pobliżu widywałam Niemców w czarnych mundurach i wiem, że mieli tu również swoje mieszkania.


Helena Łuczak (1. z lewej) na schodach przy obecnym Starostwie, 1940 r. Zdjęcie prywatne


Chyba w listopadzie 1940 roku moja starsza siostra Maria dostała wezwanie do Arbeitsamtu. Ojciec poszedł do tego urzędu, bo nie chciał jej oddawać do pracy. Poprosił o pozostawienie jej w domu, aby mogła opiekować się młodszym rodzeństwem. Powiedział urzędnikowi, że ma jeszcze mnie i ja mogę pierwsza pojechać na roboty. Po Bożym Narodzeniu 1940 r. otrzymałam z urzędu pracy wezwanie do stawienia się w Arbeitsamt, który mieścił się na parterze szkoły podstawowej na ul. Staszica w Szamotułach. Pamiętam, że w urzędzie tym pracowali nie tylko Niemcy, ale także Polacy.

Po przyjściu na miejsce dostałam już gotowe skierowanie na prace przymusowe wypisane po niemiecku, do gospodarstwa Baldinów w Nojewie koło Pniew – po niemiecku Neutal. Zgodnie z tym nakazem miałam tam stawić się w ciągu 7 dni od dnia otrzymania skierowania. Znajomy kolejarz wyjaśnił mamie, że można tam z Szamotuł dojechać pociągiem. Wzięłam potrzebne rzeczy i odzież, kupiłam bilet i pojechałam do Nojewa pociągiem odchodzącym z Szamotuł o godz. 15.30. Pamiętam, że tego dnia był silny mróz i sporo śniegu. Wysiadłam na dworcu w Nojewie i na peronie rozpłakałam się. Byłam w obcym miejscu, nie znałam tu nikogo i nie wiedziałam, gdzie iść. Podszedł wtedy do mnie jakiś Niemiec, nazwiskiem chyba Szulc, który najpierw zwrócił się do mnie coś po niemiecku. Gdy odrzekłam, że nie rozumiem, po polsku spytał, co tu robię i kogo szukam. Pokazałam mu kartę skierowania. Przeczytał i zaprowadził mnie w rejon kościoła, po czym powiedział, że mam iść prosto, a potem na skrzyżowaniu skręcić w lewo. Doszłam na miejsce i stanęłam przed bramą, bo posesja otoczona była ładnym płotem. Po chwili wyszła przed dom gospodyni, pani Baldin i spytała mnie, co tu robię. Pokazałam ponownie skierowanie. Kazała wejść do środka, a jej mąż na mój widok tylko się uśmiechnął.


Kościół ewangelicki i pastorówka w Nojewie. Pocztówka z lat 1900-1915. Zdjęcie Fotopolska


Gospodarstwo należało do rodziny Niemca, Ryszarda Baldina – mającego chyba ponad 50 lat, który mieszkał tam od dawna. W Nojewie, na lewo od kościoła, a w bok od drogi do Zajączkowa niedaleko lasu mieli wybudowany w 1928 r. dom. Na ścianie szczytowej była taka data i pani Baldin powiedziała, że właśnie wtedy ukończono budowę. Prócz gospodarza mieszkała tam jego żona Helena, w wieku ok. 45-50 lat. Potem dowiedziałam się także, że jedna jego siostra, nieznana mi z imienia i nazwiska, mieszkała na gospodarstwie w Otorowie, a w pobliżu domu Baldinów znajdowało się gospodarstwo należące do ok. 70-letniej matki Ryszarda, gdzie mieszkał także kolejny jej syn. Druga siostra gospodarza mieszkała na Śląsku i miała za męża SS-manna, który przyjeżdżał do Nojewa wraz z rodziną w odwiedziny, ubrany w czarny mundur. Zjawiali się oni najczęściej latem, na tydzień, wraz z dwiema córkami i zachowywali się wobec Polaków dobrze. Tylko te ich córki czasem ze mnie się śmiały. Brat Ryszarda Baldina imieniem Otto był na poczcie w Nojewie listonoszem. Mając już ponad 30 lat, dostał powołanie do wojska i walczył na froncie wschodnim. Robiłam z wełny ciepłe rękawice i skarpety, które potem Helena Baldin mu wysyłała. Na wschodzie, chyba w 1944 r., zginął. Pamiętam dzień, jak Ryszard Baldin dostał pisemne powiadomienie o śmierci brata; bardzo z tego powodu rozpaczał. Był taki zwyczaj w Nojewie, że gdy przyszła wiadomość, iż zginął ktoś z miejscowych lub mieszkańców okolicznych wsi, to dzwonił nojewski dzwon. W tamtych latach dzwonił często.

Wydaje mi się, że Nojewo to była rodzinna miejscowość Heleny Baldin. Niejednokrotnie na polecenie gospodyni chodziłam na dość duży niemiecki cmentarz znajdujący się na lewo od drogi głównej do Pniew, gdzie znajdował się grób rodziców Baldinowej, aby go oczyścić i uporządkować. Pamiętam, że ich nagrobek wykonany był chyba z lastriko, z dużą płytą z nazwiskami zmarłych. Nie pamiętam jednak ani imion, ani nazwiska tych osób.


Pozostałości cmentarza ewangelickiego w Nojewie, 2019 r. Zdjęcie Andrzej Bednarski


Jeden z pokoi w domu zajmował brat Heleny Baldin – Wilhelm, na którego mówiliśmy Wiluś. Miał on wówczas ok. 45 lat i większość czasu spędzał w łóżku. Wołali go jedynie do prostej roboty, najczęściej we żniwa, do układania snopków albo pilnowania krów. Gospodyni osobiście nosiła mu do pokoju jedzenie, strzygła go, goliła – ale rzadko. Wyglądał na zaniedbanego i ja osobiście się go bałam. Gdy czasem za mną wszedł do piwnicy, to gospodyni natychmiast wolała go do siebie. Mówił dobrze po polsku i najczęściej rozmawiał z parobkiem Edmundem. Był lekko upośledzony umysłowo, a także miał dziwnie zniekształcone dłonie i palce.

Ich jedyny syn Walter (rocznik 1922 lub 1923) należał w czasie okupacji do Hitlerjugend, chodził czasami w ich mundurze. Urodził się w Nojewie, tam uczęszczał do szkoły oraz do miejscowego kościoła ewangelickiego – widziałam zdjęcia z jego konfirmacji. Miał wielu kolegów z polskich okolicznych rodzin. W wieku 18 lat został powołany do wojska, gdzie został pilotem bombowca. Jego jednostka wojskowa znajdowała się w okolicy Berlina, ale był też we Francji. Pamiętam, że z Francji napisał do rodziców list informujący, że wszystko z nim w porządku i to powiedziała mi gospodyni.

Ja osobiście podczas pobytu u nich nie czułam zagrożenia życia, nikt z policji niemieckiej albo sołtys nas nie kontrolował, czy jesteśmy na miejscu. Bywało różnie, dobrze i gorzej, ale ogólnie było do wytrzymania


Dawny dom Baldinów w Nojewie, stan z 2013 r. Zdjęcie prywatne


Ryszard Baldin rozumiał polską mowę, ale języka polskiego prawie nie używał. Czasem Helena Baldin krzyczała na nas, a my mówiliśmy do siebie, że jest wściekła, bo pewnie Niemcy znów oberwali na froncie. Baldinowie po jakimś czasie mego pobytu w Nojewie zaproponowali, abym została żoną Waltera. Przyjechali nawet w tym celu do Szamotuł do matki i nakłaniali ją, aby podpisała volkslistę, czego nie zrobiła. Miałam także i ja podpisać volkslistę, ale nie zgodziłam się. Wtedy gospodyni ze złości sprała mnie.

