About Agnieszka Krygier-Łączkowska

Autor nie uzupełnił żadnych szczegółów
So far Agnieszka Krygier-Łączkowska has created 361 blog entries.

Aktualności – grudzień 2019

101. rocznica wybuchu powstania wielkopolskiego. Tak świętowano w Szamotułach


Relacja wideo!

Opublikowany przez Ryszarda Kurczewskiego Piątek, 27 grudnia 2019


Święta tuż, tuż. Ale… z porządkami nie należy przesadzać!



Aleksandry Koniecznej obrazki z Szamotuł

Przedstawiamy kolejną uzdolnioną młodą osobę – to Aleksandra Konieczna z Szamotuł. W tym roku ukończyła Szkołę Podstawową nr 1, obecnie uczy się w Liceum im. ks. Piotra Skargi w klasie o profilu psychologiczno-prawniczym. Rysowanie, malowanie interesowało ją od najmłodszych lat, w szkole podstawowej uczęszczała na zajęcia koła plastycznego prowadzonego przez Hannę Szelejak.

W 2018 r. Ola zwyciężyła w Wielkopolskim Konkursie Plastycznym „Znaki wiary” oraz w wojewódzkim konkursie plastycznym o tematyce ekologicznej. Rok wcześniej wygrała Gminny Konkurs Plastyczny „Twórczość nieskrępowana”. Niedawno zajęła 3. miejsce w konkursie na komiks pod tytułem „Dopalacze niszczą życie”; organizatorem konkursu była Komenda Powiatowa Policji w Szamotułach. Dużo rysuje dla siebie, poznaje teorię rysunku i ćwiczy technikę. Lubi też szyć na maszynie, najwięcej przyjemności sprawia jej tworzenie w ten sposób maskotek według własnych projektów. Na razie bierze pod uwagę dwa pomysły na siebie, chciałaby albo studiować na Uniwersytecie Artystycznym, albo uczyć w szkole – tu przedmiot jest już wybrany: historia.

Prace Oli, przedstawiające postacie na tle różnych szamotulskich obiektów, znalazły się pięknym kalendarzu na rok 2020, wydanym przez Urząd Miasta i Gminy. Gratulujemy młodej artystce – przez najbliższy rok wiele osób będzie regularnie spoglądać na jej prace!

Zamieszczamy 2 z 13 obrazków.



16 grudnia 1922 – zamach na prezydenta Gabriela Narutowicza.

Czy można napisać coś o tym wydarzeniu w kontekście Szamotuł? Otóż – niestety – można. Agresja polityczna i podziały w społeczeństwie 97 lat temu były wielkie, nie wyglądało to lepiej niż obecnie. W wyborach parlamentarnych w listopadzie 1922 r. w Szamotułach zwyciężyła prawicowo-centrowa koalicja Chrześcijański Związek Jedności Narodowej (w całym powiecie wygrała lewicowa Narodowa Partia Robotnicza). 3.12 odbył się w Szamotułach wielki wiec (ok. 5 tys. uczestników) podczas którego postulowano m.in. wybór Polaka-katolika (kandydatem prawicy był Maurycy Zamoyski). Po wyborze Gabriela Narutowicza prawica bardzo głośno wyrażała niezadowolenie, w Warszawie doszło też do zamieszek. Zamachu na prezydenta 16.12.1922 dokonał Eligiusz Niewiadomski, część środowisk prawicowych wręcz ten zamach poparła, określając go jako „ratowanie Polski”. Po wykonaniu wyroku śmierci na zamachowcu w wielu kościołach odbyły się nabożeństwa w jego intencji. 28.02.1923 r. taka msza odprawiona została także w kolegiacie w Szamotułach. jak podawała „Gazeta Szamotulska”, licznie uczestniczyli w niej „wybitni obywatele miasta i pobożna publiczność”.



Rocznica egzekucji 

80 lat temu – 13 grudnia 1939 r. – przy ulicy Franciszkańskiej w Szamotułach Niemcy rozstrzelali 10 Polaków. Tak wspominała ten dzień Helena Kurkiewicz (z domu Łuczak): „[…] w godzinach popołudniowych Niemcy rozstawili się na ul. Dworcowej. Wszystkich wychodzących z pracy w pobliskiej meblarni zagarnęli i ustawili przed wlotem na ul. Franciszkańską. Wśród nich był Stanisław Kurkiewicz, pracujący wtedy w meblarni. Następnie przywieźli z szamotulskiego więzienia jakichś 10 ludzi i tam na miejscu ich rozstrzelali. Zwłoki zabrali wozem konnym i zakopali w wspólnym grobie na cmentarzu w Szamotułach, na prawo od alei proboszczów. Krótko po wojnie rozstrzelanych ekshumowano, a robili to przetrzymywani w Szamotułach jeńcy niemieccy. Ciała pokładziono do oddzielnych trumien i w tym samym miejscu ponownie pochowano”. Polacy zginęli w odwecie za rzekome postrzelenie żołnierza niemieckiego w Gałowie (w rzeczywistości przypadkowo postrzelił go kolega). Zginęli wówczas: Adam Zeuschner (czeladnik stolarski), Jan Szymkowiak (robotnik), Wojciech Sydor (rolnik), Wincenty Pociecha (rolnik), Feliks Ludek (robotnik), Jan Kaczmarek (rolnik), Franciszek Kaczmarek (pilarz), Brunon Korpik (stolarz), Tomasz Czyż (rolnik), Jan Brzoski (rolnik). Pochodzili z różnych miejscowości naszego regionu: Szamotuł, Pniew, Otorowa, Wronek i Piłki.

W 1962 r. w kamiennej grocie przy ul. Franciszkańskiej odsłonięto tablicę z nazwiskami rozstrzelanych Polaków; w 2009 r. na szamotulskim cmentarzu na ich wspólnej mogile umieszczono nowy nagrobek.

Zdjęcie Andrzej Bednarski.



Łukasz Kośmicki – filmowiec z Szamotuł

Czy wiecie Państwo, że Łukasz Kośmicki, reżyser jednego z najciekawszych filmów tegorocznej jesieni – „Ukrytej gry”, urodził się w Szamotułach i jest prawnukiem legendarnego przedwojennego burmistrza Konstantego Scholla? Co więcej – lubi nasze miasto i chętnie, choć w ostatnich latach rzadko, je odwiedza. Film od 6 grudnia można oglądać w kinie „Halszka”.

Od lewej Łukasz Kożmicki, Allan Starski, Paweł Edelman. Zdjęcie Adrian Chmielewski, Watchout Studio



Sukcesy fotografów z naszego regionu!

W konkursie fotograficznym Wielkopolska Press Photo sukcesy odnieśli Piotr Mańczak, Tomasz Koryl, Iweta Kaczmarek i Marcin Drab – serdecznie gratulujemy! Piotr Mańczak zdobył wyróżnienie w kategorii „Życie codzienne” (zdjęcie „Odprawa”, którego bohaterem jest znany szamotulanom Stanisław Dolata i jego słynny samochód Syrena), Tomasz Koryl zdobył wyróżnienie w kategorii „Człowiek i jego pasje” (cykl zdjęć „Dla córki na 18. urodziny”; na wystawie pokonkursowej znalazło się jeszcze jedno zdjęcie tego autora – „Przed odlotem” – kategoria „Przyroda i ekologia”). W kategorii „Przyroda i ekologia” wyróżniona została praca Iwetty Kaczmarek (zdjęcie „Rzekotka drzewna”). Marcin Drab otrzymał wyróźnienie w kategorii „Sport” (zdjęcie „Kumoterska Gońba”), na wystawie zaprezentowano także cykl jego zdjęć „OSP Obrzycko”. Warto dodać, że na tegoroczną edycję konkursu wpłynęło 1397 zdjęć: 285 zdjęć pojedynczych oraz 1112 zdjęć w 162 zestawach, nadesłanych przez 91 autorów w pięciu kategoriach tematycznych.

Prezentujemy wyróżnione zdjęcia Piotra Mańczaka i Marcina Draba.



Sukcesy szamotulan w XXIII Turnieju Ożywiania Słowa o Laur Rodu Górków

Duet Katarzyna Zaraś (śpiew) i Krzysztof Łączkowski (pianino) zwyciężyli w kategorii poezja śpiewana, a recytatorzy Monika Roszczak i Jakub Kasprowiak zdobyli wyróżnienia.

Kasia Zaraś, uczennica klasy maturalnej Liceum im. ks. Piotra Skargi, powróciła na scenę po ponad roku. Tym razem z nią wystąpił Krzysztof Łączkowski – pianista, uczeń tej samej szkoły, który skomponował muzykę do jednego z utworów. Wszystko przygotowali sami, bez wsparcia instruktora. Zaprezentowali utwory do słów Czesława Miłosza („Wszystko w makówce”) i Agnieszki Osieckiej („Wybacz, Mamasza”). Poruszająca była zwłaszcza interpretacja drugiego utworu – dramatyczna i nieoczywista muzycznie.

Więcej o Katarzynie Zaraś można przeczytać w tekście z serii Talenty http://regionszamotulski.pl/kasia-zaras-talent-artystyczny-i-sportowy/

Zdjęcie SzOK



Rzeźba regionalna

Para szamotulska – niewielka rzeźba Eugeniusza Tacika może być ciekawą pamiątką z naszego regionu. Ostatnio 4 takie rzeźby poleciały wraz z Zespołem Folklorystycznym „Szamotuły” do Kamerunu. Eugeniusz Tacik z Binina swoje prace wykonuje od ponad 40 lat. Od kilkunastu lat rzeźbi też prace wielkoformatowe przy użyciu piły motorowej. Jego dzieła można oglądać w wielu miejscowościach Polski, w tym także w naszym regionie: w Szamotułach, Wronkach, Obrzycku, Koźlu, Zajączkowie, Rzecinie i Ostrorogu. Znajdują się także poza Polską i – nawet – poza Europą: w Stanach Zjednoczonych, Afryce czy Australii.

Zdjęcie – Marta Szymankiewicz (tło – torba z motywem haftu szamotulskiego, wykonana w 2017 r. na warsztatach, które prowadziła Milena Kolat-Rzepecka).



Szamotuły, 04.12.2019

GRUDZIEŃ 2019

IMPREZY I KONCERTY

Trwające


Minione

koncert Pawła Bączkowskiego Świąteczny czas,
15.12.2019, sala koncertowa Muzeum-Zamku Górków, godz. 18.00


KINO

Aktualności – grudzień 20192025-02-24T18:30:28+01:00

Andrzej Nowak, Dom Stanisławy Burzyńskiej (Rynek nr 5)

Andrzej J. Nowak

Domy szamotulskiego Rynku

Dom nr 5 (dawniej 35). Metamorfozy

Dom należał do Stanisławy Burzyńskiej (1882-1962). Piszę w czasie przeszłym, bo dom, jaki pamiętam, już nie istnieje. Od strony południowej sąsiadował z budynkiem, w którym miał swój zakład Antoni Grys (1907-1990), mistrz zegarmistrzowski, artysta fotografik i regionalista, od strony północnej – z domem, w którym się urodziłem. Był parterowy, z użytkowym poddaszem. Środkowa część poddasza miała pełną wysokość piętra i dwa okna w ścianie frontowej, którą wieńczył tympanon. Boczne części pod stromym dachem były pokryte dachówką. Od frontu poddasze doświetlały dwa kaferki – po jednym z lewej i prawej strony.



Na parterze mieściła się cukiernia. Przed wojną był to kultowy lokal. Na kilku szamotulskich pocztówkach z początku XX w. można zauważyć, że dom miał po obu stronach wejścia dwa duże okna wystawowe. Widać wyraźnie, że okna sięgały od podłogi do sufitu. Miały duże tafle szkła osadzone, jak sadzę, w mosiężnej konstrukcji, a boki wykonane z giętego szkła. Od zewnątrz okno zabezpieczała poręcz. Takie okna były charakterystyczne dla architektury secesyjnej (art nouveau). Były niezwykle eleganckie, wręcz luksusowe. Niestety, niepraktyczne i trudne w utrzymaniu. Dlatego, zapewne w latach trzydziestych, zostały wymienione. Na fotografii z 1937 roku są to już zwykłe, proste okna wystawowe. Po wojnie przechodzą kolejne metamorfozy. Stają się jeszcze bardziej praktyczne, ale już zupełnie nijakie.



Po wojnie cukiernia została „upaństwowiona”. Była prowadzona przez PSS Społem. Nazywała się „Szamotulanka”, ale dla większości szamotulan to była kawiarnia u pani Burzyńskiej. W środkowej części lokalu, na wprost wejścia, był bufet. Przy ladzie bufetu można było dostać ciastka tortowe za dwa złote i lody śmietankowe lub kakaowe w waflach, na wynos (latem). Po lewej i prawej stronie od wejścia były dwa nieduże pokoje dla gości, gdzie przy małych stolikach zamawiało się dużą lub małą kawę „po turecku” – podawaną w szklance na szklanym podstawku. Do kawy można było dostać ciastko i kieliszek wina Lacrima lub armeńskiej brandy Ararat. W latach siedemdziesiątych pojawił się prawdziwy francuski koniak Martell. Podawany był w eleganckich pękatych kieliszkach na niskiej nóżce. W kawiarni zawsze było niebiesko od dymu. Wolno było, a nawet wypadało, palić.

Przed wojną za pokojem po lewej stronie był salonik, w którym spotykali się, między innymi, członkowie szamotulskiego klubu literacko-muzycznego „Wietrzne Pióro”. Pochodzący z Obrzycka artysta-plastyk Marian Schwartz (1906-2001), wspomina:

Nasze spotkania klubowe odbywały się raz w tygodniu w kawiarni u „Cioci Burzyńskiej” w rynku. Pamiętam ten dosyć ciemny pokój, z pianinem, na zapleczu lokalu, w którym wiedliśmy gorące dysputy przy „małej czarnej”… Omawianie najnowszej literatury polskiej i światowej wywoływało nieraz burzliwe reakcje, które łagodził Wachowiak, grając z talentem na pianinie nokturny lub polonezy Chopina (fragment tekstu Wietrzne Pióro – moja Arkadia z katalogu wystawy „W poszukiwaniu Arkadii” – Muzeum Zamek Górków w Szamotułach 2003 r.).



Na rysunku parteru i planu sytuacyjnego projektu przybudówki domu pani Burzyńskiej, wykonanego w 1927 r. przez Leona Szulczewskiego, widać, że Marian Schwartz dobrze zapamiętał ciemny pokój na zapleczu. Pokój jest rzeczywiście mały i musiał być ciemny, bo ma tylko małe okno we wnęce pracowni cukierniczej, przylegającej do frontowego budynku od podwórza,. Pianino, na którym grał Chopina Ludomir Wachowiak, miała po wojnie w swoim mieszkanku, na parterze domu od strony ogrodu, pani Basia – Barbara Burzyńska (1916-2003), córka Stanisławy. W ciepłe, letnie wieczory, z otwartego okna jej mieszkania dochodziły często dźwięki mocno rozstrojonego instrumentu, na którym pani Basia grała z pamięci sentymentalne przedwojenne melodie. Najczęściej wielki przebój Henryka Warsa śpiewany przez Hankę Ordonównę: Miłość ci wszystko wybaczy. Basia zdziwaczała na starość. Rzadko wychodziła z domu. Zwykle w nocy. W ciemnym długim płaszczu przemykała ulicą Kapłańską niczym duch.

Na poddaszu, na które prowadziła wąska jednobiegowa klatka schodowa, wygospodarowano po wojnie dwa mieszkania. Jedno zajmowała wielodzietna rodzina państwa Adamczaków, w drugim mieszkali państwo Zelentowie. Córka pani Zelentowej z pierwszego małżeństwa – Bożena Aschmutat, absolwentka szamotulskiego Liceum (1960), polonistka, wyszła za mąż za urodzonego w Gaju Małym pod Szamotułami artystę plastyka Eugeniusza Ćwirleja – malarza pejzażystę. Jej syn, Ryszard Ćwirlej, kierował redakcją „Teleskopu” w poznańskim Oddziale TVP oraz pracował w zarządzie „Radia Merkury”. Jest znanym pisarzem, autorem świetnych powieści kryminalnych. Szamotuły pojawiają się na kartach jego powieści. Genius loci – duch „Wietrznego Pióra”?



Stanisława Burzyńska chciała przebudować swój dom. W 1927 roku zamówiła u budowniczego Leona Szulczewskiego projekt jego nadbudowy. 22 lipca 1928 r. wykonany przez niego projekt uzyskał, jak byśmy dziś powiedzieli, pozwolenie na budowę. Wtedy było to „zezwolenie na budowę”, w którym Urząd miejscowej Policji Budowlanej stwierdził, że udziela niniejszym właścicielce domu nr 35 w Rynku, „W.Pani Burzyńskiej”, „przyzwolenia na budowę”. Powstał bardzo ciekawy projekt zupełnie nowego budynku, zaprojektowany jednak w miejscu i na fundamentach istniejącego domu.

Projektowany budynek miał być dwupiętrowy. Zakładał przesunięcie jednej z wewnętrznych ścian konstrukcyjnych i budowę wygodniejszej, zabiegowej klatki schodowej w miejscu istniejącej, jednobiegowej. Parter pozostawał, w zasadzie, bez zmian. Na piętrze zaprojektowano pięć dość dużych pokoi. Opisany na rysunku piętra wyciąg z kuchni na parterze do pomieszczenia będącego zapewne rozdzielnią kelnerską oraz spiżarnia i hol, sugerują, że na piętrze miały być pokoje – gabinety dla gości. Na drugim piętrze pod skomplikowaną więźbą dachową wzorowaną, jak sadzę, na konstrukcji stojącego nieopodal budynku bankowego, zaprojektowano pomieszczenia mieszkalne właścicielki domu.



Elewacja frontowa, od strony Rynku, nie jest w projekcie załączonym do wniosku o „przyzwolenie” na budowę zbyt szczegółowo pokazana. Gdyby doszło do realizacji projektu, musiałaby ona być z detalami rozrysowana. Jest utrzymana w manierze klasycystycznej. Ściany parteru są boniowane. Na piętrach zaprojektowano stylizowane rzymskie pilastry i okna w neorenesansowych obramowaniach. Drugie piętro z balkonem, w centralnej części zwieńczone tympanonem, jest bardzo dekoracyjne.

Nowy dom miał być okazały. Niestety. Projekt trafił na czasy kryzysu gospodarczego. Nie został zrealizowany. Szamotulski Urząd Policji Budowlanej powiadomił panią Burzyńską 13 listopada 1930 r., że zezwolenie na budowę straciło ważność, ponieważ do tego czasu budowy nie rozpoczęto (dzisiaj przepisy w tej materii są takie same).

Z ambitnego zamierzenia zrealizowana zastała tylko niewielka, „kosmetyczna”, przeróbka w parterze domu, polegająca na wykonaniu przybudówki od strony ogrodu, na którą 22 lipca 1927 r. wydane zostało zezwolenie.



***

Od jakiegoś czasu nie ma już w szamotulskim Rynku domu pani Burzyńskiej. W jego miejscu stoi oszczędny w formie, utrzymany w modnej obecnie kolorystyce, neomodernistyczny budynek. Wiedeński architekt Adolf Loos (1870-1933), autor eseju Ornament i zbrodnia (1913) i słynnego projektu domu mieszkalnego doktora Steinera w Wiedniu (1910), który jest uznawany za pierwowzór architektury modernistycznej, mówił, że architekt tworzy skorupę, a ludzie wypełniają tę skorupę treścią.



W domu nr 5 przy w szamotulskim Rynku nie ma już cukierni „Cioci Burzyńskiej”, jest za to „Chiński Market”.

Trochę żal…

02.12.2019 r.



Rysunki autora

Andrzej J. Nowak

Urodzony w Szamotułach. Architekt, którego wiele projektów zrealizowano za granicą. Dawny wieloletni główny architekt wojewódzki, jeden ze współzałożycieli Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi.

