Wspomnienia Heleny Kurkiewicz (z domu Łuczak)
W czasie okupacji. Szamotuły i prace przymusowe w Nojewie
(zebrał i opracował Wojciech Musiał)
Wojna
Latem 1939 r., nie pamiętam dokładnie, w którym miesiącu, na Rynku szamotulskim odbyło się wręczenie broni zakupionej ze składek mieszkańców dla wojska oraz odbyła się msza polowa dla żołnierzy i mieszkańców miasta. Po mszy nastąpiła defilada żołnierzy przez Rynek. Zaraz po żniwach, krótko przed wybuchem wojny, na polach za Szczuczynem, stacjonowała lotnicza jednostka wojskowa wraz z samolotami. Było tam 6-7 dużych wojskowych samolotów pomalowanych na zielono, ochranianych przez wojsko. Pamiętam, że poszłam tam z koleżankami popatrzeć, ale żołnierze nie pozwalali podejść blisko. Jeszcze przed 1 września żołnierze ci przenieśli się w inne miejsce.
Przekazanie broni Szamotulskiemu Batalionowi Obrony Narodowej
Obejrzyjcie kilka ujęć filmowych z przedwojennych Szamotuł (uwaga – dźwięk nagrany z opóźnieniem). Uroczystość przekazania broni Szamotulskiemu Batalionowi Obrony Narodowej odbyła się na Rynku przy krzyżu 2 lipca 1939 r. (w czołówce podano złą datę). Już wkrótce na naszym portalu będzie można przeczytać tekst o Szamotułach w przededniu wojny (źródło youtube.com, kanał Pathe 1939).Przypominamy, że nie jest to jedyny film, na którym można zobaczyć Szamotuły z okresu międzywojennego. Powstały prawdopodobnie w 1927 r. film oraz komentarz do niego znajdziecie pod linkiem http://regionszamotulski.pl/pierwszy-film-krecony-w-szamotulach/.
Opublikowany przez Region szamotulski – portal kulturalno-historyczny Środa, 29 sierpnia 2018
2 lipca 1939 r. na Rynku w Szamotułach. Więcej o uroczystości przekazania broni w artykule http://regionszamotulski.pl/zanim-wybuchla-ii-wojna-wojna-swiatowa/
Latem 1939 r. coraz więcej mówiło się w mieście o nadchodzącej wojnie. My nie kupowaliśmy gazet i nie mieliśmy radia, bo byliśmy zbyt biedni, ale w sąsiednim domu, w piwnicy było mieszkanie, gdzie ktoś miał radio i słuchaliśmy go, gdy były otwarte okna. Dlatego czasami słyszeliśmy coś na ten temat, ale byliśmy wtedy jeszcze dziećmi i nie interesowało nas to zbytnio. Ludzie nie wierzyli, że do wojny naprawdę dojdzie, i dlatego nikt z miasta nie uciekał. Jednakże mój ojciec powiedział kiedyś, że prędzej czy później zostaniemy napadnięciu przez Niemców, którzy będą chcieli odebrać te ziemie, które kiedyś stracili. Pewnego dnia, pod wieczór, niebo było wyjątkowo mocno czerwone, a chmury ułożyły się na kształt krzyża. Ojciec zobaczył to i stwierdził, że to znak, iż wojna na pewno wybuchnie…
Dopiero 31 sierpnia z miasta zaczęli uciekać pierwsi mieszkańcy. Wśród ludzi zaczęły krążyć pogłoski, że Niemcy będą aresztować mężczyzn i dlatego wielu z nich uciekło z miasta. O mającej zacząć się następnego dnia szkole nikt chyba nie myślał.
Pozostałości domu, w którym przed wojną mieszkała rodzina Łuczaków, ul. Garncarska. Zdjęcie Jan Kulczak
1 września 1939 r. o wybuchu wojny dowiedzieliśmy się od innych mieszkańców miasta. Wielu mieszkańców ruszyło do ucieczki: pieszo, wozami konnymi, a bogatsi samochodami, których nie zarekwirowało wojsko – w kierunku Poznania. Nad miastem było widać lecące na wschód niemieckie samoloty. Ojciec z dużą grupą mężczyzn, bojąc się aresztowania, wyjechał z miasta wraz z kolegą Antkiem Przybylakiem. Jechali we dwóch na jednym rowerze, bo ojciec swojego pojazdu nie miał. Opowiadał już po powrocie do domu, że w tej grupie dotarli aż pod Kutno. Dalej nie pojechali, bo tereny te zajęli już Niemcy. Położyli się spać w szopie albo stodole i rankiem zostali obudzeni przez niemieckich żołnierzy. Ci zebrali ich i ustawili pod ścianą aby rozstrzelać. Wtedy ojciec odezwał się po niemiecku (a mówił bardzo dobrze w tym języku) i wyjaśnił, kim są i skąd przyjechali, po czym żołnierze pozwolili im wracać do domu.
1 września wieczorem przyszedł do nas do domu brat Antka Przybylaka i powiedział, abyśmy uciekali z Szamotuł. Przybylakowie mieszkali blisko nas, przy ul. Szerokiej. Już po zmierzchu matka załadowała nas pięcioro dzieci na wóz i przykryła pierzynami, po czym wyjechaliśmy z miasta wozem Przybylaka, który dotychczas pracował w firmie Wyrembelskiego z Szamotuł i rozwoził towary po okolicy, aż do Sierakowa. Prócz nas jechali na tym wozie sam Przybylak, jego matka i babcia. Pamiętam, że my – dzieci – nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co się dzieje i nawet byliśmy zadowoleni z takiej podróży. Wyjechaliśmy z miasta przez Rynek, ul. Dworcową i Chrobrego. Droga z Szamotuł do Poznania pełna już była uciekinierów. W takiej dużej grupie dotarliśmy do Pamiątkowa, tam zjechaliśmy z szosy w lewo i przenocowaliśmy wraz z wieloma innymi osobami w stodole jednego gospodarza. Gdy następnego dnia wcześnie rano ktoś powiedział, że tereny na wschód od Poznania są już zajęte przez Niemców, Przybylak stwierdził, że nie ma co jechać dalej i wróciliśmy do Szamotuł. Tego samego dnia, tj. 2 września, byliśmy już z powrotem w domu. W drodze powrotnej widzieliśmy, jak szosą szły duże grupy więźniów z więzienia we Wronkach i w Szamotułach. Łatwo było ich poznać, bo szli ubrani w odzież więzienną i nikt ich nie eskortował. Ludzie bali się tych ludzi, ale minęliśmy ich, a oni sami zachowywali się spokojnie. Pamiętam, że jeszcze w tym czasie wszystkie mosty na Samie były w całości, jednakże wkrótce zostały przez wojsko zniszczone.
Po powrocie do domu poszłam do szkoły, aby zorientować się, co z lekcjami. Budynek był otwarty, ale dyżurowała w nim tylko jedna nauczycielka. Powiedziała mi, że szkoły nie będzie.
Żołnierze niemieccy na Rynku w Szamotułach. Zdjęcie Fotopolska
Kilka dni potem do miasta wkroczyli hitlerowcy. Ja tego nie widziałam, bo siedziałam w domu, tak jak inni. Ludzie w niepewności czekali, co będzie dalej. Ojca wtedy jeszcze nie było, bo powrócił do Szamotuł znacznie później. Ulice były puste, wszyscy siedzieli pozamykani ze strachu w domach, a i sklepy też były nieczynne. Przypomina mi się, że krótko po ich wkroczeniu, na Rynku spędzono mieszkańców i w języku polskim wydano pierwsze zarządzenia oraz nakazano posłuszeństwo nowym władzom.
Gdy zaczęliśmy wychodzić w końcu z domów, po mieście kręciły się już niemieckie patrole, a na słupach ogłoszeniowych pojawiły się po polsku plakaty z poleceniem oddania posiadanych radioodbiorników. Punkt przyjęć odbiorników wyznaczono w budynku magistratu przy ul. Ratuszowej i ludzie ustawili się w kolejce, aby zdać aparaty radiowe. Ktoś z moich znajomych powiedział, że paru niemieckich żołnierzy krótko po wkroczeniu do miasta wjechało nawet na koniach do środka kolegiaty. Wyszło też polecenie o konieczności meldowania się (nie pamiętam, czy przed wojną istniał obowiązek meldunkowy). Nawet 14-15-latki i wszyscy dorośli meldowali się na policji niemieckiej, która znajdowała się wtedy w budynku „Ogniska” na Rynku. Tam wydawano dokument tożsamości w formie sporej książeczki koloru brązowego z odciskiem palca. Wprowadzono też zakaz wychodzenia na ulice po godzinie 20.00. Na wielu domach, w których mieszkali przed wojną Niemcy, wisiały hitlerowskie flagi, nawet u takich osób, których przedtem nikt nie podejrzewał o niemieckie pochodzenie.
Pewnego dnia nad Rynkiem nisko przeleciał samolot, z którego zrzucono jakieś ulotki. Innego z kolei dnia przy sklepie Mazurkiewicza na Rynku Niemcy rozrzucili na ulicy cukierki. Polskie dzieciaki natychmiast rzuciły się, aby je pozbierać, a obecni tam Niemcy robili im zdjęcia.
