About Agnieszka Krygier-Łączkowska

Autor nie uzupełnił żadnych szczegółów
So far Agnieszka Krygier-Łączkowska has created 361 blog entries.

Wanda Niegolewska, Bytyń – siedziba rodzinna

Wanda Niegolewska

Bytyń – siedziba rodzinna

Choć urodziłam się w Warszawie i większość swego życia tam mieszkałam, to zawsze Wielkopolska była mi bliska. Przekazali mi to Rodzice, których los rzucił do Polski centralnej, ale którzy czuli się w Warszawie, jakby mieszkali tam chwilowo. Ich przeżycia wcześniejsze sprawiły, że nie mieli dosyć sił i determinacji, żeby na nowo w Wielkopolsce zamieszkać. Jednak ich tęsknota, mimo że nigdy o tym nie mówili wprost, przeniknęła do mojej podświadomości i objawiła się jako chęć „powrotu” w rodzinne strony. Moje dzieciństwo, młodość, życie własnej rodziny i życie zawodowe związane zawsze były z Warszawą. Jednak marzyłam, żeby „ostatnią prostą swego życia” spędzić w Wielkopolsce. Po 40 latach intensywnej pracy zawodowej przeszłam na emeryturę. Wtedy troje moich dzieci było już samodzielnymi, dorosłymi osobami, mającymi własne rodziny. Wtedy zdecydowałam się na „powrót” do Wielkopolski.

Nie zamieszkałam w Bytyniu ani w Niegolewie − byłoby to dla mnie za trudne. Bytyń w obcych rękach, a na Niegolewo nie było mnie stać, bo jest to dom obecnie należący nie tylko do mnie, ale i do wszystkich wnuków moich dziadków, czyli do 7 osób.

Wobec tego wybrałam „bezpieczną odległość” od tych obiektów − piękne miejsce w Psarskiem koło Pniew. I tak w roku 2013 świętowałam swoje 60. urodziny już jako mieszkanka powiatu szamotulskiego. Dziś, mieszkając tu już ponad 7 lat, wiem, że jest to moje miejsce na ziemi. Nigdy nie poczułam się tu obco. Niemal każdego tygodnia odkrywam ślady bytności moich przodków na tych terenach: rodzinne groby i epitafia, dokumenty świadczące o bytności mojej rodziny w wielu miejscowościach, o czym nie wiedziałam wcześniej. Mam ambicję, żeby zebrać te wszystkie informacje i tym sposobem wzbogacić zachowane materiały rodzinne, żeby przekazać je moim dzieciom i wnukom.

Niegolewscy w Bytyniu

BYTYŃ po raz pierwszy został wymieniony w dokumentach pod datą 1322 roku, kiedy to Drogosława z Bytynia, herbu Drogosławic, kasztelana radzimskiego i kanclerza Królestwa Polskiego, kasztelana międzyrzeckiego, opisano jako postać współpracującą z bliskim otoczeniem księcia Przemysława II.

BITINUM, położony kiedyś na bursztynowym szlaku, nad rozległym jeziorem był w średniowieczu miastem z warownym zamkiem, co można znaleźć w dokumentach z lat 1447-1537. Około roku 1526 r. właścicielem Bytynia staje się rodzina Konarzewskich z Konarzewa, za sprawą kupna majątku od Jadwigi Bytyńskiej.

W roku 1537, na części ziemi należącej do dominum BITINUM, Andrzej Konarzewski, sędzia kaliski, dokonuje zapisu, w razie swojej śmierci, żonie Jadwidze Konarzewskiej z domu Niegolewskiej (córce Macieja Niegolewskiego). To jest pierwszy ślad bytności rodziny Niegolewskich w Bytyniu, choć jest to zapis tylko po kądzieli. Niebawem Bytyń traci prawa miejskie i w XVIII w. jest już wsią szlachecką. Kolejni właściciele to: Wojciech Gronowski, Jan Antoni Junosza Bojanowski − podstoli kaliski (od 1733).

W roku 1751 roku Bytyń został zakupiony przez Andrzeja Niegolewskiego, herbu Grzymała, chorążego i surogatora grodzkiego, stolnika poznańskiego, starostę pobiedziskiego, ożenionego z Anną z domu Skaławską. Po ojcu majątek obejmuje w 1767 jego syn − Felicjan (1759-1815), stolnik wschowski, kawaler orderu Orła Białego, ożeniony z Magdaleną z Potockich herbu Pilawa. Dzieje się to w roku 1767, majątek jest wyceniany w tym czasie na 226 400 złp.



Pałac w Bytyniu, wygląd obecny. Zdjęcie Andrzej Bednarski


Felicjan Niegolewski ma ambicję nadać siedzibie swojej rodziny charakter rezydencjonalny. Buduje w Bytyniu nad jeziorem nowy dwór. Do projektu architektonicznego zatrudnił Bernarda Leinwsebera, nadwornego budowniczego króla Stanislawa Augusta, który sprawdził się wcześniej w Wielkopolsce przy projektowaniu ratusza w Pyzdrach i Śremie. Dla podniesienia rangi rezydencji wokół dworu założony zostaje park krajobrazowy w stylu włoskim. Felicjan Niegolewski w listopadzie 1806 roku na rogatkach swojej posiadłości witał Napoleona udającego się z Berlina do Poznania. Cesarz wraz ze swoją świtą zatrzymał się tu na przepięcie koni i odbył tajną rozmowę z Janem Henrykiem Dąbrowskim, w do dziś stojącym budynku, zwanym kiedyś Karczmą Napoleońską.

Wnuczka Felicjana, Jadwiga z Niegolewskich Wężykowa, tak pisała po latach o dziadku Felicjanie:

„Dziad mój Felicjan umarł rychlej, do Targowicy nie należał, choć jego kuzyn, pan Łukasz Bniński, marszałek Targowicy zapisał, musiał go wykreślić, ale na nieszczęście jest zapisany w księdze Targowicy i tak dużo prawych obywateli kazało się wykreślić, bo bez ich wiedzy i woli marszałek ich pozapisywał, a ta karta, gdzie stoją nazwiska tych, którzy wypisać się kazali, jest zalana atramentem. Ale stryj Chryzostom dobrze tę chwilę pamiętał i on detalicznie opowiedział, miał nawet kopię listu pisanego w tej sprawie do Łukasza Bnińskiego. Wracając do domu moich dziadków − do Bytynia, to opisując go na początku, nie wspomniałam, że po Rewolucji Francuskiej dużo emigrantów francuskich miało tam schronienie. Razu jednego pani markiza de Lenau rozlała na obrus jakiś kompot, mój dziadek podaje jej inny na to miejsce. Ona powiada: bien obligé. Na to sobie stary kamerdyner mruczy pod nosem «gdzie ona tam obliże − wyprać ja muszę». Boną mego ojca była panna Dupin. Był i ksiądz Francuz jako preceptor starszych braci. To tam pozostali aż do śmierci, inni do powrotu do kraju. Jedna generałowa z czasów Napoleona była wnuczką któregoś z tych emigrantów” (fragment wspomnień pisanych w latach 1909-1914, zachowanych w dokumentach rodzinnych Jadwigi z Niegolewskich Wężykowej).



Kościół w Bytyniu, wygląd obecny. Spoczywa tam 6 członków rodziny Niegolewskich zmarłych w 1. połowie XIX w. Zdjęcie Andrzej Bednarski


Felicjanowie Niegolewscy mieli dwanaścioro dzieci, jednym z nich był ten najbardziej znany z rodziny Niegolewskich, który wsławił się walecznością u boku Napoleona Bonapartego − Andrzej Marcin Niegolewski (1787-1857). Urodził się on w Bytyniu w roku 1787. Ożenił się w roku 1816 z Anną Krzyżanowską. Z tego małżeństwa zrodziło się trzynaścioro dzieci. Andrzej Niegolewski po przebytej kampanii napoleońskiej nadal aktywnie angażował się w sprawy wolnościowe. Był deputowanym ze stanu rycerskiego, z powiatów bukowskiego i obornickiego na Sejm prowincjonalny Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Gospodarował wtedy we Włościejewkach, majątku, który w wianie wniosła do małżeństwa jego żona.

W tym czasie w Bytyniu gospodarował starszy jego brat − Chryzostom, radca departamentu z okresu Księstwa Warszawskiego, członek pruskiej Izby Panów, ożeniony w 1805 roku z Łucją Bnińską herbu Łodzia (1786-1846). Ich najstarsza córka Eufrozyna (1806-1857) wyszła za mąż za Ignacego Gąsiorowskiego herbu Ślepowron. Ich syn Bronisław Jan Chryzostom Tomasz Saturnin został ochrzczony w kościele bytyńskim w dniu 8 grudnia 1830 roku.

Jadwiga Niegolewska tak pisze w swoich wspomnieniach o swojej ciotce:

„Eufrozja pojechała do Kudowy z ciotką panią Ostrowską, tam kąpiele jej nie posłużyły i powróciła chora na melancholię. Wujowie, pan Ostrowski i Koczorowski wyswatali ją z Mierzyńskim. Jan Mierzyński, drugi mąż Eufrozyny, opiekował się Bronisiem i wysłał go za granicę, dając mu Niemca Cykla za preceptora. Mieli podróżować, a oni siedzieli w Paryżu. Cykiel studiował, a Broniś się bawił. Do matki pisywał listy z podroży, które z książek wypisywał, z rozmaitych miejscowości wysyłał, a Eufrozja się tak cieszyła tymi listami i głośno je wszystkim czytała”. („Eufrozyna, z Niegolewskich, córka Chryzostoma i Łucji Bnińskich, starościanki średzkiej, I voto Gąsiorowska, II voto Mierzyńska. Pozostawiła syna Bronisława z pierwszego małżeństwa, zmarła 2 maja 1857 roku w Palermo we Włoszech, dokąd udała się za poradą lekarzy dla poratowania zdrowia. Dnia 16 lutego 1860 roku zmarł Jan Chryzostom Niegolewski, radca departamentowy Księstwa Warszawskiego, poseł do Izby Panów w Berlinie. Zostawił Bytyń wnukowi swemu Bronisławowi Gąsiorowskiemu” – wyjaśniała autorka wspomnień).

Bronisław Gąsiorowski był zamożnym człowiekiem, ówczesna niemiecka prasa określała go jako jednego z najzamożniejszych właścicieli ziemskich w Wielkopolsce. Przebywał głównie za granicą, więc Bytyń wraz z innymi swoimi dobrami znajdującymi się w powiecie szamotulskim wydzierżawił w 1865 roku Rudolfowi Jacobi (ówczesnemu właścicielowi Trzcianki). Dobra Bytyńskie otrzymały w tym okresie miano Dóbr Rycerskich. Bronisław Gąsiorowski zmarł w 1902 roku, a jego jedyną spadkobierczynią była niepełnosprawna od dziecka córka Helena Gąsiorowska. Mimo swojej ułomności, spowodowanej chorobą Heinego-Medina, potrafiła być osobą aktywną, empatyczną i bardzo zaangażowaną społecznie. Ufundowała między innymi dziecięcy szpital ortopedyczny w Poznaniu, noszący później jej imię i imię Bronisława Gąsiorowskiego. Helena większość swego życia spędziła na leczeniu za granicą. Zmarła w Nicei. Nie mając potomstwa, jako wnuczka Chryzostoma Niegolewskiego postanowiła, że majątek Bytyń na mocy testamentowego zapisu powróci do rodziny Niegolewskich. I tak w 1925 roku w Księdze Wieczystej Dóbr Rycerskich Bytyń, w sądzie w Szamotułach, wpisano jako kolejnego właściciela majątku Bytyń mojego ojca Andrzeja ‒ najstarszego syna Stanisława Niegolewskiego z Niegolewa.



Pałac w Bytyniu, stan obecny. Taras widokowy powstał podczas remontu wykonywanego przez obecnie władających pałacem – Fundację Nissenbaumów. Uzyskali oni zgodę od ówczesnej konserwator, Marii Strzałko, na takie zagospodarowanie terenu wokół pałacu od strony jeziora i dobudowanie szklanego pawilonu bezpośrednio przy lewym ryzalicie budynku.

Przed wojną od strony jeziora był taras okolony kutą balustradą wokół owalnego ryzalitu. Po środku było zrobione zejście z półokrągłymi schodami prowadzącymi do ścieżki wysypanej żwirem. Ścieżka ta obsadzona była po bokach szpalerami róż. Dawało to piękny efekt połączenia budynku z przestrzenią parkową i dalej łagodnego przejścia do naturalnego brzegu jeziora. Obraz tego miejsca utrwalił film zrobiony przez mojego ojca, na którym widoczny jest ten fragment dworu.


Portret nieznanego artysty z epoki, przedstawiający Annę z Gajewskich Potocką, córkę Franciszka Gajewskiego, kasztelana konarsko-kujawskiego, teściową Felicja Niegolewskiego, babkę Andrzeja Marcina Niegolewskiego. Ślub Anny z Józefem Potockim odbył się w 1772 roku.

Portret nieznanego artysty z epoki, przedstawiający Józefa Potockiego (1710-1781), herbu Szeliga, kasztelana kamieńskiego, miechowskiego, krzywińskiego, ojca Magdaleny Niegolewskiej – żony Felicjana, kawalera orderu Świętego Stanisława.

Andrzej Marcin Niegolewski (1787-1857), zdjęcie z ok. 1852 r. Źródło: Wirtualna Izba Regionalna Gminy Książ Wielkopolski

Szpital ortopedyczny w Poznaniu, później im. Gąsiorowskich, 1913-1916. Źródło: Fotopolska

Pałac w Bytyniu. Źródło: L. Durczykiewicz, Dwory polskie w Wielkim Księstwie Poznańskim, Poznań 1912.


Majątek w Bytyniu w 20-leciu międzywojennym

Pałac bytyński od frontu przed rokiem 1939. Źródło: Złota Księga Ziemiaństwa Polskiego, 1929

Folwark bytyński. Źródło: Złota Księga Ziemiaństwa Polskiego, 1929

Gorzelnia z krochmalnią. Źródło: Złota Księga Ziemiaństwa Polskiego, 1929

W tle piękna oficyna, która jest przykładem czystego klasycyzmu. Na co dzień mieszkali tam pracownicy oraz goście. Budynek, który w 1989 r. był w dosyć dobrym stanie, nie został dostatecznie zabezpieczony; obecny właściciel – wbrew zobowiązaniu przy zakupie obiektu zabytkowego – nie przeprowadził remontu i dziś następuje powolna degradacja oficyny.

Jedyne zdjęcie, jakie się uratowało z wnętrza pałacu w Bytyniu. Kilka zdjęć w 1990 r. ojciec pożyczył Zygmuntowi Nissenbaumowi i nigdy do nas nie wróciły.

Dziadek Stanisław Gniazdowski z córkami. Od prawej – Halina i starsza od niej o dwa lata Zofia, na kolanach dziadka ukochana, najmłodsza – Maria i poniżej Hanka. Zdjęcie robione u fotografa ok. 1913 r.

Rodzice na tarasie w Bytyniu z ciotką Hanką, siostrą mamy.

Od lewej – najmłodszy brat ojca – Maciej Niegolewski, przyszły właściciel Niegolewa, które było minoratem. Stryj Maciej mieszkał i gospodarował w majątku, który w wianie wniosła moja babcia Wanda z domu Wężyk, do czasu przejęcia Niegolewa. Dalej mama, partnerka stryja i ojciec.

Ciotka Hanka, siostra mamy, która często przebywała w Bytyniu, z nieznanym mi adoratorem.

Stanislaw i Wanda Niegolewscy, moi dziadkowie, w roku 1937. Zdjęcie ze ślubu mojego stryja Zygmunta z Haliną Chełkowską.


Biogramy

Stanisław Niegolewski (dziadek)

Urodził się w dniu 14 maja 1872 roku w Niegolewie jako syn Zofii ze Skórzewskich i Zygmunta Niegolewskich. W 6. roku życia oddano go razem z braćmi Felicjanem i Kazimierzem do szkoły w Poznaniu. Mieszkał wtedy na stancji u księdza Nizińskiego, który organizował potajemne zajęcia z języka polskiego i historii, w których uczestniczyli młodzi bracia Niegolewscy. Wtedy to wszyscy trzej wstąpili do Towarzystwa Tomasza Zana ‒ młodzieżowej organizacji niepodległościowej.

Maturę zdał w 1892 roku i od razu został powołany do wojska saskiego, do Drezna. Stanisław nie stanął do egzaminu oficerskiego. Po odsłużeniu wojskowości studiował na uniwersytecie w Lipsku rolnictwo i nauki przyrodnicze. Po ukończeniu studiów odbywał praktykę rolną w Polwicy koło Środy.

Po śmierci swego ojca objął majątek Niegolewo (obecnie powiat nowotomyski, wówczas grodziski). Od razu, korzystając z Ziemstwa Kredytowego, zaczął przeprowadzać w gospodarstwie szereg inwestycji. Jako jeden w pierwszych w Wielkopolsce sprowadził z zagranicy pługi parowe i wiele innych nowości techniki rolnictwa. Dzięki temu gospodarstwo zaczęło funkcjonować na najwyższym poziomie.

Równocześnie rozpoczął pracę społeczną. Angażował się w działania wielu organizacji społecznych istniejących do 1939 roku. Był członkiem Zarządu Towarzystwa Czytelni Ludowych, założył wiele bibliotek, zasilał je zakupionymi z własnych funduszy księgozbiorami. Należał do Towarzystwa Pomocy Naukowej w Poznaniu i stworzył oddział tej organizacji na swoim terenie. Organizował zloty organizacji młodzieżowej „Sokół” w Niegolewie. Stał się honorowym prezesem tej organizacji. Na pogrzebie dziadka, mimo że był to rok 1948, przedstawiciele tej organizacji pełnili wartę.

Podczas strajku szkolnego przeciwko wprowadzeniu przez zaborcę nauczania religii w języku niemieckim Stanisław Niegolewski wszedł w skład komitetu organizującego strajk w powiecie grodziskim. W szkole w Niegolewie pierwszym uczniem, który rozpoczął strajk, był uczeń Styller ‒ syn pracownika dworu w Niegolewie.

Był założycielem Rolnika i jego prezesem do 1939 roku, członkiem rady nadzorczej mleczarni w Buku, członkiem rady nadzorczej Banku Ludowego, prezesem Kółek Rolniczych i Izby Rolnej, członkiem Zarządu Cukrowni w Opalenicy, członkiem Zarządu Bazaru.

W chwili wybuchu wojny w 1914 roku został powołany do wojska pruskiego. Początkowo służył w Królestwie, na szczęście w batalionie samych Polaków, ale potem był zmuszony uczestniczyć w walkach w Prusach Wschodnich i na Pomorzu. Ten czas odbił się na jego psychice. Na szczęście rodzinie udało się pod pozorem choroby go zwolnić. Do końca wojny musiał tylko stawiać się na komisji, ale na front już go nie wysłano.

W 1918 roku, pod koniec wojny, kiedy Polacy zaczęli się organizować, Stanisław Niegolewski został wyznaczony na starostę powiatu grodziskiego, ale znowu z powodu nagłej choroby i operacji musiał zrezygnować z pełnienia przywódczej roli i nie mógł wziąć udziału w chwili przełomowej. Jednak po powrocie do sił wraz żoną organizował i finansował aprowizację dla walczącego Poznania. Zorganizował w cukrowni w Opalenicy codzienny wypiek setek bochenków chleba, które wraz ze smalcem i innymi produktami z Niegolewa, transportem kolejowym, szły dla walczących do Poznania.  

Za swoje zaangażowanie w czasie pokoju i w czasie powstania, w dwudziestoleciu międzywojennym, został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi i Krzyżem Kawalerskim Polonia Restituta oraz Medalem Hallerczyków. Do 1939 roku kontynuował aktywność społeczną, a jednocześnie osobiście prowadził 2000-hektarowy majątek. Sam zajmował się księgowością i sprawował codzienny nadzór nad działaniami w polu i na folwarku.

Okres wojenny przetrwał w Warszawie. Nie wrócił nigdy do Niegolewa Nie potrafił przystosować się do nowej powojennej sytuacji swojej i rodziny: mieszkania w małym lokalu na Sołaczu, bezczynności zawodowej i społecznej. Kiedy zmarł w 1948 roku, jego żona, moja babcia mówiła, że „zgasł z tęsknoty za Niegolewem, wsią i tym wszystkim, czym zajmował się do 1 września 1939 roku”.

Pałac w Niegolewie. Źródło: L. Durczykiewicz, Dwory polskie w Wielkim Księstwie Poznańskim, Poznań 1912.

Konstytucyjne posiedzenie Wielkopolskiej Izby Rolniczej w Poznaniu, 1929 r. Numerem 4 opatrzono mojego dziadka Stanisława Niegolewskiego. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Babcia Wandzia

Wanda Niegolewska (babcia)

Urodziła się 10 sierpnia 1877 roku w Karminie (pow. pleszewski) jako córka Adolfa Wężyka, powstańca styczniowego, i Marii z Psarskich. W dniu 26 września 1904 roku odbył się jej ślub ze Stanisławem Niegolewskim. W wianie wniosła majątek ziemski ‒ Myjomice (1400 ha).

W obu majątkach prowadziła ogrody warzywne, pasieki i parki pałacowe. Jednocześnie zajmowała się bardzo szeroką działalność społeczną i patriotyczną. Jeszcze podczas zaborów prowadziła tajne nauczanie dzieci wiejskich, ucząc je języka polskiego, historii, pieśni patriotycznych. Organizowała teatr amatorski dla młodzieży, a dla dorosłych wygłaszała odczyty i wykłady na temat wprowadzania nowoczesnych metod wychowania dzieci, odczyty o zachowaniu higieny, o zdrowym żywieniu, zakładaniu ogrodów przydomowych z warzywami i ziołami. W Niegolewie stworzyła i opłacała ochronkę dla dzieci włościańskich.

U progu niepodległości, w grudniu roku 1918, została delegatką na Sejm Dzielnicowy w Poznania, reprezentując z powiat grodziski. Podczas Powstania Wielkopolskiego finansowała i udzielała się osobiście w szpitalu w Buku oraz organizowała z mężem żywność, którą zaopatrywano oddziały powstańcze z Buku i Opalenicy. Część tej żywności transportowano również do Poznania.

W Polsce niepodległej założyła Związek Włościanek Wielkopolskich i przez 20 lat była jego prezeską. Równocześnie była wieloletnim członkiem Izby Rolniczej w Poznaniu, przewodniczyła powiatowemu oddziałowi Czerwonego Krzyża, pełniła funkcję członka zarządu Akcji Katolickiej, patronowała działalności społecznej i kulturalno-oświatowej Młodych Polek i była członkiem zarządu powiatowego Czytelni Ludowych.

Po wybuchu II wojny światowej musiała opuścić Niegolewo, by nigdy na niego powrócić. Podczas okupacji mieszkała wraz z mężem w Warszawie, na Górnym Mokotowie, przy ul. Czeczota 16. Podczas Powstania Warszawskiego przygotowywała posiłki dla mokotowskich powstańców.

Po wojnie wraz z mężem i swoją wychowanicą ‒ Marią Sierocką, zamieszkała w Poznaniu na Sołaczu, przy ul. Wołoskiej 20. Była już niemal 70-letnią osobą, więc wyzwanie, jakie przyniosła nowa rzeczywistość polityczna i społeczna w Polsce było dla niej za trudne, by włączyć się w życie społeczne w nowym wydaniu. Nie mając żadnych dochodów, żyła bardzo skromnie, będąc na utrzymaniu swoich dwóch synów, z których jeden mieszkał w Warszawie, a drugi w powiecie bydgoskim. Zajmowała się bieżącymi sprawami domowymi i była „rodzinnym ośrodkiem dowodzenia”. Dzięki jej korespondencji dwaj zapracowani synowie i ich rodziny nie tylko otrzymywały bieżące informacje o rodzinnych zdarzeniach, miłe słowa przeznaczone dla aktualnych solenizantów czy jubilatów, ale Babunia Wanda przesyłała w korespondencji aktualne informacje o najnowszych ciekawych książkach i streszczenia ważnych artykułów z tygodników społecznych i literackich.

Zmarła 9 lutego 1970 roku w Poznaniu. Na miejsce wiecznego spoczynku odprowadziły ją tłumy mieszkańców Buku i okolic. Pochowana jest obok swojego męża, w grobowcu rodzinnym na starym cmentarzu świętego Krzyża w Buku.

Oddział PTTK w Buku nosi imię Wandy Niegolewskiej, jej imię przyjęło także koło Senior.

Młodzi, piękni i zamożni

Ojciec wtedy uczęszczał na studia rolnicze w Poznaniu. Po ich zakończeniu planował pogłębić swoje wykształcenie na Sorbonie w Paryżu. W tym okresie obszar majętności Bytyń wynosił 3113,17 ha. Majątkiem zarządzał Prot Mielęcki, mąż Marii Mielęckiej z domu Niegolewskiej − siostry mojego dziadka.

W 1929 roku ziemi ornej w majątku było 1601,48 ha, którą zasiewano w większości pszenicą (392 ha). Pozostały obszar obsiewano jęczmieniem, owsem, sadzono buraki cukrowe oraz wysiewano mieszankę pastewną dla zwierząt hodowanych. Do pracy zaprzęgano 153 konie robocze, 59 wołów. Hodowano również źrebaki. W oborach było 135 krów. Majętność posiadała również nowoczesne maszyny rolnicze − dwa pługi parowe. Ten nowoczesny sprzęt wielkopolscy ziemianie sprowadzali w tych czasach z Anglii. W Bytyniu pracowała również mechaniczna oczyszczalnia, a dla usprawnienia transportu płodów rolnych działała kolej polowa. W majątku zatrudniano 78 stałych pracowników, a ponad 220 zatrudniano sezonowo. Funkcjonowały też gorzelnia, krochmalnia i młyn.