Andrzej Nowak, Dom Stanisławy Burzyńskiej (Rynek nr 5)2019-12-04T18:03:33+01:00

Kasia Zaraś – talent artystyczny i sportowy

Katarzyna Zaraś – siła w głosie i nie tylko

Tegoroczna zwyciężczyni kategorii poezja śpiewana XXIII Turnieju Sztuki Ożywiania Słowa o Laur Rodu Górków nie tylko pięknie śpiewa, ale także świetnie rzuca dyskiem. Mieszka w Myszkowie, jest uczennicą klasy maturalnej Liceum im. ks. Piotra Skargi w Szamotułach. Jest samorodnym talentem artystycznym: „jedyną taką w rodzinie” – jak sama mówi.


Katarzyna Zaraś i Krzysztod Łączkowski. Zdjęcie SzOK


Jeszcze w czasie nauki w Szkole Podstawowej w Przyborowie zaczęła uczestniczyć w Artystycznych Spotkaniach Recytatorów organizowanych przez Szamotulski Ośrodek Kultury, każdy jej występ kończył się sukcesem. Ukończyła 1. stopień szamotulskiej szkoły muzycznej, podstawowym instrumentem, na którym grała, była gitara. Wcześnie zauważyła, że jej atutem jej niski głos o ciekawej barwie i dużej sile. Praca nad głosem sprawia jej dużą radość i satysfakcję. W 2016 r. zajęła 2. miejsce w kolejnej edycji konkursu „Szamotuły – miejsce dla talentów”, a w 2017 r. – również 2. miejsce – w Konkursie Poezji Irlandzkiej (kategoria piosenka). Dwukrotnie reprezentowała powiat w eliminacjach Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego (kategoria poezja śpiewana). W tym czasie współpracowała muzycznie z Małgorzatą Michalak, która akompaniowała jej na pianinie. Przez jakiś czas Kasia uczestniczyła w lekcjach śpiewu u Ewy Nawrot w Art of Voice. Była to ciekawa przygoda, zajęcia otworzyły ją na śpiew z muzyką wykonywaną na żywo.

Tegoroczny – zwycięski – start w szamotulskim turnieju był powrotem na scenę po ponad roku. Tym razem z Kasią wystąpił Krzysztof Łączkowski – pianista, również uczeń szamotulskiego Liceum im. ks. Piotra Skargi, który skomponował muzykę do jednego z utworów. Wszystko przygotowali sami, bez wsparcia instruktora. Zaprezentowali utwory do słów Czesława Miłosza (Wszystko w makówce) i Agnieszki Osieckiej (Wybacz, Mamasza). Poruszająca była zwłaszcza interpretacja drugiego utworu – dramatyczna i nieoczywista muzycznie. Iwona Loranc – znakomita interpretatorka poezji, przewodnicząca jury – już w przerwie koncertu przytuliła Kasię i podziękowała jej za występ, inny z jurorów podpowiadał, że czas pomyśleć o własnym recitalu. Mamy nadzieję, że wkrótce dojdzie on do skutku. Kasia ma już go cały w głowie i w sercu.

Zdarza jej się pisać także wiersze, może więc w przyszłości zaśpiewa utwór z własnym tekstem. Niedawno wystąpiła ze szkolną grupą teatralną Piotrelle w przedstawieniu W przededniu – najpierw w czerwcu tego roku na deskach Sceny Trzeciej Teatru Nowego w Poznaniu, a na początku listopada – w szamotulskim kinie „Halszka”. Spektakl powstał pod opieką artystyczną Sebastiana Greka – aktora Teatru Nowego. 


Zdjęcia prywatne


Na początku gimnazjum nauczyciele wychowania fizycznego odkryli w Kasi jeszcze jeden talent – sportowy. Od tego czasu jest zawodniczką MKS Baszta Szamotuły, trenuje pod okiem Krzysztofa Ungera. Najpierw była kula, potem dysk, który dość przypadkowo – po prostu dla odmiany w ćwiczeniach – wzięła do ręki w czasie jednego z treningów. I okazało się, że właśnie w rzucie dyskiem osiąga lepsze rezultaty. Jej rekord życiowy w tej ostatniej dyscyplinie wynosi 39,61 m. Od ubiegłego roku Kasia należy do Zaplecza Kadry Narodowej Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, w sezonie – między listopadem a lipcem – wyjeżdża na 4 obozy sportowe, jest pod opieką trenera Przemysława Pawlaka. Na początku listopada była na kolejnym zgrupowaniu we Władysławowie. W normalnym tygodniu trenuje 5-6 razy, do tego dochodzą zawody. W rzucie dyskiem na Mistrzostwach Polski swojej kategorii wiekowej (U18, U20) dwa ostatnie lata zajmowała 4. miejsce. Na imprezach tych startuje także w konkurencji pchnięcia kulą.

Ten rok jest dla Kasi czasem wyborów – musi zdecydować, co dalej po szkole. Prawdopodobnie nadal w jej życiu ważne miejsce będą zajmować i muzyka (najchętniej estradowa), i sport. Ten drugi jednak bardziej jako przygoda.  

Agnieszka Krygier-Łączkowska

28 listopada 2019 r.


Zawodnicy ZKN z trenerem Przemysławem Pawlakiem. Zdjęcie z fotorelacji COS OPO CETNIEWO

Szamotuły, 28.11.2019

Zdjęcie Tomasz Koryl

Art of Voice

Zdjęcie SzOK

Zdjęcie Klaudia Sobolczyk

Zdjęcie Marcin Małecki (Teammiotaczykalisz)

Zdjęcie prywatne

Kasia Zaraś – talent artystyczny i sportowy2025-01-10T12:56:44+01:00

Andrzej Nowak, Szamotulscy Hollaendrowie

Andrzej J. Nowak

Szamotulscy Hollaendrowie


Odnalezienie fragmentów nagrobków żydowskich, które opisałem w opowieści o poszukiwaniach polskich korzeni przez mojego znajomego Amerykanina Normana i odczytanie nazwiska zmarłego na jednej z macew – Siegfried Holländer – bardzo mnie zaintrygowało (por. http://regionszamotulski.pl/andrzej-j-nowak-norman-sherran-w-poszukiwaniu-korzeni/). Pamiętałem, że w albumie Szamotuły w dawnej pocztówce, wydanym w 2000 roku dzięki staraniom Muzeum – Zamek Górków i wsparciu finansowym Urzędu Miasta i Gminy Szamotuły, widziałem to nazwisko na pocztówce z widokiem wschodniej strony szamotulskiego Rynku. Sprawdziłem. Rzeczywiście – na wielu pocztówkach jest widoczny narożnikowy dom (narożnik Rynku i ul. Poznańskiej) z napisem na fasadzie: Joseph Hollaender. Przyjrzałem się uważnie innym pocztówkom z Rynku i ul. Poznańskiej. Znalazłem nazwisko Hollaender na kilku kolejnych. Widniało na elewacjach domów i szyldach sklepów. Na jednej z rynkowych pocztówek, w budynku nr 19 (obecnie 26) jest skład (sklep), z szyldem: Simon (Szymon) Hollaender. Tadeusz Bak mówił mi kiedyś, że Simon Hollaender miał w Rynku skład „bławatów”, czyli tkanin lekkich (jedwabnych).

Zajrzałem do pruskich akt budowlanych z przełomu XIX i XX w. i polskich z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Także tam znalazłem to nazwisko. Poprzedzane było różnymi imionami i – co ciekawe – zapisywane i własnoręcznie podpisywane, przez tę samą osobę, w wersji Holländer lub Hollaender. W starych dokumentach i listach często się to zdarza. Także imiona (tych samych osób) mają różną pisownię. Założyłem więc, że chodzi o tę samą, bardzo liczną i rozgałęzioną  rodzinę.



Rozpocząłem poszukiwania Siegfrieda (Sigfrieda) Hollaendera. Odnalazłem wiele ciekawych informacji o – nie waham się powiedzieć – szamotulskiej rodzinie Hollaenderów. Dowiedziałem się wiele o domach, w których mieszkali, o ich zawodach i rodzinnych koligacjach.



W przedwojennych, polskich aktach budowlanych prowadzonych dla posesji położonej przy Rynku i oznaczonej numerem 50 (obecnie 20), właściciel domu Louis Hollaender, zgadza się 30 maja 1928 r. by Franciszek Sobiak, który ma w jego budynku Skład towarów kolonialnych i delikatesów, „przerobił” istniejący w podwórzu chlew. Projekt przygotował budowniczy Leon Szulczewski. Dziesięć lat później Elise (Eliza) Hollaender złożyła wniosek o zmianę elewacji budynku – chodziło o zrobienie okna wystawowego w jednym ze sklepów w parterze domu. Rysunki i obliczenia statyczne wykonał szamotulski przedsiębiorca budowlany Szymon Brzeźniak, dziadek mojego licealnego kolegi Pawła Brzeźniaka. Zrealizowaną przebudowę, w imieniu matki, podpisała córka Elizy – Ada Hollaender.



Na pocztówce pokazującej wylot ulicy Poznańskiej w kierunku Rynku, można zauważyć nazwisko Hollaender na dwóch budynkach. Na fasadzie solidnego domu nr 20 (obecnie 7) – Adolph (Adolf) Hollaender i na nieco skromniejszym budynku numer 18 (obecnie 11) – Heimann Hollaender (1835-1898). Heimann miał sklep z butami. Był dwukrotnie żonaty. Z drugą żoną Doris, pochodzącą ze Swarzędza, Heimann miał pięcioro dzieci. Jego najmłodszy syn – Alexander, urodzony w Szamotułach (1897), był światowej sławy badaczem mutacji genetycznych, specjalistą w dziedzinie biologii radiacyjnej. W 1984 r. otrzymał, wraz z Johnem H. Lawrencem nagrodę im. Enrico Fermiego, którą amerykański Departament Energii wyróżnia naukowców mających światowe osiągnięcia w rozwoju, wykorzystaniu i produkcji energii. Zmarł w Nowym Jorku w 1986 r. Po śmierci Heimanna w 1898 r., w aktach budowlanych często występuje jego druga żona Doris (1859-1936). Prace budowlane wykonuje dla niej szamotulski mistrz murarski Henryk Wysocki. Adolfów było dwóch: najstarszy syn Heimanna (z pierwszego małżeństwa z Friedrike Zondek z Wronek) oraz jego bratanek (syn Alexandra). Pierwszy urodził się w Szamotułach w 1889 r. i zmarł w 1933 r. w Paryżu, drugi – przyszedł na świat w 1875 r., również w Szamotułach, przed II wojną światową mieszkał we Wrocławiu i zmarł w transporcie do Teresina w 1942 r. Wspomniana firma przy Poznańskiej nr 20 najprawdopodobniej należała do tego ostatniego.   



Joseph (Józef) Hollaender (1828-1908), którego nazwisko widnieje na starych pocztówkach na fasadzie budynku o numerze 16 (obecnie 23) w Rynku, był bratem Heimanna z ul. Poznańskiej. Joseph i jego żona Pouline (Paulina) z domu Salinger (Seelinger) mieli, jak mi się udało ustalić, siedmioro dzieci – pięć córek i dwóch synów: Heimanna i o dwa lata młodszego Bernharda (Bernarda) (1864-1937).

Bernhard, po śmierci Josepha w 1908 roku, odziedziczył rodzinny dom w Rynku i „interes”. Tak jak ojciec był kupcem. Zamówił w 1911 r. u młodego architekta Martina Sonnabeda (1883-1941) projekt nowego domu kupieckiego. Sonnabend robił w tym czasie w Poznaniu błyskotliwą karierę. Konkurenci twierdzili, że wielkie powodzenie zawdzięcza koneksjom swego wuja Teodora Jaretzkigo, bardzo znanego i cenionego, nie tylko w Poznaniu, architekta. Architekt zrobił projekt przebudowy starego budynku w stylu neobarokowym z elementami neoklasycznymi. Projekt nowego, okazałego budynku, niestety nie został zrealizowany. Prawdopodobnie ze względów finansowych.



W 1913 r. zbudowany został znacznie skromniejszy dom, z klasycyzującą fasadą, który stoi do dziś. W 1924 roku należy on już do Wacława Metelskiego. Firma „Bracia Metelscy” uruchomiła w nim „Dom towarowy”. Wacław Metelski i jego siostra Józefa przyjeżdżali w latach sześćdziesiątych do Szamotuł na groby matki i męża Józefy Mariana Iwaszkiewicza, brata mego dziadka Czesława. (Ich matka, Anna Metelska z domu Nerger, miała w małym domku przy ul. Dworcowej sklep z artykułami papierniczymi, który wydawał również pocztówki szamotulskie).



Bernhard Hollaender ożenił się z Marthą (Martą) Hollaender. Martha była córką Siegfrieda Holländera i Emmy Memelsdorff, pochodzącej z zamożnej rodziny Memelsdorffów, którzy w XIX w byli właścicielami szamotulskiego „Ogniska”, w którym prowadzili Hotel de Gielda.



Siegfried Holländer urodził się w Szamotułach 31 marca 1844 r. W jego akcie zgonu, przechowywanym w Archiwum Państwowym w Poznaniu, w tłumaczeniu z języka niemieckiego wykonanym przez mego kuzyna Pawła Seydaka, czytamy:

Nr 53

Szamotuły, 19 czerwca 1892 r.

Przed niżej podpisanym urzędnikiem Stanu Cywilnego stawił się dziś, znany co do osoby, kupiec Moritz Holländer, zamieszkały w Szamotułach, i zgłosił, że osiemnastego czerwca roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego i drugiego, o godzinie siódmej przed południem zmarł w Szamotułach, w wieku 48 lat, kupiec Siegfried Holländer wyznania mojżeszowego, zamieszkały w Szamotułach, urodzony w Szamotułach, żonaty z Emmą z domu Memelsdorff, syn kupca Simona i Emilii z domu Salinger – małżeństwa Holländerćw. Zgłaszający oświadcza, że był obecny przy zgonie Siegfrieda Holländera.

Przeczytał, zaaprobował i podpisał

(odręcznie)Moritz Holländer (brat zmarłego)

Urzędnik Stanu Cywilnego

(odręcznie)Hartmann

Bernhard Hollaender zmarł w Berlinie w 1937 r., jego żona Martha w 1943 r. w Santiago de Chile. Mieli dwoje dzieci, które urodziły się w Szamotułach – syna Siegfrieda i córkę Emmę (1904-1944). Dzieci otrzymały zapewne imiona „po dziadkach”. Siegfried Shalom Hollaender urodził się 02. 03. 1902 r. Zmarł 21.08.1977 r. w Izraelu, w Tel Avivie.

Nie przypuszczałem, że odnaleziony przypadkiem w 1995 r. fragment nagrobka spowoduje, że odkryję tak wiele ciekawych informacji o Szamotułach przełomu XIX i XX w. i mieszkających kiedyś wśród nas naszych „starszych braciach w wierze”.

26.11.2019 r.

Fotografie i rysunki autora

Wycinki pocztówek z zapisu dvd Muzeum-Zamek Górków

Andrzej J. Nowak

Urodzony w Szamotułach. Architekt, którego wiele projektów zrealizowano za granicą. Dawny wieloletni główny architekt wojewódzki, jeden ze współzałożycieli Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi.

Andrzej Nowak, Szamotulscy Hollaendrowie2021-01-26T23:59:20+01:00

Szamotuły w okresie międzywojennym – wspomnienia Heleny Kurkiewicz

Wspomnienia Heleny Kurkiewicz

Szamotuły w okresie międzywojennym widziane oczyma dziecka

(zebrał i opracował Wojciech Musiał)

Rodzina

Ja, Helena Kurkiewicz z d. Łuczak, urodziłam się 22 lipca 1925 r. w Szamotułach, jako córka Franciszka i Józefy z d. Janasiak. Mój ojciec Franciszek Łuczak urodził się na wsi w okolicy Szamotuł. Ojciec miał tylko jednego, chyba starszego, brata Władysława, zamieszkałego w Szamotułach na ul. Chrobrego, a zmarłego w listopadzie lub grudniu 1939 r. Mama, Józefa Łuczak z d. Janasiak była córką Łukasza Janasiaka i Katarzyny z d. Bekasiak. Wiem, że przed I wojną pracowała w Hamburgu przy przetwórstwie ryb. O dziadku Łukaszu Janasiaku pamiętam tylko tyle, że grywał na skrzypcach na weselach

Ojciec Franciszek w czasie I wojny światowej był żołnierzem gen. Hallera we Francji, ale nie mam pojęcia, jak tam trafił. W okresie międzywojennym, w czasie uroczystości państwowych i wojskowych, przywdziewał niebieską czapkę wojskową – rogatywkę i uczestniczył w organizowanych w mieście pochodach i przemarszach. W 1941 r., już po wybuchu wojny z ZSRR, dostał nakaz pracy z niemieckiego urzędu i został wywieziony na Ukrainę, gdzie drenował pola. Około września 1943 r. został z pracy zwolniony i powrócił do domu ze względu na stan zdrowia. Chorował na „suchoty” i po 6 tygodniach od powrotu do domu zmarł.


Józefa z domu Janasiak i Franciszek Łuczakowie, lata 30. XX w.


Moja siostra Zofia Łuczak, urodziła się w 1932 w Szamotułach. Zmarła w 1945 r., krótko po matce.

Brat Władysław, młodszy ode mnie, po wojnie mieszkał w Gdańsku.

Brat Marian urodził się w 1928. Od dziecka był słabo widzący. W czasie okupacji pracował dorywczo u pewnego człowieka mieszkającego w Szamotułach, który wozem konnym rozwoził węgiel. Pamiętam jak pewnego dnia zaginęły mu kartki żywnościowe. Jego żona, która pracowała dla niemieckiej rodziny, powiedziała o tym Niemcom i wskazała Mariana jako złodzieja. Pod wieczór przyszli po niego do domu policjanci i zabrali ze sobą. Został wywieziony do młodzieżowego obozu pracy, gdzie pracował przy wyrobie obuwia, m. in. razem z naszym kuzynem Ludwikiem Derą z ul. Chrobrego oraz synem szamotulskiego szklarza Wierkiewicza z ul. Szerokiej. W miarę postępów na froncie, został wywieziony dalej do innego obozu w Niemczech. Wyzwolony przez Amerykanów wrócił w fatalnym stanie do kraju w 1946 r.

Siostra Maria, rocznik 1924, urodzona w Szamotułach. Wywieziona w 1944 r. na prace przymusowe w zakładach lotniczych . Powróciła do kraju w 1946 r.

Moja babcia ze strony matki nazywała się Katarzyna z d. Bekasiak. Dlatego też moja mama była kuzynką p. Bekasiaka, zamieszkałego w niewielkiej kamienicy przy ul. 3 Maja. Miał on syna Franciszka, który w wojsku był pilotem samolotu i zginał w katastrofie lotniczej w 1936 lub 1937 r. gdzieś w okolicy Poznania. Jego zwłoki sprowadzono do Szamotuł. Byłam z matką na jego pogrzebie i pozostało nam kilka zdjęć z tej uroczystości.


Pogrzeb Franciszka Bekasiaka, Szamotuły, ul. Sukiennicza, 1937 r.


Miasto i ludzie

Jak tylko sięgam pamięcią, mieszkaliśmy w domu pana Kroschla przy ul. Garncarskiej, w którym w znacznie późniejszych latach znajdował się magiel. Dom ten już częściowo nie istnieje. Tam urodziłam się ja i moje rodzeństwo. Budynek ten, oraz drugi, stojący obok od ul. Szerokiej, najpierw należał do Żyda nazwiskiem Hammerschmidt. Człowiek ten po śmierci małżonki ożenił się powtórnie i wyprowadził do Poznania, a po jego śmierci wdowa sprzedała nieruchomość Kroschlowi.

Gdy rodzina Hammerschmidtów jeszcze mieszkała w Szamotułach, na ich prośbę, tylko w soboty rano, chodziłam do ich mieszkania, aby rozpalić ogień w piecach. Przed moim przyjściem wszystko było już uprzednio w piecach przygotowane, a ja miałam tylko podłożyć ogień. Dostawałam za to od nich czasem ciastka, albo coś, co wyglądało jak wafle zrobione na patelni z wody i mąki. Będąc wtedy, tj. podczas rozpalania ognia w ich mieszkaniu, widywałam p. Hammerschmidta modlącego się i klęczącego na workach czymś wypełnionych. Żona Hammerschmidta była bardzo fajną kobietą.