Żołnierze niemieccy na boisku przy Szkole Podst. nr 1. Zdjęcie Fotopolska
W pierwszych miesiącach wojny miejscowi Niemcy – ci byli najgorsi – bardzo rozpanoszyli się, a mieszkało ich wielu w mieście i okolicznych wsiach (Śmiłowo, Szczepankowo). Ich synowie wstąpili do Hitlerjugend. Chodzili po mieście grupami, zaczepiali młodszych, gonili po ulicach i bili, pluli w twarz starszym Polakom. Znali miejscowych i wiedzieli, które dziecko jest z polskiej rodziny. Dlatego nie wychodziliśmy za daleko od domu, tylko kręciliśmy się w obrębie najbliższych ulic. Po pewnym czasie trochę się to uspokoiło. Jednak Niemców w mieście stale przybywało, w miejsce wywożonych na wschód rodzin polskich. Na przykład dom na rogu ul. Wronieckiej i Braci Czeskich, należący przed wojną do Żyda, został zajęty w całości przez Niemców.
Zanim mosty zostały prowizorycznie odbudowane, to trudno było z miasta się wydostać, a w ogóle nie można było wyjechać wozem. Aby przejść na drugą stronę rzeki, trzeba było zejść na brzeg, a potem przejść po kamieniach rozrzuconych po dnie. Gdy wyjeżdżałam na roboty w 1941 r., to mosty nie miały obecnej postaci.
Miejsce egzekucji z 13.12. 1939 r., ul. Franciszkańska. Zdjęcie Andrzej Bednarski
Rozstrzelania i spalenie synagogi
W grudniu 1939 r., pewnego dnia w godzinach popołudniowych Niemcy rozstawili się na ul. Dworcowej. Wszystkich wychodzących z pracy w pobliskiej meblarni zagarnęli i ustawili przed wlotem na ul. Franciszkańską. Wśród nich był Stanisław Kurkiewicz, pracujący wtedy w meblarni. Następnie przywieźli z szamotulskiego więzienia jakichś 10 ludzi i tam na miejscu ich rozstrzelali. Zwłoki zabrali wozem konnym i zakopali w wspólnym grobie na cmentarzu w Szamotułach, na prawo od alei proboszczów. Krótko po wojnie rozstrzelanych ekshumowano, a robili to przetrzymywani w Szamotułach jeńcy niemieccy. Ciała pokładziono do oddzielnych trumien i w tym samym miejscu ponownie pochowano. Nie widziałam tej egzekucji osobiście, ale słyszałam opowiadania innych osób, w tym Stanisława Kurkiewicza.
Mieszkańców Otorowa rozstrzelano z kolei na Rynku i byłam tego naocznym świadkiem. Był to piątek, dzień targowy, a handel tego typu odbywał się wówczas na Rynku. Wyszłam z domu i doszłam obecną ul. Braci Czeskich do Rynku. Byli już tam niemieccy żołnierze, którzy spędzali ludzi prawą i lewą stroną w jedno miejsce, w pobliże wylotu ul. Dworcowej, aby oglądali egzekucję. Ja stałam zaraz przy sklepie obuwniczym Bata i wszystko widziałam. Przyjechał samochód, z którego wysiedli żołnierze niemieccy. Około godz. 12.00 przewieziono na platformie konnej otorowian, ustawiono pod murem na Rynku i rozstrzelano. Ludzie ci posadzeni byli o napad na niemieckich obywateli i wywieszenie w Otorowie polskiej flagi. Zastrzelonych złożono na tej samej platformie i zawieziono na cmentarz, ale nikomu z Polaków nie pozwolono iść za wozem. Trwało to wszystko bardzo krótko, może 15-20 minut.
Egzekucja na Rynku w Szamotułach, 13.10.1939 r. Zdjęcie wykonane tuż przed rozstrzelaniem Polaków z Otorowa. Źródło – aukcja [!] internetowa
Do szamotulskiego więzienia zwożono różnych ludzi, których następnie nocami wywożono do Lasów Kobylnickich na egzekucje. Mieszkańcy Kobylnik słyszeli nocami strzały, ale wszyscy bali się i nikt tego nie widział.
Pamiętam, że przy ul. Szczuczyńskiej, po prawej stronie skrzyżowania z ul. Zamkową, stały niskie baraki, w których mieszkali niewolnicy do przymusowych robót, ale nie wiem, kim oni byli. Pracowali na polach należących do Zamku i do Szczuczyna, gdyż pola zaczynały się zaraz za nimi. Obecnej zabudowy miejskiej wtedy tam jeszcze nie było.
Synagoga przy ul. Szerokiej (obecnie ul. Braci Czeskich). Pocztówka z początku XX w.
Na ul. Szerokiej, czyli obecnie Braci Czeskich, tam gdzie potem był targ, znajdowała się żydowska bożnica. Był to wolnostojący, duży, masywny budynek, w tylnej części ogrodzony wysokim murem. Obok synagogi, w domu na prawo od niej, mieszkał człowiek nazwiskiem Skowroński posługujący w bożnicy, u którego również zapalałam w soboty ogień w piecach. W 1939 r., dokładnej daty nie pamiętam, Niemcy bożnicę podpalili. Przypominam sobie, że była już późna jesień, a ojciec pracował w tym czasie na kampanii cukrowniczej. Wrócił wieczorem do domu i chciał zobaczyć, co się stało, bo zauważył dym i blask ognia oraz usłyszał hałas. Mieszkaliśmy przecież tuż obok. Wyszedł na zewnątrz, a było już ciemno. Jakiś Niemiec w mundurze, na którego natknął się na ulicy, spytał go, co tu robi. Ojciec powiedział, że zobaczył ogień i dym i chciał zorientować się, co się stało. Niemiec kazał mu wracać do siebie, nie wychodzić i zgasić lampę. Powiedział też, że bożnicę podpalili sami Żydzi. W czasie pożaru straż pożarna nie gasiła płonącego obiektu, ale polewała wodą domy obok, czyli Ubezpieczalnię i dom p. Rebelki przy ul. Garncarskiej, aby ochronić je przed przeniesieniem ognia. Potem ludzie mówili, że w środku synagogi był jakiś piec albo kociołek z żarem w celu ogrzewania budynku, do którego Niemcy wrzucili materiał wybuchowy. Wypalone mury zostały następnie zwalone na ziemię; mam nawet zdjęcie zrobione na ruinach.
Helena Łuczak przy ruinach synagogi, 1940 r. Zdjęcie prywatne
W tym czasie już Żydów w Szamotułach nie było. Jak pamiętam, chyba już w październiku 1939 r., do każdego mieszkania zajmowanego przez żydowskie rodziny wchodziło po czterech Niemców, którzy dawali im 15 minut na spakowanie się i zabranie tylko drobnych rzeczy. Potem podjeżdżała ciężarówka, na którą kazano im wsiadać i wszystkich odwożono na dworzec kolejowy.
Prace przymusowe
Przed wezwaniem na roboty nie pracowałam nigdzie zawodowo, nie miałam zresztą żadnego wyuczonego zawodu. Latem 1939 r. ukończyłam naukę w szkole podstawowej. W czasie okupacji, latem i jesienią 1940 r., zajmowałam się dzieckiem – synkiem kobiety, której nazwiska obecnie nie pamiętam. Wiem, że miała na imię Janina i pracowała jako pokojówka w niemieckim urzędzie, tam gdzie jest obecnie starostwo. Przed wojną mieszkała ona wraz z matką na ul. Garncarskiej u Ulichów, a potem już z mężem, który był malarzem, na Rynku. Gdy wybuchła wojna został powołany do wojska i w 1940 r. jeszcze go nie było z powrotem. Pamiętam, że przeżył wojnę i wrócił do domu, a jego rodzice mieszkali na ul. Ogrodowej. Matka Janiny, czyli babcia dziecka, też pracowała w tym samym budynku jako kucharka. Czasami przychodziłam z dzieckiem do niej na obiad. Kuchnia znajdowała się wtedy w piwnicy z wejściem od podwórza Na jednym zdjęciu zrobionym przy wejściu do kuchni jestem z dzieckiem i tymi kobietami. Nie pamiętam, jaki niemiecki urząd tam się mieścił, ale w pobliżu widywałam Niemców w czarnych mundurach i wiem, że mieli tu również swoje mieszkania.
Helena Łuczak (1. z lewej) na schodach przy obecnym Starostwie, 1940 r. Zdjęcie prywatne
Chyba w listopadzie 1940 roku moja starsza siostra Maria dostała wezwanie do Arbeitsamtu. Ojciec poszedł do tego urzędu, bo nie chciał jej oddawać do pracy. Poprosił o pozostawienie jej w domu, aby mogła opiekować się młodszym rodzeństwem. Powiedział urzędnikowi, że ma jeszcze mnie i ja mogę pierwsza pojechać na roboty. Po Bożym Narodzeniu 1940 r. otrzymałam z urzędu pracy wezwanie do stawienia się w Arbeitsamt, który mieścił się na parterze szkoły podstawowej na ul. Staszica w Szamotułach. Pamiętam, że w urzędzie tym pracowali nie tylko Niemcy, ale także Polacy.