Moi rodzice poznali się w Poznaniu w sezonie karnawałowym roku 1929. Mama – Halina Gniazdowska – była wówczas studentką Uniwersytetu Adama Mickiewicza wydziału historycznego, interesowała się historią średniowieczną. Mieszkała na stancji u Jadwigi Sczanieckiej przy ul. Ogrodowej, zwanej w czasach powojennych przez nas − Babą Dziudą. Pamiętam z moich wczesnych lat dziecinnych barwną postać w pięknie umeblowanym wnętrzu mieszkania na Saskiej Kępie, w Warszawie.


Mama – 1. od prawej z grupą przyjaciół z Uniwersytetu. Poznań przed 1931 r.


To Baba Dziuda w roku 1929 pomogła mamie wkroczyć w życie towarzyskie Poznania. Zdobyła dla Niej zaproszenie na bal do Hotelu Bazar, rozpoczynającego karnawał. Kiedy mama ubierała się na ten bal, Baba Dziuda pożyczyła jej stary rodzinny naszyjnik ze szmaragdami, z intencją przyniesienia szczęścia młodej, nieznanej wielkopolskiej śmietance studentce z Kujaw. Wspominano po latach, że mama zrobiła wtedy duże wrażenie na towarzystwie. Jeszcze po latach wspomniano, że wyglądała olśniewająco. Może było tak za sprawą szmaragdów, a może dzięki nieprzeciętnej urodzie albo dobrym słowom Baby Dziudy. Ojciec opowiadał, że od chwili, kiedy ujrzał mamę wchodzącą do sali balowej, wiedział, że to jego wybranka! Mama też szybko zwróciła uwagę na wysokiego, przystojnego, niebieskookiego blondyna. Ojciec był wtedy tzw. „dobrą partią”. Mając perspektywę rychłego objęcia dużego majątku, własne przymioty i zacne pochodzenie, był „łakomym kąskiem” dla tzw. ciotek-swatek.

Zwyczajowo ówczesne bale karnawałowe w Poznaniu służyły kojarzeniu w pary młodzieży ze środowiska ziemiańskiego. Ciotki-swatki, aktywnie udzielające się w tej sprawie podczas poznańskiego karnawału 1929, doznały wielkiego zawodu, bo od chwili, kiedy mój ojciec został przedstawiony mamie, nie zwracał już uwagi na inne panny. Po pierwszym wspólnym tańcu, do końca sezonu, adorował ją na kolejnych balach i spotkaniach. 


Bal w Bazarze. Nie ten pierwszy dla mojej mamy (mama 4. od prawej w pierwszym rzędzie), ale za to ważny, bo mama zdobyła, jako Kujawianka, pierwszą nagrodę w kujawiaku, tańcząc z Ludwikiem Platerem. Ojciec był mocno urażony, ale mama zawsze twierdziła, że kujawiaka nie umiał dobrze tańczyć, za to w walcu był najlepszy.

Zawiedzione ciotki kanapowe i panny, zwłaszcza te podpierające ściany, nie szczędziły krytycznych uwag co do niestosowności tego powstającego na ich oczach związku. Mama wspominała, że dochodziły do niej kąśliwe uwagi na ten temat. Mama, choć ładna, zdolna i mądra, choć należała do rodziny o starym rodowodzie i pięknej karcie narodowej, nie należała do wielkopolskiej elity i co gorsza − nie miała posagu. Ojciec mamy miał wtedy kłopoty finansowe. Dużym dla niego wysiłkiem było to, że opłacał córce możliwość studiów w Poznaniu. Uważał jednak że ten wysiłek jest konieczny, ponieważ mama powinna się kształcić, aby zdobyć samodzielność i niezależność z powodu niepewnej sytuacji majątkowej.

Natomiast rodzina ojca spodziewała się synowej spełniającej wzorzec szanowanych panien z Wielkopolski. Mądrość i uroda nie przeszkadzały tej wizji, ale na pierwszym planie przyszli teściowie, a zwłaszcza teściowa, czyli moja babcia − Wanda Niegolewska, stawiali umiejętności, jakie według wielkopolskich wzorców powinna posiadać młoda panna ze środowiska ziemiańskiego. Powinna przede wszystkim znać się na gospodarstwie, aby dobrze radzić sobie jako przyszła pani domu w majątku. Przyszła dziedziczka powinna mieć wiedzę na temat tego, co i kiedy realizuje się w rolniczym kalendarzu, a jednocześnie posiadać umiejętność stawiania wymagań i egzekwowania dobrej pracy od zatrudnionych w domu i ogrodzie pracowników. Dobrze widziane było również upodobanie do pracy społecznej na rzecz wiejskiej ludności. Tradycją było to, że wielkopolskie ziemianki zajmowały się organizowaniem ochronek, zbieraniem funduszy na rzecz biednych, organizowaniem wakacji dla wiejskich dzieci i podobną pożyteczną pracą dla ludzi zamieszkałych w majątku.

Tych doświadczeń moja mama mieć nie mogła. Miała szczęśliwe dzieciństwo w niewielkim majątku Nowa Wieś, na Kujawach. Ojciec mamy, mój dziadek − Stanisław Gniazdowski, nie miał upodobania do rolnictwa i gospodarowanie majątkiem nie szło mu tak dobrze jak kolekcjonerstwo i praca społeczna. Był znanym kolekcjonerem i znawcą sztuki. Organizował wystawy i plenery malarskie.


Mama na praktykach gospodarczych w Pniewach


Mama była pilną studentką, poszerzała horyzonty, biorąc udział w dyskusjach i debatach oraz udzielała się w pracy społecznej na uczelni. Należała do studenckich korporacji i bardzo mocno angażowała się w ich pracę na rzecz mniej zamożnych studentów. Włączyła się też w ruch obrony przed ksenofobią antyżydowską, która w tym okresie rozpętała się na uczelniach. Mama wykazywała duże zdolności interpersonalne − potrafiła szybko zdobywać sympatię kolegów, nawet tych, których cechowała polityczna agresywność. To ułatwiało jej życie w środowisku uczelnianym. Kilku jej przyjaciół z tego okresu miałam okazję poznać w latach 60. Ich przyjaźń przetrwała zawieruchy wojenne i mimo powojennej migracji społeczeństwa polskiego potrafili się odnaleźć i nadal się kontaktować i przyjaźnić. Były to bardzo zacne osoby, między innymi prof. Włodzimierz Dworzaczek, zajmujący się heraldyką, autor Tek Dworzaczka, prof. Michał Sczaniecki, historyk prawa, prof. Stefan Kieniewicz, archiwista i mediewista, oraz wielu innych.

Młoda studentka, panna Halina Gniazdowska, świetnie zaadaptowała się na Uniwersytecie, ale wszystkie jej zalety sprawdzające się w życiu studentki, nie były wystarczające, aby moi dziadkowie chcieli pobłogosławić związek swojego syna z panną Gniazdowską. Mama, jako osoba rozsądna, zrozumiała, że argumenty rodziców narzeczonego są uzasadnione i w chwili, kiedy związek moich rodziców usankcjonowany został zaręczynami, przerwała studia i zapisała się na 11-miesięczne kursy gospodarcze, organizowane przez siostry Urszulanki, w szkole gospodarstwa wiejskiego w Pniewach. Ojciec wyjechał w tym czasie na studia do Paryża. Rozstanie zakochanych było trudnym dla nich czasem, ale nigdy nie żałowali swojej spolegliwości wobec wymagań rodzinnych. Jak się zresztą okazało później, czego wtedy oczywiście przewidzieć nie było można, szkoła gospodarska dla mojej mamy była prawdziwą szkołą życia. To, czego się wtedy nauczyła, służyło jej nie tylko jako pani domu w Bytyniu, ale pomogło jej odnaleźć się i ogarnąć podczas wojny i w trudnych czasach powojennych.  


Włocławek, 8 kwietnia 1931 r. Rodzice w drodze do Bazyliki Katedralnej Wniebowzięcia NMP, gdzie odbył się tego dnia ich ślub. Z prawej – przed ślubem w kancelari katedralnej. Ojciec jako dumny rezerwista 15 Pułku Ułanów Poznańskich ślub brał w mundurze.

Narzeczeństwo moich rodziców przetrwało przez rok próby rozstania i, wtedy już bez przeszkód, odbył się 8 kwietnia 1931 roku ich ślub w katedrze we Włocławku, po czym młode małżeństwo pobłogosławione przez rodziców obu stron, zamieszkało w Bytyniu.

Dwór w Bytyniu był domem mieszkalnym dla moich rodziców, ale wcale nie był dużym obiektem. Osoby zatrudnione do obsługi domu mieszkały w oficynie i tylko na niedzielę wracały do swoich rodzin. Tam też były pokoje gościnne.

Ojciec przed wprowadzeniem do własnego domu świeżo zaślubionej małżonki przeprowadził we wnętrzu dworu remont i dokonał przy tej okazji wielu modernizacji. Zamontował centralne ogrzewanie i unowocześnił hydraulikę. Dzięki temu z kranów w łazienkach i w kuchni leciała ciepła i zimna woda. Zamontował windę dla ułatwienia podającym do stołu. Dzięki temu urządzeniu z kuchni, położonej na poziomie piwnic, potrawy i naczynia bezpośrednio wciągano do jadalni. Ojciec wyremontował również dawno nieużywane sale posadowione na drugiej kondygnacji domu. Jedną nazywaną przez moją matkę „balową” i drugą, zwaną „rycerską”. Obie te nazwy były „mocno na wyrost”, bo wskazywały raczej na pałacowe wnętrza, trzeba jednak przyznać, że niewątpliwie wyremontowana sala zwana „balową” była bardzo reprezentacyjnym pomieszczeniem. Zwłaszcza efektownie wyglądała owalna ściana od strony jeziora, która prześwietlona była dużymi oknami porte fenetre [do podłogi, zabezpieczone zewnętrzną balustradą]. Sala ta łączyła się z drugą, w której umieszczone zostały przedmioty o sporej wartości historycznej, pochodzące z kolekcji średniowiecznych zbroi mojego dziadka − Stanisława Gniazdowskiego. Niestety, niebawem po ślubie moich rodziców Nowa Wieś, miejsce urodzenia mojej mamy, poszła − jak to się mówi − „pod młotek”, czyli majątek został zlicytowany. Sprzedano wszystkie wartościowe przedmioty. Mój ojciec, chcąc ratować teścia, wykupił dużą cześć kolekcji średniowiecznych zbroi i broni za uczciwe pieniądze i dzięki temu dziadek mógł spłacić długi i sam przeniósł się do Warszawy. Moi rodzice do wybuchu wojny w 1939 roku pomagali rodzicom i siostrom mojej mamy, które pomieszkiwały w Bytyniu.


Dożynki w Bytyniu. Andrzej i Halina Niegolewscy jako gospodarze majątku przyjmują od mieszkańców wsi wieniec dożynkowy. Potem pewnie była wspólną msza święta i zabawa organizowana przez rodziców dla mieszkańców wsi. Kobiety wiejskie ubrane w piękne stroje szamotulskie.


Rodzice w Bytyniu mieszkali zaledwie 8 lat, ale ojciec zdążył wprowadzić wiele nowoczesnych zmian w sposobie wykorzystania potencjału, jaki dawała ziemia i inne dobra majątku − takie jak las czy woda. Rozwinął istniejące wcześniej gorzelnictwo, stworzył gospodarstwo rybne na obszarze 168,35 ha Jeziora Bytyńskiego, rozwinął gospodarkę leśną, w kierunku przerabiania drewna na miejscu. Rozbudował na te potrzeby tartak i parkieciarnię oraz kolejkę wąskotorową. Księgi bilansowe z 1931 roku pokazują zadłużenie majątku i zaciągnięte kredyty, zaś roczne bilanse z lat 1937 i 1938 wykazują już dochód.

W takim dużym majątku, jaki stanowiły Dobra Rycerskie Bytyń, toczyło się pracowite życie. Pracowite zarówno dla moich rodziców, jak i zatrudnianych w majątku ludzi.

Ojciec, mimo że sam w polu nie pracował, to czuwał nad wszystkim. Był pracodawcą w sezonie dla ponad 300 pracowników, czuwał nad dokumentacją finansową i przestrzeganiem przepisów, na przykład Prawa Leśnego czy przepisów dotyczących produkcji w gorzelni. Specjalnie interesował się, zorganizowanym przez siebie, gospodarstwem rybnym − połowami ryb i ich sprzedażą. Mama natomiast planowała codziennie posiłki dla domu i dla służby oraz wydawała potrzebne do ich przygotowania produkty. Zarządzała zakresem prac domowych na dany dzień. Nadzorowała te prace, jak i pracę w ogrodzie oraz sprzedaż i hodowlę drobiu.

Każdy dzień powszedni był dla moich rodziców wypełniony licznymi zajęciami. Jednak pewne rytuały domowe były święte. Należały do nich wspólnie jedzone posiłki. Należał do nich słodki podwieczorek, po którym już nie wracało się do zajęć, oraz kolacja o rozbudowanym menu, do której należało się uroczyście przebrać. Często zapraszani na te kolacje byli goście.


15 Pułk Ułanów – uczestnicy biegu myśliwskiego w Bytyniu


Rodzice, będący w latach trzydziestych młodymi ludźmi, mieli również potrzeby towarzyskie i rozrywkowe. Zdjęcia ze starego albumu przedstawiają zorganizowany przez rodziców bieg myśliwski 15 Pułku Ułanów Poznańskich. Fotografie pokazują, jak radośnie potrafili się bawić, goniąc za lisem, a uczestnicy wspominali o tańcach do białego rana.

Rodzice jeździli również często do Poznania. Nie opuścili żadnej premiery teatralnej czy dobrego koncertu. Był to zwyczaj kultywowany, zwłaszcza przez ludzi mieszkających na prowincji, którzy − może chcąc udowodnić swoje potrzeby kulturalne − byli często pilniejszymi jej uczestnikami niż mieszkańcy tego miasta, mający te imprezy blisko domu. Rodzice mieli samochód, więc jazda 30 km nie była kłopotem. Uczestnictwo w takich imprezach było okazją nie tylko do zaznania wrażeń artystycznych i intelektualnych. To była również atrakcja towarzyska i plotkarska. W przerwach spektaklu czy koncertu, a potem podczas przyjęcia, na które zapraszali organizatorzy, była możliwość wymiany wrażeń z przeżycia artystycznego, ale i zaprezentowania nowej kreacji, spotkania znajomych i odświeżenia plotek towarzyskich, a także wymiany poglądów politycznych.


Rodzina Niegolewskich i Chełkowskich zebrana na na ślubie Zygmunta Niegolewskiego i Haliny Chełkowskiej. Trzeba przyznać, że wesela w tamtych czasach były w ziemiańskich środowiskach skromne. Gromadziła się wyłącznie najbliższa rodzina. Zdjęcie zrobione w pięknej sali pałacu w Śmiełowie, w tle freski Antoniego i Franciszka Smuglewiczów o tematyce homerowskiej. W pierwszym rzędzie siedzących na krzesłach 3. osoba od prawej – dziadek Stanisław Niegolewski, obok pani Maria Chełkowska zwana Maniutą, dalej – babcia Wanda, Józef Chełkowski i ksiądz, który udzielał ślubu. Państwo młodzi, zapatrzeni w siebie, stoją centralnie, w ostatnim szeregu. Dwa lata później Halina z Chełkowskich Niegolewska zginęła ze swoją córeczką Wandeczką na rękach podczas bombardowania w Warszawie.


Nowe kreacje, jakie mama na takie okazje zakładała, były przygotowywane i przeznaczone indywidualnie na każdą z imprez. Mama raz w roku wyjeżdżała specjalnie do Warszawy, aby w słynnym domu mody Hersego zamówić nowe ubrania na zbliżający się sezon. W pięknym wnętrzu salonu mody modelki prezentowały najnowsze kreacje paryskie. Po tym indywidualnym pokazie, po obejrzeniu kolekcji oraz wysłuchaniu porad właścicielki salonu mama zamawiała ubrania i dobrane do nich dodatki oraz obuwie na przewidziane w kolejnym sezonie okazje. Zakład Hersego, po dopasowaniu poszczególnych ubrań do figury mamy, przywoził zamówienie do Bytynia. Takie zakupy były rytuałem, jak wspominała moja mama, ale i niepowtarzalną przyjemnością.

Rodzice po kilku latach wytężonej pracy i raczej oszczędnego życia planowali podroż dookoła świata. Ojciec kupił nawet w tym celu stosowny jacht morski, który we wrześniu 1939 roku stał w polskim porcie. No, ale jacht nie doczekał się już odbioru.

Szamotuły, 10.09.2020

Wojna zmieniła wszystko

Ojciec zgłosił się do swojego pułku już pod koniec sierpnia 1939 roku. Stawił się jako pierwszy z oficerów rezerwy, przekazując swój samochód i konie dla wojska. Mama pozostała w Bytyniu do 3 grudnia, kiedy to Niemcy wysiedlili ją i osadzili w więzieniu we Wronkach. Zabrano wówczas z mamą, na tą bezpowrotną tułaczkę, moją babcię Zofię Gniazdowską i brata Felicjana, urodzonego w 1932 roku. Kolekcja dziadka Gniazdowskiego, tak jak i wszystkie inne wartościowsze przedmioty wywiezione zostały z Bytynia przez Niemców w 1940 roku. Resztę, w dużym stopniu, pochłonęła wojna. W Bytyniu stacjonował Wermacht, później przeszli żołnierze Armii Czerwonej, a po ustaniu działań wojennych grabieżcy dokonali reszty. Szaber szalał za cichym przyzwoleniem władz komunistycznych na rozdysponowywanie prywatnych rzeczy właścicieli, którym odebrano dom i ziemię Dekretem Reformy Rolnej PKWN z 6 września 1944 roku.


Ojciec przy samochodzie marki Daimler, ok. 1936 r. Samochód ten ojciec w sierpniu 1939 r. przekazał 15 Pułkowi Ułanów Poznańskich, wraz z końmi z Bytynia, na potrzeby wojska.


Rodzice po trudnych latach wojny, które przeżyli rozdzieleni, rozpoczęli życie w nowej rzeczywistości społecznej i ekonomicznej. Ojciec początkowo znalazł pracę na Wybrzeżu, związaną z uruchamianiem portu w Kołobrzegu. Tam urodziła się moja siostra Maria, w 1946 roku. Brat mój w tym czasie był w średniej szkole morskiej z internatem, a potem −  po wielkich trudnościach związanych z niewłaściwym pochodzeniem  − ukończył wyższą szkołę morską i całe swoje życie zawodowe poświecił morzu.

Ojciec, po osiągnięciu jako takiej stabilizacji na Wybrzeżu, w 1949 roku znowu zostaje wygnańcem. Fikcyjne zarzuty i nagonka propagandowa sprawiły, że ojciec musiał „ zniknąć”. W tym czasie osoby, które były aktywne i współpracowały zaraz po zakończeniu wojny z polskim rządem związanym z Mikołajczykiem, stały się wrogiem ówczesnego ustroju. Ojciec dostał ostrzeżenie o zamiarach jego aresztowania. Nie zastanawiał się ani chwili i nie sprawdzał, czy jest to prawda. Wsiadł z mamą i moją siostrą oraz dobytkiem spakowanym w jedną walizkę do pociągu jadącego do Polski centralnej. Rodzice zamieszkali wtedy w letnim domu w Puszczy Kampinoskiej, o którym ojciec pamiętał z czasu kampanii wrześniowej 1939 roku. W Kampinosie ojciec był leczony z rany odniesionej na polu bitwy nad Bzurą, potem w Puszczy Kampinoskiej zdawał broń i stamtąd zabrany został do obozu jenieckiego, w którym spędził całą wojnę.

Po kilku latach ukrywania się i pracy dorywczej w piekarni na dalekim Żoliborzu w Warszawie, w roku 1953 dzięki tzw. „odwilży politycznej” ojciec mógł się na nowo ujawnić się i podjąć oficjalną pracę. Rodzice otrzymali z czasem nawet mieszkanie kwaterunkowe na Mokotowie, w którym mieszkali do końca swoich dni. Do Bytynia nigdy nie wrócili i ani razu nie odwiedzili tych terenów. Ojciec bywał czasami w Poznaniu, by spotkać się ze swoją matką, która mieszkała kątem w sublokatorskim mieszkaniu na Sołaczu. Ja czasami z ojcem przyjeżdżałam do Babuni Wandy i wspominam „mieszkanie” na Wołyńskiej, z dużą porcelanowa miską do mycia za parawanem w pomieszczeniu, w którym się gotowało, wspólną ubikację i specyficzny zapach na klatce schodowej.


Wspominane w tekście filiżanki z Bytynia, tzw. „Berliny”, oraz serwetki i czepiec haftowane wielkopolskim haftem snutkowym.


Rodzice utrzymywali po wojnie kontakt z niektórymi mieszkańcami Bytynia. A czasami pod nasz warszawski adres przychodziła paczka z pysznymi wyrobami wędliniarskimi. Było to wtedy święto w rodzinie, bo takich smaków w Warszawie nie znano.

Ja, urodzona w 1953 roku, czas przedwojenny i wojenne losy rodziców młodości znam jedynie ze wspomnień, anegdot, komentarzy lub skojarzeń sytuacyjnych. Czasy te znam per prokura, w sposób przypominający pachwork. Jakieś różne opowieści, wyrywkowe obrazy, które składają się na całość. Na szczęście te wspomnieniowe impresje są w większości radosne lub często wręcz zabawne i nie mają ładunku gorzkiej martyrologii oraz nadmiernej tęsknoty za minionym. Zarówno ojciec, jak i mama żyli życiem „tu” i „teraz”, przy jednoczesnym przywiązaniu do pewnych rzeczy stałych, uniwersalnych. To przywiązanie nie odnosiło się do rzeczy materialnych, ale do zasad i zjawisk życia. Wyjątek stanowiły przedmioty materialne, które wnosiły do ówczesnej codzienności symbolikę dotyczącą historii rodziny czy ojczyzny. Były to na przykład uratowane albumy ze zdjęciami, nielicznie zachowane dokumenty, listy czy kartki pocztowe, a także drobne bibeloty czy portrety. Te przedmioty traktowało się w moim domu wyjątkowo. Dla mnie były one łącznikiem pomiędzy rzeczywistością, którą znałam, a tym, o czym opowiadali rodzice. Wspomnienia były wizualizacją, a pamiątki artefaktami nieznanego mi świata.

Od najwcześniejszych lat mojego życia opowieści o tym, jak się żyło przed wojną, jawiły mi się jako bajki o księżniczce i o księciu żyjących w pałacu. Nieco później bajka ta miała i innych bohaterów w postaci konkretnych wujów, ciotek i kuzynów, znajomych i sąsiadów, których zaczęłam kojarzyć z osobami, które spotykałam. Zapamiętałam nazwiska i nazwy geograficzne, a także nazwy majątków, które kojarzone były zawsze z ich właścicielami. Wszystkie te nazwy mam utrwalone na tej najstarszej płycie mojego umysłu i słyszę ich brzmienie w uszach do dziś. Świat moich rodziców wyraźnie dzielił się na ten sprzed wojny i ten powojenny. A to sprzed wojny było bardzo odmienne od rzeczywistości, w jakiej wówczas żyliśmy.

A żyliśmy wówczas w czterdziestosiedmiometrowym mieszkaniu na starym Mokotowie w Warszawie. Mieszkanie na drugim piętrze przedwojennego budynku było zupełnie inne od mieszkań moich koleżanek ze szkoły. Ta inność polegała na przypadkowo stworzonym jego układzie, bo mieszkanie wykrojone zostało z innego (o większej powierzchni), i na umeblowaniu ze sprzętów częściej zdobywanych niż kupowanych w sklepach meblowych. Rodzice zdobywali pojedyncze meble zamiast kupować komplety. Całość wyposażenia, w którym żyliśmy, opierała się na łączonej stylistyce: współczesna meblościanka obok starej czeczotowej serwantki czy biedermeierowskiego niciaka. Te stare meble nie pochodziły z Bytynia, były darami od osób o podobnym życiorysie jak my, wysiedlonych ze swoich domów, którzy czasami otrzymywali ze swojego majątku jakieś sprzęty, niemieszczące się w gabarytach mieszkań w warszawskich blokach.


Talerz „Bażant”, opisany w tekście – fajans angielski.


Nam uratowało się kilka portretów, niedocenianych wówczas przez ludzi plądrujących w majątkach ziemiańskich. Portrety były powycinane z ram, na ogół wartościowych dzięki złoceniom i rzeźbiarskim dekoracjom. Płótna zwinięte w rulon, czasami umieszczone w jakiejś tubie rzucone do wilgotnych piwnic czy na strych, gdzie buszowały gołębie. Wszystko to powodowało ogromne zniszczenia portretów, które były często bardzo stare, sięgały XVII, XVIII w. Jednak brak ramy, naddarcia płótna i popękana farba nie przeszkadzała, aby bez konserwacji, na którą nie było pieniędzy, takie zniszczone portrety powiesić na ścianach naszych miejskich siedzib. Na Narbutta ze ścian spoglądali przodkowie. Od dziecka bałam się przechodzić obok podgolonego mężczyzny w barokowej zbroi, który wodził za mną oczami, a jeszcze bardziej − babki o ostrym spojrzeniu, ubranej w suknię wykończoną koronkami.