We wsi było wielu niemieckich gospodarzy, którzy podobnie jak Baldinowie żyli tutaj jeszcze przed wojną. Sołtysem był gospodarz nazwiskiem Materna – starszy wówczas mężczyzna. W Nojewie mieszkała również polska rodzina Baranków, która zajmowała dom przy drodze prowadzącej od kościoła w kierunku na Zajączkowo. Niemcy w 1940 r. wysiedlili część z nich, tj. rodziców (matka zmarła w obozie dla Polaków) gdzieś w okolice Warszawy, a dom i gospodarstwo przydzielono przyjezdnemu Niemcowi nazwiskiem Schulz. Wówczas 7-letnia Stanisława Baranek została uratowana i ukryta u Polaków mieszkających w Psarskiem. Z kolei Janina Baranek, która pozostała na miejscu i pracowała przymusowo na rzecz niemieckiego gospodarza, została kiedyś dotkliwie pobita przez właściciela jednego z gospodarstw, który był chyba w SS za to, że spotkała się z jakimś chłopakiem. Ten SS-man nienawidził Polaków i bardzo źle się do nich odnosił. Miał on duże gospodarstwo i przynajmniej dwóch polskich parobków. Mieszkał zaraz obok sołtysa i rządził całą wsią. Chodził ubrany w czarny mundur i dojeżdżał do pracy do Pniew. Pamiętam, że przyszedł kiedyś do Baldinów i chciał, abym pracowała na jego gospodarstwie, tj. on chciał mnie do pracy, a swego parobka-dziewczynę zamierzał dać w zamian moim gospodarzom. Pani Baldin jednakże się na to nie zgodziła. W Nojewie pozostali również bracia: Władek, Józef, Stefan i Czesław Barankowie, którzy zostali rozdzieleni do prac na gospodarstwach Niemców. Władek pracował u jednego gospodarza, a Józef u jego brata.


Pola pod Nojewem. Zdjęcie Andrzej Bednarski


W 1941 r. Ryszard Baldin podczas jednej z wizyt w Szamotułach spytał się mojej matki, czy wówczas mój 12-letni brat Władysław mógłby pracować u niego na gospodarstwie przy pasaniu krów. Matka się zgodziła i w ten sposób Władek trafił do Nojewa. Przypominam sobie, że przywiózł go pociągiem nasz ojciec. W cieplejszym czasie pasał na łąkach bydło, a zimą zajmował się jego oporządzaniem. Gdy pasał krowy, to przebywał na pastwisku blisko domu niemal całe dnie. Jedynie w niedziele krów nie wypędzano na łąkę, tylko karmiono je m.in. łubinem. Mieszkałam wraz z bratem w małym pokoju na strychu, ale zaraz po przyjeździe, w styczniu 1941 r., zamieszkiwałam w kuchni, bo gospodarze w międzyczasie szykowali mi pokój na strychu. Wtedy to Baldinowie wieczorami pozwalali mi przychodzić do ich pokoju, gdzie był duży piec kaflowy, i częstowali ciastkami.

Pamiętam, że jako parobek od koni pracował u nich Edmund Kwaśny z Zajączkowa. Mieszkał w piwnicy domu i był ode mnie starszy o około 2 lata. Antek Hoffmann z Szamotuł (mieszkał przy ul. Ogrodowej) był już w Nojewie przed moim przyjazdem i pracował na innym gospodarstwie niemieckim. W styczniu 1945 r. wraz ze swoimi gospodarzami pojechał wozem do Międzyrzecza i potem powrócił do Szamotuł.


Helena Łuczak z rodziną Łochowiczów w Nojewie. Zdjęcie prywatne


W domu Baldinów, w pokoju na strychu, mieszkało małżeństwo Łochowiczów. Ci Łochowicze pochodzili z Rogoźna i przybyli do Nojewa w 1942 lub 1943 r. Mieli 2 synów, 2 córki i w Nojewie urodził im się jeszcze jeden syn. Wtedy to na chrzciny przyjechała z Gdańska-Wrzeszcza siostra Łochowiczowej i była u nas kilka dni. Łochowicz przed wojną był listonoszem, a w Nojewie Niemcy wykorzystywali go do prac drogowych. Jak i dlaczego tam trafili, tego nie pamiętam, ale nie mieszkali za darmo, tylko mieszkanie od gospodarzy wynajmowali. Po pewnym czasie przenieśli się do domu niemieckiego mieszczącego się przy rozwidleniu dróg prowadzących do naszego gospodarstwa i do Zajączkowa, gdyż musieli zrobić miejsce dla krewnych gospodyni przybyłych z Berlina. Ponieważ często pracowałam w kuchni, to miałam niemal nieograniczony dostęp do żywności. Jak mogłam, to Łochowiczom podrzuciłam w piwnicy trochę ziemniaków albo zaniosłam coś do jedzenia, jak już się od Baldinów wyprowadzili. W tym domu na rozwidleniu prócz Łochowiczów mieszkała również pani Hoły z synem i trzema córkami. Jej mąż był przed wojną strażnikiem na granicy i w czasie okupacji podobno przebywał w obozie. Po wojnie Łochowicze przenieśli się w okolice Wronek, albo do samego miasta. Kiedyś na targu w Szamotułach spotkałam panią Łochowicz i ona mi to powiedziała. Natomiast ich syn Konrad zamieszkał w Szamotułach.

Przez pierwsze dwa tygodnie po przybyciu do Nojewa gospodyni uczyła mnie nowych obowiązków, np. karmienia świń, dojenia krów. Zajmowaliśmy się pracą w polu i przy zwierzętach, m.in. codziennie, 2-3 razy, trzeba było wydoić krowy. Dlatego też każdego dnia wstawałam o piątej rano do dojenia, gdyż już krótko po godzinie szóstej, mleko w kanie musiało być odstawione na stojak znajdujący się na krzyżówce. Stamtąd wraz z innymi kanami zabierał je codziennie inny gospodarz i odwoził do mleczarni w Pniewach. Mleko było objęte obowiązkowymi dostawami i gospodarze dla siebie mogli zachować tylko 1-2 litry dziennie. Puste kany po zlaniu odwoził ten sam rolnik i zostawiał na stojakach. Gotowałam też dla rodziny, o ile nie miałam wyznaczonej pracy w polu. Pamiętam, jak sama musiałam wybrać na polu wszystkie ziemniaki wykopane maszynowo przez gospodarza. Chodziłam też na łąkę, aby drewnianymi widłami przegarniać suszące się siano. Pokosy były wtedy w roku dwa i wykonywali je gospodarz, Łochowicz i Edmund.