W mieście przed wojną mieszkało sporo Żydów, którzy zajmowali się przeważnie handlem. Nawet w niedziele można było do nich iść coś kupić, tylko nie otwierali sklepu, ale wpuszczali klienta do środka bocznym wejściem, np. przez korytarz. Ubierali się tak jak i reszta mieszkańców i po stroju nie można ich było odróżnić. Każdego roku na wiosnę, około naszej Wielkanocy, Żydzi odbywali 6-tygodniowy post, przy czym – jak ludzie mówili –  modlili się, klęcząc na grochu.

Na skraju miasta, przy obecnej ul. Powstańców Wlkp., tam gdzie teraz jest technikum rolnicze, mieli swój cmentarz otoczony dookoła ceglanym murem. Wejście znajdowało się obok stojącego do dzisiaj budynku mieszkalnego przy tej samej ulicy, gdzie zamieszkiwał żydowski opiekun i zarazem kopacz na cmentarzu. Nie pamiętam już teraz, jak on się nazywał. Cmentarz zajmował dość duży teren porośnięty drzewami i niedostępny był dla osób z zewnątrz. Dalej były już tylko pola Zamku i szczuczyńskie.


Szamotuły, mapa z 1906 r. (z późniejszymi zapisami)


Nasze mieszkanie składało się z jednego małego pokoju w domku krytym spadzistym dachem, za które matka płaciła czynsz właścicielowi w kwocie 2 zł miesięcznie. Z sionki prowadziła drabina drewniana na strych, gdzie ojciec czasem przechowywał torf wybrany w czasie robót na polach, a który po wysuszeniu służył do palenia w piecu. Oprócz tego przechowywało się tam drewno do palenia oraz suszyło pranie. W sieni trzymaliśmy również węgiel w workach. Obok nas było drugie, podobne mieszkanie, zajmowane przez panny Krzyżaniaczki [Krzyżaniakówny]. W naszym mieszkaniu nie było wody, w domu obok, w piwnicy, była ubikacja oraz pralnia i stamtąd brało się wodę w wiadrze, po czym przynosiło do domu. Prócz torfu paliliśmy także węglem kupowanym w worku 50-kilowym u Żyda mającego skład węgla na ul. Szerokiej, czyli obecnej Braci Czeskich.

Ponieważ było nas 7 osób w rodzinie, spaliśmy po trzy osoby w jednym łóżku, a najmłodsza Zosia w kołysce. W domu było tak ciasno, że gdy przychodził do nas w odwiedziny kuzyn ojca nazwiskiem Matuszak, to nie miał nawet gdzie się podziać. Pamiętam, że w mieszkaniu jedno łóżko stało pod oknem po prawej stronie, na wprost stało drugie łóżko, a pomiędzy nimi stała kołyska małej Zosi. Gdy siostra podrosła, to spała w tym samym miejscu, ale już na drewnianej skrzyni posażnej przykrytej siennikiem ze słomą. W pierwszych latach okupacji, jeszcze przed wywiezieniem na Ukrainę, ojciec pod tą skrzynią wykopał coś w rodzaju piwniczki, w jakiś sposób obudowanej i głębokiej tak, że ojciec cały mógł się w niej skryć. Piwniczka ta służyła do przechowywania żywności, np. ziemniaków. W mieszkaniu znajdował się piec metalowy, kwadratowy na nogach z trzema paleniskami, wyposażonymi w metalowe kółka do zdejmowania, a dym odprowadzany był przez rurę do komina. Ponadto rodzice posiadali szafkę na odzież oraz regał z półkami, wysoki do sufitu – na talerze i garnki.

Pamiętam, że w pobliżu mieszkała pewna starsza kobieta, która ciągle zaglądała nam do mieszkania z ulicy przez okno. Mama mówiła nam, dzieciom, abyśmy na nią nie patrzyli, bo patrzenie na nią może spowodować jakieś nieszczęście.


Fragment domu (dolna część w postaci muru), ul. Garncarska. Zdjęcie Jan Kulczak, 2019 r.


Obok, przy rzeźni, znajdował się mały skwer porośnięty lipami. W budynku rzeźni, na górze, było mieszkanie kierownika, na parterze biuro, a po lewej stronie chlewy dla zwierząt. Na prawo od budynku biurowego była chłodnia, skąd dostarczano wyrobione mięso do sklepów. Na prawo od ubezpieczalni znajdował się dom należący do rodziny Rebelków. Ojciec miał na imię jeśli się nie mylę Stefan i pochodził z Pleszewa. Jego synowie to Marek, Janusz, Aleksander i Michał. Stary Rebelka posiadał z tyłu za domem warsztat ślusarski, w którym produkował kotły do gorzelni i zatrudniał około 20 ludzi. Dalej za jego warsztatem był duży ogród. Początkowo p. Rebelka jeździł motocyklem z przyczepką, a potem kupił sobie samochód – Opla. Swoje wyroby prezentował na targach w Poznaniu i chyba raz otrzymał za nie wyróżnienie. Takie targi odbywały się w maju i przypominam sobie, jak Rebelka wyjeżdżał w nocy wozem długim jak autobus, zaprzężonym w cztery konie, aby zdążyć do Poznania. Cały wóz wypełniony był urządzeniami wypolerowanymi, tak że lśniły jak ze złota. Pani Rebelka często zapraszała mnie do swego domu, gdzie bawiłam się z ich dziećmi. Czasami jadałam u nich, a w niedziele wszyscy jeździliśmy samochodem po okolicznych gorzelniach, nawet za Oborniki. Dostałam od niej kiedyś nową sukienkę i nowe trzewiki. W 1939 r. Stefan Rebelka poszedł na wojnę i długo nie wracał. W międzyczasie Niemcy jego żonę wyrzucili z ich domu, przydzielili jej małe mieszkanie, a sami dom zajęli dla siebie.


Do 1922 r. w tym domu mieściło się atelier fotograficzne Adolfa (potem Alwiny) Roepke, później dom Rebelków. Zdjęcie z ok. 1920 r., własność Angela Felińska


Obok posesji państwa Rebelków znajdowała się straż pożarna. Stała tu murowana wieża, od frontu drewniana, z oknami, na której strażacy co jaki czas ćwiczyli wchodzenie po drabinach. Przypominam sobie, że straż posiadała niewielki samochód, pomalowany na czerwono z sygnałem, a także wózek z pompą i wężami, ale bez własnego napędu, tylko ciągnięty przez strażaków.

Dalej na prawo od straży była tzw. tania jatka, czyli sklep mięsny z mięsem z chorych zwierząt. W zależności od tego, na co zwierzę chorowało, mięso sprzedawano surowe albo już sparzone. Pamiętam, że prawie naprzeciwko bożnicy (wtedy mówiono: buźnica), przy skrzyżowaniu ulicy Braci Czeskich i Garncarskiej była z kolei żydowska rzeźnia, gdzie bito dla nich kury. Rabin mieszkał w domu obok, na narożniku ul. Wronieckiej i Garncarskiej, po lewej stronie, patrząc w stronę Rynku.


Pamiętnik Jubileuszowy Związku Straży Pożarnych powiatu szamotulskiego, 1932 r.


Na lewo od ubezpieczalni, w dole, stała kuźnia i dom mieszkalny. Na rogu ul. Szerokiej i Kościelnej, gdzie dziś stoi nowy budynek podobny do bloku, mieszkał Żyd nazwiskiem Hannibal lub jakoś tak podobnie. Był ona handlarzem bydła i koni. W miejscu, gdzie są teraz gabinety doktor Kaczmarkowej, była stajnia i obora dla tych zwierząt i było tam pełno szczurów. Naprzeciwko zaś mieszkała rodzina Durków, których zięć był policjantem. Na narożniku naszej ulicy, po jej drugiej stronie, mieszkało rodzeństwo Idzikowskich: Andzia, chyba Józia, Bolesław (po wojnie zamieszkał w Krzyżu, gdzie prowadził piekarnię), Stachu, który zamieszkał potem w Anglii, i Heniu. Heniu był, o ile pamiętam, oficerem wojska polskiego i zginął we wrześniu 1939 r. koło Kutna. Przed wojną miał on małe radio ze słuchawkami i pozwalał nam czasem posłuchać muzyki. Rodziców oni już nie mieli. Na ul. Szerokiej mieszkał też Jan Najder, który przed wojną posiadał jeden z nielicznych w mieście rowerów. Czasem pozwalał nam na nim pojeździć i – chociaż nie mieliśmy własnego – nauczyłam się jeździć rowerem.

Podczas okupacji, nie pamiętam dokładnie kiedy, ale chyba w 1943 r., moja matka dostała przydział innego mieszkania – jeden pokój w domu jednorodzinnym Niemki Hoffmannki [Hoffmann], w Szamotułach przy obecnej ul. Ogrodowej. Pamiętam jedynie, że był to mały parterowy dom. Potem, zgodnie z nakazem władz niemieckich, już pod koniec wojny, matka przeniosła się do domu przy ul. Sukienniczej 5.

Szamotuły przed wojną to było bardzo ładne, zadbane i czyste miasto. Jego sprzątaniem zajmowali się pracownicy komunalki, natomiast mieszkańcy zobowiązani byli do utrzymania w czystości ulicy przyległej do budynku. Pamiętam, że musieliśmy łyżeczką usuwać trawę wyrastającą spomiędzy kamieni bruku ulicznego przed naszym domem. Z kolei gospodarze, przyjeżdżający wozami na targ lub do kościoła, na bieżąco sprzątali odchody po swoich koniach. Społeczeństwo było raczej biedne, wiele domów nie miało elektryczności. Dom nasz oświetlany był tylko lampą naftową.

Mama pracowała przed wojną i w czasie okupacji w młynie. Podczas pracy, pod koniec 1944 r., została przyłapana przez Niemców, jak wynosiła 2 kg mąki. Została za to zaprowadzona na posterunek policji niemieckiej, tam pobita i wyrzucona z roboty.

Matka zarabiała (tak mi się wydaje) w młynie 9 złotych na tydzień i zajmowała się tam naprawianiem uszkodzonych worków na mąkę. Pracowała na jedną zmianę, w godz. 8.00-18.00, m.in. razem z paniami Dunder i Duks. Codziennie o godz. 12.00 w młynie była przerwa i nosiłam matce, gdy tylko mogłam, do młyna na ul. Chrobrego obiad ugotowany przez ojca. Tata zajmował się przeważnie domem, o ile nie miał jakiegoś zatrudnienia. Mama obiad spożywała, siedząc w kotłowni fabrycznej, oddawała mi naczynie i wracałam do domu. Pani Duks, jak pamiętam, wywodziła się z niemieckiej rodziny, ale uważała się za Polkę. Jeden jej syn również pracował w młynie, w warsztacie, drugi zaś syn w czasie okupacji został wcielony do niemieckiego wojska.


Józefa Łuczak i Agnieszka Duks w pracy. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Nasz ojciec pracował dorywczo, od marca do jesieni jako drenarz w rejonie dróg publicznych i zarabiał wtedy najlepiej, a w okresie zimowym pracował przy kampanii cukrowniczej jako kanałowy. Pamiętam, że pracując w rejonie, wstawał bardzo wcześnie i o godz. 2.30 wychodził do pracy. Szedł pieszo aż pod Grzebieniska. Tam wraz z innymi robotnikami wydobywał torf, z którego wykonywano brykiety suszone w polu. Czasami przyniósł ich trochę do domu do palenia w piecu. Wracał również pieszo, pomiędzy 18.00 a 19.00. Zdarzyło się, że parę razy przywiózł go do Szamotuł na rowerze jego kierownik. Mimo dalekiej drogi i ciężkiej pracy, potrafił przynieść w plecaku ziemniaków podebranych po drodze z pola, bo taka była bieda. Gdy była ładna pogoda, wraz z rodzeństwem czekaliśmy na rodziców nad jeziorkiem przy ul. Chrobrego, zaraz za torami przy grubej topoli i stamtąd wszyscy szliśmy do domu. Nad Jeziórkiem w tym czasie, w pobliżu owej topoli, było płatne i odgrodzone kąpielisko. Stał tam barak do przebrania się, była też mała trampolina. Biedniejsi kąpali się bardziej w prawo, w pobliżu mostu na ulicy do cukrowni.

Ojciec nie posiadał żadnego wyuczonego zawodu, często był bez pracy. Za naukę się wtedy płaciło, a on nie miał w młodości pieniędzy. Kampania w cukrowni trwała od listopada do stycznia. Płukał wtedy w specjalnych kanałach zrzucane buraki cukrowe. Do pracy tej co roku otrzymywał specjalny ubiór skórzany – wysokie do pasa obuwie i kapotę z kapturem. W cukrowni pracował do 1939 r. Z tamtego okresu przypominam sobie długie kolejki wozów rolników zwożących buraku cukrowe. Kolejki zaczynały się przed bramą cukrowni, a kończyły aż przy budynku starostwa. W czasie kryzysu gospodarczego bezrobocie w mieście znacznie wzrosło, szczególnie zimą, gdy brakowało zajęć sezonowych. Najbiedniejsze bezrobotne rodziny otrzymywały wtedy pomoc od miasta w postaci chleba i kawy wydawanej raz w miesiącu.


Cukrownia w Szamotułach, 1937 r. Zdjęcie Muzeum-Zamek Górków


Odżywianie nasze było wtedy skromne: na śniadanie chleb ze smalcem, wątrobianką albo salcesonem, bo to były najtańsze rzeczy. Na obiad w piątek śledzie solone, ziemniaki, zupa jarzynowa, czernina. Jedynie w niedzielę była pieczona wieprzowina, ziemniaki z sosem, kapusta. Na kolację chleb albo polewka z soku z kiszonej kapusty z ziemniakami lub zupa z maślanki. Piliśmy najczęściej kawę zbożową, a gdy ktoś był przeziębiony, to napój miętowo-lipowy. Kwiaty lipy zbieraliśmy z drzew rosnących na skwerku koło rzeźni albo z lip rosnących za cmentarzem. Wysuszone lipowe kwiaty przechowywało się w płóciennym worku. Wiele osób wtedy tak robiło. Zakupy robiliśmy zwykle na rynku, gdzie było wiele sklepów z mięsem, pieczywem, artykułami kolonialnymi. Ojciec raczej nie pił alkoholu, najwyżej raz w miesiącu – po wypłacie – kupił sobie ćwiartkę. Gdy nie miał pracy, czyli pomiędzy styczniem a marcem, pozostawał w domu, gotował obiady itp. Zarobki rodziców starczały na jedzenie, podstawową odzież i zamieszkanie tylko w takim mieszkaniu.

W mieście funkcjonowały zakłady przemysłowe: olejarnia przy ul. Dworcowej, młyn przy ul. Chrobrego i młyn przy ul. Młyńskiej – oba należące do rodziny Koerpel, meblarnia Koerpla, cukrownia. Pamiętam, że właściciel młyna dbał o pracowników, a dwa razy do roku, tj. na Wielkanoc i Boże Narodzenie, otrzymywali oni po 25 kg mąki oraz niewielką premię.


Młyn firmy Bracia Koerpel, ul. Bolesława Chrobrego, 1930 r. Zdjęcie Fotopolska.eu


Pamiętam, że przed wojną, szczególnie w ciepłej porze roku, często do miasta zajeżdżali Cyganie; jedni biednymi wozami, inni wozami urządzonymi jak domki, które stawiali na Rynku, w narożniku przy ulicy prowadzącej do szpitala. Jak tylko się pojawili, ich kobiety wchodziły do mieszkań, aby powróżyć, ale zdarzały się też kradzieże. Na noc wyjeżdżali z miasta i zatrzymywali się zwykle w pobliskim lesie.

Na Rynku stała figura Jana Nepomucena, zniszczona przez Niemców niedługo po wkroczeniu do miasta. Na ul. Dworcowej, przy moście na Samie, stał pomnik powstańców w postaci żołnierza z karabinem, również zniszczony przez Niemców. Obok figury na Rynku stał zegar, który znajduje się tam do dziś. Rynek wtedy wybrukowany był kamieniami, tak jak i inne ulice. Kostkę na Rynku położono dopiero po wojnie.

U wylotu uliczki prowadzącej z ul. Sukienniczej znajdował się przystanek autobusowy. Z miasta wychodziła regularna komunikacja do Poznania i chyba do Obornik. Pamiętam także, że przy Rynku, w budynku na narożniku ul. Szerokiej, tam gdzie potem było PKO, znajdował się duży sklep żelazny żydowskiej rodziny Gersmanów. W tym samym budynku, ale wejście znajdowało się od strony Szerokiej, była knajpa pana Girusa, w której można było kupić np. wódkę na kieliszki; wystarczyło przyjść tylko z butelką i powiedzieć, ile miał nalać. Inna podobna knajpa, ale należąca do Niemca, była na Rynku, w pobliżu przystanku. Kolejny sklep żelazny należący do niemieckiej rodziny był tam, gdzie obecnie jest księgarnia na Rynku. Ponadto posiadali również w mieście garbarnię, mieszczącą się przy ulicy prowadzącej z Dworcowej do młyna, po lewej stronie, zaraz za willą obok mostu na Samie. W garbarni tej pracował między innymi jako garbarz i pracownik gospodarczy ojciec Józefa Szwargota, przyszłego męża mojej siostry.


Rynek w Szamotułach, sklep Gersmanna, lata 30. Zdjęcie z aukcji internetowej


Na Rynku we wtorki, piątki i soboty przez cały rok odbywały się targi. Sprzedający, a byli to przeważnie okoliczni gospodarze, przyjeżdżali na Rynek wozami i rozkładali się od zegara na rynku, i dalej w stronę krzyża, aż po dom państwa Nowaczyńskich. Nie było wtedy straganów, a owoce, warzywa, drób, jajka itd. sprzedawano wprost z wozów. Jedynie raz w roku, chyba w czerwcu, przez trzy dni, trwał jarmark. Wtedy sprzedawano wszystko, a wozy oraz stragany stały wokół całego rynku. Dopiero w czasie okupacji targi były o wiele skromniejsze i koncentrowały się w rejonie zegara. Wtedy wiele gospodarstw rolnych przejęli Niemcy, a ci na Rynku już nie handlowali.

W budynku „Ogniska” nie było wtedy biblioteki, tak jak teraz. Była za to duża sala na imprezy. Po prawej stronie, przy uliczce prowadzącej w stronę szkoły, było wejście do sklepu z książkami i gazetami należącego chyba do pana Kawalera, który prowadził drukarnię. W piwnicy natomiast był skład z nabiałem. Z uliczki prowadzącej z Rynku do szkoły podstawowej było wejście do kuchni, gdzie przygotowywano darmowe posiłki dla najuboższych lub starszych ludzi. Pamiętam, że wiele osób przychodziło tam z kankami np. po zupę.

Na ul. Poznańskiej, Dworcowej i obecnej Wojska Polskiego były mosty przez Samę. Na ul. Poznańskiej i Wojska Polskiego były to mosty drewniane, z bocznymi poręczami o długości innej niż dziś, bo tylko na szerokość rzeki. Mosty zostały zniszczone przez polskich żołnierzy w 1939 r. i odbudowane następnie przez Niemców. Pamiętam, że z powodu wysadzenia wszystkich mostów, trudno było wtedy wydostać się z miasta.