Na półkach regałów zrobionych domowym sposobem były książki, a obok nich bibeloty − tzw. „kurzołapki” − ulubiony przez nas porcelanowy biały piesek z utrąconym uchem pod czarnym parasolem, mały wazonik galle z warstwowego szkła zdobionego w nasturcje. A w kuchennym kredensie dumnie prezentowały się dwie, z połowy XIX wieku filiżanki w ręcznie malowane kwiatki − Fas Schumann Berlin, talerz zdobiony malowanymi ręcznie bratkami firmy Rosenthal Kronach. Te przedmioty nie były unikatowe, ale dla nas były one „jedyne”, bo powróciły z innego świata i tworzyły specyficzny mikroklimat naszego domu, a jednocześnie stały się symbolicznym pomostem z przedwojenną historią rodziny. Były dla moich rodziców wyjątkowe i ten stosunek do nich udzielił się i mnie, i mojej siostrze. Każdy z nich był traktowany z wielką atencją. Każdy miał swoje indywidualne określenie, jakby własne imię. To nadanie nazwy sprawiało, że przedmiot otrzymywał duszę. Na przykład zwykły dziewiętnastowieczny angielski półmisek fajansowy, zwany Bażantem, bo przedstawiał te ptaki i ornamenty roślinne, wyjmowany był tylko kilka razy do roku i to przy szczególnych okazjach, na przykład podczas szykowania stołu świątecznego na Boże Narodzenie, kiedy mama wysypywała na niego bakalie do chrupania w świąteczne dni. Te, nieliczne zresztą przedmioty, pochodzące z Bytynia, znalazły się jakimś cudem w naszym domu, w Warszawie. Rodzice otrzymywali je okrężnymi drogami od uczciwych ludzi, którzy znajdywali je leżące gdzieś w kącie we dworze czy w parku, porzucone lub zgubione przez szabrownika.

Przykładem takiego przypadku są do dziś nam służące srebrzone sztućce marki Fraget z inicjałami mojego ojca, które były częścią jego ślubnej wyprawy. Kiedy, już parę lat po wojnie, szklono okna we dworze bytyńskim, przed wykorzystaniem go na jakąś działalność dla społeczności, ktoś znalazł − powrzucane w przestrzeń pomiędzy ścianą a wewnętrzne okiennice − noże, łyżki inne elementy kompletu sztućców z monogramem AN. Znaleziska dokonała bardzo uczciwa osoba i dzięki niej sztućce nadal służą naszej rodzinie. Używaliśmy ich w rodzinnym domu, a po śmierci rodziców − w 1998 roku − podzieliliśmy je sprawiedliwie pomiędzy naszą trójkę rodzeństwa i wszyscy zgodnie uważamy, że takich dobrych noży żadne z nas nie spotkało przez całe swoje życie.


Mama, lata 50., ojciec – lata 70.


Opowieści rodziców o życiu przedwojennym stworzyły w mojej pamięci indywidualną opowieść rodzinną, dającą się podzielić na pojedyncze opowiadania. Na przykład: „Jak to pułkownik ukazał się pannie Helci”, „Jak na nieużytkach bytyńskich lądowała Wanda, córka Józefa Piłsudskiego” albo historia „O Ogrodowczyku, który ukradł warzywa, a potem zjawił się po wojnie w Warszawie z bukietem róż dla mamy”, albo „Jak mój ojciec − żartowniś podpuścił księdza proboszcza z kościoła w Bytyniu i ten ogłosił z ambony rozpoczęcie II wojny światowej jeszcze w sierpniu 1939 roku i co potem z tego wyniknęło”, albo „O wierności wyżła − Waldiego, ukochanego psa mojego ojca” (to była smutna opowieść), jak również „O zakopanym przed wojną winie”.

Były to dykteryjki krążące w naszym domu przy różnych okazjach, a jednocześnie były sposobem stosowanym przez rodziców na przekazanie mnie i mojej siostrze informacji o prawdziwym życiu rodziny ziemiańskiej, obrazie tak odmiennym od wersji, na jaką byłyśmy skazane, żyjąc w czasach komunistycznej propagandy.

Nigdy nie odczułam, żeby ten czy inny szczegół z życia przedwojennego moich rodziców, który brzmiał bardzo luksusowo w latach 60., był specjalnie przez nich gloryfikowany. Raczej był ciekawostką, dowodzącą, że ten świat zamożnych ludzi był dla nich przyjemny, ale jednocześnie był czasem wytężonej pracy i zapobiegliwości. Natomiast późniejsze lata − wojna i trudna walka o przetrwanie zaraz po wyzwoleniu oraz przystosowanie się do życia w Polsce komunistycznej − nauczyły ich, że wszystko w jednej chwili można stracić. Dlatego źródłem codziennej radości powinno być według Nich coś zupełnie innego. Byliśmy z rodzeństwem świadkami codziennego Ich szczęścia i wzajemnego przywiązania. Potrafili w każdym dniu doceniać ważność tego, że mogą być razem. Sprawdziła się Im i innym przedstawicielom tego środowiska, tak głęboko doświadczonego przez wojnę i komunizm, zasada mówiąca o ważności tradycji rodzinnej i kultywowanie filozofii mówiącej, że należy bardziej „być” niż „mieć”. Można „mieć”, ale tylko jeśli jest to możliwe. Jeśli los nie pozwala − to „być” też wystarcza.

Wspomnienia i zdjęcia moich rodziców dotyczące czasów, kiedy żyli w Bytyniu, pokazują kochającą się parę. Byli wtedy młodzi, piękni i zamożni. Ja byłam świadkiem ich życia wiele lat później, kiedy zmagali się z codziennymi trudnościami w czasach komunistycznych i trudnościami związanymi z umykającym im życiem. Jednak widziałam ich na co dzień szczęśliwymi. Poczucie szczęścia i bezpieczeństwa dawali sobie wzajemnie, niezależnie gdzie byli i w jakiej sytuacji. To również przekazywali nam − tworząc spokojny, szczęśliwy rodzinny dom. Pamięć tego, co przeszli, nigdy nie mąciła nam radości dnia codziennego, bo ważniejsze było to, że mimo okropnych przeżyć − przetrwali. Starali się również, żeby w miarę możliwości ich życie było również pożyteczne dla otoczenia i dalszej rodziny, pomagając tym, którzy byli mniej zaradni.

Rodzice na pomoście w Bytyniu nad Jeziorem Bytyńskim

Mój brat Felicjan Niegolewski w Bytyniu, 1933 r.

Mama z ulubionym psem Waldim

Ojciec w 1939 r.

Pierwsza wiadomość, którą ojciec mógł wysłać do rodziny w 1939 r.

Portret Andrzeja Niegolewskiego, malarz Edmund Czarnecki (1906-1990), olej, tektura, Woldenberg 1943. Mama otrzymała go w Warszawie tuż przed powstaniem. Z płonącej Woli uciekła w szlafroku, w butach-oficerkach i z portretem w ręku.


Andrzej Niegolewski (ojciec)

Urodził się 3 września 1905 roku w majątku rodzinnym Niegolewo jako syn Stanisława i Wandy z Wężyków Niegolewskich. Studia rolnicze ukończył na Uniwersytecie Poznańskim, ze specjalizacją ekonomiki rolnictwa. W latach 1930-1931 ukończył Instytut Wyższych Studiów Międzynarodowych, przy wydziale Prawa Uniwersytetu Paryskiego.

Od roku 1931 gospodarował w swoim majątku Bytyń, obejmującym ponad 3000 ha. Poza uprawą roli rozwinął działalność rolniczo-przemysłową oraz rybołówstwo na dzierżawionych 340 ha Jeziora Bytyńskiego.

Uczestniczył w kampanii wrześniowej w 1939 roku, w stopniu porucznika. Pełnił wtedy funkcję adiutanta dowódcy 15 Pułku Ułanów, wchodzącego w skład Armii „Poznań”. Uczestniczył w bitwie nad Bzurą, w czasie której został ranny. Odznaczony dwukrotnie Krzyżem Walecznych i Krzyżem Orderu Virtuti Militari V klasy. Po złożeniu broni został osadzony w Oflagu II C Woldenberg (Dobiegniew), gdzie należał do Komisji Kulturalno-Oświatowej. Podczas pobytu w oflagu ukończył studia rybołówstwa morskiego i nauczył się języka hiszpańskiego. Wcześniej znał niemiecki, angielski, francuski, łacinę i grekę. Dzięki temu zaangażował się w tłumaczenie artykułów prasy zagranicznej dla redakcji tajnego dziennika obozowego.

Po wyzwoleniu objął stanowisko starszego asystenta w Katedrze Ekonomiki Rolnej Uniwersytetu Poznańskiego. Wkrótce został Przedstawicielem Delegatury Rządu dla spraw Wybrzeża i przeniósł się wraz z rodziną do Kołobrzegu. Tam jako zastępca kapitana portu brał udział w uruchomieniu portu handlowego.

Na przełomie 1949 i 1950 roku, kiedy radykalnie zmieniły się nastroje polityczne w Polsce, musiał z powodu pochodzenia zniknąć, aby uniknąć aresztowania. Przeniósł się w okolice Warszawy, by przeczekać ten trudny czas w terenie, gdzie był mało znaną osobą. Po roku 1953 mógł już spokojnie podjąć oficjalnie pracę. Początkowo zatrudnił się w przemyśle spożywczym. Natomiast po zmianach, jakie przyniósł rok 1956, mógł wróci do spraw morskich, które go zawsze bardzo interesowały.

Obejmował kolejno, a czasami równolegle, stanowiska w rożnych instytucjach związanych z działaniami na rzecz morza. Jako bezpartyjny zawsze jednak był wice: -dyrektorem, -przewodniczącym itp. Pracował w Generalnym Inspektoracie Przemysłu Rybnego w Gdyni, a następnie w Departamencie Gospodarki Rybnej w Ministerstwie Żeglugi.

W tym czasie podjął pracę naukową. W 1961 roku uzyskał doktorat w Wyższej Szkole Rolniczej w Poznaniu, w marcu 1965 roku habilitował się na Wydziale Rybackim Wyższej Szkole Rolniczej w Olsztynie i objął katedrę na Wydziale Rybactwa Morskiego Wyższej Szkoły Rolniczej w Szczecinie. W 1970 roku Rada Państwa Nadała mu tytuł profesora nadzwyczajnego nauk ekonomicznych. Przed emeryturą, na którą przeszedł w wieku 75 lat, otrzymał tytuł profesora zwyczajnego.

Andrzej Niegolewski był dyrektorem Instytutu Zasobów Morza Szczecińskiej WSR i przewodniczącym Komisji Głównej ds. Badania i Wykorzystania Zasobów Mórz i Oceanów Komitetu Nauki PAN, wiceprzewodniczącym Międzynarodowej Komisji Oceanograficznej IOC UNESCO w Paryżu.

Przez wiele lat, pomimo pełnienia ważnych funkcji zawodowych i popularności jego pracy naukowej za granicą, odmawiano mu paszportu i nie mógł uczestniczyć w posiedzeniach i konferencjach międzynarodowych organizowanych poza naszym Blokiem Wschodnim. Dopiero w roku 1965 władze polskie pozwoliły na jego 4-miesięczny pobyt na statku rybackim, aby jako specjalista obserwował opłacalność wysyłania na dalekie morza tzw. statków przetwórni. Z tej podróży pozostał, poza opracowaniem naukowym, dziennik składający się z zapisów tego, co działo się na statku w społeczności marynarskiej oraz ciekawych relacji z pobytów w portach. Ten sprawozdawczy tekst wzbogacony jest wieloma głębokimi refleksjami i interesującymi komentarzami.

Andrzej Niegolewski w czasie swojego długiego, 93-letniego życia otrzymał wiele nagród resortowych, naukowych z obszaru działalności na rzecz morza oraz kilka odznaczeń państwowych. Był autorem ponad 90 publikacji wydanych drukiem oraz ponad 70 opracowań nieopublikowanych (skrypty, opinie, recenzje). Pod jego kierunkiem powstały 2 rozprawy habilitacyjne, 5 doktorskich oraz ponad 40 magisterskich.

Do końca był bardzo aktywny, towarzyski i twórczy. Codziennie pisał notatki, recenzje i opracowania. Tak było do ostatnich świadomych chwil jego życia. Zmarł po krótkiej chorobie 15 stycznia 1998 roku.

Wanda Niegolewska

historyk sztuki, prezes Wielkopolskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego i fundacji „Czyń coś powinien, będzie co może” im. Stanisława i Wandy Niegolewskich; mieszka w Psarskiem k. Pniew

Wanda Niegolewska, Bytyń – siedziba rodzinna2025-01-06T11:34:30+01:00

Aktualności – wrzesień 2020

Najlepsza aktorka-lalkarka pochodzi z Szamotuł

Pochodząca z Szamotuł Karolina Martin otrzymała nagrodę dla najbardziej obiecującej aktorki-lalkarki (lub aktora-lalkarza) młodego pokolenia za sezon 2019. Jest to nagroda przyznawana przez Polunimę (Polski Ośrodek Lalkarski). „Marzy mi się teatr, który zadaje ważne pytania, prowokuje do pogłębiania refleksji nad sensem życia, pozwala wysłuchać głosu różnych stron, prowokuje do dyskusji, do spotkania się człowieka z człowiekiem” ‒ to fragment wypowiedzi aktorki zamieszczonej w czasopiśmie „Teatr Lalek”.

W werdykcie jury doceniło monodram Trzy ćwierci do śmierci: jego autorską koncepcję, zbudowanie postaci starej kobiety, doskonałe współistnienie aktorki i lalki oraz stworzenie przy użyciu skromnych środków głębokiej przypowieści scenicznej. Trzeba dodać, że spektakl nagradzany był wcześniej na wielu na wielu festiwalach teatralnych, a w ubiegłym roku Karolina pokazywała go także w różnych miastach Polski w ramach prestiżowego programu Teatr Polska. W ciągu zaledwie roku od ukończenia Wydziału Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej Karolina Martin osiągnęła już wiele. Wspólnie z koleżanką założyły eksperymentalny niezależny Teatr Fraktal, który zrealizował dotąd spektakle: Pomelo jest zakochany… w żabie, deszczu i nie tylko (przedstawienie-koncert, również pokazywane na festiwalach teatralnych i nagrodzone w programie Teatr Polska) oraz Ryba Biba ‒ o odnajdywaniu piękna w brzydocie i nadawaniu życiu sensu (spektakl powstał tuż przed epidemią koronawirusa). Oprócz tego ostatnio wystąpiła w słuchowisku dla dzieci i stworzyła autorką etiudę, stanowiącą część videospektaklu lalkowego Paralele (premiery odbędą się w październiku).

A nam stale się marzy, żeby Karolina ze swą Babuchą zawitały do Szamotuł. Czekamy!

Zdjęcia Matushynskyi i HaWa



Halszka w wydaniu: jesień 2020

Jesienna Halszka z najnowszego plakatu, którego autorem jest szamotulski artysta Damian Kłaczkiewicz, w pięknej sukni z liści spaceruje w parku obok baszty.

Ta pora roku najbardziej uzmysławia nam przemijanie – jak zegar, który na rynku w Szamotułach kolejnym pokoleniom odmierza upływający czas. Jeśli się przyjrzeć, można dostrzec go w zwieńczeniu parasolki, pięknie wykończonej u dołu motywem szamotulskiego haftu. W stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości obok zegara na rynku zakopano kasułę czasu, którą nasi potomkowie mają wydobyć po stu latach. Ciekawe, jak wtedy będzie wyglądało nasze miasto…



Święto Podwyższenia Krzyża

W naszym regionie mamy Sanktuarium Krzyża św. w Biezdrowie i franciszkański kościół św. Krzyża w Szamotułach. 14 września w Kościele katolickim obchodzone jest święto Podwyższenia Krzyża Świętego. Uroczystość odpustowa w Biezdrowie obchodzona będzie w najbliższą niedzielę – 20 września, a w Szamotułach odbyła się wczoraj (13 września).

Krucyfiks w ołtarzu głównym kościoła św. Krzyża i św. Mikołaja w Biezdrowie uznawany jest za cudowny, pochodzi z XVI w. Spisana na początku XVIII w. legenda wiąże pojawienie się krzyża w tej miejscowości z postacią pielgrzyma, mającego nieść go z Częstochowy na wyraźne polecenie, które usłyszał: „Bież zdrowo do domu swego, ale mnie weź z sobą”. Dalej legenda głosi, że zmęczony pielgrzym – w okolicach dzisiejszego Biezdrowa – upuścił krzyż do strumienia i już bez krzyża udał się w dalszą drogę, natomiast znalazła go niewidoma dziewczyna, która dzięki wodzie ze strumienia doznała uzdrowienia (ona także usłyszała polecenie: „Bież zdrowo”). Legenda ta miała tłumaczyć nie tylko pojawienie się w Biezdrowie krucyfiksu uznawanego za cudowny, ale wyjaśniała też nazwę miejscowości (pamiętać jednak należy, że nazwa zapisana została niemal 300 lat wcześniej niż określa się czas powstania krucyfiksu). Krzyż, jak opowiada dalej legenda, został przeniesiony do miejscowego kościoła, a później do kościoła dominikanów we Wronkach, skąd trzy razy cudownym sposobem powracał do Biezdrowa.

W ołtarzu głównym kościoła franciszkanów w Szamotułach również znajduje się krzyż. Powstał on, wraz z innymi elementami wyposażenia świątyni, w latach 1756-59, wykonawcą był zespół kierowany przez snycerza Jana Englauera z Rawicza, który stworzył rokokowy wystrój dla 9 kościołów franciszkanów reformatów prowincji wielkopolskiej.

Zdjęcia Agnieszka Krygier-Łączkowska (Biezdrowo) i Andrzej Bednarski (Szamotuły).



Szamotulski Batalion Obrony Narodowej

W rocznicę wybuchu II wojny światowej przypominamy Szamotulski Batalion Obrony Narodowej  ̶  jednostkę walczącą w wojnie obronnej 1939 r. Warto by w jakiś sposób upamiętnić ten batalion w przestrzeni Szamotuł.

Batalion razem z siedmioma innymi wchodził w skład Poznańskiej Brygady Obrony Narodowej, utworzonej w kwietniu 1939 r. Do jednostek tego typu powoływano rezerwistów starszych roczników (1900-1910), część z nich miała za sobą udział w powstaniu wielkopolskim, wojnie polsko-bolszewickiej, a niektórzy nawet w I wojnie światowej. Dowództwo i oddziały specjalne batalionu oraz 1 Kompania ON stacjonowały w Szamotułach, 2 Kompania ON we Wronkach, a 3 Kompania ON w Pniewach. Dowódcą batalionu był kpt. Stanisław Steczkowski, dowódcami poszczególnych kompanii: por. Franciszek Kurowski (1 Kompania „Szamotuły”), por. Kazimierz Zaremba (2 Kompania „Wronki”), ppor. Ludwik Zygmunt/ ppor. Wacław Birkholz (3 Kompania „Pniewy”) Jednostką administracyjną i mobilizującą dla Szamotulskiego Batalionu ON był 57 Pułk Piechoty Wielkopolskiej w Poznaniu.

Ważnym dniem dla batalionu był 2 lipca 1939 r., kiedy to na Rynku w Szamotułach odbyła się uroczystość zaprzysiężenia żołnierzy oraz przekazania broni zakupionej z pieniędzy zebranych przez społeczeństwo regionu. Była to uroczystość patriotyczna z udziałem władz wojskowych z gen. Edmundem Knoll-Kownackim, cywilnych, powstańców, przedstawicieli organizacji. Przy ołtarzu usytuowanym na Rynku obok krzyża została odprawiona msza św., a broń poświęcono. Filmowe migawki z tego wydarzenia obejrzeć można w przedwojennej Polskiej Kronice Filmowej. Tego samego dnia podobna uroczystość odbyła się we Wronkach.

W połowie sierpnia (16-21) 1939 r. odbyło się kilkudniowe zgrupowanie całego batalionu na terenie między Jez. Kierskim i Lusowskim. Był to obszar, który przydzielono batalionowi do obrony na wypadek wojny. 23 sierpnia ogłoszono alarm mobilizacyjny i żołnierze wyruszyli na ustalone pozycje. Tam zastał ich wybuch wojny.

Szamotulski Batalion ON rozpoczął wojnę w składzie 14 Dywizji Piechoty, jednej z dużych jednostek Armii „Poznań” dowodzonej przez gen. Tadeusza Kutrzebę. 3 września otrzymano rozkaz wycofania się z zajętych pozycji na linię obrony nad Bzurą. Batalion posuwał się przez następujące miejscowości: Poznań, Swarzędz, Kostrzyn, Nekla, Anastazewo – do Skulska (7.09), dalej: Sompolno, Babiak, Przedecz, Chodecz i Łanięta (13.09). 13 września pod Łaniętami część batalionu dostała się pod ostrzał nieprzyjaciela, 15 września ok. godz. 18.00  żołnierze przeprowadzili natarcie na folwark Łanięta. Ogień nieprzjaciela był bardzo silny, a organizacja natarcia niezbyt dobra, w wyniku czego straty batalionu były duże. Tego samego dnia ostrzelano wojska niemieckie pod Strzelcami, a 17 września stoczono potyczkę w okolicach Hellenowa. W kolejnych dniach trwało dalsze wycofywanie batalionu na wschód: przez Suserz (ostrzelanie przez niemiecką artylerię), Lwówek, Sanniki, Aleksandrów w kierunku Iłowa – miejscowości położonej w pobliżu Wisły, na północny-zachód od Sochaczewa. Większość żołnierzy Szamotulskiego Batalionu Obrony Narodowej trafiła do niewoli w dniach od 18 do 20 września w okolicy Iłowa i Brzozowa.

Zdjęcie III plutonu „Duszniki” (kompania „Pniewy”) z ćwiczeń w okolicach Batorowa, połowa sierpnia 1939 r. Dowódcą plutonu był Bolesław Szczerkowski – zdjęcie i kartę mobilizacyjną ojca udostępniła Danuta Szczerkowska.



Zamek Górków dawniej i obecnie

Popatrzmy, jak Zamek Górków zmienił się podczas przebudowy z lat 1976-90 – pewnie wiele osób pamięta ten wcześniejszy wygląd z czasów, kiedy mieściła się w nim szkoła rolnicza i – krótko – Powiatowe Archiwum Państwowe. Prezentujemy tu dwie fasady – północną (od strony dawnego folwarku)  i zachodnią (od strony fosy). Zmienił się nieco układ okien, wydobyto znajdujace się wcześniej pod tynkiem elementy gotyckie, usunięto dobudówkę od strony zachodniej. W czasie tego rodzaju remontów konserwatorzy i inwestorzy muszą podejmować decyzje, które elementy z przeszłości wydobyć i pokazać; zawsze jest to jakiś kompromis.

Zdjęcia archiwalne udostępniła Barbara Piekarzewska (zakład fotograficzny Alojzego Mocka) i Urząd Miasta i Gminy (kronika Prezydium Miejskiej Rady Narodowej), zdjęcia współczesne Jan Kulczak.


Szamotuły, 02.09.2020

WRZESIEŃ 2020

IMPREZY I KONCERTY


Minione

We wrześniu:

Wykłady otwarte o muzyce dawnej i jej związków ze współczesnością – prof. Alina Mądry
03.09, 10.09 godz. 17:00 – 18:00, miejsce: Szamotulski Ośrodek Kultury;

Warsztaty śpiewu – Joanna Sykula Sykulska
02.09, 03.09, 09.09 godz. 18:00 – 20:00, miejsce: Szamotulski Ośrodek Kultury;

Warsztaty produkcji muzyki elektronicznej – Patryk Lichota
terminy: 03.09, 10.09 godz. 18:00 – 20:00, miejsce: Kino Halszka

Warsztat dźwiękowo-plastyczny dla dzieci w wieku 9-13 lat – Dominika Szelążek, Michał Joniec
terminy: 13.09. 14.09 godz. 16:00 – 18:00, miejsce: Szamotulski Ośrodek Kultury ;

Warsztaty teatralne i ruchu scenicznego – Arek Kos
terminy: 02.09 godz. 18:00 – 20:00, miejsce: Kino Halszka;

KONCERT FINAŁOWY
18 września 2020, Stodoła w Baborówku, godz 20:00


KINO

Aktualności – wrzesień 20202025-02-24T18:38:56+01:00

Wakacje 2020 r. – Chojno i Puszcza Notecka w obiektywie Damiana Kłaczkiewicza

W obiektywie Damiana Kłaczkiewicza

Wakacje 2020 r. – Chojno i Puszcza Notecka

Szamotuły, 31.08.2020

Wakacje 2020 r. – Chojno i Puszcza Notecka w obiektywie Damiana Kłaczkiewicza2025-01-07T10:06:07+01:00

Martyna Kaczmarek – polsko-irlandzka artystka

Szamotulanka w Irlandii

Martyna Kaczmarek to młoda artystka, która urodziła się w Szamotułach, ale od kilkunastu lat mieszka z rodziną w Irlandii. Ukończyła sztuki wizualne w Instytucie Technologicznym w Waterford.

W Waterford współpracowała z Benem Hennessym przy tworzeniu obiektów scenicznych do przedstawienia „Little Red Kettle”, uczestniczyła w warsztatach performancu Amandy Coogan, znanej irlandzkiej artystki tej sztuki, oraz – w grupie osób wybranych – wzięła udział w jej przedstawieniu. W Kikenny, gdzie mieszka na co dzień, przez dwa lata jako wolontariuszka prowadziła zajęcia w Art Projekt – centrum pomocy dla osób z problemami psychicznymi, w którym prowadzone sa różnego typu zajęcia z arteterapii. Martyna Kaczmarek prowadziła tam lekcje rysunku, pomagała w organizacji wystaw; wspólnie z podopiecznymi stworzyła – między innymi – mural. W 2020 roku miała zacząć studia magisterskie z arteterapii, ale z powodu pandemii zostało to odsunięte w czasie.