Helena karmi kury, Nojewo. Zdjęcie prywatne


Gospodarstwo Baldinów miało ok. 40 hektarów ziemi, dodatkowe 20 ha było gruntami kościelnymi, które uprawiał R. Baldin. W oborze stało 12 krów, 4 konie, świnie, owce, które osobiście strzygła gospodyni i dużo różnego drobiu. Przy domu był ogród warzywny i staw dla kaczek. Mam zdjęcie, jak karmię kury na podwórzu, zrobione przez Waltera. Na podwórzu było też urządzenie zwane maneżem, gdzie koń przywiązany do drąga chodził wkoło, a urządzenie to napędzało młockarnię i sieczkarnię w oborze. Obok były doły do kiszenia łubinu. Gospodarstwa pilnował duży czarny pies, przywiązany do sporej budy wypełnionej słomą. Ziemia nie była najlepsza, dlatego też na jesień Baldin siał żyto, na wiosnę mieszankę: owies i jęczmień. Nie siał pszenicy i buraków, tylko ćwikłę.

Za swoją pracę miałam jakieś pieniądze; gospodyni wyliczyła mi wynagrodzenie w wysokości 20 marek na miesiąc, ale nie dostawałam ich do ręki, tylko dysponowała nimi gospodyni i za nie kupowała potrzebne mi rzeczy. Raz dostałam gotówkę na leczenie u dentysty – Polaka w Pniewach, ale tam musiałam dotrzeć pieszo. Pamiętam, że ten dentysta miał gabinet przed Rynkiem od strony drogi z Nojewa, w dużym, białym domu. Z powrotem przyjechałam natomiast na rowerze. Ponieważ krótko przedtem Baldinowie kupili w Pniewach rower, ale w częściach, zostawili go do złożenia w jakimś warsztacie zatrudniającym Polaków. Od gospodyni dostałam kartkę zezwalającą mi na odbiór złożonego pojazdu i powrót nim do domu. Przez czas robót w Pniewach byłam tylko dwa razy – po rower i zimą na saniach z gospodarzem na zakupach. Baldinka wypisała mi wtedy na kartce po polsku, co mam kupić. Chodziliśmy w Pniewach po sklepach, w których pracowali przeważnie Polacy i wybierałam nakazane rzeczy, za które płacił jednakże pan Baldin. Parę razy gospodyni kupiła materiał na ubrania dla mnie, z którego krawcowa w Nojewie uszyła mi sukienkę, inną uszyła mi sama Helena, a bluzkę i spódniczkę pani Łochowicz.


Dworzec kolejowy w Nojewie, 1905-1915. Zdjęcie Fotopolska


Zanim ojciec został wysłany na roboty na Ukrainę, to kilka razy odwiedzał mnie w Nojewie. Przyjeżdżał pociągiem w niedzielę ok. godz. 8.30 i wyjeżdżał również pociągiem ok. 15.30. Gospodarz chętnie z nim rozmawiał, bo ojciec bardzo dobrze mówił po niemiecku. Nawet razem popijali sobie wino. Ryszard Baldin podczas mego pobytu w Nojewie kilkakrotnie przyjeżdżał rowerem do Szamotuł i przywoził matce słoninę, mąkę, chleb, jabłka itp., o czym dowiedziałam się potem od mamy. Latem 1944 r. poprosił ją o pomoc w żniwach. Mama przyjechała wtedy na tydzień do Nojewa do pracy (jest jedno zdjęcie z tego czasu) i specjalnie w tym celu dostała wolne w młynie, gdzie jeszcze wtedy pracowała. Ale pod koniec 1944 r. za próbę wyniesienia 2 kg mąki została na posterunku policji niemieckiej pobita i zwolniona z pracy.

Raz na pół roku otrzymywałam dłuższą, 2-3 dniową przepustkę, dzięki której mogłam przyjechać na rowerze pani Baldin do Szamotuł w odwiedziny. Czasami w niedziele rano, gospodyni pozwalała mi jechać do domu i wrócić przed zmierzchem, ale dopiero po obrobieniu zwierząt. Dostawałam wtedy przepustkę, tj. odręcznie napisaną przez któregoś z gospodarzy kartkę, którą mogłam się okazać w przypadku kontroli i to wystarczało. Pamiętam, że podczas jednej z takich wizyt w domu moja siostra Maria opowiedziała mi, jak to Helena Bączkowska odmówiła wykonania jakiegoś zarządzenia niemieckiego i za karę publicznie zgolono jej włosy.


Szamotuły, karne strzyżenie dwóch Polek – Bogackiej i Bączkowskiej. Zdjęcia z książki Ziemia Szamotulska w walce, cierpieniu – i wolności. 1 IX 1939-27 I 1945, red. Wojciech Próchnicki, Szamotuły 1946


W 1943 r. latem, w czasie żniw dostałam przepustkę do domu. Była to niedziela i miałam wrócić tego samego dnia do godz. 21.30. Ja jednakże zostałam do poniedziałku, bo w Szamotułach poszłam do fryzjera. Wróciłam pociągiem o 15.30. Na podwórzu natrafiłam na gospodarza, który zwoził wozem zboże i bardzo zdenerwował się moją nieobecnością. Nawrzeszczał na mnie i kilka razy uderzył mnie batem po głowie. Zobaczył to Walter i powiedział ojcu, aby tego nie robił. Wieczorem gospodarz się uspokoił i nawet mnie za to przeprosił. O ile dobrze pamiętam, późną jesienią 1943 r. dostałam przepustkę, a będąc w Szamotułach, zrobiłam sobie u fotografa zdjęcie.

Na drogę do domu dostawałam zawsze od gospodyni parę marek. Miałam na sobie płaszcz, który dała uszyć dla mnie mama, oraz czapkę ze sztucznej wełny. Tę wełnę pozyskiwało się w ciekawy sposób: mama pracowała wtedy w młynie przy szyciu i naprawie worków do mąki. Worki te były zrobione z włókien białych i beżowych. Należało rozpruć worek i wyjąć białe włókna, a następnie przerobić je na drutach. Oczywiście robiło się to ukradkiem i w tajemnicy przed Niemcami. Kiedyś gospodyni spytała mnie skąd mam taką ładną czapkę – odpowiedziałam, że kupiła mi ją mama. Z takiej wełny robiło się także swetry, rękawice, skarpety. Ja miałam sweter zrobiony opisaną metodą przez panią Hołową. Ukrywałam go przed Baldinami w piecu kaflowym, w pokoju zajmowanym przez Willego, który przylegał bezpośrednio do kuchni i dlatego nie palono tam w piecu. Edmund natomiast praktycznie co niedzielę mógł iść do domu, miał zresztą niedaleko i zabierał wtedy swoje rzeczy do prania (moją odzież prała Niemka). Na co dzień nie wolno nam było wychodzić dalej jak na granicę wsi.

Pewnego razu zimą dostałam dłuższą przepustkę do domu. Była to niedziela. Około godz. 6.00 gospodarz podwiózł mnie kawałek saniami, po czym poszłam na dworzec w Nojewie, ale okazało się, że pociąg do Szamotuł nie jechał. Nie chciałam wracać do gospodarstwa, bo miałam 3 dni wolnego. Poszłam więc pieszo do domu i dotarłam do Szamotuł około południa. Gdy zobaczył mnie ojciec, który wtedy jeszcze był na miejscu, bardzo się zdziwił, bo o tej godzinie nie było żadnego pociągu z tamtego kierunku, więc powiedziałam, że przyszłam pieszo. Droga była dla mnie wtedy bardzo trudna, gdyż na nodze miałam wówczas głęboką i bolesną ranę, paprzącą się, którą gospodyni smarowała specjalnie kupioną dla mnie maścią. Po drodze widziałam polskich parobków u niemieckich gospodarzy, jak odśnieżali drogi w każdej po kolei wsi. Miałam wrócić w środę pociągiem o 15.30. Tego dnia gospodarz czekał na mnie na dworcu z saniami, ale pociąg się spóźnił i wróciłam do Baldinów z dworca w Nojewie na piechotę. Powiedziałam im, że poszłam do Szamotuł pieszo, na co Ryszard Baldin stwierdził, że mogłam przecież wrócić, a on podwiózłby mnie do Ostroroga lasami, skąd było bliżej.