Widok z okna poczty – most na Samie, pomnik Powstańca i kościoł św. Krzyża, 1930 r. Zdjęcie – własność Iwony Górczyńskiej-Hapko


Na ul. Sukienniczej znajdował się szpital, nazywany zakładem Świętego Józefa, gdzie była i nadal jest kaplica i gdzie odprawiano msze. Z tyłu za budynkiem szpitalnym, w pobliżu Samy stał barak przeznaczony dla chorych zakaźnie. W 1936 lub 1937 roku, jak miałam 10-12 lat, zachorowałam na tyfus. Nie wiem, od kogo się zaraziłam, ale z całej rodziny zachorowałam tylko ja. Nie leżałam jednak w szpitalu (nie wiem dlaczego), tylko przez 6 tygodni w domu, a lekarz przychodził do mnie na badania. Wskutek tej choroby wypadły mi ze środka głowy wszystkie włosy, przez co domownicy śmiali się ze mnie i nazywali „łysolem”. Z powodu mej choroby pewnego dnia ktoś przyczepił do naszych drzwi czerwoną kartkę z napisem: „Zakaźny”. Oznaczało to, że ktoś z mieszkańców jest chory i należy dom ten omijać. Przez tyfus, który przechodziłam w maju i w czerwcu, nie skończyłam klasy i musiałam ją w następnym roku powtarzać. Badający mnie lekarz wypisywał dla mnie recepty na lekarstwa, które rodzice odbierali w aptece. Ponieważ oboje byli ubezpieczeni i posiadali książeczki ubezpieczeniowe, za lekarstwa dla mnie nic nie płacili. Nie przypominam sobie, aby przed wojną obowiązywały dzieci szczepienia ochronne, chyba raczej ich nie było. Z tego powodu wielu młodych ludzi chorowało – na tyfus albo gruźlicę. Ok. 1936 r., w wieku 21 lat, na gruźlicę zmarł mój kuzyn z Mutowa – Czesław Janasiak.


Szkoła powszechna w Szamotułach, połowa lat 30., 1. z lewej – Helena Łuczak. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Uczęszczałam do szkoły podstawowej na ul. Kapłańskiej od 7 do 14 roku życia. Pamiętam, że zajęcia w szkole odbywały się od poniedziałku do soboty., zwykle było 4-6 godzin lekcyjnych, kończących się o godz. 13.30. Ja osobiście bardzo lubiłam lekcje rachunków. W szkole prowadzono także zajęcia z religii, a do komunii przystępowało się w wieku 9 lat, po ukończeniu tzw. katechezy, czyli dodatkowych zajęć odbywających się 1-2 razy w tygodniu o godz. 15.30, już po lekcjach. Ja jednakże przystąpiłam do pierwszej komunii rok wcześniej, wraz z moją starszą siostrą Marią. Z tej okazji żona kierownika rzeźni podarowała mojej matce biały materiał na sukienki komunijne dla nas, ale okazał się kiepski. Ojciec, widząc go, powiedział, że tym materiałem to ona może… i kazał mamie kupić inny w sklepie. Niektórzy księża na lekcjach religii byli okropni, bili dzieci trzciną po głowie. Nauczyciele zresztą też, najczęściej po dłoni klapką drewnianą od piórnika. Nauczyciel śpiewu – p. Wincenty Kania – jak ktoś nie nauczył się zadanej piosenki, to używał na niego smyczka. W 1935 roku, gdy zmarł Józef Piłsudski, wszystkie dzieci w szkole musiały obowiązkowo nosić na ręce czarną opaskę.

W szkole corocznie organizowano Dzień Dziecka. Tego dnia po południu gospodarze ze Szczepankowa (a mieszkało tam wielu Niemców) podjeżdżali wozami drabiniastymi z podłużnymi drewnianymi ławkami pod szkolę, skąd zabierali dzieci na zabawy przy szkole podstawowej w Szczepankowie. Wracaliśmy stamtąd już późnym wieczorem, a każde dziecko trzymało w ręce lampion z zapaloną świeczką. Ponieważ jechało wiele wozów, wyglądało to w nocy bardzo ładnie.


Korytarz w Szkole Powszechnej im. Marii Konopnickiej, wśród nauczycieli Wincenty Kania, 1938 r. Zdjęcie z kroniki szkoły


Gdy byłam już w starszych klasach szkoły podstawowej, wstąpiłam do harcerstwa. Mama kupiła materiał i dała mi uszyć harcerski mundurek. W 1936 lub 1937 roku uczestniczyłam w harcerskiej pieszej wycieczce do Pamiątkowa. Tam zostawiliśmy, o ile pamiętam, w szkole swoje rzeczy i poszliśmy dalej do Rokietnicy do kościoła na mszę, skąd powróciliśmy do Pamiątkowa. Do Szamotuł mieliśmy wracać również pieszo, ale wypatrzyły mnie nasze sąsiadki z Szamotuł, siostry Krzyżaniak (pochodziły one z Pamiątkowa i tam miały rodziców). Do domu wróciłam wraz z nimi, autobusem, bo byłam już bardzo zmęczona. Szefem harcerzy szamotulskich w tamtych latach był pan Zgaiński.

Za szkołą znajdował się dobrze wtedy utrzymany park z kilkoma stawkami i pomalowanymi na biało łukowatymi mostkami. Wiem, że w czasie okupacji, ale nie pamiętam roku, w jednym z tych stawów utopiła się około 10-letnia córka państwa Lesickich mieszkających na Rynku i posiadających przed wojną sklep z rowerami. Nad stawy poszła wraz ze swoim rówieśnikiem, Niemcem, którego rodzina przybyła do Szamotuł.

Wakacje szkolne trwały tak jak i teraz, w lipcu i sierpniu. Zimowych ferii nie było, tylko wolne od szkoły były dni od Wigilii do Trzech Króli. Zimą bawiliśmy się na dworze, jeżdżąc na żelaznych sankach z górki od naszego domu do budynku rzeźni albo za cmentarzem przy torach kolejowych, w dół do mostku kolejowego na strudze. Latem, jak była pogoda, kąpaliśmy się w Jeziórku albo w Mutowie., gdzie chodziłam ze swoją siostrą Marią oraz koleżankami: Rybarczyk i Najderek. Do Mutowa skręcało się w prawo z drogi do Piotrkówek, a przed wsią znajdowała się duża drewniana stodoła. Nasze „kąpielisko” był to staw dla kaczek, dosyć duży, znajdował się w bok od zabudowań.


Rynek w czasie niemieckiej okupacji. Na wewnętrznym narożniku przed wojną mieściła się apteka Wawrzyńca Kosickiego. Zdjęcie Muzeum-Zamek Górków


Szkoła organizowała dokarmianie uczniów pochodzących z biednych rodzin w ten sposób, że przyjmowała zgłoszenia bogatszych rodzin chcących uczestniczyć w takiej działalności i kierowała do konkretnych rodzin dzieci na obiady. Ja zostałam skierowana na obiady podawane o godz. 13.00 do państwa Kosickich, posiadających wtedy aptekę na rynku, na narożniku obok domu p. Nowaczyńskiego. Państwo Kosiccy to byli bardzo dobrzy ludzie; mieli dwóch synów na studiach oraz córkę. Gdy w 1932 r. urodziła się moja siostra Zosia, to pan Kosicki wyraził chęć trzymania jej do chrztu. Jako matkę chrzestną siostry dobrał sobie żonę właściciela majątku w Grabówcu, na którą mówiliśmy „hrabina”, ale nie pamiętam już jej nazwiska. W rewanżu ojciec na stawach przy ul. Chrobrego łowił szczupaki, które zanosił Kosickim.

Dla najuboższych rodzin szkoły organizowały też w gimnazjum obok szpitala spotkania gwiazdkowe, gdzie dzieci otrzymywały m. in. paczki. Taką paczkę dla mnie przygotowała córka państwa Kosickich. W paczce było dużo jedzenia oraz płaszcz, buty itp. Były to rzeczy używane, ale w bardzo dobrym stanie. Pamiętam także, że „hrabina”, o której wspomniałam, powiedziała, iż możemy do niej przychodzić codziennie po darmowe mleko. Od tego czasu każdego dnia szłam pieszo do Grabówca z małą kanką i tam otrzymywałam dla rodziny 3 litry mleka, po czym wracałam do domu. Czasem – w drodze powrotnej – ktoś zabierał mnie furmanką. Hrabina z mężem mieszkała w samym Grabowcu, w dużym domu w pobliżu Samy. Aby tam trafić, należało zejść z głównej drogi w prawo na dół, a ich dom był po lewej stronie. Mieli oni zarządcę, który mieszkał w tym samym budynku, a z czasem został on teściem mojego kuzyna, Henia Janasiaka z Mutowa.

Będąc jeszcze w szkole, uczestniczyłam w pochodach organizowanych z okazji święta 3 Maja. Tego dnia zbieraliśmy się w naszej podstawówce, po czym przechodziliśmy w rejon szkoły na ul. Staszica. Tam była zbiórka wszystkich uczestników: kombatantów powstania wielkopolskiego, hallerczyków, pracowników zakładów z terenu miasta, starszych uczniów szkół, bractwa kurkowego itp. Z ulicy Staszica maszerowaliśmy przez ul. 3 Maja, dalej Lipową, Poznańską na Rynek, a na Dworcowej się rozchodziliśmy. Bractwo kurkowe gromadziło bogatszych mieszkańców, głównie właścicieli sklepów. Pamiętam ich jak maszerowali ubrani w zielone mundury. Jednym z braci kurkowych był p. Mańczak zamieszkały na Rynku, na narożniku naprzeciwko obecnych ubikacji. Na parterze, tam gdzie teraz sklep odzieżowy, posiadał sklep mięsny. W dzień jego imienin, na Rynku przed domem grała orkiestra, po czym zapraszał delegatów do domu na poczęstunek.


Dożynki w Gałowie, przed 1939 r. W środku Zofia i Michał Mycielscy. Mycielscy herbu Dołęga. Właściciele Szamotuł i Gałowa, Szamotuły 2013


W Gałowie mieszkali w tamtym czasie hrabiowie Mycielscy. Hrabina Mycielska była postawną kobietą, którą zajmowało gospodarstwo, nawet doglądała osobiście dojenia krów. Była to taka „herszt-baba”. Z kolei hrabia Mycielski bardzo interesował się wojskiem. Gdy odbywały się uroczystości lub pochody w mieście, to on na koniu prowadził swój oddział, około 20 jeźdźców na koniach, przebranych w mundury, w rogatywkach, z lancami i proporczykami. Mycielscy mieli dwie córki, jedna była bardzo ładna, oraz syna, często jeżdżącego konno po polach gałowskich. Miałam w Gałowie dalszych krewnych i od nich wiem, że pracownicy majątku w Gałowie bardzo ich sobie chwalili. Mycielscy corocznie organizowali dożynki, które odbywały się w parku przed pałacem w Gałowie. Ludzie ubrani w stroje szamotulskie tańczyli, śpiewali, a za swą robotę dodatkowo dostawali kiełbasę i wódkę. W samych Szamotułach dożynki odbywały się na placu za zamkiem, a wszystkie okoliczne wsie organizowały własne dożynki.

Wiem, że przed wojną w mieście działała grupa narodowców, składająca się z zamożniejszych mieszkańców. Nie byli oni jednak tolerowani przez władze i nie starali ujawniać swoich działań. Do grupy tej należał najstarszy Rebelka; widziałam go kiedyś ubranego w wysokie buty, spodnie bryczesy i koszulę koloru kawa z mlekiem oraz czapkę furażerkę. Ich mundur był trochę podobny do tego, jaki nosili w czasie okupacji hitlerowcy. Do tej organizacji należał też właściciel sklepu z kapeluszami, mieszczącego się na ul. Wronieckiej – po prawej stronie zaraz przed Rynkiem, nazwiskiem Fręś lub podobnie.

W kolegiacie nie było ołtarza jak teraz, ksiądz odprawiał mszę po łacinie przy ołtarzu głównym. Były też organy. Na ścianach kościoła, na lewo i prawo od kruchty wisiały tablice grobowe osób w tych miejscach pochowanych. Przed wojną proboszczem był ks. Kaźmierski, którego Niemcy w czasie okupacji gdzieś wywieźli. Wrócił w 1945 r. do Szamotuł, ale niedługo potem zmarł. Po wybudowaniu dzwonnicy, ok. roku 1937 r. zakupiono nowe dzwony, w tym jeden duży, który dzwonił tylko na Wielkanoc i pasterkę. Dzwony te przyjechały do miasta na platformach konnych i zostały zawieszone – widziałam to po drodze ze szkoły.


W środku zdjęcia Zofia Mycielska i Konstanty Scholl. Na dole, obok ministrantów, stoi kościelny Henryk Ciężki. 1926 r.


W 1939 lub 1940 r. Niemcy dzwony pozdejmowali i wywieźli. Kościół został zamknięty w 1941 r. i zamieniony na magazyn, a ludziom zabroniono zaglądać do środka. Msze dla katolików z Szamotuł odprawiano w kościele w Otorowie. Szamotulacy opowiadali już po wojnie, że Niemcy w styczniu 1945 r. mieli zamiar zamknąć w środku wszystkich polskich mieszkańców i kościół podpalić lub wysadzić. Po zamknięciu kościoła nie wolno było chrzcić dzieci. Takie chrzty w czasie okupacji odbywały się potajemnie, w domach prywatnych. Pogrzeby także odbywały się bez księdza. Krótko przed wojną wyznaczono nowe miejsce pochowków w Piaskowie, na polach w pobliżu torfowisk i stawów. Wiem, że jednym z pierwszych tam pochowanych był Władysław Łuczak, zmarły jesienią 1939 r. brat mego ojca. Mój ojciec zmarły w 1943 r. pochowany już został na szamotulskim cmentarzu.

W kolegiacie zainstalowany był kurant, który o godz. 12.00 wydzwaniał „Witaj, śliczna…”. Na mszach zawsze było bardzo dużo ludzi, tak że nie mieścili się w środku i wielu stało na zewnątrz. Do miasta wozami i bryczkami przyjeżdżało w niedziele wielu okolicznych gospodarzy, przez co sąsiednie ulice były gęsto pozastawiane. Ale najładniej wyglądało to na Zielone Świątki, gdy rolnicy przyjeżdżali wozami drabiniastymi przystrojonymi gałęziami brzozowymi. Kościelnym był wtedy Henryk Ciężki, kawaler, już starszy wiekiem, mieszkający obok probostwa. Był on niski, kulał, ciągnąc nogę za sobą, jak chodził, jąkał się. Dbał jednak bardzo o kościół, potrafił nawet zganić księży, jak coś mu się nie podobało, albo uważał, że wie coś lepiej – ogólnie to był straszny nerwus.

W kościele, na niektórych ławkach, były tabliczki z nazwiskami osób, które od proboszcza wykupiły sobie miejsca. Bywało, że całe ławki były zarezerwowane dla rodzin, a najczęściej byli to właściciele sklepów, zakładów. Jak na mszy usiadł ktoś inny w takim miejscu, to musiał je opuścić i udostępnić uprawnionemu. Wielu ludzi stało w nawach bocznych i na dworze.

Na prawo od drogi prowadzącej z kolegiaty na cmentarz znajdował się duży ogród należący do człowieka nazwiskiem Smul. Z prawej strony samego cmentarza było miejsce wydzielone do chowania zmarłych nieochrzczonych, a także dla wisielców. Dalej, na prawo w stronę więzienia, było pole uprawne dzierżawione od księży przez Cieciorę. Za cmentarzem, przy torach, również było pole uprawne.

Pamiętam, że na Wielkanoc biedniejsi chodzili ze święconką do kościoła. Do bogatszych mieszkańców księża przychodzili do domów święcić jedzenie. Bywając w domu Rebelków, widziałam, jak ksiądz święcił ustawione na udekorowanych gryszpanem stołach placki, babki, misy pełne kiełbas. Przy okazji popił sobie winka, najadł się i jeszcze dostał jakieś pieniądze. My mieliśmy na święta tylko jajka, trochę szynki i placek.

Do 1939 r. kościół klasztorny nie był kościołem parafialnym i nie był dostępny powszechnie dla wiernych. Cały teren odgrodzony był aż do obecnego chodnika ul. Dworcowej wysokim murem, który rozebrano chyba dopiero po wojnie. W czasie wojny kościół zamieniony został na niemiecki magazyn alkoholi.

Przy ul. Dworcowej, tam gdzie obecnie jest kino, znajdował się hotel „Eldorado”. Na parterze budynku była restauracja, a na piętrze duża sala na imprezy. W 1939 r., krótko przed wojną, byłam tam wraz siostrą Marią i rodzicami na zabawie.


Kościół ewangelicki przy pl. Sienkiewicza. Zdjęcie – własność Barbara Piekarzewska (zakład fotograficzny Alojzego Mocka)


Na placu Sienkiewicza pośrodku skweru stał kościół ewangelicki nazywany też „kircha”, z wysoką wieżą. Budynek ów był mniejszy od żydowskiej bożnicy, ale ta z kolei była bez wieży. Niemcy uczestniczyli w swych mszach tylko w niedziele, tam też brali śluby. Przed wojną prace dekarskie na wieży wykonywali panowie Wilhelm i Ludwik Spychałowie. Dookoła rosły duże, grube drzewa, a przed wejściem, aż do samej ulicy znajdował się długi klomb z różami i z chodnikami po bokach. Z tyłu, za kościołem, tam gdzie obecnie jest budynek technikum znajdował się ewangelicki cmentarz.

Po wojnie wieża ponoć wyraźnie się przechyliła. W latach 50. uzyskano stosowną zgodę z ewangelickiej gminy w Niemczech, przyjechało wojsko i kościół został wysadzony w powietrze. Tego dnia okoliczni mieszkańcy zostali zobowiązani do pozostania w domach i na polecenie wojska pozaklejali szyby w oknach paskami papieru. Niewiele jednak to pomogło, bo w wyniku eksplozji większość szyb i tak wypadła z ram. Gruzy zostały szybko uprzątnięte i reszta murów została rozebrana do poziomu ziemi.

Posterunek policyjny znajdował się w kamienicy na ul. wówczas Sądowej, a teraz al. 1 Maja, w pobliżu budynku sądu. Przedwojennej Policji mieszkańcy bali się, w mieście panował porządek i nie było takich przestępstw jak obecnie, chociaż policjantów za wielu na mieście się nie widziało. Policjanci to byli wysocy, masywni mężczyźni, ubrani latem i zimą w takie same granatowe mundury. Służbę pełnili pieszo, uzbrojeni w pistolety. Pamiętam, że na ul. Ratuszowej, w domu z czerwonej cegły należącym do magistratu, na parterze były pomieszczenia policyjnego aresztu, gdzie przetrzymywano zatrzymanych, czy to pijaków, czy też złapanych na złodziejstwie. Czasami z ciekawości próbowaliśmy do tego aresztu zajrzeć przez okna. W tym samym domu zamieszkiwali rodzice mego przyszłego męża, gdy jego ojciec pracował jako miejski ogrodnik.

Przypominam sobie, że w czerwcu około św. Jana, odbywała się impreza nad Jeziórkiem, wydaje mi się, że było to związane z Dniami Morza. Wtedy na wozie przez miasto wieziono ładnie pomalowaną łódź, którą spuszczano na wodę, a przebrane za krakowianki dziewczyny puszczały na wodę pływające świeczki. Obok jeziorka znajdował się budynek strzelnicy bractwa kurkowego, w którym odbywały się rożne zabawy.


Strzelnica w Szamotułach, dziś ul. Wojska Polskiego, 1929-1939. Zdjęcie z aukcji internetowej


Przed wojną na ul. Sportowej powstał stadion miejski. Właściwie to był już poza miastem, bo prowadziła do niego polna droga. Później, przy wejściu, zbudowano mały dom, gdzie z żoną zamieszkiwał opiekun boiska – Stanisław Kurowski. Cały teren dookoła zajmowały wtedy pola. Na ul. Chrobrego budynki znajdowały się praktycznie tylko po prawej stronie drogi. Tam też, mniej więcej naprzeciwko młyna, za bocznicą kolejową cukrowni stał budynek, gdzie mieszkały osoby upośledzone umysłowo.

Ówczesne Szamotuły to był Rynek i kilka wychodzących z niego ulic. Wystarczyło tylko kilka minut, aby po wyjściu z domu być już poza miastem wśród pól.