W ostatnim czasie najbardziej interesuje się sztuką tworzenia ilustracji. Dwa lata temu wróciła do baśni, podań i legend, przekazywanych jej kiedyś przez babcię Danutę. Zaczęła czytać je na nowo z młodszą siostrą Amelią, urodzoną już w Irlandii. Od niedawna prowadzi własną stronę na FB (Babyblue MK), dla nas stworzyła kolaż, stanowiący nową wersję historii Halszki (o szczęśliwym zakończeniu)  ̶  przeczytać ją można poniżej. Co roku razem z najbliższymi odwiedza rodzinę w Szamotułach, lubi okoliczne lasy i jeziora, ciasta od Nowaczyńskiego i Gościniec „Sanguszko”.

Halszka z Ostroga, czyli (baśniowa) historia alternatywna (ze szczęśliwym zakończeniem)

Po wymuszonych podstępem zaślubinach Halszki z Łukaszem III Górką obie z matką schroniły się w klasztorze dominikanów we Lwowie. Nie uznawały tego ślubu za ważny i nie zamierzały podporządkować się woli króla i udać się do Szamotuł do Łukasza. Rozpoczęło się wtedy oblężenie klasztoru.

Matka Halszki − Beata uknuła plan, aby uwolnić córkę od niechcianego małżeństwa z Łukaszem i wydać ją za księcia litewskiego Siemiona Olelkowicza-Słuckiego. Ten wkradł się do klasztoru w przebraniu żebraka i poślubił Halszkę. Razem z nim przedostał się tam czarnoksiężnik, który – rzucając na nich czar – miał ułatwić małżonkom ucieczkę z klasztoru. Ostrzegł ich jednak, że za użycie magii przychodzi płacić cenę. Innego wyjścia nie było, więc Halszka i Siemion na to przystali. Czarnoksiężnik zamienił ich w białe jelenie. Blask pełni księżyca miał odwrócić ten czar i  oboje mieli powrócić do swojej normalnej postaci. Los miał jednak inny plan.

Po ucieczce z klasztoru małżonkowie schronili się w pobliskim lesie i wyczekiwali pierwszej pełni. Wszystko szło zgodnie z planem. O północy Halszka i Siemion znów stali się ludźmi i w umówionym miejscu spotkali się z czarnoksiężnikiem i matką Halszki. Razem wyruszyli do pałacu księcia. Kiedy pojawiły się pierwsze promienie słońca, oboje na nowo przybrali postać jeleni.

Czarnoksiężnik próbował odwrócić czar, lecz żadne z jego zaklęć nie miało tej mocy. Para już na wieki miała pozostać w postaci jeleni, ponieważ ich losem pokierowało przeznaczenie − magia tak stara, że nawet najbardziej umiejętny czarnoksiężnik nie byłyby w stanie pokrzyżować jej planów.

Halszka i Siemion pozostali strażnikami wolności, ujawniając się tym, którzy potrzebują ich pomocy. Informacje o tym, że Halszka miała zostać siłą sprowadzona do Szamotuł przez Łukasza Górkę, dotarły do małżonków. Co roku Halszka wraz z Siemionem powracają do Szamotuł, aby świętować swoją wolność i początek ich niesamowitej historii na przekór błędnej legendzie.

Inne prace Martyny Kaczmarek

Szamotuły, 19.08.2020

Martyna Kaczmarek – polsko-irlandzka artystka2025-01-10T12:49:35+01:00

Leszek Kozielski – powstaniec wielkopolski, żołnierz wojny polsko-bolszewickiej i kampanii wrześniowej

Paweł Przewoźny

Mój ojciec chrzestny − bohater

Leszek Kozielski (1900-1980) − powstaniec wielkopolski, żołnierz wojny polsko-bolszewickiej i kampanii wrześniowej

Od nekrologu wszystko się zaczęło…

W roku 2001, po śmierci mojej Mamy, przejąłem rodzinne archiwum. Setki zdjęć, dziesiątki dokumentów i innych pamiątek. Zdałem sobie sprawę, że archiwum, w którym ja dobrze się orientuję, dla moich następców może już okazać się nieczytelne. Podjąłem więc decyzję o jego usystematyzowaniu, opisaniu wszystkich zdjęć i spisaniu historii rodziny. Wśród zbioru dokumentów znajdował się wycięty z „Głosu Wielkopolskiego” nekrolog zmarłego w 1980 roku mojego ojca chrzestnego Leszka Kozielskiego. Biorąc, nie po raz pierwszy, ten nekrolog do ręki uświadomiłem sobie, że niewiele właściwie o moim ojcu chrzestnym wiem.

Z opowiadań rodziców wiedziałem, że był przyjacielem mojego Ojca, właścicielem młyna wodnego w Chojnie-Młynie, powstańcem wielkopolskim, kawalerem Orderu Wojennego Virtuti Militari. W pamięci miałem jego pobyt na mojej I Komunii Świętej w 1961 roku i kilka lat później, gdy przyjechał do nas w odwiedziny. Miałem wtedy kilkanaście lat. Za mało, by zainteresować się historią jego życia. W 1970 roku zmarł mój Ojciec i kontakt z Leszkiem Kozielskim się urwał. W archiwum rodzinnym pozostało jeszcze kilka zdjęć z nim z czasów mojego dzieciństwa i I Komunii, a także krótki liścik, który dołączył do prezentu dla mnie (kompletu posrebrzanych sztućców z moimi inicjałami) na moje piąte imieniny. I właściwie to wszystko.


Leszek Kozielski z chrześniakiem Pawłem Przewoźnym w 1955 r. w Chojnie (z lewej) i w 1961 r. w Szczepankowie


Wczytuję się ponownie w jego nekrolog: „Leszek Kozielski, powstaniec wlkp., odznaczony Orderem Virtuti Militari, dwukrotnie Krzyżem Walecznych, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.” A więc to postać nietuzinkowa. Takich odznaczeń nie otrzymuje się za wzorową służbę czy za „całokształt”. Artykuł 4 Ustawy Orderu Wojskowego „Virtuti Miltari” (Dz. Ustaw nr 67, poz. 409 z dnia 1 sierpnia 1919 r.) mówi bowiem, że: „Krzyż Srebrny – otrzymuje oficer, podoficer lub żołnierz za czyn wybitnego męstwa, połączony z narażeniem życia”. Podobnie Artykuł 1 Rozporządzenia Rady Obrony Państwa o ustanowieniu Krzyża Walecznych (Dz. Ustaw nr 87, poz. 572 z dnia 11 sierpnia 1920 r.) mówi: „Ustanawia się celem nagradzania czynów męstwa i odwagi, wykazanych w boju, odznakę wojskową pod nazwą Krzyż Walecznych”.

Moja ciekawość zwyciężyła i postanowiłem odkryć na nowo czyny, których dokonał Leszek Kozielski. Zacząłem poszukiwania.

Najpierw, oczywiście, źródła pisane. Książki, opracowania i czasopisma dotyczące powstania wielkopolskiego, rejestry odznaczonych powstańców w bibliotekach. Poszukiwania w internecie (nie tak bogatym jak dziś), w bibliotekach cyfrowych itp. Bez specjalnego efektu. Tylko strzępy informacji.



Przełom nastąpił, gdy zdecydowałem się przeprowadzić kwerendę w Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie. Po przejściu wielu formalności związanych z uzyskaniem zgody na kwerendę, odnalezieniu właściwych sygnatur archiwalnych i konkretnych akt oraz uzyskaniu terminu kwerendy, pojechałem do CAW, by zapoznać się z zawartością trzech teczek z dokumentami personalnymi Leszka Kozielskiego. A w nich same skarby! Pełna dokumentacja jego żołnierskiej drogi: kwestionariusze, wyciągi ewidencyjne, wnioski na odznaczenia Orderem Virtuti Militari i Krzyżami Walecznych, przebieg służby, własnoręcznie pisane życiorysy, akta personalne, itp., itd.

Dopiero wtedy dowiedziałem się, że po powstaniu wielkopolskim wyjechał wraz ze swoim pułkiem na front litewsko-białoruski wojny z bolszewikami. I to z tej wojny wrócił z orderami na piersi.

Następny krok to zwrócenie się do Archiwum Prezydenta RP z prośbą o wnioski na odznaczenia i uchwały Rady Państwa przyznające mu kolejne odznaczenia, tj. Wielkopolski Krzyż Powstańczy i Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. W nich znajduję dokładniejszy opis jego walk w powstaniu wielkopolskim i we wrześniu 1939 roku.

Niedługo później na portalu aukcyjnym trafiłem na wystawiony na sprzedaż maszynopis (z lat 30. XX w.) niepublikowanej monografii 14 Pułku Artylerii Polowej Wlkp., obejmującej okres od chwili jego powstania w 1919 roku do listopada 1920 roku. Zdecydowałem się na jego zakup, który okazał się strzałem w dziesiątkę. W tej pracy został przedstawiony cały szlak bojowy pułku, w którym służył Leszek Kozielski, wszystkie jego walki i potyczki z wrogiem oraz zamieszczono wspomnienia bezpośrednich uczestników tych walk. Jeden z nich, kpt. Wacław Gadomski, dowódca 7 baterii, w swoich wspomnieniach opisał m. in. dokładny przebieg wydarzeń z 16 lipca 1920 roku, rolę, jaką w nich odegrał Leszek Kozielski i bohaterstwo, którym się wówczas odznaczył, i za które otrzymał Order Virtuti Militari.

Przez cały czas wracałem do przeglądania Internetu w poszukiwaniu nowych informacji. Wielką pomocą były informacje o rodzinie Kozielskich uzyskane od lokalnych pasjonatów historii: Henryka Olszewskiego z Żychlina i Jarosława Mikołajczaka z Chojna.

Przez kilkanaście lat zebrałem o moim ojcu chrzestnym tyle informacji, że mogę pokusić się o przedstawienie jego biografii.

„Głos Wielkopolski”, 1.10.1980 r.

Leszek Kozielski i Edward Przewoźny, Szczepankowo, 11.06.1961 r.

Uczestnicy przyjęcia komunijnego z okazji I komunii Pawła Przewoźnego, 11.06.1961, Szczepankowo. Leszek Kozielski w górnym rzędzie, 1. z prawej

Własnoręczny życiorys Leszka Kozielskiego, spisany 29.05.1933 r. Źródło: Centralne Archiwum Wojskowe

Wacław Gadomski (1892-1939) – autor wspomnień, w których zawarte są szczegółowe informacje o czynach Leszka Kozielskiego w czasie wojny polsko-bolszewickiej

Leszek Kozielski w 1928 r. Źródło: Archiwum Państwowe w Płocku

Nieistniejący budynek koszar artylerii polowej przy ul. Magazynowej (obecnie Solnej) w Poznaniu, 1905-1915. Źródło: Fotopolska

Źródło:
https://www.powiatwolsztyn.pl/powstanie/historia%20powstania.html

Stanowisko artylerii powstańczej pod Chobienicami, 1919 r. Źródło: https://www.powiatwolsztyn.pl/powstanie/galeria.html

Defilada oddziałów po uroczystości zaprzysiężenia 4 baterii 1 Pułku Artylerii Lekkiej, Poznań, pl. Wolności, 2.03.1919 r. Źródło: Archiwum Państwowe w Poznaniu

Armata polowa wz. 1897 75 mm, Muzeum Wojskowe w Warszawie. Zdjęcie z 2013 r.

Ludwik Nawrocki (1892-1974), wnioskodawca odznaczenia Leszka Kozielskiego orderem Virtuti Militari. Źródło:
http://www.muzeum.gostyn.pl/Gosty%C5%84ski%20S%C5%82ownik%20Biograficzny?idAkt=2385

Samochód pancerny Uralec zdobyty 4 czerwca 1920 roku przez żołnierzy 56. Pułku Piechoty Wielkopolskiej w czasie walk pod Bobrujskiem w miejscowości Stołpiszcze. Samochód ściągnięto do Bobrujska i włączono w skład wielkopolskiego plutonu samochodów pancernych, gdzie nadano mu nazwę „Generał Szeptycki” na cześć generała Stanisława Szeptyckiego, pojazd pozostał na stanie uzbrojenia Wojska Polskiego do końca lat 20. XX wieku. Źródło: Cyryl

Leszek Kozielski, 1933 r. Źródło: Centralne Archiwum Wojskowe

14 Pułk Artylerii Polowej w czasie defilady w Poznaniu (w głębi widoczny wysadzony przez Niemców w 1939 r. pomnik Wdzięczności), 1935 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Leszek Kozielski

Lech (Leszek) Kozielski, najstarszy syn Tomasza i Kazimiery z domu Piotrowskiej, urodził się w Gdańsku 15 marca 1900 roku. Miał dwie siostry: Bolesławę i Helenę oraz trzech braci: Mariana, Jana i Henryka.

Po wstępnym przygotowaniu w Kruszwicy i szkole fabrycznej Cukrowni Brześć Kujawski wstąpił w 1912 roku do 8-klasowej niemieckiej szkoły średniej w Inowrocławiu. Wybuch I wojny światowej przerwał jego dalszą naukę szkolną, przebywał bowiem w tym czasie na wakacjach u rodziców w ówczesnym zaborze rosyjskim i do Niemiec, do szkoły, wrócić nie mógł. Uczył się w domu i przy pomocy korepetytora przygotowywał się do wstąpienia do jednej ze szkół zaboru rosyjskiego.

Internowanie ojca, obywatela niemieckiego, przez Rosjan w roku 1915 i wywiezienie go w głąb Rosji, zmieniło warunki materialne rodziny. Leszek zmuszony był zrezygnować z dalszej nauki i wstąpił na praktykę handlową w Poznaniu. 15 czerwca 1918 r. został wcielony do armii niemieckiej. Służbę odbywał służbę w 5 Batalionie Strzelców w Hirschbergu (Jeleniej Górze).

20 grudnia 1918 roku − podobnie jak wielu innych Polaków − zbiegł z wojska i zamieszkał z rodzicami w Dobrzelinie, w byłym już zaborze rosyjskim. Jednak już po kilkunastu dniach, na wieść o powstaniu w Wielkopolsce, wyjechał do Poznania i 19 stycznia zgłosił się ochotniczo do tworzącej się w tzw. „białych” koszarach przy ul. Magazynowej (dziś Solnej) wielkopolskiej artylerii polowej. Przydzielony został do pierwszej formującej się baterii artylerii polowej (przemianowanej potem na 4 Baterię 1 Pułku Artylerii Lekkiej, później na 3 Pułk Artylerii Polowej Wlkp. a na koniec na 14 Pułk Artylerii Polowej) i wraz z nią wyjechał pod dowództwem kpt. Michała Chłapowskiego na front zachodni powstania wielkopolskiego. Walczył pod Zbąszyniem, a następnie pod Chobienicami, Babimostem i Kargową.


3 Pułk Artylerii Polowej Wielkopolskiej przy załadunku działa na platformę kolejową przed wyjazdem na front litewsko-białoruski, lipiec 1919 r. Kartka wydana przez Siedlecki Klub Kolekcjonerów


14 Pułk Artylerii Polowej wrócił do Poznania 28 lipca 1919 roku, uzupełnił braki i po dwóch dniach załadował się i transportem kolejowym wyruszył na front litewsko-białoruski do walki z bolszewikami. 3 sierpnia 1919 r. pułk wyładował się na stacji kolejowej Radoszkowicze, na północny-zachód od Mińska Litewskiego. I tu rozpoczął się, trwający 15 miesięcy, udział Leszka Kozielskiego w wojnie polsko-bolszewickiej.

W charakterze celowniczego i bombardiera działowego 4. działonu, 4. baterii, 2. dywizjonu, 14. Pułku Artylerii Polowej brał udział we wszystkich bez wyjątku działaniach wojennych 4 baterii 14 pap na froncie wschodnim, a więc: w walce pod Zasławiem i Radoszkowiczami, ofensywie i zdobyciu Mińska Litewskiego, w walkach pod Hołujem i Świsłoczem, zdobyciu twierdzy Bobrujsk, walkach pod Michalewem, folwarkiem Rynia i Bartnikami, wypadzie nad rzekę Ołę.

30 września 1919 roku jego 4 bateria została pod wsią Babin zupełnie odcięta od 57 Pułku Piechoty, z którą współdziałali, a nieprzyjaciel podchodził już pod baterię. Aby nawiązać łączność z piechotą, kanonier Kozielski wraz z plut. Prauzińskim na ochotnika przedostali się do 57 Pułku Piechoty i poinformowali o sytuacji, co pozwoliło ocalić baterię. A gdy bateria rozpoczęła odwrót, działo Leszka Kozielskiego zostało i ostrzeliwało nieprzyjaciela, osłaniając do końca odwrót własnych oddziałów. Po wyjściu oddziałów z Babina jego działo wycofało się bez strat. Za ten czyn Leszek Kozielski odznaczony został po raz pierwszy Krzyżem Walecznych.

Dalsze walki Leszka Kozielskiego to: walki na przyczółku Bobrujska, pod Michalewem, wypad na szosę mohylewską, w dniach 9-16 kwietnia 1920 r., walki pod Rudnią (codzienne zapory ogniowe do 500 strzałów na baterię), wypad na Iwanówkę, kontrakcja na linii Szaciłki – Strakowicze, obrona linii piechoty Szaciłki – Żerdź, walka pod Szaciłkami i Gorwalem.


14 Wielkopolski Pułk Artylerii Lekkiej, ok. 1920 r. Źródło: aukcja internetowa


9 lipca 1920 roku 14 Dywizja Piechoty, a wraz z nią 14 pap, rozpoczęła planowy marsz odwrotowy. Wszystkie formacje w miarę zwartymi kolumnami kierowały się z powrotem na zachód, nękane i atakowane przez nieprzyjaciela. W straży tylnej dywizji maszerował 58 Pułk Piechoty z II dywizjonem 14 Pułku Artylerii Polowej.  

16 lipca 1920 roku 4 bateria maszerowała szosą na Sieniawkę, pomiędzy folwarkiem Płaskowicze a wsią Nagórna. W tym miejscu szosa prowadziła po nasypie w otwartym terenie, ponad rozłożystą łąką z lewej strony. Z prawej strony, z gęstych krzaków, nieprzyjaciel zaatakował silnym ogniem z karabinów maszynowych. Zaskoczona atakiem bateria stoczyła się z szosy na rozległą łąkę, starając się schronić za jej nasypem i wydostać się ze strefy ognia. Łąka okazała się jednak bagnista, działa i jaszcze zaczęły coraz bardziej grzęznąć, aż wreszcie przystanęły. Nieprzyjaciel, pewny już sukcesu, wzmógł ostrzał, a zza zadrzewień wyjechały dwa samochody pancerne, z których prowadzono ogień.

W tej krytycznej sytuacji Leszek Kozielski, z pomocą ppor. Ludwika Nawrockiego, pod gradem kul odwrócił swoje działo i w roli celowniczego i działonowego równocześnie, otworzył ogień. Trzeci strzał z działa, oddany celownikiem na 700 metrów, trafił w sam środek pierwszego wozu pancernego i go rozbił. Wóz zapalił się i spłonął, a jego załoga zginęła. Drugi wóz pancerny wycofał się i znikł za zaroślami. Mimo tego Leszek Kozielski oddał następny strzał z działa za znikającym wozem, który jak później stwierdzono, został 150 metrów za pierwszym trafiony i rozbity. Działo Leszka Kozielskiego skierowało następnie swój ogień na karabiny maszynowe, które zaczęły ostrzeliwać baterię z folwarku Płaskowicze. Po kilku celnych strzałach, na celowniku 1200 metrów, nieprzyjaciel zaprzestał ataku, a jego wycofywanie się nabrało charakteru ucieczki. Za ten czyn bojowy, ratujący baterię przed całkowitym rozbiciem, kanonier Leszek Kozielski, na wniosek ppor. Ludwika Nawrockiego, odznaczony został Orderem Virtuti Militari kl. V.


Gen. bryg. Daniel Konarzewski podczas inspekcji u artylerzystów z 6 baterii 14 pap, luty 1920 r., Bobrujsk przedmoście. Źródło: Archiwum Państwowe w Poznaniu


Po tym wydarzeniu nastąpił dalszy marsz odwrotowy i kolejne walki. Już 20 lipca walczył pod miasteczkiem Bytoń, dalej uczestniczył w walkach o Dobuczyn, pod Ogrodnikami, Prużaną i Dereczynem. Pod Jachnowiczami i Cierpiłowiczami brał udział w natarciu na umocnienia polowe pod Bobrami. 1 i 2 sierpnia 1920 roku walczył pod Janowem Podlaskim w obronie miasta.

4 sierpnia 1920 roku pod miejscowością Wierzchlas nad Bugiem działo Leszka Kozielskiego odparło nieoczekiwany nocny atak nieprzyjaciela na czwartą baterię. Za tę obronę, jak również za podobną obronę swojej baterii pod Mińskiem Mazowieckim w dniu 17 sierpnia, Leszek Kozielski otrzymał po raz drugi Krzyż Walecznych.

W sierpniu 1920 roku Leszek Kozielski wraz ze swoim 14 Pułkiem Artylerii Polowej brał udział w bitwie warszawskiej, w grupie kontruderzeniowej znad Wieprza, dowodzonej przez wodza naczelnego Józefa Piłsudskiego. Potem nastąpiła ponowna ofensywa na wschód: Łomża, walki pod Brześciem, bitwa nad Niemnem, ponowne walki i zajęcie Mińska Litewskiego. To tylko te najważniejsze, oprócz nich kilkadziesiąt innych potyczek i pościgów.


Krzyż srebrny Orderu Wojskowego Virtuti Militari, kl. V oraz Krzyż Walecznych


Z wojny polsko-bolszewickiej wrócił z baterią do Poznania 18 października 1920 roku. W lutym 1921 roku po przejściu kursu przeszkolenia przy działach francuskich mianowany został kapralem. W tym samym roku zdał egzamin dla aspirantów oficerskich przed komisją przy Kuratorium szkolnym w Poznaniu. Wobec mającego nastąpić w krótkim czasie zwolnienia rocznika 1900 z wojska nie składał podania o przyjęcie do podchorążówki. Do rezerwy został zwolniony 20 grudnia 1921 roku, a od 22 maja do 17 czerwca 1925 roku odbył jeszcze ćwiczenia w 4 pap w Inowrocławiu. W 1932 roku po ukończeniu 8-tygodniowego kursu Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty mianowany został podporucznikiem rezerwy.

Po zwolnieniu z wojska Leszek Kozielski zamieszkał u swoich rodziców w Dobrzelinie. Pracował jako handlowiec – buchalter kolejno w firmach St. Musiał i Spółka w Inowrocławiu, młynie Płonkówko i wydziale handlowym Polskich Zakładów Elektrycznych Brown Boveri i Spółka w Żychlinie.

W 1932 roku ojciec Leszka, Tomasz Kozielski, kupił gospodarstwo rolne oraz młyn wodny w Chojnie Młynie. Prowadzeniem młyna zajęli się jego synowie: najpierw Leszek, a od 1937 roku również Jan. Przystąpili od razu do modernizacji i unowocześnienia młyna. Działania te spowodowały wzrost jego mocy przerobowej i jakości wytwarzanych produktów. Młyn cieszył się z coraz lepszą renomą, nie tylko w najbliższej okolicy. Okres prosperity nie trwał jednak długo.


Młyn wodny, Chojno Młyn, 1934 r. Źródło: http://zychlin-historia.com.pl


Nadszedł rok 1939. Leszek Kozielski 24 sierpnia tegoż roku zmobilizowany został do wojska, z przydziałem do 31 Pułku Artylerii Lekkiej w Toruniu, i od 1 września brał czynny udział w wojnie obronnej w Armii „Pomorze” w grupie gen. Mikołaja Bołtucia. Przeszedł szlak bojowy od miejscowości Gniew, przez Grudziądz, Toruń i Kutno. Walczył w bitwie nad Bzurą, po której 22 września w Laskach koło Warszawy dostał się do niewoli niemieckiej. Kilkakrotnie przenoszony, przebywał kolejno w oflagach: IIA Prenzlau, IIB Arnswalde (Choszczno), IID Gross Born (Borne Sulinowo), XIA Osterode am Harz; przydzielono mu numer 962. W niewoli przebywał do końca wojny.

W sierpniu 1946 roku wrócił do Polski i do Chojna, uznano go za inwalidę wojennego III grupy. Do Chojna wrócił też z niewoli jego brat Jan – powstaniec warszawski oraz ich matka Kazimiera (ojciec zmarł w Dobrzelinie w 1938 roku). Obaj bracia przejęli na powrót swój młyn. Nastąpił krótki okres ponownej prosperity młyna. W maju 1948 roku brat Leszka, Jan Kozielski, umarł w wieku 36 lat. Pochowany został na cmentarzu w Chojnie. Prowadzeniem młyna zajmował się już tylko Leszek. Jednak w Polsce Ludowej nic, co prywatne, nie mogło długo istnieć. Represyjna polityka ówczesnych władz w stosunku do prywatnych właścicieli stwarzała coraz więcej problemów, a w roku 1949 bez uprzedzenia, decyzją władz młyn został zamknięty i zaplombowany.


Nieistniejący już dziś dom młynarza, w którym mieszkał Leszek Kozielski. Chojno Młyn, 1937 r. Źródło: http://chojno.pl


W tej sytuacji, nękani represjami i domiarami, mając coraz więcej kłopotów niż zysków, wiosną 1956 roku rodzina Kozielskich postanawia sprzedać młyn. Jak czas pokazał, była to chyba najbardziej niefortunna decyzja w ich życiu, której długo nie mogli przeboleć. Młyn wraz z przyległym parkiem sprzedali siłą rzeczy za bardzo niską cenę. Już pół roku później, w wyniku tzw. „przemian październikowych” sytuacja gospodarcza na wsi zdecydowanie się poprawiła. Nowy nabywca młyna wyciął kilka topoli w przyległym parku i za sprzedaż pozyskanego w ten sposób drewna uzyskał taką samą cenę, za jaką kupił młyn i całą posiadłość od rodziny Kozielskich.