Po przyjściu na miejsce dostałam już gotowe skierowanie na prace przymusowe wypisane po niemiecku, do gospodarstwa Baldinów w Nojewie koło Pniew – po niemiecku Neutal. Zgodnie z tym nakazem miałam tam stawić się w ciągu 7 dni od dnia otrzymania skierowania. Znajomy kolejarz wyjaśnił mamie, że można tam z Szamotuł dojechać pociągiem. Wzięłam potrzebne rzeczy i odzież, kupiłam bilet i pojechałam do Nojewa pociągiem odchodzącym z Szamotuł o godz. 15.30. Pamiętam, że tego dnia był silny mróz i sporo śniegu. Wysiadłam na dworcu w Nojewie i na peronie rozpłakałam się. Byłam w obcym miejscu, nie znałam tu nikogo i nie wiedziałam, gdzie iść. Podszedł wtedy do mnie jakiś Niemiec, nazwiskiem chyba Szulc, który najpierw zwrócił się do mnie coś po niemiecku. Gdy odrzekłam, że nie rozumiem, po polsku spytał, co tu robię i kogo szukam. Pokazałam mu kartę skierowania. Przeczytał i zaprowadził mnie w rejon kościoła, po czym powiedział, że mam iść prosto, a potem na skrzyżowaniu skręcić w lewo. Doszłam na miejsce i stanęłam przed bramą, bo posesja otoczona była ładnym płotem. Po chwili wyszła przed dom gospodyni, pani Baldin i spytała mnie, co tu robię. Pokazałam ponownie skierowanie. Kazała wejść do środka, a jej mąż na mój widok tylko się uśmiechnął.
Kościół ewangelicki i pastorówka w Nojewie. Pocztówka z lat 1900-1915. Zdjęcie Fotopolska
Gospodarstwo należało do rodziny Niemca, Ryszarda Baldina – mającego chyba ponad 50 lat, który mieszkał tam od dawna. W Nojewie, na lewo od kościoła, a w bok od drogi do Zajączkowa niedaleko lasu mieli wybudowany w 1928 r. dom. Na ścianie szczytowej była taka data i pani Baldin powiedziała, że właśnie wtedy ukończono budowę. Prócz gospodarza mieszkała tam jego żona Helena, w wieku ok. 45-50 lat. Potem dowiedziałam się także, że jedna jego siostra, nieznana mi z imienia i nazwiska, mieszkała na gospodarstwie w Otorowie, a w pobliżu domu Baldinów znajdowało się gospodarstwo należące do ok. 70-letniej matki Ryszarda, gdzie mieszkał także kolejny jej syn. Druga siostra gospodarza mieszkała na Śląsku i miała za męża SS-manna, który przyjeżdżał do Nojewa wraz z rodziną w odwiedziny, ubrany w czarny mundur. Zjawiali się oni najczęściej latem, na tydzień, wraz z dwiema córkami i zachowywali się wobec Polaków dobrze. Tylko te ich córki czasem ze mnie się śmiały. Brat Ryszarda Baldina imieniem Otto był na poczcie w Nojewie listonoszem. Mając już ponad 30 lat, dostał powołanie do wojska i walczył na froncie wschodnim. Robiłam z wełny ciepłe rękawice i skarpety, które potem Helena Baldin mu wysyłała. Na wschodzie, chyba w 1944 r., zginął. Pamiętam dzień, jak Ryszard Baldin dostał pisemne powiadomienie o śmierci brata; bardzo z tego powodu rozpaczał. Był taki zwyczaj w Nojewie, że gdy przyszła wiadomość, iż zginął ktoś z miejscowych lub mieszkańców okolicznych wsi, to dzwonił nojewski dzwon. W tamtych latach dzwonił często.
Wydaje mi się, że Nojewo to była rodzinna miejscowość Heleny Baldin. Niejednokrotnie na polecenie gospodyni chodziłam na dość duży niemiecki cmentarz znajdujący się na lewo od drogi głównej do Pniew, gdzie znajdował się grób rodziców Baldinowej, aby go oczyścić i uporządkować. Pamiętam, że ich nagrobek wykonany był chyba z lastriko, z dużą płytą z nazwiskami zmarłych. Nie pamiętam jednak ani imion, ani nazwiska tych osób.
Pozostałości cmentarza ewangelickiego w Nojewie, 2019 r. Zdjęcie Andrzej Bednarski
Jeden z pokoi w domu zajmował brat Heleny Baldin – Wilhelm, na którego mówiliśmy Wiluś. Miał on wówczas ok. 45 lat i większość czasu spędzał w łóżku. Wołali go jedynie do prostej roboty, najczęściej we żniwa, do układania snopków albo pilnowania krów. Gospodyni osobiście nosiła mu do pokoju jedzenie, strzygła go, goliła – ale rzadko. Wyglądał na zaniedbanego i ja osobiście się go bałam. Gdy czasem za mną wszedł do piwnicy, to gospodyni natychmiast wolała go do siebie. Mówił dobrze po polsku i najczęściej rozmawiał z parobkiem Edmundem. Był lekko upośledzony umysłowo, a także miał dziwnie zniekształcone dłonie i palce.
Ich jedyny syn Walter (rocznik 1922 lub 1923) należał w czasie okupacji do Hitlerjugend, chodził czasami w ich mundurze. Urodził się w Nojewie, tam uczęszczał do szkoły oraz do miejscowego kościoła ewangelickiego – widziałam zdjęcia z jego konfirmacji. Miał wielu kolegów z polskich okolicznych rodzin. W wieku 18 lat został powołany do wojska, gdzie został pilotem bombowca. Jego jednostka wojskowa znajdowała się w okolicy Berlina, ale był też we Francji. Pamiętam, że z Francji napisał do rodziców list informujący, że wszystko z nim w porządku i to powiedziała mi gospodyni.
Ja osobiście podczas pobytu u nich nie czułam zagrożenia życia, nikt z policji niemieckiej albo sołtys nas nie kontrolował, czy jesteśmy na miejscu. Bywało różnie, dobrze i gorzej, ale ogólnie było do wytrzymania
Dawny dom Baldinów w Nojewie, stan z 2013 r. Zdjęcie prywatne
Ryszard Baldin rozumiał polską mowę, ale języka polskiego prawie nie używał. Czasem Helena Baldin krzyczała na nas, a my mówiliśmy do siebie, że jest wściekła, bo pewnie Niemcy znów oberwali na froncie. Baldinowie po jakimś czasie mego pobytu w Nojewie zaproponowali, abym została żoną Waltera. Przyjechali nawet w tym celu do Szamotuł do matki i nakłaniali ją, aby podpisała volkslistę, czego nie zrobiła. Miałam także i ja podpisać volkslistę, ale nie zgodziłam się. Wtedy gospodyni ze złości sprała mnie.
We wsi było wielu niemieckich gospodarzy, którzy podobnie jak Baldinowie żyli tutaj jeszcze przed wojną. Sołtysem był gospodarz nazwiskiem Materna – starszy wówczas mężczyzna. W Nojewie mieszkała również polska rodzina Baranków, która zajmowała dom przy drodze prowadzącej od kościoła w kierunku na Zajączkowo. Niemcy w 1940 r. wysiedlili część z nich, tj. rodziców (matka zmarła w obozie dla Polaków) gdzieś w okolice Warszawy, a dom i gospodarstwo przydzielono przyjezdnemu Niemcowi nazwiskiem Schulz. Wówczas 7-letnia Stanisława Baranek została uratowana i ukryta u Polaków mieszkających w Psarskiem. Z kolei Janina Baranek, która pozostała na miejscu i pracowała przymusowo na rzecz niemieckiego gospodarza, została kiedyś dotkliwie pobita przez właściciela jednego z gospodarstw, który był chyba w SS za to, że spotkała się z jakimś chłopakiem. Ten SS-man nienawidził Polaków i bardzo źle się do nich odnosił. Miał on duże gospodarstwo i przynajmniej dwóch polskich parobków. Mieszkał zaraz obok sołtysa i rządził całą wsią. Chodził ubrany w czarny mundur i dojeżdżał do pracy do Pniew. Pamiętam, że przyszedł kiedyś do Baldinów i chciał, abym pracowała na jego gospodarstwie, tj. on chciał mnie do pracy, a swego parobka-dziewczynę zamierzał dać w zamian moim gospodarzom. Pani Baldin jednakże się na to nie zgodziła. W Nojewie pozostali również bracia: Władek, Józef, Stefan i Czesław Barankowie, którzy zostali rozdzieleni do prac na gospodarstwach Niemców. Władek pracował u jednego gospodarza, a Józef u jego brata.
Pola pod Nojewem. Zdjęcie Andrzej Bednarski
W 1941 r. Ryszard Baldin podczas jednej z wizyt w Szamotułach spytał się mojej matki, czy wówczas mój 12-letni brat Władysław mógłby pracować u niego na gospodarstwie przy pasaniu krów. Matka się zgodziła i w ten sposób Władek trafił do Nojewa. Przypominam sobie, że przywiózł go pociągiem nasz ojciec. W cieplejszym czasie pasał na łąkach bydło, a zimą zajmował się jego oporządzaniem. Gdy pasał krowy, to przebywał na pastwisku blisko domu niemal całe dnie. Jedynie w niedziele krów nie wypędzano na łąkę, tylko karmiono je m.in. łubinem. Mieszkałam wraz z bratem w małym pokoju na strychu, ale zaraz po przyjeździe, w styczniu 1941 r., zamieszkiwałam w kuchni, bo gospodarze w międzyczasie szykowali mi pokój na strychu. Wtedy to Baldinowie wieczorami pozwalali mi przychodzić do ich pokoju, gdzie był duży piec kaflowy, i częstowali ciastkami.
Pamiętam, że jako parobek od koni pracował u nich Edmund Kwaśny z Zajączkowa. Mieszkał w piwnicy domu i był ode mnie starszy o około 2 lata. Antek Hoffmann z Szamotuł (mieszkał przy ul. Ogrodowej) był już w Nojewie przed moim przyjazdem i pracował na innym gospodarstwie niemieckim. W styczniu 1945 r. wraz ze swoimi gospodarzami pojechał wozem do Międzyrzecza i potem powrócił do Szamotuł.