Przy ul. Poznańskiej obok krzyża stoi do dziś dom, gdzie mieszkała rodzina Kurowskich. Matka opowiadała mi grubo przed wojną, że w tym budynku był kiedyś szpital dla chorych zakaźnie, zaś tam zmarłych chowano w lasku przy drodze do Piotrkówek.

Przed wojną pociągiem nigdzie nie jeździłam, pierwszy raz jechałam koleją dopiero po skierowaniu na prace przymusowe do Nojewa. Nigdy wtedy nie byłam w Poznaniu. W rejon dworca kolejowego nie chodziliśmy.

Przed wojną zimy były śnieżne i mroźne, po 20-25 stopni. Najzimniej bywało w styczniu. Nie pamiętam, w którym to było roku, ale napadało szczególnie dużo śniegu, którego nawiało aż do połowy okna naszego mieszkania na parterze. Wtedy to na ul. Dworcowej, aby się przedostać, ludzie kopali sobie w śniegu tunele. Do odśnieżania wykorzystywano bezrobotnych, którzy w takim czasie zgłaszali się pod magistrat na ul. Ratuszowej i tam przydzielano im robotę. Nadmiar śniegu wywożono wozami konnymi do strugi albo do Jeziórka. Zimą nauczyłam się jeździć na łyżwach, pożyczonych od Janka Kaszkowiaka, którego ojciec był gońcem w ubezpieczalni. Jeździłam na zamarzniętym Jeziórku albo po lodzie na ulicach. Te łyżwy należało umocować, wbijając je w korek butów, i kiedyś podczas jazdy go urwałam. Za to dostałam od ojca lanie – właśnie tym zniszczonym butem. Ojciec nie miał zawodu, ale potrafił obuwie naprawiać i wszystkie uszkodzenia reperował sam.

Święta Bożego Narodzenia były u nas bardzo skromne. Choinka stała na stole, bo nie było dla niej w mieszkaniu innego miejsca. Ozdobiona była kolorowymi łańcuchami z papieru, które robiliśmy w szkole, jabłkami, bombkami, cukierkami oraz świeczkami. Na wieczerzę wigilijną były ziemniaki, smażone ryby, które ojciec złowił na stawach, kluski z makiem. Pamiętam, że kluski te robiło się z ciasta jak na makaron, potem cięło się go w paski i gotowało. Ugotowane ciasto mieszało się z makiem i niewielką ilością cukru przemielonego w maszynce do mięsa. Były także śledzie z cebulą i w oleju, które szczególnie lubił mój ojciec. Po kolacji śpiewaliśmy z rodzicami kolędy. Potem obowiązkowo o 24.00 była pasterka w kolegiacie.

Już na tydzień przed Gwiazdką dzieciaki z biedniejszych rodzin chodziły po domach albo sklepach z szopką, zrobioną z kartonowego pudełka z wyciętym przodem i okienkami z boku. W środku były przyklejone papierowe figurki świętych, które można było kupić albo zrobić samemu, a reszta wymoszczona była sianem. Dzieci chodziły, śpiewały kolędy i zawsze dostały jakiś grosz. Pamiętam, że z taką właśnie szopką chodzili moi bracia – Władek i Marian, a trwało to aż do Trzech Króli. Po świętach odbywała się kolęda, kiedy to księża odwiedzali domy wszystkich mieszkańców, i tych bogatych, i tych najbiedniejszych. Ksiądz na kolędzie częstował dzieciaki cukierkami, ale i dla niego „co łaska” też była. W noc sylwestrową nie czekaliśmy na północ, po prostu wszyscy spali; bale były tylko dla bogatych. Jedynie w Nowy Rok, o ile pamiętam, o godz. 6.00 albo 8.00, była msza.

Już w marcu robiło się wyraźnie ciepło, czasami tak ciepło, że biegaliśmy boso. Lata były bardzo ciepłe, z burzami. W 1938 r. w lipcu trwały prace żniwne na polu przy drodze do Gąsaw. Przyszła burza z piorunami, jeden uderzył w stóg zboża zaraz obok ludzi pracujących na maszynie przy omłotach. Niektórzy pracownicy zostali poparzeni.

Koniec części 1.


Spisane i opracowane w latach 2013-2016


Helena Kurkiewicz z domu Łuczak, córka Franciszka Łuczaka i Józefy z d. Janasiak, ur. 22.07.1925 r. w Szamotułach, zm. 03.03.2015 r. w Szamotułach. Nie pracowała zawodowo, zajmowała się domem i pięciorgiem dzieci. Mieszkała przy ul. Sukienniczej. 

Szamotuły w okresie międzywojennym – wspomnienia Heleny Kurkiewicz2019-11-23T10:21:11+01:00

Katolicy i bracia czescy, czyli konflikt wokół kościoła kolegiackiego w Szamotułach

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Katolicy i bracia czescy, czyli konflikt wokół kościoła kolegiackiego w Szamotułach

Łukasz III Górka herbu Łodzia (ok. 1533-1573) – wojewoda poznański. XIX-wieczny drzeworyt Aleksandra Regulskiego według rysunku Jana Matejki

Ok. 1558 r. Łukasz III Górka sprowadził do Szamotuł Aleksandra Aujezdeckiego – brata czeskiego, drukarza. Szamotuły stały się w ten sposób 1. ośrodkiem drukarstwa w Wielkopolsce. Aujezdecki w Szamotułach przebywał do 1564 r. (lub 1561), wydał tam – m.in. – książkę O prawdziwym i gruntownym używaniu zbawienia, w zaspokojonym człowieka sumieniu. Rozmowa czterech braci zakonu Chrystusowego z dozwoleniem i po przejrzeniu Jerzego Israela, seniora Wielkopolskiego (autor Beneš Bavorynski, tłum. Wawrzyniec Krzyżkowski) oraz kancjonał Pisně chval božskych, nazywany Kancjonałem szamotulskim. Zdjęcie strony tutułowej kancjonału – Muzeum-Zamek Górków.


Treść dokumentu ugody, zapis Edward Raczyński, Wspomnienia Wielkopolski to jest województw poznańskiego, kaliskiego i gnieźnieńskiego, t. 1, Poznań 1842, s. 173-175.

Posrzodki zgody a pokoiu o nabożeństwie P [ana] Jana Swidwy z panem Gostinskie [m] o kosciol wielki szamotulski a probostwo. 1575

Ponieważ mamy blizne nasze miłować jako siebie według bożego rozkazania, a pokoju społecznego ile na nas jest przestrzegając. Ja Jan Swidwa, pan a dziedzic szamotulski z części mojej oznajmuję to, iż żądan będąc od mieszczan szamotulskich i napominan od ludzi pobożnych abym się ku temu skłonił, żeby między mną a JMci panem Gostyńskim, kasztelanem sątoczkim sąsiadem natenczas moim w Szamotułach, ugoda się stała o używaniu w nabożeństwie kościoła wielkiego, ku czemu za słusznemi kondicjam albo wymiankami, dałem się przywieść, jeśliby JMpan Gostyński i też mieszczanie szamotulscy natenczas poddani jego to za wdzięczne przyjąć chcieli, iż bezewszego naruszenia prawa mego w podawaniu proboszcza do tego kościoła (i używaniu tegoż kościoła wielkiego w nabożeństwie prawdziwem ewangelickiem, i wszech dochodów ku temu probostwu należących), chciałbym pokazać chęć a przyjaźń chrześcijańską przeciwko jegomość panu i poddanym jego szamotulanom, a pozwoliłbym, żeby swoje papieskie nabożeństwo w tym kościele, to jest kazanie a sakramenty służenie sprawować mogli, za temi wymiankami pewnemi, które ścisłą umową na intercyzach napisane być mają.

  1. Proboszcz, któregom podał do kościoła wielkiego szamotulskiego, w mocy swej a używaniu albo possessyi kościół, plebanią, szkoły, ogrody, role, stodoły i cokolwiek ku temu probostwu należy i mieć ma i będzie do żywota swego bezewszej przekęski drugiej strony.
  2. Kazanie słowa bożego i sprawy sakramentów SCH. W kościele tym, proboszcz mój, albo jego wikary poranie w niedzielę, we święto, we środę i w piątek, naprzód także i nieszpornego czasu odprawiać ma i będzie. A na tem kazaniu ewangelickiem pospólstwo bez wszelakiej przekęski księdza katolickiego i JMpana i innych bywać ma; potem ksiądz papieski odprawować nabożeństwa będzie mógł.
  3. Dzwoniarz ma być pospolity, żeby na kazanie i ewangelickie i papieskie dzwonił, kiedy czas będzie, a proboszcz rozkaże, także aby dzwonił i ku pogrzebu obowej strony za pozwoleniem proboszczowem.
  4. Item szkoła jedna tylko być ma, w której bakalarz albo mistrz ode mnie albo proboszcza postawiony, uczyć będzie dziatki szamotulskie; a z temi dziećmi i młodzieńcami śpiewania w kościele tylko na kazaniu ewangelickiem odprawować a bywać ma. A na pogrzeb kto pożąda, też powinien z dziećmi iść za co zwykłe myto od starodawna w tem probostwie jemu dawane być ma.
  5. Item ksiądz papieski może sobie szybałły [?] cztery chować dla śpiewania jeśli chce, bez przekęski mistrzowi i szkole.
  6. Dochodów kościelnych, dziesięcin i placów wszech połowicę proboszcz brać ma a połowicę drugą ksiądz papieski, ku czemu JM panowie wspólnie dopomagać mają.
  7. Mieszkanie księdzu papieskiemu mają opatrzyć mieszczanie bez ubliżenia proboszczowego.
  8. Kościół ten wielki, także i Stego [Świętego] Ducha, cmentarze spólnie wszystko pospólstwo poprawiać powinno będzie.
  9. Obrazów żadnych do kościoła nie ma ksiądz papieski wnosić.
  10. Pokój wspólny zachować mają wszyscy, złości, słowy ani uczynkami sobie nie wyrządzając, pod wielkiem karaniem za temi wymiankami w całości zachowanemi, a nie inaczej używać tego kościoła papieżnicy będą mogli. A dla pewności lepszej tej zgody, własnemi rękami panowie, aby się podpisali i pieczęcie swoje przyłożyli ku tym intercyzom jednako spisanym. A pożądali JP panów i szlachty, żeby pieczęcie swoje też przyłożyli. Jan z Krotoszyna wojewoda wrocławski, general starosta wielkopolski. Jędrzej i Stanisław panowie grabie z Gorki. Jan Ostroróg Prokop Broniewski podkomorzy poznański, Joachim Bukowiecki, Niemieczkowski. Stało się w Szamotułach anno ut supra.

Nagrobek Jakuba Rokossowskiego herbu Glaubicz (ok. 1524-1580) – podskarbiego koronnego (lutaranina), bazylika kolegiacka w Szamotułach. Jego syn Jan, katolik, zwrócił kościół kolegiacki katolikom.

Bardzo interesującym dokumentem z dziejów dawnych Szamotuł jest ugoda, którą w 1575 roku zawarli współwłaściciele Szamotuł Jan Świdwa i Mikołaj Gostyński w sprawie zasad korzystania wyznawców różnych wyznań z „kościoła wielkiego”, czyli dzisiejszej bazyliki kolegiackiej.

Żeby lepiej zrozumieć sens tego dokumentu, warto najpierw zapoznać się z kilkoma faktami z historii ówczesnych Szamotuł.

Przez blisko 200 lat Szamotuły miały dwóch różnych właścicieli. W połowie XV wieku miasto oraz inne części majątku podzielono między braci z rodu Świdwów. Zrodziła się wówczas potrzeba wzniesienia drugiej siedziby właścicieli. Pierwszą stanowił Zamek Świdwiński, znajdujący się w miejscu, gdzie później powstał kościół św. Krzyża i zabudowania klasztorne. Druga rezydencja zbudowana została po przeciwnej stronie miasta i od tego momentu mówiło się o dwóch szamotulskich zamkach: południowym (Świdwów) i północnym. Został on wzniesiony pod koniec XV wieku przez syna wspomnianego już Piotra Świdwy – Andrzeja (w bazylice kolegiackiej znajduje się jego cenna płyta nagrobna), a rozbudowany na początku XVI w. przez Łukasza II Górkę – męża jego jedynej córki Katarzyny. Przez kilkadziesiąt lat przedstawiciele potężnego rodu Górków byli właścicielami północnej części miasta.


Tablica fundacyjna Łukasza II Górki, umieszczona na zakończenie przebudowy założenia zamkowego. Obecnie w Muzeum-Zamku Górków. Zdjęcie Jan Kulczak


W połowie XVI wieku Szamotuły stały się dość silnym ośrodkiem protestantyzmu. Przyczyniła się do tego postawa ówczesnych właścicieli miasta, którzy wspierali i braci czeskich, i luteranów. Bracia czescy przybyli do Szamotuł w 1548 roku, czyli zaraz po wydaniu przez cesarza Ferdynanda I Habsburga edykt, w którym postawił przed nimi alternatywę: przejście na katolicyzm albo opuszczenie kraju. Gorliwym członkiem Jednoty braci czeskich został Jan Świdwa, którego ojciec wcześniej związał się z luteranami. Z Kościołem katolickim zerwał także drugi ówczesny właściciel Szamotuł – Łukasz III Górka (mąż Halszki z Ostroga), najpierw członek braci czeskich (wydalony z jednoty „za rozpustę” – prawdopodobnie za nieprzestrzeganie restrykcyjnego zakazu picia alkoholu), a następnie przywódca wielkopolskich luteranów.

W 1569 roku Jan Świdwa i Łukasz III Górka przekazali kościół kolegiacki luteranom, funkcję pastora pełnił wówczas Łukasz z Jaraczewa (Jaraczewski). Już po śmierci Górki – w 1573 roku – Jaraczewski opuścił Szamotuły i gmina luterańska się rozpadła. Józef Łukaszewicz podaje, że pastor czuł się w Szamotułach prześladowany przez katolików, a nawet uważał, ze jego życie jest zagrożone. Jan Świdwa przekazał wówczas kościół braciom czeskim.

W zamku północnym po śmierci Łukasza III Górki zamieszkał na kilka lat katolik Mikołaj Gostyński. Między współwłaścicielami miasta zaczęło dochodzić do ostrych konfliktów w związku z użytkowaniem kolegiaty.

Katolicy spróbowali przejąć świątynię. 2 lutego 1574 roku, w dniu ważnego katolickiego święta, mszę św. w kolegiacie – na prośbę Mikołaja Gostyńskiego oraz szamotulskich rajców – odprawiał ks. Franciszek Marchewka, członek kapituły kolegiackiej i prepozyt kolegiaty w Zbąszyniu. W skardze, jaką złożył później ks. Marchewka, znalazł się dość szczegółowy opis tego wydarzenia (przytaczam go za Słownikiem historyczno-geograficznym ziem polskich w średniowieczu):

„gdy (…) odprawiał mszę w kościele w Szamotułach, powstał tumult wśród zgromadzonego licznie ludu, gdyż Świdwa z uzbrojonymi towarzyszami (Jakubem Kulą Kąsinowskim i jego synem, Tymoteuszem Lipczyńskim, Walentym Redkowskim i Jerzym Przecławskim) wtargnął do kościoła i podszedłszy do ołtarza zapytał: «Co tu robisz Marchewko? Kto ci tu pozwolił wejść?», na co kapłan odparł, że kościół był otwarty i wszedł jako kanonik w Szamotułach z prezenty zmarłego wojewody [Łukasza Górki]; Świdwa kazał mu wypić wino przed konsekracją, wołając, że jest tu dziedzicem, panem i kolatorem; potem jego ludzie siłą odciągnęli kapłana od ołtarza, a ten nie skończywszy mszy, w ornacie poszedł do zamku Gostyńskiego [zamek na północ od miasta] w towarzystwie tłumu płaczących ludzi; w tumulcie tym ucierpiały podobno dzieci i ciężarne kobiety”.

W tym samym czasie Jan Świdwa powoływał świadków, którzy zeznawali, że to Mikołaj Gostyński miał namawiać dwie osoby do „przestraszenia” Błażeja Adamicjusza, stojącego na czele szamotulskich braci czeskich (ministra). Gostyński miał im za to ofiarowywać beczkę piwa. Konflikt był zatem ostry i należało go jakoś rozwiązać.


Ugoda z 1575 r. (odpis), s. 1 i 4


Do ugody między Świdwą i Gostyńskim w sprawie korzystania z kolegiaty doszło rok później – w 1575 r. Dokument ten spisany jest w 1. osobie – w imieniu Jana Świdwy. Na początku Świdwa wskazuje, że do porozumienia doszło na skutek żądań szamotulskich mieszczan i napomnień pobożnych ludzi, powołujących się na nakaz miłości bliźniego i zasady pokoju społecznego.  

Świdwa godził się na sprawowanie w „kościele wielkim”, czyli kolegiacie nabożeństw katolickich („papieskich”), pod wyraźnie określonymi warunkami. Pierwszeństwo należało do odprawianych w niedziele, święta, środy i piątki nabożeństw „prawdziwie ewangelickich”, czyli – w tym wypadku – wspólnoty braci czeskich. „Księdzu papieskiemu” nie wolno było do kościoła wnosić żadnych obrazów. W żaden sposób nie mogły być ograniczane prawa duchownych wspólnoty braci czeskich: wskazanego przez Świdwę proboszcza oraz jego wikarego – w posiadaniu tego właśnie proboszcza pozostawał „kościół, plebania, szkoły, ogrody, role, stodoły i cokolwiek ku temu probostwu należy”. Świdwa godził się natomiast na podział na pół dochodu z kościoła, dziesięciny i placów (dzierżaw). W związku z tym pół miały być dzielone obowiązki związane z utrzymaniem kościoła kolegiackiego, kościoła św. Ducha na przedmieściu Poznańskim oraz cmentarzy. Wspólny miał być natomiast „dzwoniarz”, czyli dzwonnik oraz – co ważne – szkoła dla „dziatek szamotulskich”. Ksiądz katolicki, jak rozumiem, mógł nauczać część dzieci, jednak na czele szkoły miał stać nauczyciel (w stopniu bakałarza lub mistrza) powołany przez Świdwę lub jego proboszcza, a jej uczniowie mieli uczestniczyć tylko w nabożeństwach braci czeskich.  

„Pokój wspólny zachować mają wszyscy, złości, słowy ani uczynkami sobie nie wyrządzając” – pisał w zakończeniu Świdwa, jeszcze raz podkreślając, że zgadza się na używanie kościoła przez „papieżników” tylko pod wskazanymi wcześniej warunkami.


Ugoda z 1575 r., s. 2-3


W 1579 roku Jan Świdwa sam złamał zasady tej umowy. Jak zeznawali świadkowie w sprawie, którą wytoczył prepozyt kolegiaty Wojciech Bieganowski (ks. katolicki), „w niedzielę 21 VI wieczorem Jan Świdwa przyszedł z uzbrojonymi ludźmi, wydarł dzwonnikowi klucze i wtargnął do kościoła i zakrystii, po czym zamknął kościół i zapieczętował go swoją pieczęcią; nazajutrz jego ludzie wtargnęli rano do domu prepozyta i cały dzień w nim pili (piwo dostarczano im z zamku), hałasowali i strzelali aż do nocy” [relacja – cytat ze Słownika historyczno-geograficznego ziem polskich w średniowieczu]. Kiedy w 1581 roku toczyła się sprawa przed sądem króla Stefana Batorego w czasie sejmu warszawskiego, sam Świdwa już nie żył.

Kolegiata wróciła ostatecznie do katolików w 1594 roku. Była to decyzja Jana Rokossowskiego – właściciela zamku północnego, zarazem męża Zofii Świdwianki, córki Jana Świdwy – właściciela zamku południowego. W przeciwieństwie do swojego ojca Jakuba, luteranina, Jan Rokossowski był katolikiem. Wyznania protestanckie w Szamotułach były już w tym czasie w odwrocie, były to zresztą już czasy kolejnego króla – Zygmunta III Wazy, zwolennika kontrreformacji. Bracia czescy przenieśli się z nabożeństwami do znacznie mniejszego kościoła św. Ducha, a w 1615 roku i tę świątynię zwrócili katolikom.