Dawny dworzec kolejowy w Nojewie przed remontem. Zdjęcie Andrzej Bednarski


Podczas przepustek, będąc w Szamotułach, spotykałam się czasem z Anielą Najder (zmarłą w wieku 16-17 lat w czasie okupacji) i jej bratem Janem, chodziliśmy wtedy po mieście. Zresztą moich znajomych było już wtedy na miejscu bardzo niewielu, bo reszta została wywieziona przez Niemców na roboty. W ciągu tych kilku lat pobytu w Nojewie dostałam raz zgodę, aby iść pieszo w niedzielę do kościoła w Otorowie, który był jedynym czynnym kościołem w okolicy i gdzie przychodzili ludzie z Szamotuł. Na ogół w niedziele miałam wolne od godz. 14.00 do 18.00, o ile nie dostałam jakiejś roboty. W tym czasie spotykaliśmy się na wsi z innymi polskimi pracownikami, najczęściej z młodymi Barankami. Siadywaliśmy na przydrożnym rowie albo chodziliśmy do pobliskiego lasu. W 1943 albo 1944 r. poszliśmy razem z Władkiem i Józkiem Barankami, dziewczynami: Janiną, Martą i Irką do lasu za domem Baldinów. Barankowie grali na harmonijkach, gdy usłyszeliśmy odgłosy nadjeżdżających motocykli. Ruszyliśmy biegiem do swoich domów, gdyż wcześniej słyszeliśmy, że przez ten las jeżdżą na motorach żołnierze i każde z nas się bało.

Jesienią 1942 r., tak na przełomie października i listopada (było już zimno), zmarł po powrocie z Ukrainy mój ojciec. Matka powiadomiła mnie o tym fakcie przez znajomego kolejarza zamieszkałego w rejonie Nojewa. Kolejarz ten dotarł wieczorem do gospodarstwa Baldinów i przy bramie poinformował mnie o zgonie taty. Usłyszała tę wiadomość także pani Baldin, która na tę okazję dała mi czarną odzież, wypisała przepustkę do Szamotuł i uzyskała też taki dokument w magistracie w Pniewach na 4 dni. Natomiast pan Baldin na wiadomość o śmierci ojca powiedział tylko: „Szkoda go”. Na krótkie wyjazdy starczało odręczne pismo gospodyni, ale na dłużej trzeba było mieć pismo urzędowe. Po przybyciu do Szamotuł ledwo poznałam ojca leżącego już w trumnie – tak był zniszczony chorobą.


Józefa z domu Janasiak i Franciszek Łuczakowie (rodzice Heleny), lata 30. XX w.


Nie przypominam sobie, abyśmy w czasie mego pobytu na robotach jakoś szczególnie chorowali, ani gospodarze, ani pracownicy. Lekarza wcale nie widywałam. Gdy przeziębiłam się albo miałam grypę, dostawałam na noc do picia od gospodyni miętę lub lipę i rano do roboty. Takie choroby to nie były dla nich choroby.

Walter Baldin przyjeżdżał kilkakrotnie do domu na przepustki z wojska. Spotykał się ze swoimi polskimi rówieśnikami ze wsi i nie pozwalał matce w swej obecności krzyczeć na polskich robotników. Po wsi chodził w cywilnym ubraniu. Nigdy nie mówił nam, co robi w wojsku. Raz tylko wspomniał coś o Francji. Pamiętam, że późnym latem 1944 nad Nojewem bardzo nisko przeleciał niemiecki samolot wojskowy, który kilkakrotnie wykonał kółka nad wsią, aż trząsł się cały dom, i poleciał dalej. Potem pani Baldin powiedziała, że to właśnie Walter pilotował wtedy samolot, ale tego domyśliłam się też sama. Na przełomie 1944 i 1945 r., ale chyba to było już w styczniu 1945 r., Walter przyjechał do domu na urlop. Jednak już po dwóch dniach wezwany został do jednostki – dostał telegram z rozkazem powrotu. Siedzieliśmy tego dnia na werandzie domu od strony podwórza i rozmawialiśmy. Dobrze zapamiętałam, co on wtedy powiedział. Mówił, że Rosjanie, jak tu przyjdą, to Polacy nie muszą się ich obawiać, ale Niemców to wszystkich wymordują. Matka pojechała z nim pociągiem ze stacji w Nojewie do Szamotuł, skąd dalej miał jechać do Poznania. Gospodyni mówiła, że miała potem kłopot z powrotem do domu, bo pociągi były już przepełnione Niemcami jadącymi na zachód. Od tamtego czasu już go nie widziałam i nie wiem, czy przeżył. Ktoś potem mówił mi, nie pamiętam obecnie nazwiska, ale była to chyba kobieta pochodząca z Nojewa i zamieszkała potem w Szamotułach, że Walter podobno po wojnie mieszkał w rejonie Drezna i miał tam gospodarstwo.


Wiadukty w Nojewie. Zdjęcie Andrzej Bednarski


Baldinowie w niedziele najczęściej jeździli powózką do Otorowa, w odwiedziny do jego siostry. Raz pani Baldin pojechała na dwa tygodnie do Berlina odwiedzić swoich krewnych. Przedtem czasem wysyłała im paczki z żywnością: gęsi, wędliny itp. Po powrocie podarowała mi przywiezione stamtąd korale na szyję, bo była zadowolona z mojego gospodarowania podczas jej nieobecności. Gdy wróciła do domu i gospodarze siedzieli w kuchni cicho ze sobą rozmawiając, usłyszałam i tyle zrozumiałam, że Berlin jest często bombardowany i nie można tego nerwowo wytrzymać. Głośno jednakże o tym nie wspominali. W roku 1944 zamieszkali u nich ci właśnie krewni – kuzyn gospodyni, profesor z Berlina z żoną . Mieli ok. 65-70 lat i uciekli z tego miasta, bo obawiali się angielskich bombardowań. To byli kulturalni, dobrzy ludzie. Kiedyś profesor powiedział do mnie po niemiecku, że jestem taka młoda, a muszę tak ciężko pracować. Pamiętam, że w 1944 r., miesiąca nie przypominam sobie, ale było już ciepło (chodziliśmy wtedy lekko ubrani, mogło to być w maju albo czerwcu), wyszliśmy wszyscy na podwórze, gdyż doszedł do nas odgłos silników. Leciało nad polami na wschód w stronę Zajączkowa wiele samolotów. Ktoś je rozpoznał – chyba profesorowa – i powiedziała, że są to angielskie bombowce. Na drugi dzień dowiedzieliśmy się od nich, że doszło do wielkiego bombardowania Poznania, a kilka dni potem mówili mi o tym też moi znajomi w Nojewie. Pamiętam, że opowiadano wtedy o zrzucaniu z samolotów pustych beczek po paliwie, a jedna taka beczka miała spaść w rejonie Gaju Małego.

Kiedyś siedziałam na werandzie domu, byłam zmęczona i płakałam. Profesor podszedł do mnie, pogłaskał mnie po głowie i powiedział, że już niedługo się to skończy. Jak pamiętam, profesor z żoną mieszkał w Nojewie około roku.