Helena Łuczak z rodziną Łochowiczów w Nojewie. Zdjęcie prywatne
W domu Baldinów, w pokoju na strychu, mieszkało małżeństwo Łochowiczów. Ci Łochowicze pochodzili z Rogoźna i przybyli do Nojewa w 1942 lub 1943 r. Mieli 2 synów, 2 córki i w Nojewie urodził im się jeszcze jeden syn. Wtedy to na chrzciny przyjechała z Gdańska-Wrzeszcza siostra Łochowiczowej i była u nas kilka dni. Łochowicz przed wojną był listonoszem, a w Nojewie Niemcy wykorzystywali go do prac drogowych. Jak i dlaczego tam trafili, tego nie pamiętam, ale nie mieszkali za darmo, tylko mieszkanie od gospodarzy wynajmowali. Po pewnym czasie przenieśli się do domu niemieckiego mieszczącego się przy rozwidleniu dróg prowadzących do naszego gospodarstwa i do Zajączkowa, gdyż musieli zrobić miejsce dla krewnych gospodyni przybyłych z Berlina. Ponieważ często pracowałam w kuchni, to miałam niemal nieograniczony dostęp do żywności. Jak mogłam, to Łochowiczom podrzuciłam w piwnicy trochę ziemniaków albo zaniosłam coś do jedzenia, jak już się od Baldinów wyprowadzili. W tym domu na rozwidleniu prócz Łochowiczów mieszkała również pani Hoły z synem i trzema córkami. Jej mąż był przed wojną strażnikiem na granicy i w czasie okupacji podobno przebywał w obozie. Po wojnie Łochowicze przenieśli się w okolice Wronek, albo do samego miasta. Kiedyś na targu w Szamotułach spotkałam panią Łochowicz i ona mi to powiedziała. Natomiast ich syn Konrad zamieszkał w Szamotułach.
Przez pierwsze dwa tygodnie po przybyciu do Nojewa gospodyni uczyła mnie nowych obowiązków, np. karmienia świń, dojenia krów. Zajmowaliśmy się pracą w polu i przy zwierzętach, m.in. codziennie, 2-3 razy, trzeba było wydoić krowy. Dlatego też każdego dnia wstawałam o piątej rano do dojenia, gdyż już krótko po godzinie szóstej, mleko w kanie musiało być odstawione na stojak znajdujący się na krzyżówce. Stamtąd wraz z innymi kanami zabierał je codziennie inny gospodarz i odwoził do mleczarni w Pniewach. Mleko było objęte obowiązkowymi dostawami i gospodarze dla siebie mogli zachować tylko 1-2 litry dziennie. Puste kany po zlaniu odwoził ten sam rolnik i zostawiał na stojakach. Gotowałam też dla rodziny, o ile nie miałam wyznaczonej pracy w polu. Pamiętam, jak sama musiałam wybrać na polu wszystkie ziemniaki wykopane maszynowo przez gospodarza. Chodziłam też na łąkę, aby drewnianymi widłami przegarniać suszące się siano. Pokosy były wtedy w roku dwa i wykonywali je gospodarz, Łochowicz i Edmund.
Helena karmi kury, Nojewo. Zdjęcie prywatne
Gospodarstwo Baldinów miało ok. 40 hektarów ziemi, dodatkowe 20 ha było gruntami kościelnymi, które uprawiał R. Baldin. W oborze stało 12 krów, 4 konie, świnie, owce, które osobiście strzygła gospodyni i dużo różnego drobiu. Przy domu był ogród warzywny i staw dla kaczek. Mam zdjęcie, jak karmię kury na podwórzu, zrobione przez Waltera. Na podwórzu było też urządzenie zwane maneżem, gdzie koń przywiązany do drąga chodził wkoło, a urządzenie to napędzało młockarnię i sieczkarnię w oborze. Obok były doły do kiszenia łubinu. Gospodarstwa pilnował duży czarny pies, przywiązany do sporej budy wypełnionej słomą. Ziemia nie była najlepsza, dlatego też na jesień Baldin siał żyto, na wiosnę mieszankę: owies i jęczmień. Nie siał pszenicy i buraków, tylko ćwikłę.
Za swoją pracę miałam jakieś pieniądze; gospodyni wyliczyła mi wynagrodzenie w wysokości 20 marek na miesiąc, ale nie dostawałam ich do ręki, tylko dysponowała nimi gospodyni i za nie kupowała potrzebne mi rzeczy. Raz dostałam gotówkę na leczenie u dentysty – Polaka w Pniewach, ale tam musiałam dotrzeć pieszo. Pamiętam, że ten dentysta miał gabinet przed Rynkiem od strony drogi z Nojewa, w dużym, białym domu. Z powrotem przyjechałam natomiast na rowerze. Ponieważ krótko przedtem Baldinowie kupili w Pniewach rower, ale w częściach, zostawili go do złożenia w jakimś warsztacie zatrudniającym Polaków. Od gospodyni dostałam kartkę zezwalającą mi na odbiór złożonego pojazdu i powrót nim do domu. Przez czas robót w Pniewach byłam tylko dwa razy – po rower i zimą na saniach z gospodarzem na zakupach. Baldinka wypisała mi wtedy na kartce po polsku, co mam kupić. Chodziliśmy w Pniewach po sklepach, w których pracowali przeważnie Polacy i wybierałam nakazane rzeczy, za które płacił jednakże pan Baldin. Parę razy gospodyni kupiła materiał na ubrania dla mnie, z którego krawcowa w Nojewie uszyła mi sukienkę, inną uszyła mi sama Helena, a bluzkę i spódniczkę pani Łochowicz.
Dworzec kolejowy w Nojewie, 1905-1915. Zdjęcie Fotopolska
Zanim ojciec został wysłany na roboty na Ukrainę, to kilka razy odwiedzał mnie w Nojewie. Przyjeżdżał pociągiem w niedzielę ok. godz. 8.30 i wyjeżdżał również pociągiem ok. 15.30. Gospodarz chętnie z nim rozmawiał, bo ojciec bardzo dobrze mówił po niemiecku. Nawet razem popijali sobie wino. Ryszard Baldin podczas mego pobytu w Nojewie kilkakrotnie przyjeżdżał rowerem do Szamotuł i przywoził matce słoninę, mąkę, chleb, jabłka itp., o czym dowiedziałam się potem od mamy. Latem 1944 r. poprosił ją o pomoc w żniwach. Mama przyjechała wtedy na tydzień do Nojewa do pracy (jest jedno zdjęcie z tego czasu) i specjalnie w tym celu dostała wolne w młynie, gdzie jeszcze wtedy pracowała. Ale pod koniec 1944 r. za próbę wyniesienia 2 kg mąki została na posterunku policji niemieckiej pobita i zwolniona z pracy.
Raz na pół roku otrzymywałam dłuższą, 2-3 dniową przepustkę, dzięki której mogłam przyjechać na rowerze pani Baldin do Szamotuł w odwiedziny. Czasami w niedziele rano, gospodyni pozwalała mi jechać do domu i wrócić przed zmierzchem, ale dopiero po obrobieniu zwierząt. Dostawałam wtedy przepustkę, tj. odręcznie napisaną przez któregoś z gospodarzy kartkę, którą mogłam się okazać w przypadku kontroli i to wystarczało. Pamiętam, że podczas jednej z takich wizyt w domu moja siostra Maria opowiedziała mi, jak to Helena Bączkowska odmówiła wykonania jakiegoś zarządzenia niemieckiego i za karę publicznie zgolono jej włosy.
Szamotuły, karne strzyżenie dwóch Polek – Bogackiej i Bączkowskiej. Zdjęcia z książki Ziemia Szamotulska w walce, cierpieniu – i wolności. 1 IX 1939-27 I 1945, red. Wojciech Próchnicki, Szamotuły 1946
W 1943 r. latem, w czasie żniw dostałam przepustkę do domu. Była to niedziela i miałam wrócić tego samego dnia do godz. 21.30. Ja jednakże zostałam do poniedziałku, bo w Szamotułach poszłam do fryzjera. Wróciłam pociągiem o 15.30. Na podwórzu natrafiłam na gospodarza, który zwoził wozem zboże i bardzo zdenerwował się moją nieobecnością. Nawrzeszczał na mnie i kilka razy uderzył mnie batem po głowie. Zobaczył to Walter i powiedział ojcu, aby tego nie robił. Wieczorem gospodarz się uspokoił i nawet mnie za to przeprosił. O ile dobrze pamiętam, późną jesienią 1943 r. dostałam przepustkę, a będąc w Szamotułach, zrobiłam sobie u fotografa zdjęcie.
Na drogę do domu dostawałam zawsze od gospodyni parę marek. Miałam na sobie płaszcz, który dała uszyć dla mnie mama, oraz czapkę ze sztucznej wełny. Tę wełnę pozyskiwało się w ciekawy sposób: mama pracowała wtedy w młynie przy szyciu i naprawie worków do mąki. Worki te były zrobione z włókien białych i beżowych. Należało rozpruć worek i wyjąć białe włókna, a następnie przerobić je na drutach. Oczywiście robiło się to ukradkiem i w tajemnicy przed Niemcami. Kiedyś gospodyni spytała mnie skąd mam taką ładną czapkę – odpowiedziałam, że kupiła mi ją mama. Z takiej wełny robiło się także swetry, rękawice, skarpety. Ja miałam sweter zrobiony opisaną metodą przez panią Hołową. Ukrywałam go przed Baldinami w piecu kaflowym, w pokoju zajmowanym przez Willego, który przylegał bezpośrednio do kuchni i dlatego nie palono tam w piecu. Edmund natomiast praktycznie co niedzielę mógł iść do domu, miał zresztą niedaleko i zabierał wtedy swoje rzeczy do prania (moją odzież prała Niemka). Na co dzień nie wolno nam było wychodzić dalej jak na granicę wsi.