Bibliografia:

  1. Internetowy polski słownik biograficzny, hasła: Andrzej Świdwa Szamotulski, Jan Świdwa Szamotulski, Łukasz II Górka, Łukasz III Górka.
  2. Józef Łukaszewicz, O kościołach braci czeskich w dawnej Wielkiejpolsce, Poznań 1835, s. 350-351.
  3. Piotr Nowak, Dzieje bazyliki kolegiackiej oraz parafii Matki Bożej Pocieszenia i św. Stanisława Biskupa w Szamotułach, Szamotuły 2018.
  4. Edward Raczyński, Wspomnienia Wielkopolski to jest województw poznańskiego, kaliskiego i gnieźnieńskiego, t. 1, Poznań 1842, s. 171-175.
  5. Słownik historyczno-geograficzny ziem polskich w średniowieczu, hasło: Szamotuły.
  6. Ugoda między katolikami a braćmi czeskimi dotycząca wspólnego użytkowania kościoła parafialnego w Szamotułach, 1575.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, przewodnicząca Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Katolicy i bracia czescy, czyli konflikt wokół kościoła kolegiackiego w Szamotułach2021-01-20T00:42:51+01:00

Ewa Krygier, Dom kobiet

Ewa Krygier

Dom kobiet

Po wielu latach małżeństwa mąż powiedział mi, że kiedy braliśmy ślub i gdy syn i córka byli jeszcze mali, był przekonany, iż niedługo umrze. A ja – wspierana przez mamę i babcię – sama ich wychowam. Skąd takie (wręcz samobójcze!) przypuszczenia? Otóż mąż doskonale znał historię mojej rodziny, jako chłopiec, a później młody mężczyzna często u nas bywał, a mama i babcia bardzo lubiły wspominać dawne czasy.

Rzeczywiście, moja prababcia, babcia i mama wcześnie owdowiały. Powody stosunkowo wczesnego odejścia ich mężów były różne. Babcia i mama same wychowywały dzieci, zawsze wspierane przez swoje matki. Były to więc typowo „babskie” domy, w których walczyło się o przetrwanie, ale w których również funkcjonowało coś takiego, jak „pamięć pokoleniowa”, czynnik niezwykle mocno spajający dawne wielopokoleniowe rodziny. Kobiety łatwiej niż mężczyźni zapamiętywały różne (często zabawne) historie, lubiły je opowiadać. Może w ten sposób próbowały odwracać uwagę od nierzadko trudnej i smutnej rzeczywistości?

Moją prababcię, nazywaną przeze mnie „małą babcią”, Marię Janikową z domu Jezierską, pamiętam jak przez mgłę. Gdy została wdową, zamieszkała w Poznaniu razem z córką Jadwigą. O wiele lat przeżyła swojego męża Adama. Zmarła, kiedy miała ok. 90 lat. Urodziła troje dzieci, męża straciła chyba wtedy, gdy one już opuściły dom w Dakowach Suchych. Przeniosła się wtedy do tej córki, która najbardziej potrzebowała wsparcia. Jej córki: Jadwiga Kędzierska (moja babcia) i Zofia Janikówna (wieloletnia nauczycielka Szkoły Podstawowej im. Marii Konopnickiej w Szamotułach) często i bardzo serdecznie ją wspominały. Swojego męża poznała w czasie, gdy oboje przebywali w majątku hrabiego Bolesława Potockiego w Dakowach Mokrych. Adam Janik objął funkcję zarządcy majątku, w którym mieszkała też Maria Jezierska (była „panienką przy dworze”, gdzie przygotowywała się do dorosłego życia). Ich małżeństwo wywróżył… pies. Był taki zwyczaj, że panny w określonym dniu (ponoć w wieczór andrzejkowy) wybiegały przed dom i słuchały: z której strony zaszczekał pies, stamtąd miał się zjawić przyszły małżonek. Prababcia nie zdążyła otworzyć drzwi, gdy w sieni skoczył na nią pies. A więc mąż był już na miejscu!

Inna opowieść wyjaśnia, dlaczego prababcia żyła o wiele dłużej niż jej mąż. Podobno pradziadek lubił dobrze zjeść, mawiał: „Lepiej niech się zepsuje brzucho (!) niż te święte dary”. Natomiast według jego żony nigdy nie należy jeść „do sytości”, po odejściu od stołu trzeba zostawić trochę „wolnego miejsca w żołądku”. Może to było powodem długowieczności prababci i tego, że pradziadek umarł dużo wcześniej „rażony apopleksją”?

Z opowieści córek wyłania się postać bardzo ciepłej, serdeczniej osoby, która w domu w Dakowach Suchych (tam razem z mężem zamieszkali) pełniła rolę „szyi”, podczas kiedy jej mąż był oczywiście „głową”. Była bardzo dzielna, gdy miała już przeszło 80 lat, złamała nogę w biodrze. Przez kilka tygodni leżała nieruchomo w łóżku, po czym – przesuwając przed sobą stołek – nauczyła się ponownie chodzić, naturalnie z laseczką.


Maria Janikowa z domu Jezierska ( w środku zdjęcia), po lewej Łucja z domu Mazer (żona Ludwika Janika) z córką Bożeną (Rucińską), po prawej – Zofia Janikówna, stoi Jadwiga Kędzierska z domu Janik z córką Haliną (Kędzierską)


Szczególne miejsce w moich wspomnieniach zajmuje babcia Jadwiga Kędzierska. Nie spotkałam chyba człowieka, który tak mało jak ona uwagę zwracał na własne potrzeby, a zawsze służył innym, szczególnie najbliższym. Miała ogromne poczucie humoru, godny zazdrości dystans do siebie, złote serce i niezwykłe zdolności manualne. Była moją matką chrzestną, do niej najchętniej zwracałam się z moimi problemami. W pewnym momencie mama musiała przejąć rolę ojca, a wtedy babcia Jadzia świetnie ją zastępowała.

Wiem, że jej siostra ukończyła studium nauczycielskie, brat szkołę budowlaną w Berlinie. Gdzie i czego się uczyła babcia, nie wiem. Pisała bardzo poprawnie, świetnie liczyła, nie popełniała błędów językowych, chociaż w jej języku było dużo germanizmów, które weszły do gwary poznańskiej (np. ryczka). Babcia lubiła za to wspominać zabawne historyjki ze swojego życia. Kiedy przyjechała do Poznania, została kasjerką w dużym sklepie ze słodyczami przy placu Wolności. Właściciel powiedział, że może ich zjeść tyle, ile chce, ale nie wolno nic wynosić do domu. Pierwszego dnia babcia próbowała wszystkiego, dziwiła się tylko, że pozostałe pracownice w ogóle nie sięgają po te cuda. One tylko się śmiały i mówiły: „Porozmawiamy jutro”. Gdy nastało „jutro”, babcia do nich dołączyła. Często z dumą przytaczała zdanie swojego szefa: „Dlaczego tylko Janikównie zawsze zgadza się kasa?” A były to przecież czasy, gdy kasjerki pracowały metodą „Spuszczam 7, 3 w rozumie” (określenie Jacka Fedorowicza).

Na początku XX w. wyszła za mąż za Teodora Kędzierskiego, „przedstawiciela handlowego”, który z racji wykonywanego zawodu często bywał poza domem. Od 1908 r. (rok urodzin mojej mamy – jedynaczki) czekały na niego 3 kobiety! Dziadkowie Kędzierscy idealnie do siebie pasowali: mieli podobne podejście do życia, dystans do siebie samych i poczucie humoru. Babcia wspominała ze śmiechem, jak to na ślub i wesele syna przyjechała ze (Śremu? Środy?) jej przyszła teściowa i cały czas płakała! Dziadek odprowadził ją na dworzec, a po powrocie powtórzył ze śmiechem jej zdanie: „Nie dość, że wziąłeś za żonę biedną dziewczynę, to jeszcze z krzywymi nogami”. Bardzo się z tego śmiali. Nie wyobrażam sobie mojego ojca lub męża powtarzających nam takie stwierdzenie. Widocznie dziadek Teodor był pewien, że babcię po prostu rozśmieszy.


Jadwiga z domu Janik (1883-1976) i Teodor (ok. 1880-1916) Kędzierscy, zdjęcia z ok. 1905 r.


Spokojne, pogodne lata wkrótce się skończyły. Wybuchła I wojna światowa, dziadek został wcielony do armii pruskiej i wysłany na front zachodni, gdzie ciężko zachorował na serce. Przywieziono go do Poznania, umieszczono w lazarecie. Babcia dyżurowała przy nim dzień i noc, a małą Halinką opiekowała się jej babcia – Marysia. Któregoś dnia babcia Jadzia na chwilę wyszła do domu, gdy wróciła, zastała puste łóżko, a pielęgniarka obojętnym głosem poinformowała ją, że „ten pacjent” leży już w kostnicy, a ona szykuje miejsce dla następnego żołnierza. Wtedy babcia zemdlała i osunęła się na ziemię. Był to chyba jedyny w jej życiu przypadek. Mieszkałam później z babcią wiele lat, wiele przeżyłyśmy. Nawet w czasie powstania warszawskiego była spokojna, opanowana, robiła wszystko, żebyśmy oboje z bratem (ja lat 11, brat – 6) nie wpadli w panikę.

Babcia Jadzia po śmierci męża musiała szybko wrócić do rzeczywistości, bo została jedyną żywicielką i głową kobiecej rodziny. Matka prowadziła dom, córka Halina się uczyła, a ona podjęła pracę zawodową. Została szefową kancelarii działacza PSL-Piast prof. Franciszka Michałkiewicza, który skupił wokół siebie członków partii i wydawał czasopismo („Piast Wielkopolski” – może jakiś dodatek do ogólnopolskiego tygodnika). Pensja babci była kiepska, dostawała ją nieregularnie, bo wpływy do kasy partii były mizerne. Po skończeniu szkoły moja mama dołączyła do zespołu gazety, utrzymywała kontakty z dziećmi prenumeratorów, pisała jakieś teksty jako „ciocia Halinka”. Babcia Jadzia musiała dorabiać: zorganizowała więc w domu przy ul. Kwiatowej stołówkę, wydawała przy pomocy prababci smaczne obiady. Wynajmowała też chyba jeden z pokoi.


Halina Kędzierska z matką Jadwigą, ok. 1926 r.


Kiedyś w redakcji zjawił się młody, wysoki student prawa Zygmunt Budzyński, który przyjechał do Poznania ze wsi położonej w pobliżu Brześcia Kujawskiego. W Guźlinie jako najstarszy syn miał objąć gospodarstwo, największe we wsi i świetnie prosperujące. Ubłagał jednak rodziców, żeby pozwolili mu studiować, a on zobowiązał się zrezygnować ze spadku i sam na siebie zapracować. Podjął więc współpracę z czasopismem PSL Piasta. Od razu wpadła mu w oko energiczna brunetka, młodsza od niego o 8 lat. Szybko zdobył serce dziewczyny i sympatię jej matki. Chciał wynająć pokój u babci, ale ona, chociaż nie była szczególnie pruderyjna, wolała ograniczyć jego wizyty przy ul. Kwiatowej do stołowania go. Po kilku latach, gdy ów młodzieniec skończył studia, podjął pracę sędziego w Sądzie Grodzkim we Wronkach. Chyba rzadko spotkać można tak dobrany, zaprzyjaźniony duet teściowej i zięcia. Do końca jego życia pozostawał dla babci Jadzi wzorem cnót wszelakich, a w chwilach drobnych sporów córki z zięciem na ogół stawała po jego stronie!

Kiedy wracam myślami do wspomnień babci i mamy, przypominam sobie postać Stanisława Mikołajczyka, który swoją polityczną karierę zaczynał właśnie w poznańskim biurze PSL Piast. Jak wiadomo, po latach został na krótko wicepremierem powojennego rządu. Wtedy jednak przyjechał ze wsi do Poznania i pod czujnym okiem babci Jadzi obracał koperty „na lewą stronę” i je sklejał, aby mogły wrócić do obiegu, a trochę pieniędzy pozostawało w kasie. Stołował się również u babci Jadzi. Kiedy po wizycie w Moskwie w r. 1945 zjawił się w Polsce i został wicepremierem, a my przebywaliśmy w Krakowie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, czekaliśmy na powrót tatusia z oflagu, a w zburzonej Warszawie nie mieliśmy czego szukać, babcia napisała do Stanisława Mikołajczyka list z prośbą o jakąkolwiek pomoc, nie doczekała się jednak żadnej reakcji. Mnie i moim najbliższym adresat tego listu chyba już na zawsze będzie się kojarzył z klejeniem kopert!

Maria Janik z domu Jezierska (ok. 1855-1938), zdjęcie z ok. 1880 r.

Adam Janik (1849-ok. 1905)

Dzieci Marii i Adama Janików: Jadwiga (ur. 1883), Ludwik i Zofia (ur. 1885 r.)

Jadwiga Kędzierska z córką Haliną, ok. 1916 r.

Halina Kędzierska, ok. 1918 r.

Halina Kędzierska, ok. 1926 r.

Halina Budzyńska z Ewą, 1934 r., Wronki

Halina Budzyńska z Ewą, ok. 1937 r., Poznań

Jadwiga Kędzierska, Józef Budzyński (ojciec Zygmunta), Zofia Janikówna, 1938 r., Poznań

Zofia Janikówna z Ewą, 1938 r., Poznań

Halina Budzyńska z Ewą i Krzysiem, początek 1939 r., Warszawa

Halina Budzyńska z Krzysiem, 1942 r., taras domu w Warszawie

Halina Budzyńska z dziećmi, 1942/43, Warszawa

Halina Budzyńska z Krzysiem, 1942/43, Warszawa

Halina Budzyńska, 1945 r.

Jadwiga Kędzierska, 1946 r.

Halina Budzyńska, 1947 r.

Halina Budzyńska, ok. 1970 r.


Moi rodzice pobrali się w 1930 roku, mama przeniosła się do Wronek. Tam ja się urodziłam, w 1935 r. przenieśliśmy się do Poznania, gdzie z kolei w 1938 r. urodził się mój brat. Tak więc stosunek sił męsko-damskich wynosił 2:2. Krótko przed wojną ojciec służbowo przeniesiony został do Warszawy. Razem z nami przeprowadziła się babcia Jadzia. Ostatnie przedwojenne wakacje spędziła u nas siostra babci Zofia Janikówna ze swoją przyjaciółką, również nauczycielką, Stefanią Jancówną. Wybuchła wojna i nie zdążyły wrócić do Szamotuł. Tatuś w sierpniu 1939 r. został zmobilizowany, 3 września znalazł się w niewoli niemieckiej. I tak w naszym mieszkaniu przy ul. Brzozowej znalazło się 5 kobiet i 1 „mężczyzna” – nie mający jeszcze roku Krzyś. Zgodnie z poleceniem ministerstwa sprawiedliwości uciekliśmy do Dubna w województwie wołyńskim, a w kwietniu 1940 r. udało się nam wrócić do Warszawy.


Halina z domu Kędzierska (1908-1997) i Zygmunt (1900-1946) Budzyńscy z Ewą, ok. 1937 r., Poznań


Trzeba było jakoś sobie radzić i dzieciom stworzyć w miarę bezpieczny (o ile to w ogóle było możliwe) dom. Mama i p. Stefa znalazły pracę: mama w biurze spółdzielni mleczarsko-jajczarskiej (codziennie przynosiła do domu stosy jakichś materiałów, które pomagał jej segregować nasz sąsiad, bo mama miała o istocie swojej pracy dość blade pojęcie), pani Stefa przy jakimś biurze prowadziła stołówkę. Babcia zajmowała się gospodarstwem domowym, zawsze prawie z niczego udawało się jej wyczarować jakąś potrawę, tak że mimo wszelkich trudności nigdy z bratem nie byliśmy głodni, nawet w czasie powstania, które spędziliśmy w piwnicach kilku domów. Ciocia Zosia opiekowała się Krzysiem, a ze mną przerabiała materiał pierwszych klas szkoły podstawowej.

Wszystkie 4 nasze opiekunki robiły, co się dało, żeby odcinać nas od potworności wojny (czego nie dało się w czasie powstania warszawskiego, które na Starówce miało przebieg wyjątkowo okrutny), zdobywały pieniądze na utrzymanie, karmiły nas, sprowadzały znajomych lekarzy, gdy zaszła taka potrzeba. Dbały o to, żebyśmy zimą nie marzli (w czasie wojny nie działały kaloryfery, więc mama zdobyła gdzieś tzw. „kozy”: szklarz wycinał kółka w szybach, tamtędy wyprowadzało się od piecyków na zewnątrz rury i ogrzewało niektóre pokoje). Często wyłączano światło, paliło się świece, lampy naftowe, ale mama najchętniej kupowała tzw. „karbidówki”. Kształtem przypominały stojące lampy elektryczne, miały ładne klosze, ich światło przypominało elektryczne. Ich mankamentem było to, że w czasie palenia się karbid trochę brzydko pachniał. Najgorsze było to, że nie można ich było gasić. I w tym przypadku niezawodna okazała się babcia, która prawie zawsze wkładała do lampy odpowiednią ilość karbidu, w przeciwnym razie lampa – albo gasła, zanim zdążyliśmy się położyć, albo musiała „dopalić się” zamknięta w łazience. Popołudniami i wieczorami dużo się rozmawiało, wspominało czasy przedwojenne, snuło się plany na przyszłość.


Halina Budzyńska z Ewą, 1943, taras domu w Warszawie


W czasie wojny w Warszawie ukrywało się wiele osób, również przez nasze mieszkanie przewinęło się wielu uciekinierów – szczególnie z Wielkopolski. Najdłużej mieszkał u nas kuzyn mamy występujący oficjalnie pod nazwiskiem Antoni Tankowski. Naprawdę nazywał się Alfred Taczak, uciekł z Bydgoszczy, ponieważ tam w każdej chwili mógł zostać aresztowany. Przed wojną pracował jako sędzia, ale jeszcze bardziej niebezpieczne było jego nazwisko – był bratankiem gen. Taczaka, przywódcy powstania wielkopolskiego w jego początkowym okresie. Najbliższa kuzynka babci, również Janikówna, była żoną brata generała.

Wujek gdzieś pracował, trochę pewno konspirował. Ja zapamiętałam jego walkę z pierwszymi objawami łysiny. Kiedyś pod wieczór nasze kobiety razem z wujkiem Alfredem zebrały się przy łóżeczku Krzysia, który już wykąpany bawił się jakimś autkiem i zdawało się, że kompletnie nie interesuje się rozmową dorosłych. Wujek siedział blisko niego, a cztery panie dyskutowały na temat stosowanego przez niego środka na porost włosów. Nie zapamiętałam, co która z nich mówiła, ale znałam je na tyle dobrze, że mogę z dużą dozą prawdopodobieństwa  wyobrazić sobie ich reakcje: mama, która lubiła mówić ludziom to, czego oczekiwali, z pewnością twierdziła, że widać zdecydowaną poprawę; babcia śmiała się i twierdziła, że łysi mężczyźni zawsze jej się  podobali; ciocia Zosia pewnie była lekko zgorszona tym, że wujek w czasie wojny zajmuje się tak błahą sprawą i na pewno mu to wypominała; pani Stefa pewno tylko coś mu wyraźnie pomrukiwała, bo z jednej strony przypominała naszą mamę (lubiła prawić komplementy), z drugiej strony była zapatrzona w ciocię Zosię i nie chciała jej się narazić. Niespodziewanie rozmowę przerwał chyba 4-letni wtedy Krzyś, który stanął na nóżkach, wychylił się z łóżeczka, poklepał wujka po głowie i, zanosząc się śmiechem, zawołał: „Łysek z pokładu Idy”. Zapadła cisza, a potem wszyscy zaczęli się śmiać. I tak można powiedzieć, że mój brat intelektualnie znokautował najbardziej znanego bohatera baśni Andersena. Ten krzyknął: „Król jest nagi”, co było „oczywistą oczywistością”, a Krzyś wykazał się znajomością tytułu opowiadania Morcinka i umiał go zastosować jako metaforę.