Żniwa w Nojewie, 1944 r. Zdjęcie prywatne


Było to również w 1944 r., późnym latem, już po żniwach. Pod wieczór byłam na podwórzu, gdy zaczął szczekać pies. Wyszłam na drogę, przed dom. Tam przy furtce stał Czesław Kurkiewicz, nasz sąsiad z domu obok w Szamotułach i brat mego przyszłego męża. Okazało się, że uciekł z robót przymusowych u bauera mieszkającego w okolicy Chrzypska. Był tam bity i bardzo źle traktowany przez niemieckiego właściciela. Powiedział, że idzie do domu. Wytłumaczyłam mu, jak lasami dojść do Ostroroga. Ryszard Baldin zobaczył go i spytał kto to był. Skłamałam, że mój kuzyn. Chyba nie uwierzył, ale nie pytał dalej. Na drugi dzień powiedział coś po niemiecku, a pani Baldin przetłumaczyła: że ten mój krewny w nocy spał w szopie w słomie i rano poszedł widocznie dalej. Czesiek dotarł do Szamotuł i ukrył się na strychu domu, gdzie mieszkała moja mama, bo już szukała go niemiecka policja. Potem gdzieś zniknął. Po wojnie opowiadał, że idąc tylko nocami dotarł daleko na wschód, skąd po wyzwoleniu tamtych rejonów powrócił w pierwszych miesiącach 1945 r. do Szamotuł.

Nie pamiętam roku, gdy doszło do takiego zdarzenia, o którym opowiadał mi Władek Baranek: W pewnym niemieckim gospodarstwie w Nojewie pracował 25 latek – parobek wywodzący się z niemieckiej rodziny. Nie chciał podpisać volkslisty, bo uważał się za Polaka. Wtedy przyjechało na rowerach z Pniew dwóch niemieckich policjantów. Przywiązali go sznurkiem do roweru i odjechali na pniewski posterunek. Oni jechali rowerami, a chłopak biegł obok na bosaka, bo nie zdążył nawet zabrać butów. Potem ludzie mówili, że został zesłany do obozu.


Nojewo, tablica upamiętniająca ofiary II wojny światowej. Zdjęcie Andrzej Bednarski


Podczas mego pobytu w Nojewie jedliśmy to samo co gospodarze, czyli chleb ze smalcem, gotowany groch, fasolę, ziemniaki, a w niedzielę mięso pieczone z kapustą i sosem. Śniadanie było o godz. 8.00 i składało się często z zupy mlecznej i dwóch kromek chleba, obiad o 12.00 i kolacja o 18.00. Na święta gospodyni często piekła placki i torty – dla siebie i teściowej, były jajka i kiełbasa na Wielkanoc. Polacy jednakże nie mieli prawa jadać w pokoju i posiłki spożywaliśmy w kuchni. Niemcy obchodzili święta podobnie jak Polacy, czyli Wielkanoc (ale bez święconki) i Boże Narodzenie. Śpiewali wtedy wspólnie niemieckie kolędy, których ja nie rozumiałam, nie nauczyłam się nigdy dobrze niemieckiego. Z tych kolęd pamiętam jak śpiewali: „O, tanenbaum, o, tanenbaum”. zaś z rozmów zapamiętałam powiedzonko: „halbo so, halb so”. Moi gospodarze do miejscowego niemieckiego kościoła w niedziele nie uczęszczali, ale pomimo to kiedyś z Baldinową rozmawiałam na temat naszych obrządków religijnych. Pamiętam, że gospodyni stwierdziła, iż katolicka indywidualna spowiedź jest dla niej dziwna, bo ewangelicy odbywają ją wspólnie w taki sposób, że pastor wyczytuje przewinienia, a wszyscy powtarzają, że żałują za grzechy.


Dawny kościół ewangelicki w Nojewie, obecnie kościół katolicki pw. św. Andrzeja Boboli. Zdjęcie Andrzej Bednarski


W domu nie było portretu Hitlera i gospodarze sprawiali wrażenie, że nie bardzo sprzyjali nazistom. Nie przypominam też sobie, aby Ryszard chodził na hitlerowskie zebrania, a w ogóle to niemal nikt ich ze wsi nie odwiedzał. Pamiętam, że oszukiwali władze w taki sposób: Niemieccy gospodarze byli zobowiązani do dostarczania produktów rolnych. Na swoje potrzeby w ciągu roku mogli zabić tylko 1-2 świnie. Pozostałe (ale nie cięższe jak dwa cetnary) musiały być odstawione, za co dostawali zapłatę. Co jakiś czas z Pniew przyjeżdżała cywilna komisja, która dokładnie spisywała stan majątku, tj. ilość zwierząt, drobiu, ziemniaków w kopcach itd. Potem była ponowna kontrola i urzędnicy sprawdzali ewentualne różnice. Baldinowie, znając termin kontroli, potrafili ukryć i nie zgłosić do urzędu np. małego prosiaka i zabić go po utuczeniu poza przydziałem.

Pamiętam, że jeden taki ubój ok. 1943 r. zrobił im zaufany Polak z Zajączkowa, ich dawny znajomy jeszcze sprzed wojny, przyuczony do rzeźnictwa. Baldinowie bardzo się jednak bali, aby nikt się o tym nie dowiedział, bo za to nawet Niemcom groziły kary. Wiem, że w podobny sposób ukrywali przed komisją kury i gęsi, schowane na czas kontroli w klatkach i przykryte słomą w stodole. Ziemniaki i zboże ukrywali w szopce pod sianem, w kopcu. Jak chodziła kontrola, to pokazali kopiec z ćwikłą, a za nią były głębiej ukryte ziemniaki. Na podstawie spisów z natury wyznaczano wielkość dostaw żywca, mleka, zboża, ziemniaków, jaj itd. Gospodarze na wsi nie mogli na przykład przerabiać mleka na masło. Posiadali oni specjalne urządzenia-wirówki do mleka, do oddzielania śmietany, ale już na początku wojny istotne elementy tych urządzeń musiały być wymontowane i zdeponowane u sołtysa. Ich również dotyczyła reglamentacja żywności na kartki, szczególnie na chleb i tłuszcze. W Nojewie był sklep kolonialny oraz mały młyn z piekarnią i tam gospodyni kupowała chleb dla nas, czasem go sama upiekła w piecu w kuchni, który miał w dolnej części specjalną komorę do pieczenia. W piwnicy domu znajdowała się zaś wędzarnia do mięs. W spiżarni na parterze przechowywano zapasy, np. smalec w wiadrach oraz smalec z wątróbką w słoikach. Baldinowie uprawiali len, za który po odstawieniu do przetwórni dostawali pieniądze i 20-litrowy kanister oleju. Ja pewnie też miałam wydawane kartki na żywność, ale ich nigdy nie widziałam. Taki system obowiązkowych dostaw nie podobał się Baldinom, bo niewiele z tej roboty mieli dla siebie. Kiedyś gospodyni zaczęła wyzywać z tego powodu i powiedziała, że gdyby nie chowali przed komisją części produktów, to nie mieliby czym wyżywić zwierząt przez zimę. Po odbiór świń na gospodarstwo przyjeżdżała ciężarówka. Zwierzę było najpierw zamykane w specjalnej klatce i przenoszone wraz z nią na wagę. Po zważeniu można je było już załadować na samochód. Pamiętam, że przy okazji odbioru trzody dostawałam od gospodarza do ręki parę marek.