Pewnego razu zimą dostałam dłuższą przepustkę do domu. Była to niedziela. Około godz. 6.00 gospodarz podwiózł mnie kawałek saniami, po czym poszłam na dworzec w Nojewie, ale okazało się, że pociąg do Szamotuł nie jechał. Nie chciałam wracać do gospodarstwa, bo miałam 3 dni wolnego. Poszłam więc pieszo do domu i dotarłam do Szamotuł około południa. Gdy zobaczył mnie ojciec, który wtedy jeszcze był na miejscu, bardzo się zdziwił, bo o tej godzinie nie było żadnego pociągu z tamtego kierunku, więc powiedziałam, że przyszłam pieszo. Droga była dla mnie wtedy bardzo trudna, gdyż na nodze miałam wówczas głęboką i bolesną ranę, paprzącą się, którą gospodyni smarowała specjalnie kupioną dla mnie maścią. Po drodze widziałam polskich parobków u niemieckich gospodarzy, jak odśnieżali drogi w każdej po kolei wsi. Miałam wrócić w środę pociągiem o 15.30. Tego dnia gospodarz czekał na mnie na dworcu z saniami, ale pociąg się spóźnił i wróciłam do Baldinów z dworca w Nojewie na piechotę. Powiedziałam im, że poszłam do Szamotuł pieszo, na co Ryszard Baldin stwierdził, że mogłam przecież wrócić, a on podwiózłby mnie do Ostroroga lasami, skąd było bliżej.
Dawny dworzec kolejowy w Nojewie przed remontem. Zdjęcie Andrzej Bednarski
Podczas przepustek, będąc w Szamotułach, spotykałam się czasem z Anielą Najder (zmarłą w wieku 16-17 lat w czasie okupacji) i jej bratem Janem, chodziliśmy wtedy po mieście. Zresztą moich znajomych było już wtedy na miejscu bardzo niewielu, bo reszta została wywieziona przez Niemców na roboty. W ciągu tych kilku lat pobytu w Nojewie dostałam raz zgodę, aby iść pieszo w niedzielę do kościoła w Otorowie, który był jedynym czynnym kościołem w okolicy i gdzie przychodzili ludzie z Szamotuł. Na ogół w niedziele miałam wolne od godz. 14.00 do 18.00, o ile nie dostałam jakiejś roboty. W tym czasie spotykaliśmy się na wsi z innymi polskimi pracownikami, najczęściej z młodymi Barankami. Siadywaliśmy na przydrożnym rowie albo chodziliśmy do pobliskiego lasu. W 1943 albo 1944 r. poszliśmy razem z Władkiem i Józkiem Barankami, dziewczynami: Janiną, Martą i Irką do lasu za domem Baldinów. Barankowie grali na harmonijkach, gdy usłyszeliśmy odgłosy nadjeżdżających motocykli. Ruszyliśmy biegiem do swoich domów, gdyż wcześniej słyszeliśmy, że przez ten las jeżdżą na motorach żołnierze i każde z nas się bało.
Jesienią 1942 r., tak na przełomie października i listopada (było już zimno), zmarł po powrocie z Ukrainy mój ojciec. Matka powiadomiła mnie o tym fakcie przez znajomego kolejarza zamieszkałego w rejonie Nojewa. Kolejarz ten dotarł wieczorem do gospodarstwa Baldinów i przy bramie poinformował mnie o zgonie taty. Usłyszała tę wiadomość także pani Baldin, która na tę okazję dała mi czarną odzież, wypisała przepustkę do Szamotuł i uzyskała też taki dokument w magistracie w Pniewach na 4 dni. Natomiast pan Baldin na wiadomość o śmierci ojca powiedział tylko: „Szkoda go”. Na krótkie wyjazdy starczało odręczne pismo gospodyni, ale na dłużej trzeba było mieć pismo urzędowe. Po przybyciu do Szamotuł ledwo poznałam ojca leżącego już w trumnie – tak był zniszczony chorobą.
Józefa z domu Janasiak i Franciszek Łuczakowie (rodzice Heleny), lata 30. XX w.
Nie przypominam sobie, abyśmy w czasie mego pobytu na robotach jakoś szczególnie chorowali, ani gospodarze, ani pracownicy. Lekarza wcale nie widywałam. Gdy przeziębiłam się albo miałam grypę, dostawałam na noc do picia od gospodyni miętę lub lipę i rano do roboty. Takie choroby to nie były dla nich choroby.
Walter Baldin przyjeżdżał kilkakrotnie do domu na przepustki z wojska. Spotykał się ze swoimi polskimi rówieśnikami ze wsi i nie pozwalał matce w swej obecności krzyczeć na polskich robotników. Po wsi chodził w cywilnym ubraniu. Nigdy nie mówił nam, co robi w wojsku. Raz tylko wspomniał coś o Francji. Pamiętam, że późnym latem 1944 nad Nojewem bardzo nisko przeleciał niemiecki samolot wojskowy, który kilkakrotnie wykonał kółka nad wsią, aż trząsł się cały dom, i poleciał dalej. Potem pani Baldin powiedziała, że to właśnie Walter pilotował wtedy samolot, ale tego domyśliłam się też sama. Na przełomie 1944 i 1945 r., ale chyba to było już w styczniu 1945 r., Walter przyjechał do domu na urlop. Jednak już po dwóch dniach wezwany został do jednostki – dostał telegram z rozkazem powrotu. Siedzieliśmy tego dnia na werandzie domu od strony podwórza i rozmawialiśmy. Dobrze zapamiętałam, co on wtedy powiedział. Mówił, że Rosjanie, jak tu przyjdą, to Polacy nie muszą się ich obawiać, ale Niemców to wszystkich wymordują. Matka pojechała z nim pociągiem ze stacji w Nojewie do Szamotuł, skąd dalej miał jechać do Poznania. Gospodyni mówiła, że miała potem kłopot z powrotem do domu, bo pociągi były już przepełnione Niemcami jadącymi na zachód. Od tamtego czasu już go nie widziałam i nie wiem, czy przeżył. Ktoś potem mówił mi, nie pamiętam obecnie nazwiska, ale była to chyba kobieta pochodząca z Nojewa i zamieszkała potem w Szamotułach, że Walter podobno po wojnie mieszkał w rejonie Drezna i miał tam gospodarstwo.
Wiadukty w Nojewie. Zdjęcie Andrzej Bednarski
Baldinowie w niedziele najczęściej jeździli powózką do Otorowa, w odwiedziny do jego siostry. Raz pani Baldin pojechała na dwa tygodnie do Berlina odwiedzić swoich krewnych. Przedtem czasem wysyłała im paczki z żywnością: gęsi, wędliny itp. Po powrocie podarowała mi przywiezione stamtąd korale na szyję, bo była zadowolona z mojego gospodarowania podczas jej nieobecności. Gdy wróciła do domu i gospodarze siedzieli w kuchni cicho ze sobą rozmawiając, usłyszałam i tyle zrozumiałam, że Berlin jest często bombardowany i nie można tego nerwowo wytrzymać. Głośno jednakże o tym nie wspominali. W roku 1944 zamieszkali u nich ci właśnie krewni – kuzyn gospodyni, profesor z Berlina z żoną . Mieli ok. 65-70 lat i uciekli z tego miasta, bo obawiali się angielskich bombardowań. To byli kulturalni, dobrzy ludzie. Kiedyś profesor powiedział do mnie po niemiecku, że jestem taka młoda, a muszę tak ciężko pracować. Pamiętam, że w 1944 r., miesiąca nie przypominam sobie, ale było już ciepło (chodziliśmy wtedy lekko ubrani, mogło to być w maju albo czerwcu), wyszliśmy wszyscy na podwórze, gdyż doszedł do nas odgłos silników. Leciało nad polami na wschód w stronę Zajączkowa wiele samolotów. Ktoś je rozpoznał – chyba profesorowa – i powiedziała, że są to angielskie bombowce. Na drugi dzień dowiedzieliśmy się od nich, że doszło do wielkiego bombardowania Poznania, a kilka dni potem mówili mi o tym też moi znajomi w Nojewie. Pamiętam, że opowiadano wtedy o zrzucaniu z samolotów pustych beczek po paliwie, a jedna taka beczka miała spaść w rejonie Gaju Małego.
Kiedyś siedziałam na werandzie domu, byłam zmęczona i płakałam. Profesor podszedł do mnie, pogłaskał mnie po głowie i powiedział, że już niedługo się to skończy. Jak pamiętam, profesor z żoną mieszkał w Nojewie około roku.
Żniwa w Nojewie, 1944 r. Zdjęcie prywatne
Było to również w 1944 r., późnym latem, już po żniwach. Pod wieczór byłam na podwórzu, gdy zaczął szczekać pies. Wyszłam na drogę, przed dom. Tam przy furtce stał Czesław Kurkiewicz, nasz sąsiad z domu obok w Szamotułach i brat mego przyszłego męża. Okazało się, że uciekł z robót przymusowych u bauera mieszkającego w okolicy Chrzypska. Był tam bity i bardzo źle traktowany przez niemieckiego właściciela. Powiedział, że idzie do domu. Wytłumaczyłam mu, jak lasami dojść do Ostroroga. Ryszard Baldin zobaczył go i spytał kto to był. Skłamałam, że mój kuzyn. Chyba nie uwierzył, ale nie pytał dalej. Na drugi dzień powiedział coś po niemiecku, a pani Baldin przetłumaczyła: że ten mój krewny w nocy spał w szopie w słomie i rano poszedł widocznie dalej. Czesiek dotarł do Szamotuł i ukrył się na strychu domu, gdzie mieszkała moja mama, bo już szukała go niemiecka policja. Potem gdzieś zniknął. Po wojnie opowiadał, że idąc tylko nocami dotarł daleko na wschód, skąd po wyzwoleniu tamtych rejonów powrócił w pierwszych miesiącach 1945 r. do Szamotuł.