Leszek Kozielski zajmował się jeszcze swoim gospodarstwem rolnym do początku lat 60. XX w., kiedy to ostatecznie opuścił Chojno i przeniósł się do Puszczykowa, a później do Buku i do Poznania. W 1964 roku odznaczony został Wielkopolskim Krzyżem Powstańczym za udział w powstaniu wielkopolskim, a w roku 1976 Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za powstanie wielkopolskie i wojnę obronną 1939 roku.



Nigdy się nie ożenił i nie zostawił potomstwa. Zmarł w Poznaniu, w stopniu kapitana Wojska Polskiego, 1 października 1980 roku w Domu Weterana przy ul. Ugory 20, gdzie spędził kilka ostatnich lat życia. Pochowany został na cmentarzu komunalnym Junikowo w Poznaniu.

11 listopada 2019 roku z okazji Narodowego Święta Niepodległości na budynku w Żychlinie przy placu Wolności 10 odsłonięty został mural upamiętniający Kawalerów Orderu Virtuti Militari związanych z ziemią żychlińską. Wśród wymienionych na nim 15 nazwisk znajduje się również nazwisko Leszka Kozielskiego.

Grób Leszka Kozielskiego odwiedziłem po raz pierwszy w sierpniu 2002 roku. Był wówczas bardzo zaniedbany. Przez kilka lat próbowałem ustalić, czy ktoś się nim opiekuje (np. zostawiałem kartki na grobie). W końcu sam przejąłem nad nim opiekę.

W moim życiu młodzieńczym ojciec chrzestny nie odegrał większej roli. W życiu dojrzałym, jego odtwarzany przez lata los, będący udziałem także całego pokolenia osób urodzonych na przełomie XIX i XX w., stał mi się bliski. I z dumą mogę powiedzieć: mój ojciec chrzestny był bohaterem!

Szamotuły, 13.08.2020

Rodzina Kozielskich, 1929 r. Leszek Kozielski stoi pierwszy od lewej. Źródło: http://zychlin-historia.com.pl

Tomasz Kozielski z synami i wnukiem, ok. 1932 r. Leszek Kozielski – 2. od lewej. Źródło: http://zychlin-historia.com.pl

Młyn wodny, Chojno Młyn, 1945-1950. Źródło: http://chojno.pl

Dom postawiony na fundamentach dawnego młyna, Chojno Młyn, 2008 r.

Wielkopolski Krzyż Powstańczy

Tabliczka przy grobie Leszka Kozielskiego, 2020 r.

Mural w Żychlinie, 11.11.2019 r.

Mural w Żychlinie, nazwiska kawalerów Virtuti Militari

Leszek Kozielski – powstaniec wielkopolski, żołnierz wojny polsko-bolszewickiej i kampanii wrześniowej2025-01-06T11:36:31+01:00

Wnętrze budynku klasztornego w Szamotułach w obiektywie Tomasza Kotusa i Andrzeja Bednarskiego

Zdjęcia Tomasza Kotusa i Andrzeja Bednarskiego

Wnętrze budynku klasztornego i krypty pod kościołem św. Krzyża w Szamotułach


Tomasz Kotus, lipiec 2020 r. 

Andrzej Bednarski, czerwiec 2020 r.

Szamotuły, 12.08.2020

Wnętrze budynku klasztornego w Szamotułach w obiektywie Tomasza Kotusa i Andrzeja Bednarskiego2025-01-07T10:07:00+01:00

Różowa Kukułka, czyli poznańskie losy Ludwika Pugeta

Izolda Kiec

Różowa Kukułka, czyli poznańskie losy Ludwika Pugeta

Ludwik „Lulu” Puget (1877-1942), krakowski rzeźbiarz i historyk sztuki, który sławę zdobył, projektując lalki dla Szopek Zielonego Balonika, ożeniony się z Wielkopolanką Julią Kwilecką, współwłaścicielką Oporowa niedaleko Szamotuł, w 1926 r. przeniósł się wraz z rodziną do tamtejszego dworku. Oczywiście, skorzystał z okazji i nie odpuścił Poznaniowi.

Po pierwsze – szukał w stolicy Wielkopolski odpowiedniej dla siebie pracowni. W 1926 r. trafił na Władysława Czarneckiego, zatrudnionego w Poznaniu wybitnego architekta ze Lwowa, który właśnie projektował kamienicę na rogu ulic Głogowskiej i Berwińskiego, tuż przy Parku Wilsona. „Typowy artysta malarz z bulwarów paryskich” – tak wspominał Czarnecki dopiero co poznanego rzeźbiarza i jego prośbę: „Panie architekcie, bratnia duszo, przecież tu na poddaszu można zrobić wspaniałą pracownię rzeźbiarsko-malarską. Północne światło, widok na zieleń parku, drzewa i stawek – nastrój. Pan rozumie – coś co przypominałoby mansardy na Montmartre”. Otrzymawszy zgodę prezydenta Cyryla Ratajskiego na zmianę planów i kosztorysu budowy, architekt przystąpił do pracy: „Rysunki wykonałem. Przy pracowni z dużym oknem wykroiłem mały pokoik dla artystycznej duszy, z kuchenką gazową, natryskiem i WC. Takich luksusów nawet w Paryżu na Montmartre nie robią”[1]. Z pewnością to osobisty urok Pugeta sprawił, że poznańscy artyści wspierali jego pomysły i projekty, liczyli na wzajemność i szczycili się obecnością w Poznaniu wybitnego twórcy uznanego za autorytet, mistrza i prawdziwego przyjaciela miejscowej cyganerii.


Poznań, budynek na narożniku ulic Głogowskiej i Berwińskiego, 1928 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe


Najgłośniejszą poznańską współpracą Pugeta była artystyczna „przyjaźń” z Arturem Marią Swinarskim, ekscentrycznym poetą, satyrykiem i malarzem. To był sam początek lat 30., a w niedługim czasie pan Ludwik musiał pożałować zawiązania spółki z nieodpowiedzialnym młodzieńcem, czego nie mówił – bo na to nie pozwalała mu osobista kultura i wrodzony takt, ale czego domyślamy się z wyznania samego Artura Marii, piszącego w 1933 r.:

Na początku było Ździebko, które wystawiło dwie moje Szopki i umarło. Przed mniej więcej rokiem stary samiec z Zielonego Balonika Ludwik Puget usiadł na jajach i wylągł Różową Kukułkę; w sposób lekkomyślny zaprosił i mnie do współpracy. Kukułka była mi zbyt łagodna i zbyt różowa, czyniłem więc, co mogłem, by to stworzenie zakatrupić. I tak też, po kilkumiesięcznym bytowaniu, szczęśliwie umarła. Z Pugetem łączą mnie nadal bardzo serdeczne stosunki…[2]


Karykatury: Ludwika Pugeta (autorstwa Andrzeja Stopki, za: Komedia ludzka Andrzeja Stopki, Kraków-Wrocław 1985) i Artura Marii Swinarskiego (rysunek H. Smuczyńskiego, za: Siedziała pod Kaktusem. Almanach Klubu Szyderców, Poznań 1933)


Zaufał więc Puget „demonicznemu Arturkowi” – jak o Swinarskim mawiano w artystycznym środowisku Poznania, razem z nim montując ekipę nowego kabaretu. Ale to Puget był tutaj hersztem, decydował o charakterze scenki, doborze wykonawców i repertuaru. Swinarski doradzał i kontynuował swoje knock-outy, szczególną formę żartów, którą upowszechnił kilka miesięcy wcześniej, na scenie pierwszego poznańskiego kabaretu Ździebko. Do szajki Aretino (tak jako herszt kazał się nazywać Puget) przyjął jeszcze: drugiego młodego satyryka – Jerzego Gerżabka, obiecującego malarza i karykaturzystę Henryka Smuczyńskiego, dwóch muzyków – braci Jerzego i Bronisława Młodziejowskich, wreszcie – wybitnie utalentowaną pieśniarkę Tolę Korian.

Siedzibę załatwił Puget w cukierni Warszawianka przy Alejach Marcinkowskiego 8, na piętrze kamienicy przylegającej do starego gmachu Muzeum Wielkopolskiego (dzisiaj znajduje się w tym miejscu nowy budynek poznańskiego Muzeum Narodowego). Artyści zajmowali tutaj dwa pomieszczenia: mniejsze, służące jako garderoba, i większe – z małą scenką i stolikami. Oprócz wieczorów kabaretowych w większej sali zorganizowano galerię malarską. Na stałe zdobiły jej ściany prace Ludwika Pugeta i Henryka Smuczyńskiego, planowano wystawiać dzieła innych artystów. Z prasowych anonsów wiadomo, że 6 marca 1932 r. odbył się wernisaż wystawy rysunków Julii Pugetowej.


Al. Marcinkowskiego w Poznaniu; obok gmachu muzeum nieistniejący budynek, w którym mieściła się cukiernia Warszawianka. Zdjęcie z lat 1940-42. Źródło: Fotopolska


Puget przygotowywał, redagował i podpisywał osobiście zaproszenia na kolejne premiery, wieczory specjalne i wernisaże. Zrobił pieczątkę z wzbijającą się do lotu kukułką, którą sygnował każde wysyłane zaproszenie – dla konkretnej osoby, zaufanej, zaprzyjaźnionej. To było prawdziwe wyróżnienie znaleźć się w gronie zaproszonych (choć pozostałe osoby miały szansę uczestnictwa w spotkaniu po opłaceniu biletu wstępu – bardzo drogiego, jak na ówczesne czasy, bo kosztującego aż pięć złotych, tyle, co bilet do „prawdziwego” teatru albo opery).

Tola Korian cytowała w swoich wspomnieniach treść zaproszenia na przedinauguracyjne spotkanie Różowej Kukułki: „Różowa Kukułka pokaże się światu dopiero później, ale tak sympatycznej osobie jak JWP……… pozwala przyjść podglądnąć, jak się cały kram urządza. […] bez tej przepustki ściśle osobistej nie wejdziesz, dziecko drogie, choćbyś pękł”[3]; i na premierę 5 marca 1932 roku: „Różowa Kukułka serdecznie prosi o przybycie, ale koniecznie z tym ściśle osobistym zaproszeniem w rączce. […] gdy przyjdziesz, zobaczysz jak się Tobą wszyscy szalenie ucieszą, ale jeśli się spóźnisz, Kochanie, to nikt na Ciebie czekać nie będzie i gotóweś się nie docisnąć”[4]. To ostatnie ostrzeżenie było zasadne, bo zdarzało się i tak, że w lokalu przy Alejach Marcinkowskiego wszystkie miejsca były zajęte, a spóźnialscy – jeśli chcieli obejrzeć program – musieli siadać na podłodze.

Ludwik Puget, 1897 r. Źródło: Polona

Ludwik Puget, ok. 1905 r.. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Lalka z szopki kabaretu Zielony Balonik przedtawiająca Jacka Malczewskiego, 1911 r., autor Ludwik Puget. Źródło: Muzeum Historyczne Miasta Krakowa

Ludwik Puget – portret Olgi Boznańskiej z 1907 r. Muzeum Narodowe w Warszawie

Ludwik Puget, prawdopodobnie lata 20. XX w. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Ludwik Puget – rysunek H. Smuczyńskiego (za: Siedziała pod Kaktusem. Almanach Klubu Szyderców, Poznań 1933)

Ludwik Puget na rysunku Bolesława Stawińskiego, ok. 1935 r. Źródło: aukcja sztuki

Tola Korian (1911-1983), właśc. Antonina Maria Janowska, pieśniarka i aktorka, wykształcona w Niemczech, w latach 30. występowała w poznańskiej Różowej Kukułce, skąd w 1933 r. przeniosła się do warszawskiej Bandy, kabaretu kierowanego przez Juliana Tuwima i Fryderyka Járosyego. Po wojnie przebywała na emigracji w Londynie; sporadycznie występowała na scenach polonijnych. Zdjęcie z 1932 r., źródło: Polona

Dekoracja na ścianie cukierni w Poznaniu – kompozycja L. Pugeta. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe


Wybrane rzeźby Ludwika Pugeta

Julia z Kwileckich Pugetowa (żona artysty), 1905 r. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Popiersie żony artysty, 1906 r. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Płacząca na ławce, 1895-1899. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Portret Jadwigi Sokołowskiej-Miączyńskiej, ok. 1900 r. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Fragment dekoracji ściennej przedstawiającej pochód artystów poznańskich, w karykaturze Henryka Smuczyńskiego, kawiarnia Pod Kaktusem w Poznaniu (z lewej Artur Maria Swinarski i Ludwik Puget). Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrrowe


Sam Puget witał przy drzwiach każdego zaproszonego gościa jako „eksternistę szajki”, śpiewając: „Ściśnij rękę, spójrz mi w oko, / niech ta chwila wiecznie trwa. / Ściśnij mocno, spójrz głęboko, / duli-duli-duli-da…”[5]. Każdego odprowadzał do zarezerwowanego stolika i zapraszał do wspólnej zabawy. To miała być – i była – prawdziwa duchowa uczta artystów (wzmocniona jedynie wermutem albo małą wódeczką)! Gdy zdarzało się, że któryś z gości przybyłych z zewnątrz zapominał się i próbował komentować występy albo – o zgrozo! – uczestniczyć w nich na prawach przedstawiciela bohemy, natychmiast Puget przypominał mu, że jest tylko pospolitym filistrem i ma siedzieć cicho.

Króciutka historia tej pierwszej, związanej z siedzibą w Warszawiance, Różowej Kukułki zamyka się w kilku tygodniach, kiedy zaprezentowano cztery premierowe programy: Pierwszy program, Słonie, Orzeł i Orlik oraz Pół na pół. Pod koniec marca 1933 r. zadebiutował na scenie Różowej Kukułki pisarz Julian Znaniecki w  autorskim wieczorze mającym charakter inicjacji literackiej. 8 kwietnia 1932 r. zorganizowano „popołudnicę literacką” z Janem Sztaudyngerem w roli główneji ze Swinarskim jako konferansjerem i wodzirejem. Odbył się także wyjątkowy wieczór wielkanocny w Wielki Czwartek, podczas którego wystąpili goście specjalni, a Tola Korian śpiewała m.in. fragmenty Jerozolimy wyzwolonej Torquata Tassa w oryginale włoskim.


Narodziny Różowej Kukułki – dekoracja z cukierni Warszawianka, kompozycja L. Pugeta. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe


Spotkania w Warszawiance miały własny porządek, którego przestrzegali wszyscy uczestnicy: na początek słynna Kukułka François’a Couperina (grana przez zapraszanego co wieczór do towarzystwa Miro Chłapowskiego), potem gawęda herszta, który otwierał zabawę, kronika satyryczna Swinarskiego i Gerżabka, przeplatana piosenkami Toli, wreszcie finał, czyli wspólne odśpiewanie hymnu O pile morskiej autorstwa Swinarskiego, który występował w tym numerze jako tzw. zapiewajło, a „cała sala podśpiewywała refren, przy czym Puszet pilnował, aby to było delikatne, nastrojowe >mruczando<, a nie wrzaski podochoconych słuchaczy, sprzeczne z nastrojem ballady”[6] – wspominała Tola Korian, odtwarzając z pamięci fragment owej kończącej wieczory Różowej Kukułki pieśni:

Wszystkie rybki śpią w jeziorze,
W morzu żadna spać nie może,
Na dnie dzisiaj są zapusty,
Tańczy rak i rekin tłusty.

Ryba w piasku łuski myje,
I korale wpina w szyję,
A sardynka złota cała,
W srebrnej puszce zajechała.

Rak za nową idąc modą,
Skoczył w wir z gorącą wodą
I w czerwonym przyszedł fraczku,
Ryba mówi: „Zatańcz, raczku”.

Tańcowała ryba z rakiem,
Łososiowa ze szczupakiem,
A rak w dowód swej miłości
Szczypnął rybę aż do ości.

Ryba mówi: „Fe, mój panie,
To rekina zachowanie”.
Rak, nieborak, zawstydzony,
Poszedł, przepił frak czerwony.

Morska piła się upiła,
Trzy sardynki pogwałciła,
Tym się wszyscy tak zgorszyli,
Że zabawę opuścili.

Wszystkie rybki śpią w jeziorze,
W morzu żadna spać nie może,
Na dnie były dziś zapusty,
Tańczył rak i rekin tłusty[7].

Jest to jeden z niewielu tekstów wygrzebanych z pamięci, zapamiętanych przez autorów bądź uczestników wieczorów Różowej Kukułki. Oprócz powyższego, najczęściej chyba cytowanym jest dwuwiersz Ludwika Pugeta: „Dała mu wiarę i miłość mu dała, / A przy nadziei sama została”[8].


Akt kobiecy, 1911-1913. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie


Dzięki Jackowi Pugetowi ocalały także inne okruchy humoru i frywolnego pióra jego ojca. Posłuchajmy:

Dwóch przy kolacji zerka ku pięknej Nastusi.
Ona, zalotna, obu jednocześnie kusi,
Tak boczkiem,
Oczkiem.
Wreszcie czas na dobranoc; i trzy rozmarzone
Serca odchodzą marzyć – każde w swoją stronę.
Jeden usnął jak kłoda i spał do dziewiątej.
Drugi wstaje o świcie, zwiedza wszystkie kąty
I przy strychu natrafia na drzwi uchylone.
Nic się nie przestraszyła! Takie to są one.
Czy cię przekonała
Ta historia cała
I czy w końcu wiesz,
Że kto rano wstaje,
Temu Pan Bóg daje?
(I Nastusia też!)[9].

Porządni poznaniacy musieli być zgorszeni! Głosili wszem i wobec, że Warszawianka stała się wylęgarnią wszeteczeństwa i niemoralnych haseł. Artyści, rzecz jasna, nic sobie z tego nie robili i kontynuowali swe żarty. Okazało się, że nie tylko demoniczny Arturek z lubością przypinał łatki swym przyjaciołom, także dobrotliwy Lulu potrafił mocno uderzyć – śmiechem, aluzją, tutaj, rykoszetem w Swinarskiego, do jego specjalnych upodobań seksualnych. Oto zatem Cud świętego Ekspedyta:

Artur, imię pogańskie mający i błędy,
Od wrogów raz się znalazł otoczon zewszędy.
Wtedy, ręce zatarłszy, szepnął: expedite!
Słyszy wszystkie westchnienia święty, słyszy i te.
Artur, głosem Kukułki w ustronie wiedziony,
Widzi w bieli niewiastę. Czuje się zbawiony.
Nawrócony, wziął imię nowe. Ci, co wiedzą,
Przyjaciele, wołają go odtąd: Expedzio[10].

Jak bardzo potrzebna była inicjatywa Pugeta w raczej ponurym, a może tylko nazbyt poważnym Poznaniu, świadczy recenzja, jaka po premierze drugiego wieczoru Różowej Kukułki ukazała się w „Nowym Kurierze”, pełna entuzjazmu, który towarzyszył kolejnym spotkaniom w kawiarence przy Alejach Marcinkowskiego:

Człowiekowi, który gani, krytykuje, wyśmiewa – wierzyć będą wszyscy. Ale spróbuj no pochwalić!… Powiedzą: reklama, panegiryk, bujda, „on ma w tem interes”, „coś się w tem kryje” – i w rezultacie nikt nie uwierzy.

A mimo to muszę „pochwalić” – a właściwie napisać prawdę. Teraz chodzi tylko o słowa. W jakich słowach? Człowiekowi zachwyconemu zawsze brakuje słów,podczas gdy rozjątrzony ma ich za wiele.

Powiedziałbym: oto wśród szarego światła ornitologicznego wszelkiego rodzaju przybytków i instytutów tzw. sztuki zjawił się nowy, wspaniały, niezwykły okaz. Nie jest podobny z tęczowego ogrodu pawiowi, ani nie śpiewa, jak słowik, ani nie reklamuje się zawzięcie, jak wróbel, ani nie wabi powierzchownością pozorów, jak łabędź… Jest sobie zwykłą, skromną, różową kukułką, która kuka w potrzebie kukania, nie dbając, czy ją kto słucha, a przecież…

Ale wszystko to brzmi zbyt pompatycznie, przypominając fanfary w operze.

A tu po prostu: żaden lew z dziewicą na grzbiecie nie strzeże wrót przybytku, ani nad sklepieniem nie fruwa kamiennych pegaz. Po prostu: w „Warszawiance” na drugim piętrze klub artystyczny Różowa Kukułka, poznański Zielony Balonik, daje już z rzędu drugą premierę i wejście kosztuje tylko 5 zł. Za 5 zł można kupić skarpetki, krawat, nawet kalesony – ale za 5 zł kupić szmat prawdziwej sztuki, to już naprawdę wyjątkowa okazja.

Przebrnąwszy szczęśliwie przez rafy powiedzenia, „gdzie i jak?”, mógłbym powiedzieć „kto i co?” Mógłbym powiedzieć, że A.M. Swinarski robi „kronikę poznańską”, która w krzywem zwierciadle ukazuje prawdziwe oblicze zjawisk. Powinienem dodać, że to ma znaczenie społeczne, albowiem: „Ridendocastigant mores”… Wszystko ten arcykucharz przepala na patelni swych obserwacyj: Sonnewend i Koler, Busiakiewicz i Lewandowska etc. etc. (Teraz dopiero jesteś zaciekawiony, Czytelniku, prawda?).

Mógłbym powiedzieć, że bawi satyrą Ger [Jerzy Gerżabek – I.K.], że szampan powszechnego zachwytu spija nadzwyczajna Korjan, że Smuczyński karykaturami obwiesił ściany, że…

Lecz nie chcę nikogo uprzedzać o jego wrażeniach. Nie piszę recenzji, tylko prawdę. Nie koloryzuję, ani nie kolleryzuję. Jestem jak człowiek spragniony, który wreszcie już się napił ambrozji.

Idźcie! –

Tam ktoś uderzył laską w skałę poznańskiego życia i z tej twardej skały trysnęło kryształowe źródło czystej sztuki.

Więcej nie mogę napisać i więcej chyba nie potrzeba[11].


L. Puget w pracowni w Poznaniu, 1935 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe


Mimo takich rekomendacji Różowa Kukułka nie miała szczęścia, bo już po miesiącu zaczęły się nieporozumienia, prowokowane głównie przez Swinarskiego, który nieustannie odchodził z zespołu (Tola Korian notuje, że 8 kwietnia 1932 r. nastąpiło jego pożegnanie z szajką, ale – jak wynika z anonsów prasowych – jeszcze przez kolejny rok, aż do połowy września 1933 r., Swinarski brał udział w zebraniach i występach Pugetowego towarzystwa). 11 kwietnia wypowiedziano artystom lokal, a przybyli w odwiedziny do Poznania Julian Tuwim i Fryderyk Jàrosy – zwabieni rosnącą sławą młodej tutejszej pieśniarki – natychmiast postanowili zaangażować Tolę Korian do swego nowego warszawskiego kabaretu o nazwie Banda.

Jak wynika z zachowanych dokumentów oraz z ogłoszeń zamieszczanych w poznańskiej prasie, już pod koniec kwietnia 1932 r. Puget otrzymał obietnicę nowego lokalu: restauracji przy Teatrze Wielkim.

16 czerwca zatem ogłosił „drugą premierę” Różowej Kukułki, co rozumieć chyba należy jako: drugie otwarcie, drugi start kabaretu – pod tytułem Pierwszy akord:

Wiesz, Duszko, co??
R Ó Ż O W A  K U K U Ł K A
urządza
drugą premierę
Tak jest, d r u g ą premierę
w piątek, dnia 16 czerwca o g. 20-30
„ P I E R W S Z Y  A K O R D ”
[…]

Przyjdź, przyjdź, Ty perełko nasza. Dostaniesz kawę, herbatę, wermucik lub wódkę, wybulisz za to raptem głupie 2,50 zł. Usłyszysz naszą cudowną Grossównę[12], a poza tem czeka Cię niebywała niespodzianka……

Stoliki zawczasu zamawiać można w Różowej Kukułce – Fredry 9, od godz. 16-19. Jeśli kto nie zamówi, a potem się nie zmieści, to co?[13]

Kilka dni później herszt zapowiedział wakacyjną przerwę w działalności swego kabaretu.

Wydaje się jednak, że nie udało się Kukułce na dłużej zadomowić przy Fredry. Już w pierwszym anonsie informującym o zebraniu założycielskim drugiej Kukułczanej ekipy jest wzmianka o zamknięciu lokalu. To zamknięcie było spowodowane prawdopodobnie rozpoczynającym się właśnie generalnym remontem sali restauracyjnej. Kolejne informacje prasowe o wieczorach Różowej Kukułki wskazują nowy adres: Cukiernię Jóźwiaka przy placu Wolności 8, a zaproszenia zachowane w archiwum Henryka Ułaszyna gabinet Adrii przy Alejach Marcinkowskiego 23.


Nie kijem go, to lalką. Szopka wystawiona w Poznaniu w 1935 r. w Kubie Szuderców Pod Katusem (od lewej lalki przedstawiające malarza Henryka Jackowskiego-Nostiz, literata Hilarego Majkowskiego, profesora Henryka Ułaszyna i Artura Marię Swinarskiego. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe


Ostatecznym ciosem, a mówiąc słowami demonicznego Arturka: ukatrupieniem poznańskiej Kukułki – była zdrada tego ostatniego. 17 września 1933 r. „Kurier Poznański” anonsował Pożegnalny występ Artura Marii Swinarskiego w Różowej Kukułce, „nieodwołalnie ostatni”, w cukierni Jóźwiaka, o godzinie dziesiątej wieczorem. W zapowiedzi podkreślano: „Pan Swinarski otrzymał od dyrekcji Różowej Kukułki dłuższy urlop i dziś pożegna poznańską publiczność; zaznacza się, że pan Swinarski z Kukułką rozstaje się w zgodzie i pozostaje nieczuły na wszelkie propozycje engegementowe ze strony innych firm”[14].