W oborze trzymali świnie i krowy. Obornik wybierano od nich tylko w ciepłych miesiącach i składowano za domem. Jesienią i zimą już nie i warstwa jego w budynku ciągle rosła tak, że na wiosnę poziom był wyższy o jakieś 70 cm. Gospodarz twierdził, że przez to zwierzętom jest cieplej. Przed orką cały obornik był usuwany na pola i ja przed zaoraniem musiałam wszystko na polu rozrzucić. A obornika było 40-50 wozów.


Panorama Nojewa od strony cmentarza. Zdjęcie Andrzej Bednarski


Były już mrozy, gdy pod koniec 1944 r. miejscowi niemieccy gospodarze dostali polecenie od władz, aby na soboty i niedziele wysłać polskich robotników przymusowych do kopania rowów ochronnych wzdłuż dróg. Ja kopałam takie rowy jednej niedzieli w godz. 8.00-15.00, pomiędzy wsiami Nojewo a Orliczko, pod nadzorem niemieckich żołnierzy. Pamiętam, że polegało to na pogłębianiu rowów biegnących wzdłuż szosy do głębokości ok. 120 cm. Wtedy śniegu nie było zbyt wiele, ale ziemia już zamarzła.

Wtedy już wiedzieliśmy, że Rosjanie są coraz bliżej. Radio (chyba na baterie, bo elektryczności tam nie było) mieli gospodarze, ale na ten temat nam nic nie mówili. Jednak jeden z okolicznych Polaków mieszkający w Orliczku, który był chyba kowalem i czasem przyjeżdżał coś naprawić, mówił nam ukradkiem o postępach na froncie („Są już pod Warszawą”), a w miarę zbliżania się Rosjan Baldinowie byli coraz bardziej zdenerwowani i wystraszeni.

W styczniu 1945 r. miejscowi Niemcy rozpoczęli ucieczkę przed Rosjanami na zachód. Nie pamiętam dokładnej daty, ale stała jeszcze w domu świąteczna choinka, gdy pewnego dnia R. Baldin i inni gospodarze dostał wezwanie do miejscowego niemieckiego sołtysa. Było to po południu, ale jeszcze było na dworze jasno. Gospodarz pojechał na spotkanie rowerem i po niecałej godzinie powrócił. Tam przekazano im rozkaz władz o ewakuacji. Mieli się wszyscy zebrać w nocy na drodze prowadzącej z Nojewa w stronę Chrzypska (przy tej drodze przy lesie Baldinowie mieli pole z ziemniakami) i skierować na zachód. Gdy wrócił, zrobił się w domu straszny harmider. Wszyscy zaczęli się pakować. Gospodarz wyprowadził dwa ładne, solidne wozy zaprzężone każdy w dwa konie. Od spodu zostały one wyłożone słomą, na to poszły pierzyny i koce. Baldinowie wzięli ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, mięso ze świniobicia, chleby i udali się na miejsce zbiórki w pobliżu kościoła i stacji kolejowej. Stamtąd ruszali główna drogą w stronę Pniew, potem skręcali w bok. Rodzina Baldin uciekała z dobytkiem na dwóch wozach, przy czym jednym powoził właśnie Edmund, a drugim kierował Willi, brat gospodyni. Wozami tymi pojechali wszyscy niemieccy domownicy, bo w całej wsi nikt wtedy nie miał samochodu.

Przed odjazdem pani Baldin chyba zostawiła mi (a może o nich zapomniała) 250-300 marek niemieckich z moich zarobków. Po ich odjeździe znalazłam je w szafce w kuchni, gdzie zwykle przechowywała pieniądze na wydatki na moją osobę. Sam Ryszard pozostał jeszcze na gospodarstwie, kazał mi dopilnować domu, dbać o zwierzęta, bo oni – jak zapowiedział – za dwa tygodnie wrócą. Na drugi dzień wziął plecak i sam odjechał rowerem. W dniach, gdy uciekali Niemcy, był silny mróz, aż koniom pyski zachodziły szronem. Baldin podobno dotarł do swoich w Międzyrzeczu, ale ja nigdy już ich więcej nie widziałam. Gdy po pewnym czasie, mniej więcej po tygodniu, wrócił pieszo do Nojewa Edmund, opowiedział, co się stało w Międzyrzeczu. Dojechali wozami do samego miasta. Tam zebrało się wielu niemieckich uciekinierów. Nocowali w jednym z domów, gdy w nocy weszli do środka Rosjanie. Spytali, kto jest Polakiem. Zgłosił się Edmund. Powiedzieli mu, że jest wolny i może wracać do domu. Ale Willemu dali coś do picia, podobno wino, i kazali wypić. Willi wypełnił polecenie, po czym na miejscu zmarł. Resztę Niemców zabrali i zabili.


Budynek dawnego dworca (po remoncie) i kolejowa wieża ciśnień. Zdjęcia Andrzej Bednarski


Pod koniec stycznia, albo już w lutym 1945 r., do Nojewa dotarł radziecki zwiad, 8-10 żołnierzy na koniach, którzy przyjechali do wsi przez pola od strony Psarskiego. Niedługo po nich dotarli inni radzieccy żołnierze. Na gospodarstwie Baldinów zatrzymała się powózka, którą przyjechali oficerowie. Nie pytali o Niemców, chcieli tylko dostać coś do jedzenia. Dostali od nas jeść (niedawno – jeszcze przed ucieczką gospodarzy – było świniobicie) oraz zostali poczęstowani winem z dużej butli pozostawionej przez właścicieli. Podziękowali i zachowywali się dobrze, a z jednym z nich można było porozumieć się z po polsku. Powiedzieli tylko, abyśmy zamknęli się w domu i nie wychodzili na podwórze, bo wśród ich żołnierzy byli „różni ludzie”. Na gospodarstwie byli 1,5-2 godziny i pojechali dalej. Rozmawiali z nimi „starszaki”, czyli moja mama i Łochowicze, bo ja byłam zamknięta w innym pomieszczeniu. Pamiętam, że moja matka w tym czasie przebywała w Nojewie, dokąd przyszła pieszo z Szamotuł i to ona sama zabroniła mi wychodzić z domu. Mama mówiła, że nie wiedziała, jak do nas dotrzeć, ale jakiś kolejarz poradził jej, aby szła przez Otorowo. Doszła szosą do Otorowa, a potem przez lasy do Nojewa. Po około tygodniu mama ruszyła z powrotem do Szamotuł, a znajomy gospodarz – ten który potajemnie zabijał świnię dla Baldinów – zawiózł ją wozem do Ostroroga, skąd dalej szła pieszo.

Następnej nocy po odjeździe Rosjan na nasze gospodarstwo dotarło 4 niemieckich żołnierzy, którzy ciągnęli ze sobą po ziemi na kółkach coś do strzelania. Było ciemno, gdy ktoś zaczął dobijać się do drzwi domu i drzwi piwnicy zamkniętej od środka. Wtedy jeszcze przebywała w Nojewie moja mama, a ponadto pani Hoły z synem Zygmuntem. Zobaczyliśmy ich, a właściwie zobaczył ich Edmund przez okno od podwórza i nie wpuściliśmy do środka. Całą noc przesiedzieliśmy cicho w domu, nie otwierając żadnych drzwi. Żołnierze niemieccy pokręcili się po podwórzu, weszli do stajni i położyli się spać. Wczesnym rankiem wstali i przez pola udali w kierunku zachodnim. Brat Władek na moją prośbę, zaraz po ich odejściu, wyskoczył przez okno domu i powiadomił sołtysa o Niemcach. Ten sołtys był już Polakiem, bo polscy gospodarze z okolicznych wsi zaraz po ucieczce Niemców zebrali się i wybrali spośród siebie sołtysa. On poinformował Rosjan, którzy wysłali za nimi pościg, ale nie wiem, czy ich dogonili.