Nie pamiętam roku, gdy doszło do takiego zdarzenia, o którym opowiadał mi Władek Baranek: W pewnym niemieckim gospodarstwie w Nojewie pracował 25 latek – parobek wywodzący się z niemieckiej rodziny. Nie chciał podpisać volkslisty, bo uważał się za Polaka. Wtedy przyjechało na rowerach z Pniew dwóch niemieckich policjantów. Przywiązali go sznurkiem do roweru i odjechali na pniewski posterunek. Oni jechali rowerami, a chłopak biegł obok na bosaka, bo nie zdążył nawet zabrać butów. Potem ludzie mówili, że został zesłany do obozu.
Nojewo, tablica upamiętniająca ofiary II wojny światowej. Zdjęcie Andrzej Bednarski
Podczas mego pobytu w Nojewie jedliśmy to samo co gospodarze, czyli chleb ze smalcem, gotowany groch, fasolę, ziemniaki, a w niedzielę mięso pieczone z kapustą i sosem. Śniadanie było o godz. 8.00 i składało się często z zupy mlecznej i dwóch kromek chleba, obiad o 12.00 i kolacja o 18.00. Na święta gospodyni często piekła placki i torty – dla siebie i teściowej, były jajka i kiełbasa na Wielkanoc. Polacy jednakże nie mieli prawa jadać w pokoju i posiłki spożywaliśmy w kuchni. Niemcy obchodzili święta podobnie jak Polacy, czyli Wielkanoc (ale bez święconki) i Boże Narodzenie. Śpiewali wtedy wspólnie niemieckie kolędy, których ja nie rozumiałam, nie nauczyłam się nigdy dobrze niemieckiego. Z tych kolęd pamiętam jak śpiewali: „O, tanenbaum, o, tanenbaum”. zaś z rozmów zapamiętałam powiedzonko: „halbo so, halb so”. Moi gospodarze do miejscowego niemieckiego kościoła w niedziele nie uczęszczali, ale pomimo to kiedyś z Baldinową rozmawiałam na temat naszych obrządków religijnych. Pamiętam, że gospodyni stwierdziła, iż katolicka indywidualna spowiedź jest dla niej dziwna, bo ewangelicy odbywają ją wspólnie w taki sposób, że pastor wyczytuje przewinienia, a wszyscy powtarzają, że żałują za grzechy.
Dawny kościół ewangelicki w Nojewie, obecnie kościół katolicki pw. św. Andrzeja Boboli. Zdjęcie Andrzej Bednarski
W domu nie było portretu Hitlera i gospodarze sprawiali wrażenie, że nie bardzo sprzyjali nazistom. Nie przypominam też sobie, aby Ryszard chodził na hitlerowskie zebrania, a w ogóle to niemal nikt ich ze wsi nie odwiedzał. Pamiętam, że oszukiwali władze w taki sposób: Niemieccy gospodarze byli zobowiązani do dostarczania produktów rolnych. Na swoje potrzeby w ciągu roku mogli zabić tylko 1-2 świnie. Pozostałe (ale nie cięższe jak dwa cetnary) musiały być odstawione, za co dostawali zapłatę. Co jakiś czas z Pniew przyjeżdżała cywilna komisja, która dokładnie spisywała stan majątku, tj. ilość zwierząt, drobiu, ziemniaków w kopcach itd. Potem była ponowna kontrola i urzędnicy sprawdzali ewentualne różnice. Baldinowie, znając termin kontroli, potrafili ukryć i nie zgłosić do urzędu np. małego prosiaka i zabić go po utuczeniu poza przydziałem.
Pamiętam, że jeden taki ubój ok. 1943 r. zrobił im zaufany Polak z Zajączkowa, ich dawny znajomy jeszcze sprzed wojny, przyuczony do rzeźnictwa. Baldinowie bardzo się jednak bali, aby nikt się o tym nie dowiedział, bo za to nawet Niemcom groziły kary. Wiem, że w podobny sposób ukrywali przed komisją kury i gęsi, schowane na czas kontroli w klatkach i przykryte słomą w stodole. Ziemniaki i zboże ukrywali w szopce pod sianem, w kopcu. Jak chodziła kontrola, to pokazali kopiec z ćwikłą, a za nią były głębiej ukryte ziemniaki. Na podstawie spisów z natury wyznaczano wielkość dostaw żywca, mleka, zboża, ziemniaków, jaj itd. Gospodarze na wsi nie mogli na przykład przerabiać mleka na masło. Posiadali oni specjalne urządzenia-wirówki do mleka, do oddzielania śmietany, ale już na początku wojny istotne elementy tych urządzeń musiały być wymontowane i zdeponowane u sołtysa. Ich również dotyczyła reglamentacja żywności na kartki, szczególnie na chleb i tłuszcze. W Nojewie był sklep kolonialny oraz mały młyn z piekarnią i tam gospodyni kupowała chleb dla nas, czasem go sama upiekła w piecu w kuchni, który miał w dolnej części specjalną komorę do pieczenia. W piwnicy domu znajdowała się zaś wędzarnia do mięs. W spiżarni na parterze przechowywano zapasy, np. smalec w wiadrach oraz smalec z wątróbką w słoikach. Baldinowie uprawiali len, za który po odstawieniu do przetwórni dostawali pieniądze i 20-litrowy kanister oleju. Ja pewnie też miałam wydawane kartki na żywność, ale ich nigdy nie widziałam. Taki system obowiązkowych dostaw nie podobał się Baldinom, bo niewiele z tej roboty mieli dla siebie. Kiedyś gospodyni zaczęła wyzywać z tego powodu i powiedziała, że gdyby nie chowali przed komisją części produktów, to nie mieliby czym wyżywić zwierząt przez zimę. Po odbiór świń na gospodarstwo przyjeżdżała ciężarówka. Zwierzę było najpierw zamykane w specjalnej klatce i przenoszone wraz z nią na wagę. Po zważeniu można je było już załadować na samochód. Pamiętam, że przy okazji odbioru trzody dostawałam od gospodarza do ręki parę marek.
W oborze trzymali świnie i krowy. Obornik wybierano od nich tylko w ciepłych miesiącach i składowano za domem. Jesienią i zimą już nie i warstwa jego w budynku ciągle rosła tak, że na wiosnę poziom był wyższy o jakieś 70 cm. Gospodarz twierdził, że przez to zwierzętom jest cieplej. Przed orką cały obornik był usuwany na pola i ja przed zaoraniem musiałam wszystko na polu rozrzucić. A obornika było 40-50 wozów.
Panorama Nojewa od strony cmentarza. Zdjęcie Andrzej Bednarski
Były już mrozy, gdy pod koniec 1944 r. miejscowi niemieccy gospodarze dostali polecenie od władz, aby na soboty i niedziele wysłać polskich robotników przymusowych do kopania rowów ochronnych wzdłuż dróg. Ja kopałam takie rowy jednej niedzieli w godz. 8.00-15.00, pomiędzy wsiami Nojewo a Orliczko, pod nadzorem niemieckich żołnierzy. Pamiętam, że polegało to na pogłębianiu rowów biegnących wzdłuż szosy do głębokości ok. 120 cm. Wtedy śniegu nie było zbyt wiele, ale ziemia już zamarzła.
Wtedy już wiedzieliśmy, że Rosjanie są coraz bliżej. Radio (chyba na baterie, bo elektryczności tam nie było) mieli gospodarze, ale na ten temat nam nic nie mówili. Jednak jeden z okolicznych Polaków mieszkający w Orliczku, który był chyba kowalem i czasem przyjeżdżał coś naprawić, mówił nam ukradkiem o postępach na froncie („Są już pod Warszawą”), a w miarę zbliżania się Rosjan Baldinowie byli coraz bardziej zdenerwowani i wystraszeni.
W styczniu 1945 r. miejscowi Niemcy rozpoczęli ucieczkę przed Rosjanami na zachód. Nie pamiętam dokładnej daty, ale stała jeszcze w domu świąteczna choinka, gdy pewnego dnia R. Baldin i inni gospodarze dostał wezwanie do miejscowego niemieckiego sołtysa. Było to po południu, ale jeszcze było na dworze jasno. Gospodarz pojechał na spotkanie rowerem i po niecałej godzinie powrócił. Tam przekazano im rozkaz władz o ewakuacji. Mieli się wszyscy zebrać w nocy na drodze prowadzącej z Nojewa w stronę Chrzypska (przy tej drodze przy lesie Baldinowie mieli pole z ziemniakami) i skierować na zachód. Gdy wrócił, zrobił się w domu straszny harmider. Wszyscy zaczęli się pakować. Gospodarz wyprowadził dwa ładne, solidne wozy zaprzężone każdy w dwa konie. Od spodu zostały one wyłożone słomą, na to poszły pierzyny i koce. Baldinowie wzięli ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, mięso ze świniobicia, chleby i udali się na miejsce zbiórki w pobliżu kościoła i stacji kolejowej. Stamtąd ruszali główna drogą w stronę Pniew, potem skręcali w bok. Rodzina Baldin uciekała z dobytkiem na dwóch wozach, przy czym jednym powoził właśnie Edmund, a drugim kierował Willi, brat gospodyni. Wozami tymi pojechali wszyscy niemieccy domownicy, bo w całej wsi nikt wtedy nie miał samochodu.