Halina Budzyńska z Ewą i Krzysiem, wiosna 1944 r., Ogrody Zamkowe w Warszawie


Po powstaniu warszawskim drogi naszych kobiet powoli zaczęły się rozchodzić. Pani Stefa, która nie zdążyła 1 sierpnia wrócić do domu przed godziną W, trafiła do obozu pracy, skąd po wojnie przyjechała prosto do Szamotuł. Po kilku miesiącach (byliśmy wtedy w Krakowie) wyruszyła do Szamotuł ciocia Zosia. Obie podjęły pracę w szkole im. M. Konopnickiej. Pozostała nasza czwórka dołączyła do nich w listopadzie 1945 r. I znów w szóstkę zamieszkaliśmy – ty razem w Szamotułach przy ul. Dworcowej. Ten „babski dom” miał funkcjonować przez kilka tygodni, a ja z mamą, babcią i bratem szykowałam się do przeprowadzki do Gorzowa Wlkp. Tatuś wrócił z Zachodu pierwszym transportem, ze Szczecina dotarł do Szamotuł (Warszawa ze względu na bezpieczeństwo raczej nie wchodziła w grę). Koledzy z Sądu Okręgowego w Poznaniu załatwili mu pracę i mieszkanie na Ziemiach Zachodnich. Niestety, w lutym 1946 r. zginął śmiercią tragiczną, a mama i babcia postanowiły, że zostajemy w Szamotułach.

I tak zaczął funkcjonować nasz „babiniec” – tym razem w 2 pokojach zamieszkało 5 osób płci żeńskiej i 1 siedmioletni „mężczyzna”. 38-letnia mama pozostała głową rodziny. Od razu przystąpiła do szukania pracy. Najpierw została kierowniczką stołówki Młynów, funkcjonującej w budynku przy ul. Dworcowej naprzeciw kościoła św. Krzyża. Wydawano tam również jakieś „deputaty”. Później mama pracowała aż do emerytury w księgowości Zakładów Młynarskich. Przez jakiś czas prowadziła również świetlicę dla dzieci pracowników młynów, z Poznania przyjeżdżała instruktorka tańca, wystawiano jasełka. Nikt mamie za to nie płacił. Była lubiana przez pracowników młynów, nieraz interweniowała w ich sprawach u dyr. Braunka, a później dyr. Jęczmyka. Byłą życzliwa ludziom, ale też trochę naiwna i łatwowierna. Kiedyś przyszła do niej zapłakana młoda pracownica, która – jak twierdziła – została niesłusznie zwolniona. Mama, nie drążąc sprawy, nie sprawdzając powodu zwolnienia, pobiegła do dyrektora Jęczmyka. Opowiadała potem, że dyrektor wyraźnie się ucieszył na jej widok, jakby się jej spodziewał. Wysłuchał obrończej mowy mamy, która twierdziła, że na pewno chodziło o jakiś drobiazg. Wtedy wyjawił powód zwolnienia: otóż dziewczynę na nocnej zmianie zauważyli młynarze, gdy stertę zboża potraktowała jako WC. Mama speszona wyszła z gabinetu, a na korytarzu gonił ją śmiech dyrektora.

Cała ta społeczna działalność mamy wynikała na pewno z potrzeby serca, ale miała chyba także inny cel. Nadeszły czasy stalinowskie, wyciągano ludziom różne rzekome „przestępstwa” z przedwojennych lat. Ja szykowałam się na studia. Mamie zależało na tym, żeby kojarzono mnie z nią – przodownicą pracy i działaczką społeczną, żeby zatrzeć ślady ojca, który zrobił autentyczną karierę w Polsce przedwojennej, wojnę spędził w oflagu, podejrzanie szybko wrócił do Kraju, a po wojnie zginął w trochę niejasnych, jak sądził np. nasz wuj, okolicznościach. Może ktoś „pomógł” mu spaść z pomostu do Noteci? W moim domu takiej okoliczności nie brano pod uwagę, jedynie mama dziwiła się, dlaczego tak ostrożny z natury człowiek znalazł się na samym brzegu pomostu.


Jasełka wystawiane w świetlicy przy Młynach, ok. 1948 r.


Mama i babcia robiły co mogły, żebyśmy z bratem nie czuli się inni, ubożsi niż otoczenie, bo w Szamotułach zaczynaliśmy właściwie od zera, a mama niewiele zarabiała. Kiedyś, gdy brat był uczniem liceum, na radzie pedagogicznej rozpatrywano sprawę przyznania mu stypendium. Odezwał się wtedy „czynnik społeczny” – jego kolega z klasy, który stwierdził, że często u Budzyńskich bywa, ale nie zauważył biedy. Uratował brata nasz sąsiad – nauczyciel Bolesław Szczerkowski, który powiedział, że objawem „biedy” nie musi być brud i ogólne zaniedbanie.

Babcia obracała w ręce każdy grosz zarobiony przez mamę, która co miesiąc brała tzw. chwilówkę, to znaczy kiedy około 10 dni przed kolejną wypłatą kończyły się pieniądze, brała z kasy zapomogowo-pożyczkowej pożyczkę (nieoprocentowaną!) i spłacała ją, gdy dostawała następną pensję. Tak więc „karuzela” obracała się bez przerwy. Może dzięki tym doświadczeniom przez całe życie byłam wrogiem brania pożyczek i zaciągania kredytów. Do dziś, kiedy otrzymuję telefoniczną ofertę lub słyszę, że coś „wygrałam” (chociaż nie grałam), natychmiast odkładam słuchawkę.

Nasze kobiety były twarde, odporne na przeciwności losu, pewne, że zawsze jest jakieś wyjście. Nas, dzieci, nie obciążały kłopotami finansowymi, my zresztą nie mieliśmy jakichś szczególnych wymagań, potrafiliśmy cieszyć się  drobiazgami. Poza tym mama i babcia były osobami pogodnymi, łatwo nawiązywały kontakty z ludźmi, lubiły śmiać się i żartować. Mama zakładała, że jakoś damy sobie radę, a babcia zakasywała rękawy i brała się do roboty. Do dziś obie są wspominane: babcia przez najstarsze szamotulanki, mama również przez nieco młodsze, które pamiętają ją jako „elegancką starszą panią ze starannie ułożonym kokiem, ciepłą, serdeczną i zawsze uśmiechniętą”.


Halina Budzyńska (2. od lewej) Jadwiga Kędzierska (4. z lewej) z Ewą i Krzysiem oraz Edmundem i Ludwiką Czerwińskimi. Przy świetlicy dla dzieci pracowników Młynów w Szamotułach, ok. 1948 r.


Do tej samej klasy co ja chodziła dziewczyna bardzo zdolna, nad wiek dojrzała, która wraz z siostrą wychowywana byłą przez samotną matkę. Gdy byłyśmy w klasie maturalnej, w jej domu toczyły się dyskusje, czy może iść na studia dzienne czy finansowo dadzą radę. Ostatecznie podjęła studia i ukończyła je celująco! Moja sytuacja materialna była podobna, ale nigdy w domu nie mówiło się o tym. Dopiero z perspektywy wielu lat zdałam sobie sprawę z tego, że decyzja o moim trafieniu na studia dzienne była bardzo odważna. Zresztą, raczej podświadomie, starałam się jak najmniej obciążać kasę rodzinną: przez kilka lat codziennie dojeżdżałam do Poznania i zabierałam „wałówkę” na cały dzień, wyjątkowo wpadałam do baru mlecznego, bo tam było najtaniej. Również 4 lata po mnie w 1956 r.  – brat podjął studia. Wtedy było już trochę łatwiej. Czasy mocno się zmieniły, pochodzenie mniej interesowało władzę, a poza tym do wspólnej kasy zaczęła wpływać moja pensja.

Warto tu wspomnieć jeszcze jeden fakt. Otóż mama po podjęciu pracy w młynach na wszelki wypadek zapisała się do PPS – partia kojarzyła jej się z Piłsudskim i innymi wybitnymi postaciami początku XX w. Dzieci rosły, może myślała, że dzięki temu będą bezpieczniejsze w ludowej ojczyźnie? Bardzo przeżyła moment „zlania się” PPS z PPR. Bała się jednak występować z PZPR, bo mogłoby to zaszkodzić – przede wszystkim – dzieciom. Wytrzymała parę lat, a gdy nastąpiła pierwsza fala „odwilży”, wystosowała list do Podstawowej Organizacji Partyjnej z prośbą o skreślenie. Działacze partyjni w młynach musieli być wyjątkowo porządnymi ludźmi, bo przystali na jej prośbę, śmiali się, że „Budzyńskiej przestała odpowiadać ideologia partii, bo córka właśnie kończy studia”. Mama musiała być pewna, że nie zaszkodzi w ten sposób bratu, który przecież niedługo potem ruszył na studia. W przeciwnym razie pewno by w tej partii tkwiła przez kolejnych kilka lat. Partyjni działacze w młynach mieli chyba dość beztroski stosunek do marksizmu-leninizmu. W czasie jednego z pochodów 1-majowych na czele grupy postawili starszego młynarza – „przodownika pracy”, przepasanego szarfą z liczbą „170%” . Kiedy nasza mama spytała, jak obliczyli ten procent, ze śmiechem stwierdzili, że właśnie skończył 70 lat, dlatego ta liczba!

I tak toczyło się życie mojej mamy, babci, prababci. Przeżywały tragedie, dramaty, niedogodności, ale po każdym upadku szybko się podnosiły, postępowały zgodnie z zawołaniem W. Młynarskiego: „róbmy swoje”. Zawsze najważniejsze były dla nich dzieci. Dla dzieci i wnuków zrobiłyby wszystko!

Życie w wielopokoleniowej rodzinie było dla mnie czymś tak oczywistym, że kiedy staraliśmy się z mężem o mieszkanie, wiadomo było, że razem z nami zamieszkają mama i babcia, a mężowi nawet nie przyszło do głowy przeciwko temu się zbuntować.

Szamotuły, 08.11.2019

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.

Ewa Krygier, Dom kobiet2025-01-03T13:21:10+01:00

Aktualności – listopad 2019

Urodziny Halszki

19 listopada wypadały 480. urodziny Halszki z Ostroga. Kiedy Halszka, a właściwie Elżbieta Ostrogska – ksieżniczka ruska, przyszła na świat, jej ojciec już nie żył. Największym nieszczęściem Halszki był … jej wielki majątek. Przypominamy interesujący artykuł, którego autorką jest Sylwia Zagórska. Koniecznie muszą Państwo poznać tę opowieść – oddzielono w niej prawdę od legendy! http://regionszamotulski.pl/beata-i-halszka-ostrogskie/

Portret Halszki – Jacek Hagel



Nowy pomnik w Ostrorogu

Pomnik ku czci Powstańców Wielkopolskich odsłonięto w Ostrorogu w dniu Święta Niepodległości. Powstał on z inicjatywy Konrada Kaszkowiaka – prezesa stowarzyszenia Patriotyczni PL, działającego od 2018 r. Jeszcze w poprzednim roku 35 grobów powstańców, znajdujących się na cmentarzu w Ostrorogu, zostało oznakowanych specjalnymi tabliczkami (inicjatorem tego działania było Koło Łowieckie „Drop” z Obrzycka, koordynował je Konrad Kaszkowiak, a częściowo sfinansowano ze środków Miasta i Gminy Ostroróg).

Starania o postawienie pomnika trwały blisko dwa lata, niewielkiemu stowarzyszeniu należy się wielki podziw za doprowadzenie tego przedsięwzięcia do końca. Ze względu na brak zgody konserwator wojewódzkiej na umieszczenie pomnika na rynku ostatecznie znalazł on miejsce na cmentarzu. Na uroczystości obecne były rodziny powstańców, władze samorządowe, poczty sztandarowe, służby mundurowe, przedstawiciele grupy rekonstrukcyjnej z Poznania oraz mieszkańcy Ostroroga. Pomnik odsłonili: burmistrz Roman Napierała oraz potomkowie powstańców – Eleonora Kaszkowiak i Stanisław Polawski. W bryle niewielkiego monumentu połączone zostały dwa elementy: orzeł – symbol patriotyzmu powstańców i krzyż – znak ich wiary. Pomnik poświęcił ks. proboszcz Krystian Sobczak. Projekt pochodzi z pracowni Joanny Kaszkowiak-Kaźmierczak, wykonali go Jacek Ćwirlej z Gaju Małego (części metalowe) i Jacek Przewoźny z Szamotuł (kamieniarstwo), a otoczenie przygotował Jacek Kaczmarek z Ostroroga (betonowa kostka brukowa).

Z okazji 101. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości w kościele została odprawiona msza w intencji Ojczyzny, a po niej – w sali sesyjnej Urzędu Miasta i Gminy – odbyła się wieczornica, w czasie której Konrad Kaszkowiak przedstawił rys historyczny na temat wydarzeń sprzed ponad wieku, a w części artystycznej wystąpili uczniowie Szkoły Podstawowej im. Jana Ostroroga. Wyłoniono też najsmaczniejsze rogale świętomarcińskie.

Zdjęcie Ireneusz Walerjańczyk.



Pamiętamy, bo przybywa nam dawności…

Pamiętamy, bo przybywa nam dawności – bardzo interesujący projekt poświęcony m.in. trzem związanym z Szamotułami artystom-nauczycielom: Wacławowi Masłowskiemu, Marianowi Schwartzowi i Stanisławowi Zgaińskiemu przygotowało szamotulskie liceum (Zespół Szkół nr 1). Opracowano wydawnictwo (prezentujemy tu jego okładkę), w budynku szkoły można obejrzeć wystawę wspomnianych twórców, odbył się też poświęcony im wykład Anny Król z Muzeum – Zamku Górków (dla studentów Uniwersytetu Trzeciego Wieku).

Osobnym działaniem w ramach projektu było przedstawienie szkolnej grupy Piotrelle pt. „W przededniu”, zaprezentowane w ostatni czwartek na scenie kina „Halszka” (premiera odbyła się w czerwcu na deskach Sceny Trzeciej Teatru Nowego w Poznaniu), a przygotowany pod opieką artystyczną Sebastiana Greka – aktora Teatru Nowego. Spektakl poruszał problem ksenofobii i złego rozumienia patriotyzmu – tę tematykę zaproponowali sami uczniowie. Autorami projektu są nauczyciele: Wiesława i Bogdan Araszkiewiczowie, Beata Jankowiak i Natalia Szulc.

Projekt został dofinansowany ze środków Programu Wieloletniego Niepodległa na lata 2017-2022 w ramach Programu Dotacyjnego „Koalicje dla Niepodległej”.

Okładka publikacji – kolaż prac Wacława Masłowskiego (akwarela – Kościół św. Krzyża w Szamotułach), Stanisława Zgaińskiego (drzeworyt barwny – „Szamotulacy”) oraz Mariana Schwartza (linoryt – Zaułek w Obrzycku).



Wyróżnienie dla Piotra Mańczaka

Za to zdjęcie szamotulskiego rzemieślnika Alojzego Starosty Piotr Mańczak otrzymał wyróżnienie specjalne w 3. edycji konkursu O! ZNAKI PRACY – serdecznie gratulujemy! Na konkurs wpłynęło ok. 600 prac wielu autorów. Wśród nich było wielu profesjonalnych fotografów i absolwentów Akademii Sztuk Pięknych; nasz Piotr nie zajmuje się fotografią zawodowo, ale nie mamy wątpliwości – jest artystą. Zdjęcie (wykonane ok. 2006 r.) pochodzi z serii SZAMOTULANIE21, ukończonej w tym roku. I jeszcze jedno zdanie o bohaterze zdjęcia. Alojzy Starosta (1934-2016) przez wiele lat prowadził zakład szewski przy ul. Dworcowej 31, jak pisze Piotr Mańczak, był to „schowany w podwórzu drewniany domek z niezwykłym klimatem i samym właścicielem, który godzinami opowiadał o tajnikach naprawy, a jednocześnie o podłej jakości dzisiejszego obuwia”.

Zachęcamy do obejrzenia wszystkich zdjęć składających się na projekt

http://regionszamotulski.pl/piotr-manczak-projekt-fotograficzny-szamotulanie21/



Weekendowy spacer

Pałace w Kobylnikach i w Obrzycku (Zielonejgórze) i Kobylnikach – w obu miejscach jest pięknie, więc sami musicie Państwo zdecydować, dokąd wybrać się na spacer. Korzystajmy z uroków jesieni!

Kobylniki: Pałac zaprojektował Zygmunt Gorgolewski (1845-1903), uważany za jednego z najwybitniejszych polskich architektów końca XIX wieku. Pochodził spod Środy, studiował architekturę w Berlinie. Zaprojektował wiele budynków na terenie Niemiec i znajdującej się pod zaborem pruskim Wielkopolski (m.i, pałac w Oporowie), a pod koniec życia ze względów patriotycznych przeniósł się do Lwowa, aby w cieszącej się autonomią Galicji móc zapewnić polskie wychowanie dzieciom (we Lwowie zrealizowano jego najbardziej znane dzieło ‒ Teatr Wielki, dawniej Miejski). Pałac w Kobylnikach ma charakter neorenesansowy, powstał w 1886 roku na zlecenie ordynata Tadeusza Twardowskiego. Budowla jest dość okazała, ma skomplikowaną bryłę i dach. Elewacje wykonano z cegły, a obramowania z tynku i piaskowca. W dolnej części wieży umieszczono tablicę z herbem Twardowskich i datą budowy. We wnętrzach zachowały się sztukaterie i kominki. Od lat 90. XX w. mieści się tam hotel i restauracja.

Obrzycko: Willę, zbudowaną tą w latach 20. XIX w. dla linii obrzyckich Raczyńskich, rozbudował Atanazy Raczyński, twórca ordynacji obrzyckiej, młodszy brat zasłużonego dla Wielkopolski Edwarda (do budynku dodano wówczas dwa piętra). Kolejne przebudowy nastąpiły na początku XX w: wzniesiono wówczas kwadratową wieżę i parterową sień z głównym wejściem, dodano ornamenty na fasadzie. Do 1945 roku pałac był własnością tzw. kurlandzkiej linii rodu Raczyńskich. Obecnie mieści się tam Dom Pracy Twórczej UAM.

Zdjęcia Łukasz Wlazik (SzamoDron).



Remont dachu kolegiaty sprzed lat 30

W latach 1979-80 przeprowadzono prace remontowe dachu i elekacji szamotulskiej bazyliki kolegiackiej. Niestety, nie wszystko się wówczas udało.

Wymieniono zmurszałe cegły, naprawiono drewnianą konstrukcję dachu (nad nawą Matki Bożej wymieniono ją w całości). Nad nawą główną położono zupełnie nową dachówkę, nad bocznymi – przełożono starą dachówkę. Co wówczas nie wyszło? Otóż dachówka okazała się bardzo złej jakości i po 17 latach trzeba było położyć zupełnie nową. W niestaranny sposób zamurowano też wybity w czasie remontu otwór w fasadzie wschodniej (widoczny na zdjęciu), do dziś to miejsce wygląda bardzo źle. Na fotografii widać też pozostałości wiązu Marysieńki – drzewa, które podania kojarzyły z królem Janem III Sobieskim (miał je zasadzić lub odpoczywać w jego cieniu).

Zdjęcia nadesłał Bogusław Jądrzyk.



Spacer z Historią – 26 października

Spacer z Historią (po raz 3.) – była piękna pogoda i liczne grono wspaniałych uczestników (50 osób)! Wspaniałych, bo zainteresowanych historiami, które chcieliśmy im opowiedzieć, i bardzo wytrzymałych (a spacer rzeczywiście był długi, bo kończyliśmy jeszcze omawianie miejsc, które „wypadły” z poprzedniego spotkania, skróconego ze względu na deszcz). Łukasz Bernady i Agnieszka Krygier-Łączkowska opowiedzieli historie związane z trzema pomnikami usytuowanymi przy ul. Dworcowej, a potem weszliśmy do kościoła św. Krzyża i budynku poklasztornego. Ostatnim miejscem zwiedzania były krypty pod kościołem. Treści było mnóstwo, więc tu tylko drobny komentarz dla tych, których z nami nie było.