Pozostałości napisu w języku niemieckim na dawnych zabudowaniach kolejowych w Nojewie. Zdjęcie Andrzej Bednarski


Powrót do domu

Sołtys wsi zachęcał mnie, abym za moją pracę objęła gospodarstwo po Baldinach, ale ja nie chciałam. Wziął je natomiast Edmund, jednak słyszałam, że nie dawał rady i przejął je ktoś inny. Najpóźniej na początku marca wraz bratem Władkiem postanowiliśmy wracać do domu w Szamotułach. Gdy przyszedł do nas gospodarz z Zajączkowa i spytał, czy może zabrać część żywego inwentarza po Baldinach, zgodziłam się, ale poprosiłam, aby zawiózł mnie i brata do Szamotuł. Jechaliśmy z nim wozem przez lasy do Binina i Dobrojewa, potem szosą do Ostroroga i dalej do Szamotuł. Pamiętam, że drogi nie były wtedy takie jak teraz, ale węższe i wybrukowane kamieniami. Z domu Baldinów wzięliśmy zegar z wahadłem, który mam w domu do dziś, pierzyny, pościel, kieliszki, żywność itp. Po drodze, w Bininie, widziałam w rowach przydrożnych zwłoki kilku zabitych żołnierzy niemieckich. Pan Łochowicz wspominał, że też widywał wielu zabitych niemieckich żołnierzy w przydrożnych rowach, a nawet wiszących na słupach telegraficznych. W tym czasie na drogach było już wielu ludzi wracających w grupach do swoich miejscowości po robotach przymusowych.

Po przybyciu na miejsce wiedziałam, gdzie szukać mamy, bo krótko przed ucieczką Niemców byłam w Szamotułach i wiedziałam, że mieszkała już na ul. Sukienniczej. W domu rozładowaliśmy wóz, zostawiliśmy mamie przywiezione rzeczy i zaraz tym samym wozem pojechaliśmy ponownie do Nojewa na gospodarstwo. W drodze do wsi, w rejonie Ostroroga, napotkaliśmy młodych ludzi, którzy mówili, że wracają do domów w Sierakowie i Międzychodzie z robót fortyfikacyjnych oraz z wronieckiego więzienia. Kilkoro z nich przysiadło się do nas i kawałek ich podwieźliśmy. Po przybyciu do Nojewa przebywałam tam z bratem jeszcze parę dni i ostatecznie zrezygnowałam z prowadzenia gospodarstwa. Baldinowie mieli trzy rowery, w tym jedną damkę. Na jednym odjechał Ryszard, dwa zostały na miejscu. Na tych rowerach z Władkiem przyjechaliśmy w końcu do domu.

Od mamy dowiedziałam się, że Rosjanie weszli do Szamotuł ul. Dworcową i od strony Obornik. Mówiła mi, że będąc w domu, usłyszała odgłosy gwałtownej strzelaniny Rosjan z Niemcami, którzy byli w obrębie Rynku. Najwięcej zabitych Niemców leżało potem właśnie na Rynku, naprzeciwko „Ogniska” i w pobliżu wylotu ul. Dworcowej.

Komendantem miasta był dość długo Rosjanin, niski i korpulentny. Dobry i porządny człowiek. Urzędował w budynku na narożniku obecnej ul. Ratuszowej, gdzie pracowali też Polacy. W willi na ul. Dworcowej, po lewej stronie, równolegle do klasztoru, mieszkali i urzędowali Rosjanie; często z tego budynku dochodziła muzyka i śpiewy. Mieli polskiego kucharza i swojego. Podawałam tam do stołu przez 2-3 tygodnie, ale nie pamiętam obecnie, w jaki sposób do tej pracy trafiłam. Przez kilka miesięcy po wojnie, w parku przy ul. Dworcowej przed przejazdem kolejowym na Poznań, Rosjanie urządzali co sobotę zabawy z udziałem własnej orkiestry wojskowej. Na te zabawy przychodziło wielu młodych, aby potańczyć na stojącym na środku parku drewnianym, okrągłym podeście. Na podwórzu domu przy ul. Sukienniczej, gdzie wówczas mieszkaliśmy z niemieckiego przydziału, przechodzący przez miasto Rosjanie gotowali sobie na kuchni polowej jedzenie. Stacjonowali tam jeden dzień i noc i poszli dalej. W budynku przedwojennej ubezpieczalni przy ul. Garncarskiej, w piwnicach, przetrzymywano jeńców niemieckich, których po pewnym czasie gdzieś wywieziono. Pilnowali ich polscy strażnicy. Jeden z nich wyjątkowo nienawidził Niemców. Czasem wchodził do ich pomieszczeń i dotkliwie bił. W tym budynku był początkowo UB, potem (w 1946 r.) przeniósł się na ul. 3 Maja, gdzie teraz jest szkoła muzyczna. Cały budynek był zajęty na potrzeby Urzędu i pilnowany od frontu i z tyłu, gdzie była drewniana szopa, przez wartowników. Pamiętam, że w prawym wejściu, tam, gdzie potem był dentysta, znajdowało się pomieszczenie do spania. Do środka nie można było swobodnie wejść. Posterunek polskiej milicji mieścił się natomiast w budynku „Ogniska” na Rynku. O ile się nie mylę, to wejście do posterunku było bezpośrednio z Rynku, a milicjanci posiadali umundurowanie i uzbrojenie wojskowe.

Pamiętam też przemarsz polskiego wojska w drodze na Berlin. Było już cieplej, chyba w marcu-kwietniu. Około południa z okna naszego pokoju (teraz to kuchnia) na piętrze domu przy Sukienniczej 5 zobaczyłam idących żołnierzy. Wyszłam na ulicę i podeszłam bliżej. Drogą od Obornik nadeszła polska piechota, przeszli ul. Poznańską, potem przez Rynek i – o ile dobrze pamiętam – dalej na Ostroróg; mówili, że idą „na Berlin”. Szło wtedy wielu żołnierzy, może kilkuset. Za nimi ciągnęły wozy konne z taborami. Zauważyłam, że wyglądali na zabiedzonych i zmęczonych, byli wychudzeni, brudni. Niektórzy nie mieli butów, tylko stopy obwiązane jakimiś szmatami.


Dawny budynek sądu w Szamotułach, obecna al. 1 Maja. Zdjęcie z czasów okupacji. Fotopolska


Pierwszym polskim burmistrzem miasta został niejaki Polus, który mieszkał w willi obok strugi na ul. 3 Maja. Pamiętam, że gdy powróciłam do Szamotuł w marcu 1945 r., to budynek sądu, który stał na placu przed więzieniem, po lewej stronie alei, był już spalony. Natomiast przedwojenny budynek Policji, znajdujący się naprzeciwko sądu po prawej stronie obecnej ul. 3 Maja, był nienaruszony. Przypominam też sobie pociągi, którymi wracali wówczas Polacy z robót w Niemczech, przejeżdżając przez Szamotuły. Były one tak przepełnione, że wielu ludzi podróżowało, siedząc na dachach wagonów.