Przed odjazdem pani Baldin chyba zostawiła mi (a może o nich zapomniała) 250-300 marek niemieckich z moich zarobków. Po ich odjeździe znalazłam je w szafce w kuchni, gdzie zwykle przechowywała pieniądze na wydatki na moją osobę. Sam Ryszard pozostał jeszcze na gospodarstwie, kazał mi dopilnować domu, dbać o zwierzęta, bo oni – jak zapowiedział – za dwa tygodnie wrócą. Na drugi dzień wziął plecak i sam odjechał rowerem. W dniach, gdy uciekali Niemcy, był silny mróz, aż koniom pyski zachodziły szronem. Baldin podobno dotarł do swoich w Międzyrzeczu, ale ja nigdy już ich więcej nie widziałam. Gdy po pewnym czasie, mniej więcej po tygodniu, wrócił pieszo do Nojewa Edmund, opowiedział, co się stało w Międzyrzeczu. Dojechali wozami do samego miasta. Tam zebrało się wielu niemieckich uciekinierów. Nocowali w jednym z domów, gdy w nocy weszli do środka Rosjanie. Spytali, kto jest Polakiem. Zgłosił się Edmund. Powiedzieli mu, że jest wolny i może wracać do domu. Ale Willemu dali coś do picia, podobno wino, i kazali wypić. Willi wypełnił polecenie, po czym na miejscu zmarł. Resztę Niemców zabrali i zabili.
Budynek dawnego dworca (po remoncie) i kolejowa wieża ciśnień. Zdjęcia Andrzej Bednarski
Pod koniec stycznia, albo już w lutym 1945 r., do Nojewa dotarł radziecki zwiad, 8-10 żołnierzy na koniach, którzy przyjechali do wsi przez pola od strony Psarskiego. Niedługo po nich dotarli inni radzieccy żołnierze. Na gospodarstwie Baldinów zatrzymała się powózka, którą przyjechali oficerowie. Nie pytali o Niemców, chcieli tylko dostać coś do jedzenia. Dostali od nas jeść (niedawno – jeszcze przed ucieczką gospodarzy – było świniobicie) oraz zostali poczęstowani winem z dużej butli pozostawionej przez właścicieli. Podziękowali i zachowywali się dobrze, a z jednym z nich można było porozumieć się z po polsku. Powiedzieli tylko, abyśmy zamknęli się w domu i nie wychodzili na podwórze, bo wśród ich żołnierzy byli „różni ludzie”. Na gospodarstwie byli 1,5-2 godziny i pojechali dalej. Rozmawiali z nimi „starszaki”, czyli moja mama i Łochowicze, bo ja byłam zamknięta w innym pomieszczeniu. Pamiętam, że moja matka w tym czasie przebywała w Nojewie, dokąd przyszła pieszo z Szamotuł i to ona sama zabroniła mi wychodzić z domu. Mama mówiła, że nie wiedziała, jak do nas dotrzeć, ale jakiś kolejarz poradził jej, aby szła przez Otorowo. Doszła szosą do Otorowa, a potem przez lasy do Nojewa. Po około tygodniu mama ruszyła z powrotem do Szamotuł, a znajomy gospodarz – ten który potajemnie zabijał świnię dla Baldinów – zawiózł ją wozem do Ostroroga, skąd dalej szła pieszo.
Następnej nocy po odjeździe Rosjan na nasze gospodarstwo dotarło 4 niemieckich żołnierzy, którzy ciągnęli ze sobą po ziemi na kółkach coś do strzelania. Było ciemno, gdy ktoś zaczął dobijać się do drzwi domu i drzwi piwnicy zamkniętej od środka. Wtedy jeszcze przebywała w Nojewie moja mama, a ponadto pani Hoły z synem Zygmuntem. Zobaczyliśmy ich, a właściwie zobaczył ich Edmund przez okno od podwórza i nie wpuściliśmy do środka. Całą noc przesiedzieliśmy cicho w domu, nie otwierając żadnych drzwi. Żołnierze niemieccy pokręcili się po podwórzu, weszli do stajni i położyli się spać. Wczesnym rankiem wstali i przez pola udali w kierunku zachodnim. Brat Władek na moją prośbę, zaraz po ich odejściu, wyskoczył przez okno domu i powiadomił sołtysa o Niemcach. Ten sołtys był już Polakiem, bo polscy gospodarze z okolicznych wsi zaraz po ucieczce Niemców zebrali się i wybrali spośród siebie sołtysa. On poinformował Rosjan, którzy wysłali za nimi pościg, ale nie wiem, czy ich dogonili.
Pozostałości napisu w języku niemieckim na dawnych zabudowaniach kolejowych w Nojewie. Zdjęcie Andrzej Bednarski
Powrót do domu
Sołtys wsi zachęcał mnie, abym za moją pracę objęła gospodarstwo po Baldinach, ale ja nie chciałam. Wziął je natomiast Edmund, jednak słyszałam, że nie dawał rady i przejął je ktoś inny. Najpóźniej na początku marca wraz bratem Władkiem postanowiliśmy wracać do domu w Szamotułach. Gdy przyszedł do nas gospodarz z Zajączkowa i spytał, czy może zabrać część żywego inwentarza po Baldinach, zgodziłam się, ale poprosiłam, aby zawiózł mnie i brata do Szamotuł. Jechaliśmy z nim wozem przez lasy do Binina i Dobrojewa, potem szosą do Ostroroga i dalej do Szamotuł. Pamiętam, że drogi nie były wtedy takie jak teraz, ale węższe i wybrukowane kamieniami. Z domu Baldinów wzięliśmy zegar z wahadłem, który mam w domu do dziś, pierzyny, pościel, kieliszki, żywność itp. Po drodze, w Bininie, widziałam w rowach przydrożnych zwłoki kilku zabitych żołnierzy niemieckich. Pan Łochowicz wspominał, że też widywał wielu zabitych niemieckich żołnierzy w przydrożnych rowach, a nawet wiszących na słupach telegraficznych. W tym czasie na drogach było już wielu ludzi wracających w grupach do swoich miejscowości po robotach przymusowych.
Po przybyciu na miejsce wiedziałam, gdzie szukać mamy, bo krótko przed ucieczką Niemców byłam w Szamotułach i wiedziałam, że mieszkała już na ul. Sukienniczej. W domu rozładowaliśmy wóz, zostawiliśmy mamie przywiezione rzeczy i zaraz tym samym wozem pojechaliśmy ponownie do Nojewa na gospodarstwo. W drodze do wsi, w rejonie Ostroroga, napotkaliśmy młodych ludzi, którzy mówili, że wracają do domów w Sierakowie i Międzychodzie z robót fortyfikacyjnych oraz z wronieckiego więzienia. Kilkoro z nich przysiadło się do nas i kawałek ich podwieźliśmy. Po przybyciu do Nojewa przebywałam tam z bratem jeszcze parę dni i ostatecznie zrezygnowałam z prowadzenia gospodarstwa. Baldinowie mieli trzy rowery, w tym jedną damkę. Na jednym odjechał Ryszard, dwa zostały na miejscu. Na tych rowerach z Władkiem przyjechaliśmy w końcu do domu.
Od mamy dowiedziałam się, że Rosjanie weszli do Szamotuł ul. Dworcową i od strony Obornik. Mówiła mi, że będąc w domu, usłyszała odgłosy gwałtownej strzelaniny Rosjan z Niemcami, którzy byli w obrębie Rynku. Najwięcej zabitych Niemców leżało potem właśnie na Rynku, naprzeciwko „Ogniska” i w pobliżu wylotu ul. Dworcowej.
Komendantem miasta był dość długo Rosjanin, niski i korpulentny. Dobry i porządny człowiek. Urzędował w budynku na narożniku obecnej ul. Ratuszowej, gdzie pracowali też Polacy. W willi na ul. Dworcowej, po lewej stronie, równolegle do klasztoru, mieszkali i urzędowali Rosjanie; często z tego budynku dochodziła muzyka i śpiewy. Mieli polskiego kucharza i swojego. Podawałam tam do stołu przez 2-3 tygodnie, ale nie pamiętam obecnie, w jaki sposób do tej pracy trafiłam. Przez kilka miesięcy po wojnie, w parku przy ul. Dworcowej przed przejazdem kolejowym na Poznań, Rosjanie urządzali co sobotę zabawy z udziałem własnej orkiestry wojskowej. Na te zabawy przychodziło wielu młodych, aby potańczyć na stojącym na środku parku drewnianym, okrągłym podeście. Na podwórzu domu przy ul. Sukienniczej, gdzie wówczas mieszkaliśmy z niemieckiego przydziału, przechodzący przez miasto Rosjanie gotowali sobie na kuchni polowej jedzenie. Stacjonowali tam jeden dzień i noc i poszli dalej. W budynku przedwojennej ubezpieczalni przy ul. Garncarskiej, w piwnicach, przetrzymywano jeńców niemieckich, których po pewnym czasie gdzieś wywieziono. Pilnowali ich polscy strażnicy. Jeden z nich wyjątkowo nienawidził Niemców. Czasem wchodził do ich pomieszczeń i dotkliwie bił. W tym budynku był początkowo UB, potem (w 1946 r.) przeniósł się na ul. 3 Maja, gdzie teraz jest szkoła muzyczna. Cały budynek był zajęty na potrzeby Urzędu i pilnowany od frontu i z tyłu, gdzie była drewniana szopa, przez wartowników. Pamiętam, że w prawym wejściu, tam, gdzie potem był dentysta, znajdowało się pomieszczenie do spania. Do środka nie można było swobodnie wejść. Posterunek polskiej milicji mieścił się natomiast w budynku „Ogniska” na Rynku. O ile się nie mylę, to wejście do posterunku było bezpośrednio z Rynku, a milicjanci posiadali umundurowanie i uzbrojenie wojskowe.