Dzisiaj wiemy, że była to kolejna mistyfikacja Swinarskiego. Bo satyryk nigdzie się tymczasem nie wybierał, knuł już kolejną poznańską kabaretową intrygę: Klub Szyderców. Już bez starego rzeźbiarza z Krakowa, bo ten przecież należał do trochę innego, różowego świata…

Puget – jak to Puget – nie gniewał się, przychodził czasem do Szyderców, z dobrotliwym uśmiechem obserwował niewinne figle i głośne ekscesy młodzików, pykał w milczeniu swą fajeczkę, ale wystąpił tylko raz – z odczytem o Zielonym Baloniku i Różowej Kukułce. „Cała atmosfera, którą Puget stwarzał koło siebie, była mimo pozoru nowoczesności bardzo staroświecka i romantyczna” – zauważył Tadeusz Potworowski[15]. A u Swinarskiego było awangardowo, futurystycznie, rubasznie i trochę jak na bokserskim ringu.

Mrs Sturday z psem na ławce, 1906-1907. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Ławka, 1908 r. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Olga Boznańska, 1912-13. Źródło: Wikimedia

Karafka, 1914 r. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Dolores, 1915 r. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Saksonka, 1915-1916. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Tusia Grotowska w fotelu, 1916-1918. Źródło:archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Teofil Trzciński przy pianinie, 1918 r. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Popiersie Karola Huberta Rostworowskiego, 1938 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Centaury, ok. 1905. Źródło: Polona

Owce, 1903 r. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Lwica, 1908 r. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Pantera ogryzająca kość, 1912. Źródło: archiwum cyfrowe Muzeum Narodowego w Krakowie

Lwy, 1929 r., rzeźba prezentowana w czasie Powszechnej Wystawy Krajowej w Poznaniu. Źródło: repozytorium cyfrowe Cyryl

Ludwik Puget w czasie gry w szachy z wnukiem w krakowskiej pracowni, 1936 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

W 1935 r. zatem Ludwik Puget opuścił Poznań, by wrócić do swojego ukochanego staroświeckiego Krakowa. Różową Kukułkę – przecież też ukochaną i staroświecką – zabrał ze sobą.

W swoim rodzinnym domu, słynnej „Puszetówce” przy ul. Wolskiej w Krakowie, aż do roku 1939 Ludwik Puget organizował wieczory kabaretowe pod szyldem Różowej Kukułki. Świadkiem przygotowań do jednego z krakowskich wieczorów wygnanego z grodu Przemysława kabaretu był Kazimierz Pluciński, poznaniak, poeta (publikujący pod pseudonimem Szymon Pigwa), który kilka miesięcy przed wybuchem wojny odwiedził  Galicję, a tu obowiązkowo Lulu Pugeta:

[…] wkrótce rozległy się kroki na schodach i kilku drabów zaczęło wnosić spiętrzone stosy krzeseł. Puget z różnych kątów zaczął wyciągać drewniane paki i skrzynie. Zostały one rozstawione dokoła małego podium, z którego usunięto szybko rozpoczętą rzeźbę Ludwika czy Jacka Pugetów. Skrzynie nakryte papierem pakowym i serwetkami doskonale imitowały stoliki. Przy nich ustawiono krzesła i… pracownia rzeźbiarska dosłownie w ciągu kilku minut została zamieniona na salkę kawiarniano-występową[16].


Występ kabaretu Różowa Kukułka w Krakowie, 1939 r. Źródło Naodowe Archiwum Cyfrowe


Wizytę Plucińskiego w Krakowie relacjonował po latach Tadeusz Kraszewski, który z opowieści przyjaciela zapamiętał jeszcze epizod z odkryciem w jednej ze skrzyń ustawionych w pracowni kilkuletniego wnuczka pana Ludwika, który baaaardzo chciał zobaczyć figle Różowej Kukułki: dziadka śpiewającego zabawne piosenki, opowiadającego historyjkę o kukułce i orle, który każe się pocałować… w reszkę, a na zakończenie wygłaszającego puentę: „Gdy to kukułka słyszała, aż się ze śmiechu skukała!”[17], a poza tym jakiegoś znanego profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, który naprawdę grał na gitarze!

Jerzy Lau, poeta i aktor krakowskiego teatru Cricot, który częściej bywał na wieczornych spotkaniach w „Puszetówce”, wspominał niewielki poznański akcent, jaki pojawił się podczas jednego z wieczorów. Oto konferansjer Tadeusz Cybulski zaanonsował występ Jacka Pugeta, mówiąc, że oto przed publicznością pojawi się syn Różowej Kukułki. Zdumiony pan Ludwik poczuł się wywołany do odpowiedzi i postanowił wypowiedzieć się w trybie sprostowania: „Przepraszam, mego syna Jacka miałem z żoną moją Julią, natomiast Różową Kukułkę miałem z poetą Arturem Marią Swinarskim”[18]. Atmosfera natychmiast się rozjaśniła, nie było wątpliwości – że to dzięki poczuciu humoru, dzięki tolerancji, ciekawości świata, kulturze osobistej i konceptom towarzyskim Pugeta Różowa Kukułka przetrwała w swoim krakowskim gnieździe dłużej niż w miejscu swoich narodzin – bo niemal cztery lata!


Pracownia Ludwika Pugeta w Krakowie, 1936 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe


Post scriptum

Puget i Swinarski spotkali się raz jeszcze, w czasie okupacji, kiedy Artur Maria ukrywał się w Krakowie. Między innymi przy Wolskiej, u starego poznańskiego znajomego, co wspominał następująco: „Gdyby nie on, nie przeżyłbym okupacji. […] Dzielił się ze mną forsą, jedzeniem, własną koszulę ściągnąłby z grzbietu dla drugiego”[19].

Podczas okupacji Ludwik Puget pracował w krakowskiej Kawiarni Plastyków, w której organizowano podziemne życie kulturalne nielegalnie działającego Związku Artystów Plastyków. W kwietniu 1942 r., podczas akcji odwetowej gestapo za atak na wyższej rangi ofecera SS, aresztowano tutaj niemal dwieście osób, także Pugeta. Z więzienia przy ul. Monetlupich wywieziono go do Oświęcimia, gdzie został rozstrzelany 27 maja 1942 r. Ocalały relacje z jego pobytu w obozie i z samej egzekucji. Leonard Turkowski na ich podstawie napisał:

Może Puget nie wiedział, że ginie? Był podobno chory na zapalenie płuc i na rozstrzelanie przyniesiono go na noszach nieprzytomnego. A może widział w owej chwili świat przez mgiełkę błękitu, nie dostrzegając całej potworności sytuacji, i ufał, że wszystko musi skończyć się dobrze? Był przecież taki ufny…

Póki mu w obozie dopisywało zdrowie, zachowywał się jak święty. Przestał palić, tytoń swój oddawał innym. Ten nałogowy fajczarz, którego ani razu nie widziałem bez fajki! Dzielił się z towarzyszami niedoli także głodowymi racjami żywnościowymi. Dodawał wszystkim otuchy.

Tak, to się zgadza. Te relacje innych ludzi zgadzają się z moją pamięcią o nim. Piękny, wspaniały Lulu mógł postępować tylko tak, a nie inaczej[20].


Ludwik Puget, zdjęcie wykonane w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birwenau, 1942 r.


Przypisy:

[1] W. Czarnecki, To był też mój Poznań. Wspomnienia architekta miejskiego z lat 1925-1939, wybór i oprac. J. Dembski. Poznań 1987, s. 34-35.

[2] Siedziała Pod Kaktusem. Almanach Klubu Szyderców, pod red. A.M. Swinarskiego, Poznań 1933, s. 9.

[3] T. Korian, Wspomnienie o Różowej Kukułce, „Teatr” 1983, nr 7, s. 36.

[4] Tamże.

[5] L. Turkowski, Księga mojego miasta. Poznańskie wspomnienia z lat 1919-1939, Poznań 1983, s. 110.

[6] T. Korian, dz. cyt., s. 37.

[7] Tamże.

[8] Cyt. za T. Kraszewski, Jeszcze o cyganerii słów kilka…, w: Poznańskie wspominki z lat 1918-1939, red. T. Kraszewski, T. Świtała, przedmowa J. Maciejewski, Poznań 1973, s. 516.

[9] Cyt. za J. Kydryński, Był potrzebny. O Ludwiku Pugecie, Kraków 1972, s. 96.

[10] Cyt. za tamże, s. 97.

[11] Iks, Różowa Kukułka. Niezwykły okaz ptaka w gaiku poznańskiego życia, „Nowy Kurier” z 16 marca 1932 r., s. 6.

[12] Helena Grossówna (1904-1994), tancerka i aktorka rewiowa, teatralna oraz filmowa. W Poznaniu do roku 1935 była zatrudniona jako tancerka w Teatrze Wielkim, a następnie w zespole aktorskim Teatru Nowego.

[13] Ze zbiorów Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu: spuścizna Henryka Ułaszyna.

[14] „Kurier Poznański” 1933, nr 427, z 17 września, s. 13.

[15] Cyt. za J. Kydryński, dz. cyt., s. 101-102.

[16] Za T. Kraszewski, dz. cyt., s. 517.

[17] L. Turkowski, dz. cyt., s. 111.

[18] Cyt. za tamże, s. 173.

[19] Cyt. za J. Korczak, Artura Maryi wzloty i upadki, „Dekada Literacka” 2006, nr 4.

[20] L. Turkowski, dz. cyt., s. 114.

Szamotuły, 03.08.2020

Zdjęcie Adrian Wykrota

Izolda Kiec – profesor doktor habilitowana w zakresie kulturoznawstwa, literaturoznawczyni i teatrolożka; prezeska Fundacji Instytut Kultury Popularnej, zatrudniona w Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu (w Katedrze Kuratorstwa i Teorii Sztuki). Autorka artykułów i monografii książkowych poświęconych literaturze i teatrowi XX w. oraz formom kultury popularnej.

Różowa Kukułka, czyli poznańskie losy Ludwika Pugeta2025-01-06T11:37:39+01:00

Aktualności – sierpień 2020

Spacer szamotulską dzielnicą żydowską i ewangelicką

Część 5. Spaceru z Historią miała rekordową frekwencję, było nas bowiem około 80 osób! Z pewnością zadecydował o tym temat spotkania − mówiliśmy o żydowskich i ewangelickich mieszkańcach Szamotuł. Spotkanie tradycyjnie już prowadzili: Agnieszka Krygier-Łączkowska, Piotr Nowak i Łukasz Bernady.

Pierwsze zachowane informacje o Żydach z Szamotuł pochodzą z początku XV w., w II połowie XVI w. mieliśmy już ulicę Żydowską (dziś Braci Czeskich), co świadczy o sporej grupie mieszkańców wyznania mojżeszowego. Procentowo najwięcej ludności żydowskiej było w Szamotułach w I połowie XIX w., kiedy to w pewnym okresie liczba Żydów przekroczyła liczbę Polaków. W drugiej połowie XIX w. − ze względów gospodarczych − rozpoczął się odpływ ludności żydowskiej w głąb Niemiec. W Szamotułach urodzili się, m.in., Alexander Hollaender, znany w świecie biolog i biofizyk (mieszkał w USA), a także Akiwa Baruch Posner – rabin, badacz pism i historii społeczności żydowskiej (mieszkał w Niemczech i Jerozolimie). Na przełomie XIX i XX w. żydowscy mieszkańcy Szamotuł w znacznym stopniu przyczynili się do rozwoju gospodarczego miasta. Można tu wymienić stworzone przez nich zakłady: młyn i meblarnię braci Koerpel, młyn Israela Gorzelańczyka i olejarnię Moritza Nathana. Kolejny odpływ ludności żydowskiej do Niemiec nastąpił po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w 1939 r. w Szamotułach mieszkało tylko 88 Żydów, którzy jesienią tego roku zostali wywiezieni przez Niemców do Generalnego Gubernatorstwa.

Po żydowskich mieszkańcach miasta w przestrzeni miejskiej zostały wzniesione niegdyś przez nich domy (np. ostatnio odnowiona kamienica na narożniku Rynku i ul. Braci Czeskich czy znajdujący się w złym stanie dom na rogu Poznańskiej i Rynku). Nie ma śladu ani po synagodze, podpalonej i zburzonej przez Niemców na poczatku wojny (plac przy skrzyżowaniu Braci Czeskich i Garncarskiej), ani po kirkucie, do którego wchodziło się na narożniku ul. Powstańców Wielkopolskich i dzisiejszej Zamkowej (ta ulica przebiega przez teren dawnego cmentarza żydowskiego).

Ludność niemiecka mieszkała w Szamotułach od początku istnienia miasta, a język niemiecki do XV w. przeważał w życiu miejskim (jeszcze w 1423 r. w kościele św. Stanisława były odrębne nabożeństwa z kazaniami w języku polskim i niemieckim). Napływ ludności niemieckiej, wtedy już wyznania ewangelickiego, nastąpił w czasach zaboru (Szamotuły dostały się pod panowanie pruskie w 1793 r.). Koloniści osiedlali się głównie w Nowym Mieście (okolice dzisiejszego pl. Sienkiewicza). Odpływ ludności niemieckiej nastąpił po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, niewielka część Niemców przyjęła jednak obywatelstwo polskie i pozostała w Szamotułach (w całym powiecie w 1938 r. było 93% Polków). Ostatecznie niemieccy ewngelicy wyjechali po II wojnie światowej.

Pierwszy niewielki kościół ewangelicki powstał na północ od pl. Sienkiewicza jeszcze w 1786 r., obok znajdował się cmentarz ludności tego wyznania. W 1865 r. poświęcony został duży neogotycki kościół (w miejscu dzisiejszego skweru) z wysoką wieżą, który przetrwał do 1958 r., kiedy to wieża kościoła została wysadzona, a reszta budowli rozebrana. W czasie budowy obiektów szkoły rolniczej zlikwidowano także pozostałości cmentarza ewangelickiego. Do dziś przetrwały wzniesione w latach 90. XIX w. charakterystyczne budynki z czerwonej cegły: pastorówka i szpital diakonis (po II wojnie przez wiele lat siedziba sądu i prokuratury), a także szkoła ewangelicka (obecnie OPS).

Dziękujemy wszystkim, którzy wzięli udział w sobotnim spacerze. Zapraszamy na kolejne spotkania!

Zdjęcia Robert Kołdyka i Piotr Mańczak



„Urodzeni w czepku” – kolejny świetny projekt Szamotulskiego Ośrodka Kultury

Już 5 września rozpocznie się cykl warsztatów, w rezultacie których powstaną szamotulskie czepki i kryzy – zapowiada Szamotulski Ośrodek Kultury. Poprowadzi je Halina Krupińska, hafciarka starszego pokolenia, która sztuki tej nauczyła się wiele lat temu od siostry swojej babci i przekazuje ją członkom Zespołu Folklorystycznego „Szamotuły”, w przeszłości wykonała juz wiele elementów stroju dla zespołu. Teraz nauczy tej sztuki wszystkich zainteresowanych.

Ogromną wartością projektu będzie zarchiwizowanie warsztatów w postaci zdjęć i filmów. Będą one służyły przyszłym pokoleniom jako instruktaż.

Więcej szczegółów na stronie http://szok.info.pl/urodzeni-w-czepku/?fbclid=IwAR0Vnk_x2ZAxplIUvbcyKGrsg5Lpdwcg2xtqfiMOKoXj-G3Q8lXhLhld2Ao

W przyszłości z pewnością pokażemy rezultaty tej pracy.


26 sierpnia – święto Matki Bożej Częstochowskiej

Podróżując po Polsce, nie zapominamy o naszym regionie. Ten piękny witraż Matki Bożej Częstochowskiej na tle orła białego zaprojektował Marian Schwartz z Obrzycka, a wykonał szamotulanin Andrzej Kruszona. Znajduje się on w kościele Marii Magdaleny w Wielichowie (powiat grodziski, woj. wielkopolskie), powstał na pamiątkę nawiedzenia obrazu Matki Bożej Jasnogórskiej w 1977 r. Zwróćmy uwagę na ciekawą koronę orła – przypominamy, że w tym okresie oficjalnym godle Polski korony nie było, przywrócono ją po przemianach 1989 r.



Szamotulanka w Irlandii

Martyna Kaczmarek to młoda artystka, która urodziła się w Szamotułach, ale od kilkunastu lat mieszka z rodziną w Irlandii. Ukończyła sztuki wizualne w Instytucie Technologicznym w Waterford.

W ostatnim czasie najbardziej interesuje się sztuką tworzenia ilustracji. Dwa lata temu wróciła do baśni, podań i legend, przekazywanych jej kiedyś przez babcię Danutę. Zaczęła czytać je na nowo z młodszą siostrą Amelią, urodzoną już w Irlandii. Od niedawna prowadzi własną stronę na FB (Babyblue MK), dla nas stworzyła kolaż, stanowiący nową wersję historii Halszki (o szczęśliwym zakończeniu)  ̶  przeczytać ją pod podanym linkiem (http://regionszamotulski.pl/martyna-kaczmarek-polsko-irlandzka-artystka/). Co roku razem z najbliższymi odwiedza rodzinę w Szamotułach, lubi okoliczne lasy i jeziora, ciasta od Nowaczyńskiego i Gościniec „Sanguszko”.



OSA – tym razem na ludowo

Sierpień to czas realizacji kolejnego projektu Szamotulskiego Ośrodka Kultury. Jest to OSA, czyli Objazdowa Scena Artystyczna, w tym roku prezentująca wartości kultury ludowej (projekt otrzymał dofinansowanie w ramach programu EtnoPolska 2020).

W pewnym sensie kultura ludowa wraca na wieś, gdyż istotą projektu są koncerty, warsztaty oraz gry i zabawy z dawnych odbywające się w różnych wsiach gminy Szamotuły. W tym roku jest to aż 12 wsi. Program tegorocznej edycji jest bardzo bogaty: występ kapeli dudziarskiej wraz z prezentacją instrumentu, prezentacja muzyki regionu w wykonaniu kapeli Zespołu Folklorystycznego „Szamotuły” oraz występ kilku par tanecznych zewspołu we fragmentach Wesela szamotulskiego, konkurs gwarowy, warsztaty z elementami wzorów z haftu szamotulskiego itp.

Dołączamy zdjęcia z pierwszej imprezy z tego cyklu, która odbyła się w Przecławiu.



Matka Boża Zielna w Słopanowie

W tradycji, zwłaszcza ludowej, 15 sierpnia obchodzony jest jako święto Matki Boskiej Zielnej. Temu świętu swoją pracę poświęcił Marian Schwartz z Obrzycka ( Pod drewnianym kościołem w Słopanowie obok figury Matki Bożej Niepokalanie Poczętej zebrała się grupa mieszkańców w strojach ludowych, z przyniesionymi do poświęcenia bukietami ziół, kwiatów ogrodowych czy kłosów; w bukietach przygotowanych na to święto mogły znajdować się też warzywa i owoce. Kiedyś wierzono (teraz czasem starsze pokolenie też wierzy) w ich cudowną moc. Zawieszano je – na przykład – przy obrazach, a w formie wianków również na drzwiach wejściowych domu jako obronę domu przed piorunami i gradobiciem. Suszone poświęcone zioła stosowane były także do okadzania domu, co miało chronić przed chorobami.

Linoryt jest barwiony akwarelami, powstał w latach 80. Udostępnił go nam Andrzej Kruszona.



Maksymilian Ciężki i zwycięstwo w wojnie polsko-bolszewickiej?

Zwykle mówi się roli szamotulanina w rozszyfrowaniu Enigmy – niemieckiej maszyny szyfrującej. A jednak pierwsze doświadczenia kryptologa i radiowca Ciężki zdobył właśnie w latach 1919-1920 r., a rozszyfrowanie depesz armii bolszewickiej odegrało w tej wojnie kluczową rolę.

W sierpniu 1919 r., na rok przed bitwą warszawską, por. Jana Kowalewskiego ze Sztabu Generalnego o zastępstwo na nocnym dyżurze poprosił kolega, którego siostra właśnie wychodziła za mąż. W czasie tego dyżuru Kowalewski, świetnie znający język rosyjski, mający za sobą doświadczenie służby w carskiej armii, rozszyfrował pierwszy telegram armii sowieckiej. Jeszcze w sierpniu 1919 r. w sekcji szyfrów polskiego wywiadu wojskowego utworzony został Wydział II Szyfrów Obcych. Kowalewski wybrał do niego kilku młodych oficerów, wśród nich był Maksymilian Ciężki z Szamotuł – harcerz i powstaniec wielkopolski. Oficerowie z Wydziału II wywodzili się z różnych zaborów, podchodzili do zadań nieszablonowo, a ich dowódca mawiał, że „swędzą ich mózgi”.

Według szacunków prof. Grzegorza Nowika podczas wojny polsko-bolszewickiej Polacy przejęli i odczytali ponad 3 tys. sowieckich szyfrogramów. Dzięki ich pracy – rozszyfrowaniu rozkazu z 13 sierpnia 1920 r., opisującego plan ataku na Warszawę, polski sztab poznał słaby punkt przeciwnika – kiepsko osłonięte południowe skrzydło. W to właśnie miejsce kilka dni później wbiło się polskie kontruderzenie znad Wieprza, które zadecydowało o zwycięstwie.

Oficerowei Biura Szyfrów, lata 20. XX w. 1. z prawej – Maksymilian Ciężki. Źródło: domena publiczna



Kasia Zaraś i Krzysztof Łączkowski w nagraniu autorskiego utworu

W listopadzie ubiegłego roku zadebiutowali razem w Turnieju Ożywiania Słowa O Laur Rodu Górków i zwyciężyli, choć ich pierwsza próba odbyła się pięć dni przed występem. Już wtedy Krzysztof zagrał Kasi szkic jednego ze swoich utworów. Kilkanaście taktów tak jej się spodobało, że postanowiła napisać słowa i zrobić z nich piosenkę. Zaprezentowali ją w czasie recitalu w szamotulskim kinie pod koniec lutego, a później nagrali. Jest to ich pierwszy całkowicie autorski utwór: Krzysztof Łączkowski − muzyka, aranżacja, wykonanie i produkcja muzyczna, Kasia Zaraś − tekst i śpiew. Przypominamy, że Kasia jest tegoroczną absolwentką szamotulskiego Liceum im. ks. Piotra Skargi, a Krzyś ukończył 1. klasę tej szkoły.

Zapraszamy do wysłuchania utworu!



Kościół św. Jana Chrzciciela w Pniewach

Do grupy dawnych kościołó ewangelicjich w naszym regionie należy kościół św. Jana Chrzciciela w Pniewach (zdjęcie kilka dni temu wykonał Łukasz Wlazik z SzamoDron). Budynek na planie krzyża wzniesiono w połowie XIX w. dla utworzonej w 1837 r. samodzielnej gminy ewangelickiej w Pniewach. Po kilkunastu latach dobudowano wysoką pięciokondygnacyjną wieżę-dzwonnicę, na planie kwadratu z ostrosłupowym chełmem.

Po II wojnie światowej początkowo kościół przekazano w administrację parafii katolickiej (św. Wawrzyńca), później władze odebrały budynek, chcąc przeznaczyć go na dom kultury lub ratusz, w końcu jednak przekształcono go w pomieszczenia magazynowe Gminnej Spółdzielni. Przez 30 lat takiego użytkowania (magazyn zboża, mebli i materiałów budowlanych) świątynia została zdewastowana, zachowała się tylko ambona i empory (drewniane balkony). W 1982 r. budynek przekazano Kościołowi katolickiemu, a w 1990 r. utworzono parafię św. Jana Chrzciciela. Świątynia zachowała skromny wystrój, charakterystyczny dla kościołów protestanckich. Kilkanaście dni temu, 1 sierpnia 2020 r., proboszczem obu dotychczasowych pniewskich parafii: św. Wawrzyńca i św. Jana Chrzciciela został pochodzący z Szamotuł ks. Wojciech Słomiński.

Inne kościoły poewangelickie w powiecie szamotulskim to kościoły w Nojewie (gmina Pniewy), Piotrowie (gmina Obrzycko) i w Wartosławiu (gmina Wronki). Opustoszałe stoją dawne kościoły w Dusznikach i Obrzycku.



Szamotuły dawniej i dziś

Wojciech Andrzejewski przygotował serię kilkudziesięciu par zdjęć: pocztówka sprzed 100 lat i zdjęcie współczesne (jego autorstwa). Prezentujemy tu dwie takie pary zdjęć.

Pierwsza para przedstawia siedzibę dzisiejszego Urzędu Miasta i Gminy i Starostwa Powiatowego, dawniej oba budynki należały do starostwa (landratury). Najpierw (prawdopodobnie w latach 80. XIX w.) powstała część budunku od strony ul. Dworcowej (z wejściem i lewe skrzydło), na początku XX w. dobudowano prawe skrzydło i część gmachu od ul. Wojska Polskiego (wówczas Strzeleckiej). Około 1912 r. wzniesiono willę służącą jako mieszkanie starosty i jego zastępcy, czyli obecny główny gmach starostwa.

Druga para prezentuje narożnikowe kamienice przy Rynku i ulicę Braci Czeskich (do 1956 r. była to Szeroka). Oba budynki pochodzą z początku XX w. Dom nr 18 został całkowicie zrewitalizowany przez prywatnego inwestrora w roku ubiegłym. Budynek nr 17 na razie ma wymieniony dach i odnowioną elewację; stanowi on własność miasta. Obie kamienice nie straszą już, lecz zdobią szamotulski rynek.

Widokówki pochodzi z ok. 1918 r., własność Muzeum – Zamek Górków.