Most na Samie stanowił niegdyś granicę miasta, za którą swoją siedzibę-zamek wznieśli właściciele miasta – Świdwowie Szamotulscy. Powstał on na początku XV w., to najprawdopodobniej tam powstał najstarszy pisany po polsku list miłosny, zachowany w rękopisie Marcina z Międzyrzecza. Kiedy w 2. połowie XV w. miasto i inne części majątku zostały podzielone między dwóch braci z rodu Świdwów Szamotulskich, zrodziła się potrzeba budowy 2. siedziby – tzw. zamku północnego, przebudowanego już na początku XVI w. przez kolejnych właścicieli tej połowy miasta – Górków. W następnym stuleciu majątek szamotulski znalazł się w jednym ręku i starszy, prawdopodobnie mocno podupadły, zamek południowy (Świdwów) przestał być potrzebny. W związku z tym ówczesny właściciel Jan Korzbok Łącki w 1675 r. przekazał zamek wraz z sąsiednim terenem zakonnikom – franciszkanom reformatom, którzy zamieszkali w Szamotułach już w roku następnym. Kościół św. Krzyża został konsekrowany w 1699 r., a murowany klasztor był gotowy w 1725 r. Po likwidacji zakonu przez władze pruskie w 1. poł. XIX w. kościół stał się własnością parafii kolegiackiej, jednak używany był bardzo rzadko. Druga parafia szamotulska powstała ostatecznie w 1972 r. W budynku poklasztornym w XIX w. przejściowo mieściła się szkoła, przez 100 lat stacjonowało wojsko, a od końca lat 40. XX w. do początku XXI w. znajdowały się mieszkania. W tej chwili budynek stoi pusty, są jednak plany jego zagospodarowania.

Kolejne spacery już wiosną!

Zdjęcia ze spaceru – Piotr Mańczak.



Święto Zmarłych – cmentarz w Szamotułach

Ponadstuletnie anioły czuwają na cmentarzu w Szamotułach. Cmentarz powstał w 1831 r., wcześniej zmarłych grzebano przy kościele kolegiackim i kościele św. Ducha na dawnym Przedmieściu Poznańskim (teren obok krzyża i głazu ku czci ks. Jerzego Popiełuszki). Wiele starych grobów już nie istnieje, także niektórych zasłużonych osób, np. Romana Łopińskiego, polonisty, nauczyciela miejscowej Szkoły Rolniczej (Landwirstschaftsschule), który pierwszy – jeszcze w latach 80. XIX w. – zaczął opracowywać historią naszego miasta. Wiadomo, że na cmentarzu spoczęło kilku powstańców listopadowych i kilkunastu styczniowych (zachował się grób Michała Micewicza, zm. w 1927 r.). Do dziś istnieje też grobowiec Maińskich (dziś Witkowiaków), w którym pochowano  Franciszka Lewandowskiego (1804-1886) – Polaka, który był burmistrzem Szamotuł od 1836 r. (po nim władze pruskie na to stanowisko powoływały już wyłącznie Niemców). Ważnymi miejscami cmentarza są: kwatera powstańców i żołnierzy (z grobem podpułkownika Maksymiliana Ciężkiego), zbiorowa mogiła jedenastu Polaków rozstrzelanych 13.12.1939 r. przy ul. Franciszkańskiej oraz groby szamotulskich proboszczów w alejce od bramy głównej. Dzisiejszy cmentarz był kilka razy poszerzany, w 2012 r. poświęcono nową część po przeciwnej stronie ul. Targowej.

Te dwa piękne zabytkowe anioły stoją po dwóch stronach alejki prowadzącej od bramy głównej. Oba groby należą do przedstawicieli tej samej rodziny – Rejerów, figury pochodzą z ok. 1905 r.

Zdjęcia Jerzy Walkowiak.



Złote gody, czyli 50. rocznica ślubu

Maria i Józef Rybarczykowie przeżyli razem 55 lat, a swój jubileusz 50-lecia obchodzili w 1950 r. Józef Rybarczyk (1876-1955) całe swoje dorosłe życie był związany z szamotulskimi wodociągami. Po służbie w wojsku zaborcy wrócił do rodzinnego miasta. W 1900 roku ożenił się z Marią z domu Hetman (1877-1958). Jego domem rodzinnym stał się budynek na terenie zakładu: 3 pokoje z kuchnią, na strychu pomieszczenia gospodarcze. Tam wychowywały się jego dzieci: syn Władysław (1901-1991) i trzy córki: Cecylia (po mężu Zawadzka, 1907-1998), Marta (po mężu Kulczak, 1902-1973) i Leokadia (po mężu Ignasiak, 1909-1995). To w domu na terenie wodociągów odbywały się wesela córek, teren przy wieży ciśnień był naturalnym miejscem spacerów. Za maszynownią (pompownią) znajdował się sad i pasieka. Józef Rybarczyk był zapalonym pszczelarzem, działał w przedwojennym Bractwie Kurkowym i stowarzyszeniu cyklistów (kołowników). W czasie II wojny rodzina Rybarczyków została wysiedlona z mieszkania, a sam Józef pozbawiony stanowiska kierownika. Zajął je Niemiec Giese, który traktował Józefa Rybarczyka jako prawą rękę, wybronił go nawet przed wywiezieniem do obozu, gdy przypadkiem natrafiono na zakopaną przez Rybarczyka skrzynkę z bronią. W 1943 roku Giese został powołany do armii, a Józef Rybarczyk wrócił na dawne stanowisko. Z funkcji kierownika odwołano go ze względów politycznych w 1950 roku, kiedy to za przygotowywanie ulotek o ‒ jak to wtedy określano ‒ „treściach antypaństwowychˮ aresztowano i skazano jego wnuka Mariana Zawadzkiego (w 1952 r. za działalność konspiracyjną skazano też dwóch innych wnuków: Edwarda Rybarczyka i Edmunda Zawadzkiego). Do śmierci Józef Rybarczyk mieszkał w pokoju na terenie wodociągów.

Na zdjęciu obok Marii I Józefa siedzi ks. Franciszek Forecki – proboszcz szamotulskiej parafii w latach 1946-67, z drugiej strony – małżeństwo Kuczyńskich (Michał Kuczyński był przedwojennym kierownikiem Rzeźni Miejskiej).

Zdjęcie z archiwum rodzinnego Jana Kulczaka


Szamotuły, 07.11.2019

LISTOPAD 2019

IMPREZY I KONCERTY

Trwające


Najbliższe


Minione

10 listopada 2019 r., godz. 19.00, kino „Halszka”

godz. 10.00, kino „Halszka”


KINO

Aktualności – listopad 20192025-02-24T18:29:27+01:00

Andrzej J. Nowak – Norman Sherran w poszukiwaniu korzeni

Andrzej J. Nowak

Norman Sherran – poszukiwanie korzeni

Od kilkunastu lat tworzę „puzzle”. Nazwałem tak krótkie (czasem nieco dłuższe) luźne, niezobowiązujące zapiski i rysunki. Są to opisy miejsc, ludzi, sytuacji – anegdoty i refleksje. Nie tworzą one, jak dotąd, jakiegoś pełnego obrazu. Jednak poszczególne kawałki układają się w większe fragmenty, które kiedyś, być może, będą złożone w całość. Zapisuję je pod wpływem chwili z pamięci. Czasem wspomagam pamięć notatkami, zapiskami z kalendarzy, szkicami, rysunkami i fotografiami.

Oczywiście,  „puzzle” zawierają wątki osobiste.


Normana poznałem w czasach początków naszej ustrojowej transformacji, po wyborach parlamentarnych 1989 roku. Radośnie otworzyliśmy się wtedy na świat. Zaczęliśmy wyjeżdżać za granicę. Polska stała się interesującym partnerem dla zagranicznych inwestorów. Norman Sherran, inżynier i biznesmen ze Stanów Zjednoczonych, przyjechał do Poznania jako wiceprezydent Tishman Construction Corporation z Nowego Jorku. Firma była zainteresowana realizacją inwestycji komercyjnych w Poznaniu na terenie, gdzie dzisiaj ciągle jeszcze buduje się zespół biurowców „Andersia” (w Poznaniu się nie powiodło, ale w Warszawie i Krakowie Tishman zrealizował wiele dużych projektów).

Podczas luźnej rozmowy, w przerwie oficjalnego spotkania, Norman wspomniał, że jego rodzina pochodzi z Polski, konkretnie – z Wielkopolski. Pradziadek zaś urodził się w Szamotułach! Od razu, jako krajanie, poczuliśmy do siebie sympatię. Powiedział, że to są chwilowo wstępne informacje i że zajmuje się teraz ustalaniem szczegółów. Oczywiście zadeklarowałem pomoc. I tak się rozpoczęła nasza wieloletnia znajomość. Zauważyłem, że korzenie jego rodziny tkwią zapewne w podpoznańskim Swarzędzu. Świadczy o tym nazwisko rodowe Schwersenz, którym posługiwali się jego przodkowie (Swarzędz w języku niemieckim – Schwersenz).



Zaintrygowała mnie szczególnie informacja, że pradziad Simon Schwersenz urodził się w Szamotułach. Odwołałem się do pamięci mojej Mamy Barbary Nowakowej. Poprosiłem, by zrobiła spis rodzin żydowskich mieszkających przed wojną w Szamotułach. Mama doskonale pamiętała nazwiska mieszkańców z okresu międzywojennego. W spisie nie ma nazwiska Schwersenz.


Nazwiska przedwojennych żydowskich mieszkańców Szamotuł (Barbara Nowakowa, 13.10.1995 r.)


Odpisy aktów urodzin, małżeństw i zgonów przodków Normana uzyskane z Urzędów Stanu Cywilnego pozwoliły na ustalenie szczegółów. W XIX i na początku XX wieku rodzina Schwersenzów mieszkała w Chludowie, gdzie urodzony w 1827 r. w Szamotułach, pradziadek Simon (Szymon) prowadził gospodę. Zmarł w Berlinie w 1921 r. (żył 94 lata!). Prababka Ernestyna, z domu Lowenthal, zmarła w Poznaniu w 1900 r. W Chludowie urodził się w 1863 r. dziadek Normana Adolph. Babka Charlotte, z domu Glassmann, pochodziła z Wronek. Urodziła się w 1878 r. Jej ojciec, Isaac (Izaak) i bracia, mieli we Wronkach piekarnię. Ojciec Arno, jego siostra i trzej bracia, również urodzili się w Chludowie w pierwszym dziesięcioleciu XX w.

Po I wojnie światowej rodzina Schwersenzów przeniosła się do Berlina, a potem do Stanów Zjednoczonych i Izraela. Część rodziny, która nie opuściła Niemiec przed wybuchem II wojny światowej, zginęła w 1943 r. w obozach zagłady Auschwitz i Teresinie (Theresienstadt). Amerykańska część rodziny zmieniła trudne w wymowie pisowni i pisowni nazwisko Schwersenz na Sherran. Rodzina w Izraelu, używa nazwiska Sharon.


We Wronkach, 19.10.1995 r. Od lewej: Debie Sherran (żona Normana), Paweł Stryczyński, Norman i Arye Sharon, żona Arye.


Jesienią 1995 r. Norman przysłał wiadomość, że jego przyrodni brat Arye, który mieszka w Izraelu, przyjedzie do niego w październiku w odwiedziny (Norman prowadził wtedy inwestycję w Warszawie). Zaplanował, że w przyjadą na kilka dni do Poznania. Zorganizowałem dla nich odwiedziny w Chludowie, Wronkach i w Szamotułach.

W Chludowie zlokalizowaliśmy, jak nam się wydawało, budynek gospody, którą prowadziła rodzina Schwersenzów. We Wronkach, korzystając z pomocy mojego dobrego kolegi z klasy licealnej – Pawła Stryczyńskiego (niestety, już nieżyjącego ) – domy, w których mieszkała i prowadziła piekarnię rodzina Glassmannów. W Szamotułach pokazałem im miejsce, gdzie do czasów II wojny światowej był cmentarz żydowski (kirkut) i to, co po nim pozostało –  fragmenty muru – ogrodzenia cmentarza. Chciałem, by zwiedzili to miejsce w „stylu japońskim” – z okien samochodu. Poprosili jednak, by się zatrzymać i wejść na teren. I tak zrobiliśmy. To, co potem się stało, jest dla mnie do dziś przygnębiającym wspomnieniem. Weszliśmy na tyły dawnego żydowskiego domu przedpogrzebowego i tam za szopą, pod murem, w zasypanych jesiennymi liśćmi zaroślach, natrafiliśmy na fragmenty rozbitych żydowskich płyt nagrobnych (macew). Moi goście ze łzami w oczach odkrywali kolejne kawałki tablic z hebrajskimi i niemieckimi napisami (pisanymi alfabetem gotyckim). Czyścili je gołymi dłońmi, usiłowali odczytać nazwiska. Miejsce pochówku zmarłych jest w judaizmie miejscem wyjątkowym, świętym a tu… Byłem poruszony i zażenowany.

Rozbita macewa. Napis wykonany pismem gotyckim: Siegfried Holländer


Aby „uratować” choć trochę  sytuację,  zaproponowałem, że wejdziemy po drodze  do Muzeum – Zamek Górków i powiadomimy pracowników tej placówki o naszych znaleziskach. Zapewniłem, że potrafią się oni nimi właściwie zaopiekować.

Po przekazaniu informacji o znalezionych macewach dowiedzieliśmy się, że ostatnio zostały przekazane do muzeum ciekawe judaika odkryte podczas rozbiórki budynku szkoły żydowskiej (chederu). Nie są jeszcze eksponowane, ale możemy je zobaczyć. Goście bardzo się ucieszyli, licząc na to, że może natrafią na jakieś zapiski o szamotulskich Schwersenzach. Z wielkim zainteresowaniem przejrzeliśmy te dokumenty. Arye przeczytał fragment tekstu hebrajskiego, używając tradycyjnego wskaźnika Gadu), którym Żydzi posługują się podczas czytania Tory (wskaźnik nie tylko ułatwia śledzenie kolejnych wersów, ale zapobiega bezpośredniemu kontaktowi czytającego ze świętym tekstem). Ciekawe spotkanie w biurach muzeum załagodziło wcześniejsze smutne doświadczenie. Goście wyjechali z Szamotuł zadowoleni i bardzo wzruszeni.

To jesienne doświadczenie spowodowało, że zacząłem bardziej niż do tej pory interesować się wielokulturową historią mojego rodzinnego miasta.


Studiowanie zapisków szkolnych  w biurze Muzeum – Zamek  Górków

Czytanie tekstu hebrajskiego. W dłoni Arye wskaźnik – jad


Od dawna interesuję się historią szamotulskich domów. Zbieram informacje o nich – stare rysunki, projekty i fotografie. Przy okazji dowiaduję się dużo o ich dawnych mieszkańcach. Podczas przeglądania starych projektów domów położonych przy ulicy Breitestrasse (noszącej obecnie nazwę Braci Czeskich) natrafiłem na projekt domu, należącego w 1909 r. do Arrona Abrahama. Projekt wykonał Henryk Wysocki – murarz i mistrz ciesielski z Szamotuł.



Ciekawe są poprawki na rysunku prostej elewacji, których zażądał zatwierdzający projekt poznański architekt Oskar Hoffmann (1850-1916). Poprawki, naniesione ołówkiem, oddają ducha panującego w tym czasie w Europie nowego stylu – secesji (art nouveau).



Tak wyglądał ten dom 10 lat temu. Został przebudowany. Dziś jego elewacja jest starannie odnowiona i czysta. Nie pozostało w nim jednak, niestety, nic z uroku projektu wykonanego 100 lat temu…

W dokumentach budowlanych posesji, na której został zbudowany, odnalazłem dokument urzędowy skierowany do jednego z lokatorów w 1908 r., handlarza, Simona Schwersenza, a także jego własnoręczny podpis!



W 2007 roku spotkałem się z Normanem i jego żoną Debie w Nowym Jorku. Zjedliśmy obiad w restauracji na Manhattanie. Przekazałem im kopie odnalezionych dokumentów. Byli bardzo szczęśliwi. Do dziś utrzymujemy kontakt. Co roku, od ponad dwudziestu lat, dostaję od nich życzenia z okazji Świąt i Nowego Roku (Happy Holidays!).



Andrzej J. Nowak

Urodzony w Szamotułach. Architekt, którego wiele projektów zrealizowano za granicą. Dawny wieloletni główny architekt wojewódzki, jeden ze współzałożycieli Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi.

Andrzej J. Nowak – Norman Sherran w poszukiwaniu korzeni2019-11-07T20:41:01+01:00

Awejosa – gwarowa nazwa i podanie ludowe

Tekst z czasopisma gimnazjalnego „Z Grodu Halszki” (1933 r.)

Awejosa (Podanie ludowe)

Kiedy Pan Bóg stwłerzył świat, to chciał go upiynkszyć kwiatkami i inszym zielym. Stwłerzył tedy paznogiytki i morcinek, slumianki i bez, łerginje, pińderyńde, laseczki i rozmaite insze, co nie wiada już, jak sie pozywajom. I zaczuł je lubrykować. Kaczepyszczki polubrykowat na bestro, gołumbki na ciemno-jasno, kapeluny na filjetewo, a insze jeszcze inacy, albo tyż pobilił całkiem na bioło.

Chodzi se tak od jednygo do drugiygo kwiatuszka i pyndzlym mojto, oż mu od ruchania rynka skarpła. Na szczyńście kwiatków już wiele nie buło. Uradował sie łegrómnie Pan Bóg, bo tyż już i w gornku dużo lubryki, nie mioł. Wystawił tedy wszyściuchne kwiotki na słyńce, żeby połebsychały i poszed sobie dali. Oż wyhycnyło skunsiś coś maluśkiygo, złymaga jakoś, łyntek niewielki — niewiada, czy kwiotek, czy zielsko, bo nie polubrykowane – i dyrdo za Panem Bogiem.

Obejrzoł sie Pan Bóg i spoglundo, coby to zaś buło, a tu tyn krępieć pado: „A wej jo sa!” Zdziwiuł się Pan Bóg. Zrobiuło Mu sie markotno, że zaboczył o tym kwiotku. A tyn nomięci: „Panie Boże, może bydzie w młostku ździebluchno lubryki? Jo tyż chce być tako jak insze!” Zajrzoł Pan Bóg do gornyszka; był już próżny. Dynko jyno ździebko było łobrechtane, jasną, jak niebo lubryką. Nabroł ji na pyndzelek i posmarowoł skrzywdzune ziele i tak duń pado: „Łobewrotny jezdeś jak żoden. Za to ci sum nadum imie; na ziemi byndą cie pozywali: awejosa”. I odtund rośnie awejosa na rowach i wygunach, a kwiotuszki mo jasne jak niebo.

W botanice znana jest „awejosa” pod nazwą podróżnika lub cykorii.

Zofia Konopińska

Szamotuły, 24.10.2019

A, wej, jo sa! – Popatrz, jestem tutaj!


Objaśnienia podane przez autorkę tekstu:

paznogiytki, morcinek, slumianki, łerginje, kacze pyszczki – kwiaty ogrodowe

pińderyńde – szalej trujący

nie wiada – nie wiadomo

lubrykować – malować

bestro – pstro

gołumbki – bławatki

ciemno jasno – ciemnoniebiesko

kapeluny – łopian

mojto – rusza, macha

skarpła – zdrętwiała

lubryka – farba

złymaga – połamaniec

łyntek – łodyżka

dyrdo – biegnie

krępieć – pogardliwa nazwa małej osoby lub rzeczy

markotno – żal

zaboczył – zapomniał

nomięci – żali się

w młostku – w garnku kamiennym

dynko – dno

łobrechtane – pomazane

jasna – niebieska

łobewrotny – sprytny

Awejosa – gwarowa nazwa i podanie ludowe2025-01-05T12:33:08+01:00
Go to Top