Pamiętam też przemarsz polskiego wojska w drodze na Berlin. Było już cieplej, chyba w marcu-kwietniu. Około południa z okna naszego pokoju (teraz to kuchnia) na piętrze domu przy Sukienniczej 5 zobaczyłam idących żołnierzy. Wyszłam na ulicę i podeszłam bliżej. Drogą od Obornik nadeszła polska piechota, przeszli ul. Poznańską, potem przez Rynek i – o ile dobrze pamiętam – dalej na Ostroróg; mówili, że idą „na Berlin”. Szło wtedy wielu żołnierzy, może kilkuset. Za nimi ciągnęły wozy konne z taborami. Zauważyłam, że wyglądali na zabiedzonych i zmęczonych, byli wychudzeni, brudni. Niektórzy nie mieli butów, tylko stopy obwiązane jakimiś szmatami.
Dawny budynek sądu w Szamotułach, obecna al. 1 Maja. Zdjęcie z czasów okupacji. Fotopolska
Pierwszym polskim burmistrzem miasta został niejaki Polus, który mieszkał w willi obok strugi na ul. 3 Maja. Pamiętam, że gdy powróciłam do Szamotuł w marcu 1945 r., to budynek sądu, który stał na placu przed więzieniem, po lewej stronie alei, był już spalony. Natomiast przedwojenny budynek Policji, znajdujący się naprzeciwko sądu po prawej stronie obecnej ul. 3 Maja, był nienaruszony. Przypominam też sobie pociągi, którymi wracali wówczas Polacy z robót w Niemczech, przejeżdżając przez Szamotuły. Były one tak przepełnione, że wielu ludzi podróżowało, siedząc na dachach wagonów.
W 1945 r. moja mama i młodsza siostra Zosia zachorowały na tyfus. Leżały w baraku szpitalnym na oddziale zakaźnym. Najpierw we wrześniu 1945 r. zmarła moja mama, a miesiąc potem siostra. Po śmierci matki nie miałam żadnych środków na pogrzeb. Jednakże o jej zgonie dowiedzieli się dwaj mężczyźni, których nazwisk nie pamiętam, a którzy pracowali kiedyś wraz z matką w młynie. Wtedy byli już działaczami PPR i urzędowali w kamienicy na Rynku, obok miejskiej ubikacji. Kazali mi przyjść do siebie. Okazało się, że z własnej inicjatywy zebrali się i dali mi tyle pieniędzy, że wystarczyło na pochówek. Gdy mama zmarła, nie miałam już żadnych środków do życia dla mnie i brata Władka. Aby mieć na jedzenie, posprzedawałam przywiezione z Nojewa rowery i inne rzeczy, z których część kupiła Janina Bielik. Kwitł wtedy w mieście handel wymienny i za pieniądze. Trwało to do czasu, aż sytuacja ustabilizowała się i zaczęły funkcjonować zakłady pracy i urzędy. Gdy pani Rebelka dowiedziała się, że wróciłam z robót do Szamotuł, to często zapraszała mnie do siebie. Pomagałam jej wtedy gotować, prać, sprzątać.
Dawna siedziba PPR w Szamotułach, Rynek 2, ok. 1947 r. Zdjęcie Muzeum-Zamek Górków
Pamiętam, że olejarnia na ul. Dworcowej chroniona była przez posterunki wojskowe. Jednego z żołnierzy – Michała Dudzińskiego z Lwowa – poznała moja kuzynka, Zofia Janasiak, mieszkająca wtedy na ul. 3 Maja. Wyszła za niego za mąż i oboje zamieszkali w Szamotułach. Nie pamiętam obecnie nic z tego, co się działo w mieście po ogłoszeniu informacji na temat zakończenia wojny. Przypominam sobie tylko, że wtedy już Niemców w Szamotułach nie było, uciekli w styczniu. Ale pozostała jedna dziewczyna – Niemka, niska o ciemnych włosach, która mieszkała z rodzicami w czasie okupacji w mieście. Jej rodzice uciekli także, a ona po wojnie wyszła za mąż za syna państwa Starzonków mieszkających za olejarnią. Mówiła dobrze po polsku i nikt z miejscowych nie robił jej przykrości z powodu pochodzenia. Nie pamiętam obecnie ani jej imienia, ani panieńskiego nazwiska.
Jesienią 1945 r., chyba było to we wrześniu albo październiku, wraz z moją krewną z Piaskowa Nowaczką [Nowak] poszłam na wesele mego kuzyna, Aleksandra Janasiaka, do Mutowa. Wtedy poznałam tam Mariana Orlika, który wraz ze swym ojcem grał do tańca w orkiestrze weselnej. Marian miał wówczas ok. 30 lat, był bardzo przystojny. Pamiętam, że był wojskowym i chyba już wtedy w stopniu kapitana. Mieszkali oni wtedy w Szamotułach na ul. Lipowej, gdzieś dalej od centrum. Pamiętam również, że w pewnym momencie po jego wyjeździe do Warszawy rodzina straciła z nim jakikolwiek kontakt i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Niedawno przeczytałam w miejscowej gazecie, że jego szczątki odnaleziono w Warszawie i że został w więzieniu zamordowany. W gazecie było jego zdjęcie, na którym od razu go poznałam.
W mundurze Marian Orlik (1916-1952). Wesele jego siostry Ireny z Alojzym Mockiem, grudzień 1946 r. Zdjęcie ze zbiorów Barbary Piekarzewskiej
W styczniu 1946 r. z robót przymusowych powróciła do Szamotuł moja siostra Maria. Natomiast w maju 1946 r. powrócił brat Marian. Około 5.00 rano usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam go. Miał przy sobie tylko plecak z sucharami i trochę odzieży. Powiedział, że po wyzwoleniu obozu przez Amerykanów leżał pół roku w szpitalu, bo ponoć ważył tylko 22 kilogramy. Potem pociągiem wraz z cala grupą przyjechał do Poznania i dalej też pociągiem, do Szamotuł. W mieście nie wiedział, gdzie szukać rodziny. Poszedł najpierw na ul. 3 Maja, gdzie kiedyś mieszkała (w drugim domu za mleczarnią, po lewej stronie u Najderków) nasza babcia ze strony mamy. Ale ona już nie żyła. Dlatego poszedł dalej i pytając napotkanych ludzi, gdzie obecnie mieszkają Łuczakowie, trafił na Sukienniczą. Gdy rozebrał się do mycia, zobaczyłam na jego plecach liczne blizny i ubytki ciała. Spytałam brata, skąd te rany. Odrzekł, że w obozie koncentracyjnym Gross Rosen został skatowany przez strażnika, SS-mana, który wychłostał go biczem zakończonym haczykami.
Początkowo jako dokumenty tożsamości obowiązywały dokumenty wydane w czasie okupacji przez Niemców. Na ich podstawie można było wymienić posiadane niemieckie pieniądze na polskie, a robiło się to w budynku magistratu, na narożniku ul. Ratuszowej. Potem niemieckie dokumenty wymieniało się już na polskie w posterunku MO w „Ognisku”. Za pracę przez pierwszy rok po wojnie nie otrzymywało się zapłaty w pieniądzach, ale w kartkach, za które w sklepie p. Jądrzyka na ul. Dworcowej, zaraz za meblarnią, można było kupić jedzenie. Wydawano też materiały, odzież itp. Po wojnie przez pierwsze lata panowała wielka bieda.
Jako jeden z pierwszych ruszył zakład – meblarnia, gdzie zatrudniono mego brata Władysława. Młyn Koerpla (który zmarł w czasie okupacji) przejęła jego żona. Zakład ten został potem upaństwowiony, p. Koerplowa otrzymała jakieś odszkodowanie i – jako wywodząca się z niemieckiej rodziny – wyjechała do Niemiec.
W 1945 r. latem doszło do ataku grupy AK na szamotulskie więzienie. Odbito kilku więźniów. Po schwytaniu ich w rejonie Międzychodu, chyba w 1946 r. zorganizowano 2-3-dniowy proces pokazowy, który toczył się w Szamotułach, w budynku obecnego kina przy ul. Dworcowej. W czasie procesu sala była pełna widzów. Członkowie zbrojnej grupy (5-6 osób), w skład której wchodził przedwojenny oficer, zostali skazani na wieloletnie, więzienia. Jednym nich był mąż nieżyjącej już Krystyny z domu Kaczmarek z Szamotuł.
Spisane i opracowane w latach 2013-2016
Helena Kurkiewicz z domu Łuczak, córka Franciszka Łuczaka i Józefy z d. Janasiak, ur. 22.07.1925 r. w Szamotułach, zm. 03.03.2015 r. w Szamotułach. Nie pracowała zawodowo, zajmowała się domem i pięciorgiem dzieci. Mieszkała przy ul. Sukienniczej.
Zapraszamy do lektury 1. części wspomnień