Franciszkanie ponownie w Szamotułach

1 sierpnia 2020 r. posługę w parafii św. Krzyża ponownie objęli franciszkanie. O godz. 18.30 odbyła się msza św. pod przewodnictwem biskupa Damiana Bryla i prowincjała franciszkanów o. Bernarda Marciniaka. Nowym proboszczem został o. Eryk Katulski, który przez wiele lat był misjonarzem w Boliwii. Oprócz niego w Szamotułach pracować będzie jeszcze trzech innych ojców franciszkanów. Serdecznie witamy!

Prezentowane pocztówki pochodzą z początku XX w., w tym czasie w zabudowaniach klasztoru mieściła się Komenda Powiatowa Uzupełnień (Bezirkskommando), która prowadziła koszary, rejestr rezerwistów i poborowych (od 1836 r.; w okresie międzywojennym funkcja tego miejsca się nie zmieniła). Kasata zakonu franciszkanów – reformatów przez władze pruskie nastąpiła w 1839 r., ale już wcześniej ograniczano liczbę zakonników (w Szamotułach ostatni franciszkanin zmarł w 1832 r.). Ciekawe, jak teraz zmieni się to miejsce.

Źródło pocztówek: aukcja internetowa i książka Szamotuły na dawnej pocztówce. 1898-1939 (Muzeum – Zamek Górków, Szamotuły 2000).



Pamiętajmy o powstańcach warszawskich

W sobotę, 1 sierpnia, delegacje Wielkopolskiego Stowarzyszenia Pamięci Armii Krajowej koło w Szamotułach oraz Szamotulskiego Stowarzyszenia Rekonstrukcji Historycznych „Orzeł” zebrały się na szamotulskiej nekropolii. Dokładnie o godz. W, czyli 17.00, kiedy to 76 lat temu wybuchło powstanie w Warszawie, uczcili minutą ciszy pamięć o powstańcach. Następnie zapalone zostały znicze na grobie Leona Michalskiego – szamotulanina, który czynnie uczestniczył w walkach powstańczych w sierpniu i wrześniu 1944 r. W uroczystościach brali udział przedstawiciele rodziny powstańca – córka oraz zięć. Znicze zostały złożone również na grobach żołnierzy Armii Krajowej pochowanych na szamotulskim cmentarzu oraz pod Głazem Pamięci przy Bazylice.

Na szamotulskim cmentarzu pochowani są także dwaj kapelani powstania: ks. płk Henryk Szklarek-Trzcielski i ks. Alojzy Jakubczak.

Zdjęcia przy grobie Leona Michalskiego, razem z delegacjami stoi tam córka Ewa Michalska-Czajka.



Cezary Rajpert – Rynek w Szamotułach

Szamotulski artysta Cezary Rajpert zaprezentował niedawno na swojej stronie nowe rysunki przedstawiające szamotulski Rynku z jego charakterystycznymi punktami: słupem ogłoszeniowym z zegarem i krzyżem (technika – ołówek i mix media).



Cafe Piosenka z Piotrem Mikołajczakiem

Gościem jednego z lipcowych odcinków programu rozrywkowego TVP był Piotr Mikołajczak – artysta pochodzący z Szamotuł, kompozytor, muzyk i producent filmowy. Zapraszamy do obejrzenia programu pod dołaczonym linkiem.


Szamotuły, 02.08.2020

SIERPIEŃ 2020


Zapowiedź warsztatów:


IMPREZY I KONCERTY

Minione

W sierpniu:

Wykłady otwarte o muzyce dawnej i jej związków ze współczesnością – prof. Alina Mądry
15.08 godz. 15:30 – 16:30; miejsce: Szamotulski Ośrodek Kultury

Warsztaty śpiewu – Joanna Sykula Sykulska
terminy: 15.08, 16.08 godz. 17:00 – 19:00
19.08, 26.08, 27.08 godz. 18:00 – 20:00; miejsce: Szamotulski Ośrodek Kultury

Warsztaty produkcji muzyki elektronicznej – Patryk Lichota
terminy: 15.08, 16.08 godz. 17:00 – 19:00; miejsce: Szamotulski Ośrodek Kultury
terminy: 19.08 18:00 – 20:00; miejsce: Kino Halszka

Warsztaty rytmiczne i z ludowej muzyki tanecznej – Jacek Hałas
terminy: 26.08, 27.08 godz. 18:00 – 20:00; miejsce: Kino Halszka

Warsztaty field recording – Hubert Wińczyk
terminy: 26.08, 27.08 godz. 18:00 – 20:00; miejsce: Szamotulski Ośrodek Kultury


KINO

Aktualności – sierpień 20202025-02-24T18:38:01+01:00

Zygmunt Budzyński – ojciec, sędzia, wiezień oflagu

Zygmunt Budzyński − ojciec, sędzia, więzień oflagu

część 1. Ewa Krygier, Portret Ojca

Moja wiedza o Ojcu składa się z informacji, czasem drobnych, a jego portret powstał w mojej głowie i sercu w nieznacznym tylko stopniu na podstawie moich własnych doświadczeń i obserwacji. Składają się na niego przede wszystkim wspomnienia najbliższej rodziny i znajomych, listy, pisane do nas regularnie przez sześć lat z oflagu, z których do dziś zachowało się zaledwie kilka, bo większość spłonęła w powstaniu warszawskim i wreszcie niezbyt liczne zdjęcia uratowane z wojennej pożogi.

Uświadomiły mi to dwie informacje o Ojcu, które dotarły do mnie w ciągu ostatnich miesięcy. Pierwsza dotyczy jego działalności w Lidze Morskiej i Kolonialnej. Z notatek prasowych, udostępnionych przez Muzeum Ziemi Wronieckiej, dowiedziałam się, że w 1933 roku mój Ojciec został prezesem miejscowego oddziału tej organizacji, która na kilkanaście dni przed moimi narodzinami zorganizowała we Wronkach bogate obchody Święta Morza.


„Gazeta Szamotulska”, 29.06.1933


Niedawno wpadły mi także w ręce dwie inne wzmianki prasowe dotyczące mojego Ojca. Na początku kwietnia 1933 roku w „Gazecie Szamotulskiej” ukazała się informacja, że „sędzia Budzyński otrzymał awans na sędziego okręgowego i przeniesiony zostaje do Poznania”. Okazało się to żartem primaaprilisowym, wyjaśnionym w kolejnym numerze w ten sposób: „We Wronkach ogólnie ceniony i lubiany p. sędzia Z. Budzyński będzie nadal urzędował. Na razie awansu na sędziego okręgowego nie było”. Dziennikarz o dwa lata wyprzedził rzeczywistość, sędzią okręgowym Ojciec został bowiem dwa lata później.

Bezpośredni kontakt z Ojcem miałam jedynie w pierwszych latach życia (Wronki: 1933-35, Poznań: 1935-38 i Warszawa: pierwsze półrocze 1939 r.) i niewiele z tych czasów pamiętam. Lato 1939 roku Ojciec spędził na ćwiczeniach wojskowych, a w końcu sierpnia wyruszył na wojnę. Spotkaliśmy się dopiero w listopadzie 1945 roku w Szamotułach, a po kilku dniach wyruszył do Gorzowa, bo tam właśnie otrzymał posadę sędziego i mieszkanie po niemieckim krawcu, który został przesiedlony w głąb Niemiec.

Rodzice postanowili osiedlić się na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Wpłynęło na to kilka przyczyn, głównie obawa o losy Ojca − przedwojennego sędziego i pracownika ministerstwa Sprawiedliwości − w nowej rzeczywistości politycznej. Bezpieczniej było wtopić się w masę ludności szukającej nowego miejsca do życia na ziemiach zachodnich.

Ojciec, zajęty organizowaniem sądu w Gorzowie oraz urządzaniem naszego przyszłego mieszkania, chyba tylko raz na 2 lub 3 dni w czasie Świąt Bożego Narodzenia 1945 roku pojawił się w Szamotułach. My: Mama, Babcia, brat i ja mieliśmy dołączyć do niego w lutym 1946 roku. Niestety, na początku lutego Ojciec zginął tragicznie − utonął w Noteci w drodze na sesję wyjazdową sądu w Drezdenku.


To zdjęcie poznałam dopiero w tym roku. Ojciec przemawiający na trybunie na uroczystości z okazji Święta Morza we Wronkach, 29 czerwca 1933 r. Obok przy motocyklu burmistrz Stanisław Ratajczak. Zdjęcie – własność Muzeum Ziemi Wronieckiej


Miałam wtedy 12 lat. Dlatego mój obraz Ojca to przede wszystkim zlepek opowieści o nim, a nie własnych obserwacji. I dlatego przez wiele lat sama „malowałam” na własny użytek jego portret. Co wiem na pewno o Ojcu, o którym zawsze w domu mówiło się „Tatuś”?

Był człowiekiem mądrym, ambitnym, wytrwale dążącym do obranego we wczesnej młodości celu. Urodził się w 1900 roku w Guźlinie, wsi graniczącej z Brześciem Kujawskim, w rodzinie zamożnego gospodarza. Miał starszą siostrę, która zmarła w dzieciństwie, oraz sześcioro młodszego rodzeństwa (4 braci i 2 siostry). To właśnie mój Ojciec miał przejąć gospodarstwo, ale on marzył o zdobyciu wyższego wykształcenia. Oświadczył, że rezygnuje ze spadku i wyruszy w świat. Rodzice zrozumieli, że gospodarza z niego nie zrobią i zgodzili się na jego wyjazd.

Najpierw ukończył gimnazjum w Płocku, później Wydział Prawa na Uniwersytecie Poznańskim, po studiach odbył roczne obowiązkowe szkolenie wojskowe (zakończone uzyskaniem stopnia podporucznika rezerwy). Jako sędzia grodzki pracował przez kilka lat we Wronkach, potem w 1935 roku awansował − został sędzią okręgowym w Poznaniu, a w 1938 − sędzią apelacyjnym w Warszawie. Te kolejne awanse były wyłącznie zasługą Ojca, efektem jego zdolności, pracowitości i z pewnością również prawości. Na pewno nie kryły się za nimi jakieś układy czy rodzinne powiązania. Jak twierdzili jego koledzy, Ojciec nie lubił przenosin, przywiązywał się do ludzi i miejsc, „sędziego Budzyńskiego nie cieszyły awanse” – mówiono.

Niespełnienie początkowych oczekiwań rodziców nie miało żadnego wpływu na ich późniejsze stosunki z synem. Wspierali go w miarę swoich możliwości, musieli przygotować do życia jeszcze kilkoro młodszych dzieci. Mój Ojciec starał się zarabiać na swoje życie podczas nauki i studiów: udzielał korepetycji, jako student związał się z Polskim Stronnictwem Ludowym „Piast”, pisywał artykuły do „Włościanina”. W redakcji tego pisma poznał też swoją przyszłą żonę − Halinę Kędzierską. Każde wakacje, również te późniejsze z moją Mamą i ze mną, spędzał w Guźlinie, z zapałem pomagał w pracach polowych w gorącym okresie żniw.

Z rodzinnego domu Ojciec wyniósł wiarę, którą gorliwie praktykował. I znowu we wspomnieniach, listach, różnych materiałach znajduję na to dużo dowodów. Bardzo często w jego listach z oflagu pojawiają się informacje o odprawianych przez kapelana obozowego w naszej intencji mszach św., na przykład w dniu mojej I komunii św., z okazji różnych świąt. Szczególnie wzrusza mnie list z 29 września 1944 roku, w którym Ojciec napisał: „Ukochani moi! Nie możecie sobie wyobrazić, jak się ucieszyłem, gdy po wielu tygodniach strasznego niepokoju o Was otrzymałem Waszą kartkę i to na drugi dzień po nabożeństwie odprawianym w tutejszej kaplicy na Waszą intencję”. Tak zareagował Ojciec na wiadomość, że wszyscy wyszliśmy żywi z powstania warszawskiego”. Pod koniec 1944 roku Ojciec przysłał mi modlitewnik Ku Tobie, Panie…, wydany w 1942 roku nakładem Biura Opieki nad Jeńcami Wojennymi w Lyonie; dedykację dla mnie wpisał kapelan oflagu w Dössel. Po śmierci Ojca Mama otrzymała z Gorzowa pismo podpisane przez biskupa Edmunda Nowickiego, w którym oprócz wyrazów współczucia znalazły się słowa: „Kuria Administracji Apostolskiej korzystała z ofiarnej współpracy śp. Męża W. Pani, Sędziego Zygmunta Budzyńskiego. Śp. Sędzia Zygmunt Budzyński w ciągu działalności swojej okazał się nie tylko bardzo wybitnym prawnikiem, ale pełnym przywiązania synem Kościoła, poświęcającym wolne swe chwile trudom utwierdzania sprawy Bożej na Odzyskanych Ziemiach”.


Modlitewnik przysłany przez Ojca z oflagu


W sądzie Ojciec był konsekwentny i wymagający. Nie znam, oczywiście, jakichś konkretnych spraw, które prowadził. W naszym domu po wojnie wspominało się jeden proces z czasów wronieckich. Otóż kiedyś Ojciec sądził lekarza, dra K., który po latach w Szamotułach został naszym „domowym” lekarzem i pewnie nie kojarzył sobie tamtego sędziego z nami. Otóż do tego lekarza dotarł furą w śnieżycę późnym wieczorem przerażony chłop, którego żona nie mogła urodzić, błagając lekarza, żeby z nim pojechał, a ten odmówił. Kobieta i dziecko zmarły. Chłop podał lekarza do sądu. Ten się wybronił (był po wielogodzinnym dyżurze, pił alkohol…). Ojciec go uniewinnił, ale w komentarzu stwierdził, że lekarz chyba nieprędko zapomni twarz błagającego go o pomoc człowieka.

Niewiele potrafię powiedzieć na temat politycznych poglądów Ojca. Wiem z opowiadań kuzyna Mamy − wujka Andrzeja Janika i samej Mamy, że wiódł w rodzinnym gronie spory na temat Józefa Piłsudskiego, którego był gorącym zwolennikiem; miał twierdzić, że przewrót majowy wprowadzi w Polsce porządek. On − wychowany w zaborze rosyjskim − nie podzielał poglądów brata Babci, endeka, wychowanego w zaborze pruskim. Widocznie spory polityczne przy rodzinnym stole to nie tylko specjalność ostatnich lat.


Rodzice ze mną, ok. 1935 r., Poznań. Mama trzyma w ręce moją ulubioną czarnoskórą lalkę


Mój Ojciec miał wielu przyjaciół, którzy wspierali nas w czasie okupacji i po wojnie. Szczególnie mocno zapadli w moją pamięć znajomi z czasów wronieckich − państwo Dębińscy (on był naczelnikiem więzienia we Wronkach, a potem w Dubnie), którzy przygarnęli nas we wrześniu 1939 roku, gdy specjalnym pociągiem, wraz z innymi rodzinami pracowników ministerstwa sprawiedliwości, uciekliśmy z Warszawy i zatrzymaliśmy się w Dubnie.

Pamiętam dobrze żonę zmarłego jeszcze przed wojną adwokata z Wronek − panią Musiełową, z którą po powstaniu warszawskim spotkaliśmy w Krakowie. Utrzymywała się wtedy z wypieku ciastek. Kiedy moja Mama ranna w czasie oblężenia Krakowa leżała w szpitalu, pani Musiełowa zatrudniła mnie do roznoszenia ciastek po kawiarniach. Dzięki niej w wieku 12 lat zdobywałam trochę pieniędzy dla rodziny.

Jako przyjaciel naszej rodziny sprawdził się też dawny burmistrz Wronek Stanisław Ratajczak, który po śmierci Ojca utrzymywał z nami serdeczne kontakty, a do władz Szamotuł wystosował specjalne pismo z prośbą o wsparcie dla nas.

I wreszcie cecha szczególnie dla mnie ważna − wielka miłość do rodziny. Naszą Mamę Ojciec wprost uwielbiał. Poznał ją, gdy miała kilkanaście lat, a on był o 8 lat starszym od niej studentem. Pobrali się w 1930 roku, po kilku latach jego pracy we Wronkach. Pewna wronczanka po latach opowiadała mi, jaką piękną stanowili parę: on – wysoki, postawny, ona – mała, z szopą ciemnych włosów. Gdy spacerowali po mieście, widać było, że są w sobie bardzo zakochani! Mama – pełna werwy, łatwo nawiązująca kontakty z ludźmi, ojciec – bardziej poważny, stonowany.


„Gazeta Szamotulska”, 18.02.1930 r.


Wiem z opowiadań mojej Babci ze strony mamy, jak gorąco, emocjonalnie Ojciec reagował na moje, a po kilku latach mojego brata, narodziny. Fakt, że był uwielbiany przez swoją teściową, jest najlepszym dowodem na to, jak bardzo rodzinnym człowiekiem był mój Ojciec. Dowody na jego miłość do nas można odnaleźć w listach, które pisał do nas z oflagu.

Najbardziej namacalnym dowodem miłości Ojca do najbliższych i poczucia odpowiedzialności za nich jest fakt, że bez wahania, najszybciej, jak to możliwe, wrócił do kraju, mimo że lekarze zalecili mu kurację we Włoszech. Pod koniec wojny Ojciec zachorował bowiem na gruźlicę i zdążył ją tylko zaleczyć w takim stopniu, by nie zagrażać otoczeniu. Nie przestraszył się też − w dużym stopniu słusznych − ostrzeżeń, że wracający z zachodu oficerowie mogą zostać zesłani na wschód, żeby tam „paśli białe niedźwiedzie” (tak to obrazowo przedstawiano).

W późniejszych latach Mama często wspominała lata spędzone z Ojcem, a potem także ze mną, we Wronkach. Rodzice mieszkali w służbowej willi blisko więzienia przy ul. Lipowej (w czasach PRL-u była to ul. Róży Luksemburg). Czasem też przychodzili więźniowie pod nadzorem strażnika i przeprowadzali jakieś naprawy lub skopywali ogród. Mama z łatwością nawiązywała z nimi kontakt. Kiedyś spytała jednego z więźniów, który wydawał jej się szczególnie sympatyczny, za co siedzi. Ten odpowiedział, że za „chustę”. Jak się potem okazało, w języku więźniów znaczyło to, że zabił swoją narzeczoną, uderzając ją siekierą w głowę. U rodziców mieszkała służąca Aniela, która przyjechała ze wsi. Mama bardzo ją lubiła. Ona gotowała i sprzątała, a razem z mamą piekły ciasta i stale przemeblowywały mieszkanie. Kiedy Tatuś wracał z sądu, nigdy nie wiedział, w którym pokoju wylądują które meble.

Rodzice prowadzili bardzo ożywione życie towarzyskie. Często grywano w brydża. Jak opowiadała Mama, tylko kiepski partner brydżowy mógł ojca wyprowadzić z równowagi. Potrafił wtedy powiedzieć nieszczęśnikowi, że jest taka piękna gra „w klipę”, na którą mógłby się przerzucić. Nazwiska i funkcje różnych mieszkańców Wronek pojawiały się często w opowieściach Mamy. W brydża grywało się, na przykład, z proboszczem i przeorem klasztoru. Prowadzili oni ze sobą „podjazdową wojnę” o dusze. Proboszcz, żartując, twierdził, że nie pójść w niedzielę do kościoła to grzech śmiertelny, a pójść do klasztoru – to grzech powszedni. W spotkaniach uczestniczył także mecenas Musieł i jego żona. Rodzice przyjaźnili się także z burmistrzem Ratajczakiem i jego żoną. Z wronieckich czasów Mama wspominała dwie jego opowieści. Twierdził, że gości trzeba zawsze odprowadzać na dworzec, „żeby mieć pewność, że wyjechali”. Kiedy we Wronkach zaczęto mówić, że jeden z zakonników wdał się w jakiś romans i zostanie przeniesiony, burmistrz powiedział do niego: „Ja myślałem, że braciszek u nas ojcem zostanie, a tu braciszek dokądś się przenosi”.


Mieszkaliśmy w domu po przeciwnej stronie ul. Lipowej.


Pamiętam opowiadania o doktorze Zimniaku i doktorze Jewasińskim. Na punkcie zdrowia najbliższych (i chyba także własnego) Ojciec był wyraźnie przeczulony. Podobno twierdził, że lepiej 99 razy wezwać lekarza niepotrzebnie, niż zrobić to za późno. Dotyczyło to głównie mnie, bo w pierwszych miesiącach życia miałam poważne problemy zdrowotne (alergia na mleko, wysypki, drgawki itp.). Rodzice szukali pomocy u wronieckich lekarzy i prof. Zeylanda w Poznaniu. Dr Ignacy Zimniak i prof. Janusz Zeyland mają teraz swoje ulice, a ja żartuję, że dostałam od nich takiego „kopa”, który zapewnił mi długie życie i że w pewnym stopniu mnie te ulice zawdzięczają!

Okres wroniecki był chyba w życiu moich rodziców bardzo ważny, mnie wręcz jawi się jako „sielski i anielski”. Opowieści o tamtym szczęśliwym, pełnym miłości okresie sprawiły, że do dziś Wronki darzę specjalnym sentymentem, cieszą mnie sukcesy miasta i marki znane w świecie. Spędziłam tam zaledwie dwa pierwsze lata życia. Po epizodzie poznańsko-warszawskim od 12. roku życia mieszkam w Szamotułach. To miasto przygarnęło nas w najtrudniejszym okresie życia, znaleźliśmy wielu życzliwych ludzi, tu zbudowałam swój własny, szczęśliwy dom z mężem − szamotulaninem z krwi i kości, dziećmi zafascynowanymi (podobnie jak ich ojciec) ziemią szamotulską. Dla mnie Szamotuły to rzeczywistość, a Wronki to taka trochę baśniowa kraina z dawnych lat. Może ma na to wpływ fakt, że osiedliłam się w Szamotułach dlatego, że straciłam w tragicznych okolicznościach Ojca?


Zdjęcie Ojca z czasów przedwojennych i jego list z oflagu adresowany do mnie (1944 r.)


Może ktoś uznać, że ten portret Ojca jest wyidealizowany. Pewnie jest w tym trochę racji. Ojciec był fizycznie blisko mnie w czasie, którego nie pamiętam. Jego obraz stworzyłam z „okruchów”, do których dotarłam. Kiedy patrzę na życie z perspektywy mojego podeszłego wieku, dochodzę do wniosku, że łatwiej jest żyć, gdy wierzy się, że „świat nie jest taki zły”, jak śpiewała Halina Kunicka, że jest w nim też dużo dobra. Może to brzmi naiwnie, ale niech tak zostanie…

Szamotuły, lipiec 2020 r. 


Część 2. Wojenne losy i śmierć Zygmunta Budzyńskiego

(fragmenty książki Sześć lat dzieciństwa, sześć lat wojny. Wspomnienia wojenne Ewy Krygier z komentarzem historycznym Agnieszki Krygier-Łączkowskiej i Halszki Łączkowskiej, Poznań 2012)

Pamiętam atmosferę sierpnia 1939 roku. Tatuś, podporucznik rezerwy, został powołany na ćwiczenia wojskowe […]. W ostatnich dniach sierpnia zjawił się na krótko w domu, żeby się z nami pożegnać. Pamiętam, jak odprowadzałyśmy go z Mamą do Placu Zamkowego. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że rozstajemy się na 6 lat. Tatuś w pierwszych dniach wojny w okolicach Kępna został wzięty do niewoli, a potem do końca wojny przebywał w oflagu.

Zygmunt Budzyński 8 lipca 1939 roku jako podporucznik rezerwy został powołany do utworzonego pod koniec marca 1939 1 Pułku Kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza, dowodzonego przez podpułkownika kawalerii Feliksa Kopcia. Korpus Ochrony Pogranicza był formacją utworzoną we wrześniu 1924 roku; jej celem było wzmocnienie granicy wschodniej oraz zapewnienie ładu na Kresach Wschodnich. Na początku roku 1939 – w obliczu zagrożenia niemieckiego – z Korpusu wydzielono pododdziały przeznaczone na front polsko-niemiecki. W marcu 1939 roku zaczęto je przerzucać na zachód Rzeczypospolitej, na ich bazie sformowano między innymi dwie rezerwowe dywizje piechoty, jedną brygadę górską i wspomniany pułk kawalerii. Zygmunt Budzyński otrzymał przydział dowódcy plutonu w 5. szwadronie tegoż pułku (szwadron nosił nazwę „Żurno”). Dowódcą szwadronu był rotmistrz Kazimierz Minecki, zastępcą dowódcy – porucznik Mieczysław Perzyński. Obaj w początkowym okresie wojny znaleźli się w tym samym oflagu co Zygmunt Budzyński.

1 Pułk Kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza został przydzielony do Armii „Łódź”. Przez całe lato poszczególne szwadrony, stopniowo uzupełniane, odbywały intensywne ćwiczenia bojowe; szwadron 5. stacjonował wówczas w Opatowie i Łęce Opatowskiej, dowództwo pułku mieściło się w cukrowni w Wieluniu. 5. i 6. szwadron pułku weszły w skład 1 Oddziału Wydzielonego 10 dywizji piechoty Armii „Łódź” pod dowództwem pułkownika Jana Ziętarskiego. Zadaniem Oddziału Wydzielonego było obsadzenie odcinka granicy państwa pomiędzy Wieruszowem a Kępnem oraz rozpoznanie sił nieprzyjaciela na tym odcinku, a następnie przejście do osłony prawego skrzydła 10 dywizji piechoty. 1 września 1 Oddział Wydzielony walczy w rejonie Ostrzeszowa i Kępna z oddziałami 8 armii niemieckiej, 2 września, kontynuując walkę, wycofuje się za Prosnę.

3 września cały 5 szwadron rotmistrza Kazimierza Mineckiego dostał się do niewoli. Z dokumentu podpisanego przez dowódców Zygmunta Budzyńskiego wynika, że nastąpiło to w lesie koło wsi Kierzenko, ok. 6 km na północny-wschód od Kępna (wschodnią ścianą lasu przebiega obecnie granica między województwem wielkopolskim i łódzkim).