W 1945 r. moja mama i młodsza siostra Zosia zachorowały na tyfus. Leżały w baraku szpitalnym na oddziale zakaźnym. Najpierw we wrześniu 1945 r. zmarła moja mama, a miesiąc potem siostra. Po śmierci matki nie miałam żadnych środków na pogrzeb. Jednakże o jej zgonie dowiedzieli się dwaj mężczyźni, których nazwisk nie pamiętam, a którzy pracowali kiedyś wraz z matką w młynie. Wtedy byli już działaczami PPR i urzędowali w kamienicy na Rynku, obok miejskiej ubikacji. Kazali mi przyjść do siebie. Okazało się, że z własnej inicjatywy zebrali się i dali mi tyle pieniędzy, że wystarczyło na pochówek. Gdy mama zmarła, nie miałam już żadnych środków do życia dla mnie i brata Władka. Aby mieć na jedzenie, posprzedawałam przywiezione z Nojewa rowery i inne rzeczy, z których część kupiła Janina Bielik. Kwitł wtedy w mieście handel wymienny i za pieniądze. Trwało to do czasu, aż sytuacja ustabilizowała się i zaczęły funkcjonować zakłady pracy i urzędy. Gdy pani Rebelka dowiedziała się, że wróciłam z robót do Szamotuł, to często zapraszała mnie do siebie. Pomagałam jej wtedy gotować, prać, sprzątać.


Dawna siedziba PPR w Szamotułach, Rynek 2, ok. 1947 r. Zdjęcie Muzeum-Zamek Górków


Pamiętam, że olejarnia na ul. Dworcowej chroniona była przez posterunki wojskowe. Jednego z żołnierzy – Michała Dudzińskiego z Lwowa – poznała moja kuzynka, Zofia Janasiak, mieszkająca wtedy na ul. 3 Maja. Wyszła za niego za mąż i oboje zamieszkali w Szamotułach. Nie pamiętam obecnie nic z tego, co się działo w mieście po ogłoszeniu informacji na temat zakończenia wojny. Przypominam sobie tylko, że wtedy już Niemców w Szamotułach nie było, uciekli w styczniu. Ale pozostała jedna dziewczyna – Niemka, niska o ciemnych włosach, która mieszkała z rodzicami w czasie okupacji w mieście. Jej rodzice uciekli także, a ona po wojnie wyszła za mąż za syna państwa Starzonków mieszkających za olejarnią. Mówiła dobrze po polsku i nikt z miejscowych nie robił jej przykrości z powodu pochodzenia. Nie pamiętam obecnie ani jej imienia, ani panieńskiego nazwiska.

Jesienią 1945 r., chyba było to we wrześniu albo październiku, wraz z moją krewną z Piaskowa Nowaczką [Nowak] poszłam na wesele mego kuzyna, Aleksandra Janasiaka, do Mutowa. Wtedy poznałam tam Mariana Orlika, który wraz ze swym ojcem grał do tańca w orkiestrze weselnej. Marian miał wówczas ok. 30 lat, był bardzo przystojny. Pamiętam, że był wojskowym i chyba już wtedy w stopniu kapitana. Mieszkali oni wtedy w Szamotułach na ul. Lipowej, gdzieś dalej od centrum. Pamiętam również, że w pewnym momencie po jego wyjeździe do Warszawy rodzina straciła z nim jakikolwiek kontakt i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Niedawno przeczytałam w miejscowej gazecie, że jego szczątki odnaleziono w Warszawie i że został w więzieniu zamordowany. W gazecie było jego zdjęcie, na którym od razu go poznałam.


W mundurze Marian Orlik (1916-1952). Wesele jego siostry Ireny z Alojzym Mockiem, grudzień 1946 r. Zdjęcie ze zbiorów Barbary Piekarzewskiej


W styczniu 1946 r. z robót przymusowych powróciła do Szamotuł moja siostra Maria. Natomiast w maju 1946 r. powrócił brat Marian. Około 5.00 rano usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam go. Miał przy sobie tylko plecak z sucharami i trochę odzieży. Powiedział, że po wyzwoleniu obozu przez Amerykanów leżał pół roku w szpitalu, bo ponoć ważył tylko 22 kilogramy. Potem pociągiem wraz z cala grupą przyjechał do Poznania i dalej też pociągiem, do Szamotuł. W mieście nie wiedział, gdzie szukać rodziny. Poszedł najpierw na ul. 3 Maja, gdzie kiedyś mieszkała (w drugim domu za mleczarnią, po lewej stronie u Najderków) nasza babcia ze strony mamy. Ale ona już nie żyła. Dlatego poszedł dalej i pytając napotkanych ludzi, gdzie obecnie mieszkają Łuczakowie, trafił na Sukienniczą. Gdy rozebrał się do mycia, zobaczyłam na jego plecach liczne blizny i ubytki ciała. Spytałam brata, skąd te rany. Odrzekł, że w obozie koncentracyjnym Gross Rosen został skatowany przez strażnika, SS-mana, który wychłostał go biczem zakończonym haczykami.

Początkowo jako dokumenty tożsamości obowiązywały dokumenty wydane w czasie okupacji przez Niemców. Na ich podstawie można było wymienić posiadane niemieckie pieniądze na polskie, a robiło się to w budynku magistratu, na narożniku ul. Ratuszowej. Potem niemieckie dokumenty wymieniało się już na polskie w posterunku MO w „Ognisku”. Za pracę przez pierwszy rok po wojnie nie otrzymywało się zapłaty w pieniądzach, ale w kartkach, za które w sklepie p. Jądrzyka na ul. Dworcowej, zaraz za meblarnią, można było kupić jedzenie. Wydawano też materiały, odzież itp. Po wojnie przez pierwsze lata panowała wielka bieda.

Jako jeden z pierwszych ruszył zakład – meblarnia, gdzie zatrudniono mego brata Władysława. Młyn Koerpla (który zmarł w czasie okupacji) przejęła jego żona. Zakład ten został potem upaństwowiony, p. Koerplowa otrzymała jakieś odszkodowanie i – jako wywodząca się z niemieckiej rodziny – wyjechała do Niemiec.

W 1945 r. latem doszło do ataku grupy AK na szamotulskie więzienie. Odbito kilku więźniów. Po schwytaniu ich w rejonie Międzychodu, chyba w 1946 r. zorganizowano 2-3-dniowy proces pokazowy, który toczył się w Szamotułach, w budynku obecnego kina przy ul. Dworcowej. W czasie procesu sala była pełna widzów. Członkowie zbrojnej grupy (5-6 osób), w skład której wchodził przedwojenny oficer, zostali skazani na wieloletnie, więzienia. Jednym nich był mąż nieżyjącej już Krystyny z domu Kaczmarek z Szamotuł.


Spisane i opracowane w latach 2013-2016

Helena Kurkiewicz z domu Łuczak, córka Franciszka Łuczaka i Józefy z d. Janasiak, ur. 22.07.1925 r. w Szamotułach, zm. 03.03.2015 r. w Szamotułach. Nie pracowała zawodowo, zajmowała się domem i pięciorgiem dzieci. Mieszkała przy ul. Sukienniczej. 

W czasie okupacji. Szamotuły i prace przymusowe w Nojewie – wspomnienia Heleny Kurkiewicz2019-12-06T11:17:25+01:00
Go to Top