Dokumenty dotyczące wojennych losów Ojca i jego listy przekazaliśmy kilkanaście lat temu do Muzeum – Zamku Górków w Szamotułach


Z oflagu Tatuś pisał do nas listy i kartki szczególnego formatu – odrywało się drugą część i tylko na niej można było odpisywać. W miarę naszych skromnych możliwości wysyłaliśmy do oflagu paczki żywnościowe – tylko wtedy, gdy dostaliśmy od Tatusia specjalny przekaz. Wielką radość sprawiały nam paczki przysyłane z oflagu: były w nich pięknie inkrustowane pudełka, rzeźbione w drewnie figurki. Kiedyś brat dostał wspaniałego husarza. Oficerowie, których zgodnie z międzynarodową konwencją nie wolno było zmuszać do niewolniczej pracy, różnie wypełniali sobie czas – Tatuś nauczył się w oflagu języka angielskiego, a dzięki współtowarzyszowi ze swojego baraku opanował sztukę rzeźbienia.

Większość listów pisanych przez Zygmunta Budzyńskiego z oflagu w latach 1939-VIII 1944 przepadła w powstaniu warszawskim. Zachowały się dwa, które jego żona miała przy sobie. W pierwszym, datowanym na czerwiec 1944, Zygmunt Budzyński szczegółowo opisywał zawartość wysłanej do rodziny paczki, która nie zdążyła już do niej trafić. Były w niej kolejne rzeźbione pudełka i okładki do albumu do zdjęć.

Mając świadomość zbliżającego się frontu, w ostatnim liście sprzed powstania Zygmunt Budzyński pisał:

VII 1944 r.

„Piszę dziś do Was, nie czekając już dłużej na list, bo bardzo zależy mi na dalszych listach od Ciebie, tym bardziej, że nie wiadomo, jak długo jeszcze będziemy mogli do siebie pisywać (…). Niepokoję się teraz znów bardzo o Was, bo nie wiadomo, jakie wam jeszcze sądzone jest przechodzić koleje wojny. U mnie nic nowego – ciągle te same nudy i niepokój o Was”.

Z prac rzeźbiarskich Zygmunta Budzyńskiego wykonanych w oflagu zachowała się tylko jedna. Jest to okrągła szkatułka, którą otrzymała siostra Zygmunta Maria Matusiak;  stąd umieszczone na niej inicjały MM.

W Dӧssel – podobnie jak w innych obozach jenieckich – prowadzono szeroko zakrojoną akcję oświatową, rozwijało się życie kulturalne i artystyczne. W obozie działało koło nauczycieli (kształcące na poziomie wyższym na kierunkach: pedagogika, geografia, filologia polska, historia, matematyka, fizyka, muzyka i wychowanie fizyczne) oraz koło ekonomistów i prawników; jest duże prawdopodobieństwo, że do tego ostatniego należał Zygmunt Budzyński. Dużym powodzeniem cieszyły się kursy języków obcych: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, rosyjskiego i niemieckiego.

Jeńcy redagowali dwa tygodniki: polityczno-kulturalne Komentarze oraz społeczno-polityczne 7 kresek w kalendarzu, autorem wielu artykułów w tym ostatnim piśmie był Adam Rapacki, późniejszy minister spraw zagranicznych PRL-u (w latach 1956-1968). Istniała 52-osobowa orkiestra symfoniczna, orkiestra kameralna, orkiestra kościelna, 10-osobowy zespół jazzowy, 16-osobowa orkiestra taneczna i chór rewelersów. Organizowano wystawy obozowych artystów plastyków, funkcjonowała biblioteka, a obozowy teatr dał ponad sto przedstawień. Dbano także o utrzymanie sprawności fizycznej więźniów.


Pudełko wykonane przez Ojca w oflagu


W czasie pobytu w Zakrzowie [po powstaniu warszawskim] Mama skontaktowała się ze swoją kuzynką Bożeną Rucińską, która wywieziona z Obornik wraz z mężem, synem, matką i wujem, znalazła schronienie w Krakowie. Jak się okazało, Rucińscy szukali nas przez RGO i ogłoszenia w gazetach. Z kartki przysłanej przez Rucińskich, w której zapraszali nas do przyjazdu do Krakowa, dowiedzieliśmy się też, że rozpaczliwie poszukuje nas Tatuś.

Tymczasem Mama zaraz po naszym przybyciu do Zakrzowa napisała do oflagu zwykłą kartkę, która na szczęście po dłuższej wędrówce do niego dotarła. Tatuś natychmiast odpisał, adresując do Zakrzowa, ale list dotarł do nas, gdy byliśmy już w Krakowie.

Leży przede mną wyblakły już list o dziwnym kształcie: na górze napis po niemiecku i polsku: „Na tej stronie pisze wyłącznie jeniec wojenny! Pisać tylko ołówkiem, wyraźnie i nad liniami!” A dalej Tatuś: „29 września 1944. Ukochani moi! Nie możecie sobie wyobrazić, jak się ucieszyłem, gdy po wielu tygodniach strasznego niepokoju o Was otrzymałem Waszą kartkę i to na drugi dzień po nabożeństwie odprawionym w tutejszej kaplicy na Waszą intencję…” Nie do końca chyba Tatuś wierzył, że wszyscy przeżyliśmy to piekło, bo w liście z 16 października 1944 pisał: „Czy dzieci zdrowe? − niech koniecznie do mnie napiszą, żebym mógł wierzyć, że naprawdę żyjecie wszyscy”.

Natychmiast po otrzymaniu informacji, że rodzina przeżyła powstanie, Zygmunt Budzyński zaczyna kompletować paczkę dla najbliższych. O tym, że nie ma zgody na jej wysłanie, a następnie o niepokoju związanym z tym, czy przesyłka dotrze do adresata, wspominał w kilku listach.

Listy Zygmunta Budzyńskiego pełne są niepokoju o najbliższych: o ich stan fizyczny i nerwowy. Kilkakrotnie powtarza się w nich próba pocieszenia rodziny po stracie wszystkiego. Jak wspomina Ewa Krygier, zaraz po wojnie jej ojciec Zygmunt pytał żonę, co myślała, kiedy widziała, jak płonie ich dom w Warszawie. Halina odpowiedziała, że nic nie myślała. Dla jej męża, który lata wojny spędził w odosobnieniu, strata ta wydawała się czymś bardziej istotnym, niż dla Haliny, która przez wiele dni w każdej chwili stracić mogła życie.



Fragmenty listów Zygmunta Budzyńskiego do żony i dzieci (te listy docierały już do Krakowa):   

29.09.1944 r.

„Kochanie! Jestem zupełnie zdrów, jak i nasi wspólni znajomi. Staram się wysłać Ci paczkę z bielizną, papierosami amerykańskimi i angielskimi, czekoladą, kakaem, kawą – koledzy się złożyli, nie mam pewności jednak, czy dojdzie. Zrobię wszystko, by wysłać, dojście nie w mojej mocy. Jak Wasze zdrowie, czy nie przeziębiacie się, jak dzieci? Pisz, Kochanie, pisz o wszystkim, nic nie ukrywaj przede mną”.

16.10.1944 r.

„Koledzy dali mi na ten cel bieliznę, swetry, szale, rękawiczki, paręset papierosów amerykańskich i angielskich, herbaty angielskiej itp., obym tylko mógł tym ulżyć Waszej ciężkiej doli. Obecna pora roku przejmuje mnie grozą, gdy o was myślę – a nie ma chwili, bym o Waszym losie nie myślał”.

08.11.1944 r.

„Kochanie moje najdroższe! Wczoraj otrzymałem Twoją kartkę z 23.10. Ucieszyłem się bardzo, że macie chociaż dach nad głową i serdeczną opiekę. Zapomnijcie szybko o stracie i przeżyciach – tyle ludzi w tej wojnie utraciło wszystko i co dzień traci. Da Bóg przeżyć do końca, a życie ułoży się znów. Ja z resztą tak przyzwyczaiłem się do mieszkania w baraku i kontentowania się najmniejszym, że na pewno nigdy nie będę narzekał”.

10.11.1944 r.

„Ukochane moje maleństwa! Już drugi raz w swoim krótkim życiu musieliście iść na tułaczkę – tatuś przez cały ten czas był myślą i sercem z Wami. Znaleźliście się znów w nowych warunkach, trudniejszych, niż dotychczasowe. Wiem, że nie potrzebuję Wam nawet o tym pisać, że tym bardziej teraz musicie Waszymi gorącymi serduszkami ułatwiać życie Mamusi, Babci i Cioci. Pamiętajcie o tym, ile wdzięczności jesteście winni tym, którzy Was przygarnęli i Wam tak dużo pomagają. Czy wiecie coś o Waszych koleżankach i kolegach z Warszawy? – rozproszyli się pewnie po całym kraju. Biedne Wy nasze polskie dzieci!”

22.11.1944 r.

„Ponieważ tak długo teraz listy idą, już teraz przesyłam Wam najserdeczniejsze życzenia świąteczne – jakie smutne będziecie mieli te święta – niech Wam Bóg oszczędzi nowych tragicznych przeżyć tej wojny – to są moje bodaj jedyne i najważniejsze na dziś życzenia; oby huragan wojny nie dotknął Was ponownie, bo tyle już przeżyliście i przecierpieliście. Starajcie się zapomnieć ostatnie przeżycia i niech żadne smutki i bolesne przeżycie czy wspomnienie nie smuci Waszych twarzy chociaż w dni świąt. Jak tułacze spędzać będziecie te święta – bez własnego domu i dachu nad głową – ale wiem, że spotkacie wokół siebie tyle serca i uczucia, że choć na chwilę uśmiech zagości na Waszych twarzach. Ja będę sercem z Wami – ja tyle już świąt przeżyłem z dala od najbliższych, bez domu, bez rodziny, że prawie już nie umiem sobie wyobrazić świąt naprawdę radosnych i wesołych – jak to kiedyś, dawniej bywało – a czy będzie jeszcze kiedyś?”

1.12.1944 r.

„Krzyś ślicznie już pisze – i pomyśleć, że dopiero 6 lat skończył – pewno będzie pilnym uczniem. Ucz się, synku, bo czego się nauczysz, tego nawet wojna Ci nie zabierze”.



Tatuś po wzięciu do niewoli przeszedł przez kilka oflagów, by wreszcie znaleźć się w oflagu VI B w Dӧssel, na pograniczu Westfalii i Hesji. Szczególnie ciężkie były ostatnie miesiące niewoli.

Oflag był dwukrotnie bombardowany: 27 września 1944 w wyniku nalotu zginęło 90 oficerów, a 230 zostało rannych. Bombę zrzucił angielski lotnik, który nie zdawał sobie sprawy, w co celuje. Drugie bombardowanie miało miejsce w marcu 1945 roku, zginęło wtedy 2 oficerów, a kilkunastu zostało rannych.

W Dӧssel także miała miejsce najtragiczniejsza ucieczka: w 1943 roku w nocy wydostało się podkopem 47 jeńców, z czego 37 Niemcy bestialsko zamordowali. Po tej ucieczce przez pół roku obóz był pod szczególną „opieką” gestapo (dane zawarte w książce Juliusza Pollacka „Jeńcy polscy w hitlerowskiej niewoli”). O tych faktach Tatuś nie mógł do nas pisać. Pamiętam tylko, że przez parę miesięcy listy do Warszawy docierały bardzo rzadko (musiała to być druga połowa 1943 r.), a w październiku 1944 roku Tatuś pisał do nas do Krakowa: „Los nasz jest okropny, a koniec wojny stokroć gorszy niż początek. Jedynie silna wiara w lepszą przyszłość może nam pozwolić przetrwać!”

Udokumentowany jest pobyt Zygmunta Budzyńskiego w dwóch oflagach. Po wzięciu do niewoli przebywał w obozie X A w Sandbostel (Dolna Saksonia). W drugiej części wojny znalazł się w oflagu VI B w Dӧssel (dziś część miasta Warburg).

Jak wspominał Wincenty Kawalec, przez kilkanaście miesięcy jeniec Sandbostel, uciekinier z Dӧssel, obóz w Sandbostel był olbrzymi, zgodnie z nazwą zbudowano go na piaszczystym pustkowiu. Sypiący się do oczu i gardła piasek dodatkowo utrudniał życie przetrzymywanych tam jeńców. Gdy w połowie 1941 roku jeden z jeden z jeńców- Volksdeutchów zdradził Niemcom plany rozbrojenia obozu, gestapo urządziło tzw. nagi apel – wszyscy jeńcy przez kilka godzin stali nago na placu apelowym [książka Pięćdziesięciu z Dössel, Warszawa 1977].



W obozie w Dӧssel początkowo przetrzymywano oficerów brytyjskich, francuskich i kanadyjskich, Polaków sprowadzono tu prawdopodobnie pod koniec 1942 roku. Podkop, o którym pisze Ewa Krygier, zaczęli kopać Kanadyjczycy. W tym czasie polscy jeńcy przebywający w karnym obozie w Colditz pod Dreznem przez wiele miesięcy również przygotowywali gigantyczny tunel. Gdy prace nie zostały jeszcze ukończone, Polacy dowiedzieli się, że przeniesieni zostaną do obozu w Dössel, a ich miejsce zajmą jeńcy brytyjscy. W tej sytuacji przed wyjazdem przekazali tunel oficerom brytyjskim, a sami otrzymali od nich szkic podkopu w Dössel. Ucieczka z Dössel miała miejsce w nocy z 19 na 20 września 1943 roku. Wincenty Kawalec, jeden z dziesięciu oficerów, którzy nie zostali schwytani po ucieczce, opisał podkop jako własne dzieło polskich jeńców; jego początek zamaskowany był w magazynie węgla, a koniec znajdował się w opuszczonym baraku poza ogrodzeniem strzeżonego pilnie tzw. obozu wewnętrznego, gdzie mieszkali jeńcy. Wydrążony tunel miał kilkadziesiąt metrów długości, średnicę około pół metra, przebiegał na głębokości dwóch i pół metra, wewnątrz było potwornie duszno. Uciekinierzy mieli z sobą doskonale podrobione przez współwięźniów dokumenty i cywilne ubrania, uszyte głównie z obozowych koców. Złapanych dwudziestu oficerów przywieziono z powrotem do obozu, skąd odtransportowano ich do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie i tam rozstrzelano, kolejnych siedemnastu oficerów zamordowano w siedzibie gestapo w Dortmundzie. W kilka tygodni po tej ucieczce aresztowano trzech oficerów wchodzących w skład obozowego kierownictwa ruchu oporu, w tym ówczesnego konspiracyjnego komendanta – podpułkownika  Bronisława Kowalczewskiego; wszyscy zginęli w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie. Pozostałych jeńców w Dӧssel trzymano wtedy podczas apeli na deszczu i mrozie, ograniczono im racje żywnościowe i – najprawdopodobniej – wprowadzono zakaz korespondencji.

Bombowiec brytyjski, który omyłkowo zrzucił bombę na obóz w nocy 27 września 1944, brał udział w ataku lotniczym na stację kolejową w Nӧrde. Juliusz Pollack podaje informację, że w końcowym okresie wojny obóz w Dössel liczył ponad 2 500 oficerów, w tym 15 generałów, oraz około 300 podoficerów i szeregowców. Dużą, ponadtysięczną grupę więzionych w Dӧssel stanowili oficerowie polscy, którzy po klęsce wrześniowej chcieli przedostać się na Zachód i przekroczyli granicę Polski z Rumunią. Tam internowani, w 1941 roku wydani zostali Niemcom. W każdym baraku obozu w Dӧssel mieszkało od 120 do 160 jeńców.

Starszym obozu, czyli wyłonionym przez jeńców ich reprezentantem wobec władz niemieckich i organizacji pomocy jeńcom, był gen. broni Leon Berbecki, przed wojną inspektor armii i prezes Ligi Obrony Powietrznej państwa. W ramach obozowego ruchu oporu działały sekcje: radiowa i propagandowa, ucieczkowa, wywiadu i kontrwywiadu oraz sekcja łączności z Komendą Główną AK. Sztab tajnej organizacji opracował plan opanowania w sprzyjających okolicznościach ważnych obiektów w obozie i okolicy.


Ojciec wysłał do nas paczkę z żywnością i innymi artykułami, które mogliśmy spieniężyć. Wszystko to zebrał wśród kolegów z oflagu. Wkrótce sam potrzebował pomocy, bo nie miał co jeść.


Pamiętam dzień 9 maja 1945 roku. Szłam wtedy z Ciocią Zosią krakowskimi Plantami, gdy odezwały się syreny zwiastujące zakończenie wojny. Pod koniec wojny znów straciliśmy kontakt z Tatusiem. Tuż przed wyzwoleniem przez aliantów w obozie panował straszny głód, a Tatuś zachorował na gruźlicę.

W końcu września i w październiku Zygmunt Budzyński z wielkim zaangażowaniem kompletuje paczki z ubraniami i jedzeniem dla swoich najbliższych, pomagają mu w tym koledzy – oficerowie. W listopadzie sytuacja w obozie się pogarsza; w grudniu sam szuka osób, którym mógłby przesłać nalepkę uprawniającą do wysłania przesyłki dla jeńca. Oto fragmenty listów do żony Haliny:

12.11.1944 r.

„Jakbym chciał teraz, Kochanie, być z Tobą, dzielić Twoje kłopoty i trudy! U mnie teraz gorzej, paczki z kraju się skończyły, amerykańskie też – zaciskam pasa, ale to już niekrótko [?] potrwa”.

10.12.1944 r.

„Może wyślę Ci, Kochanie, nalepkę – tylko Ty nie wysyłaj, a poproś ode mnie burmistrzów, Sokołowskich lub kogo ze znajomych w moim imieniu. Może będą mogli przysłać mi coś do gotowania, choćby samej kaszy i nieco tłuszczu. Ciężko mi występować z tego rodzaju prośbą – Ty, Kochanie, masz tyle na głowie, ale ostatnia konieczność mnie do tego zmusza”.

27.12.1944 r.

„Więc już i po świętach – dzięki Bogu nie byłem w święta głodny – kartofle od paru tygodni oszczędzane po jednym z każdego obiadu stanowiły podstawę świąt – w formie kotletów kartoflanych z sosem czy samych kartofli z tymże sosem do tego śliwki suszone w kompocie i kawa. Nastrój świąteczny był chyba podobny do Waszego – za długo, stanowczo za długo już to wszystko trwa i w dodatku pod koniec przybiera takie okropne formy”.

Jak pisze Juliusz Pollack, w obozach jenieckich były często długie okresy głodu mimo pomocy żywnościowej z kraju i zagranicy (Międzynarodowy Czerwony Krzyż, Polski Czerwony Krzyż, instytucje charytatywne i osoby prywatne wielu krajów). „Szczególnie ciężkie były ostatnie miesiące niewoli. Przerwana łączność z krajem, trudności transportowe w Niemczech wywołane bombardowaniami powodowały, że paczki żywnościowe przestały docierać do obozów. Zapasy szybko się skończyły. Niemcy zmniejszyli i tak już głodowe racje żywnościowe”.


Portret Ojca narysowany przez jego współtowarzysza, 1945 r.


31 marca 1945 roku, gdy słychać już było zbliżające się wojska alianckie i cywilna ludność niemiecka uciekała przed frontem na wschód, obóz został ewakuowany. Na miejscu zostało tylko około 200 oficerów niezdolnych do większego wysiłku fizycznego. Pozostali, otoczeni gęstymi strażami, wędrowali w kolumnie, wieczorem zatrzymali się na nocleg w miasteczku Borgentreich. Rano, w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych, Niemcy zarządzili dalszy marsz, ale jeńcy starali się opóźnić wymarsz. Po krótkim bombardowaniu do miasteczka wjechały amerykańskie czołgi. Po kilku godzinach czołgi 5 kompanii 9 dywizji pancernej, wchodzącej w skład 1 korpusu pierwszej armii amerykańskiej, wjechały też na teren obozu w Dössel. Oflag przekształcono w Polski Obóz Wojskowy.

Oto fragmenty listów Zygmunta Budzyńskiego pisanych po wyzwoleniu obozu do rodziny w Guźlinie (rodziców i rodzeństwa):

16.04.1945 r.

„Kochani! Dnia 1.04.1945 r. uwolniły nas wojska amerykańskie. Niemcy w Wielką Sobotę ewakuowali nas, uszliśmy jednak tylko 10 km. Amerykanie nas dopędzili i uwolnili. W ostatnich miesiącach niewoli, gdy nie mieliśmy paczek, mieliśmy straszny głód. Dożywialiśmy się łupinami z brukwi i korzeniami mlecza. Obecnie opływamy we wszystko – żywności mamy bardzo dużo od Amerykan [sic!] i to nadzwyczajnej. Mieliśmy odlecieć na zachód, ale na razie zostajemy w Dӧssel – mieszkamy po staremu. Może niedługo już wrócimy wprost do kraju”.

25.09.1945 r.

„Kiedy my wrócimy do Polski, nie wiadomo. Ja chcę wracać jak najprędzej, ale dotychczas z angielskiej strefy nie repatriują – ma to być w najbliższych czasach, ale my tak czekamy i czekamy i ciągle nic. Jestem zdrów i mam co jeść, ale co z tego, kiedy prawie rok nie mam wiadomości od swoich najbliższych i nie mogę do nich wrócić”.

Zygmunt Budzyński opowiadał żonie, że zimą 1944/45 on i jego koledzy z baraku – w sytuacji strasznego głodu – wpadli na pomysł, że zabiją i zjedzą kota – wcześniej po terenie obozu kręciło się wiele kotów. Kiedy zaczęli się rozglądać, okazało się, że nie ma już ani jednego, widocznie innym ta myśl przyszła do głowy wcześniej.



Z Krakowa pojechaliśmy do Guźlina, wsi położonej koło Brześcia Kujawskiego, zaproszeni przez Dziadków Budzyńskich. W Guźlinie czekaliśmy na wiadomość od Tatusia.

Z ogromną radością przeczytaliśmy list z wieścią, ze Tatuś przyjechał do Szamotuł, bo wiedział, że tam zastanie Ciocię Zosię i dowie się, gdzie my jesteśmy – był to listopad 1945 roku. Mimo że namawiano go, by dla ratowania zdrowia został dłużej na Zachodzie, straszono, że oficerowie wracający z Zachodu wywożeni są na Syberię, gdzie „będą paśli białe niedźwiedzie”, wrócił pierwszym transportem, żeby dłużej nie zostawiać nas samych.

Zygmunt Budzyński wrócił do Polski 9 listopada 1945 roku. Datę tę odnotowano na zaświadczeniu wydanym przez Państwowy Urząd Repatriacyjny w Szczecinie. Z dokumentu wyczytać można jeszcze, że Zygmunt Budzyński, dawny jeniec wojenny, ma „pierwszeństwo i prawo jednorazowego bezpłatnego przejazdu wszelkimi środkami lokomocji” do Warszawy oraz uzyskał zapomogę doraźną w kwocie 80 zł. Trzy dni później – 12.11.1945 – Zygmunt wysłał z Szamotuł do Guźlina telegram do żony: „Przyjeżdżajcie. Wróciłem. Zygmunt”.

To, że małżonkowie spotkają się w Szamotułach, musiało być przez nich jakoś uzgodnione w listach i kartkach, które się nie zachowały. Wynika to z listu pisanego 27.09.1945 przez Zygmunta z Dӧssel, adresowanego do Zofii Janik (do Szamotuł):

„Droga Ciociu! Wczoraj otrzymałem kartkę Halki z 7 VII 45 – radość moja była nie do opisania. Niestety nie wiem, czy Halka już przeprowadziła się do Szamotuł, toteż piszę na adres Cioci, nie do Halki, z prośbą o przekazanie listu Halce”.

Zygmunt nawiązał dawne kontakty z sądem poznańskim, tam pracował przecież do jesieni 1938 roku. 24 listopada prezes Sadu Apelacyjnego w Poznaniu podpisał nową legitymację służbową Zygmunta Budzyńskiego – „sędziego sądu okręgowego w Poznaniu”.



Ponieważ w czasie wojny straciliśmy wszystko, a on – przedwojenny prawnik nie miał czego szukać w Ministerstwie Sprawiedliwości, postanowił wyruszyć na Ziemie Zachodnie. Podjął pracę w Sądzie Okręgowym w Gorzowie Wielkopolskim, otrzymał w pełni wyposażone mieszkanie (po krawcu Niemcu, którego przesiedlono do Niemiec). My – wydawało się, że chwilowo – zostaliśmy w Szamotułach. By nie tracić czasu, zaczęliśmy z bratem chodzić do szkoły. Na początku lutego 1946 roku mieliśmy się przeprowadzić do Gorzowa, ale brat zachorował na świnkę i przeprowadzka się opóźniła.

Tymczasem Tatuś 5 lutego miał sesję wyjazdową w Drezdenku, w ostatnim liście pisał, że spróbuje kupić tam jakąś żywność. Do miasta z dworca można się było dostać tylko promem, gdyż oba mosty były zburzone. Gdy czekał na przeprawę, pomost załamał się, Tatuś wpadł do Noteci i utonął. Miał wtedy 45 lat. W kwietniu woda wyrzuciła zwłoki w Trzebiczu, po roku został ekshumowany i pochowany w Szamotułach, gdyż Mama i Babcia zdecydowały, że tu zostajemy na stałe.

I tak – już bez Tatusia – rozpoczęliśmy nasze powojenne życie. Jak widać, wojna skończyła się w maju 1945 roku, ale długo jeszcze zbierała swoje okrutne żniwo.

Czekając na przeprowadzkę do Gorzowa, Halina Budzyńska z matką i dziećmi zamieszkały na kilka tygodni (jak się wtedy wydawało) z Zofią Janik i Stefą Joniec w mieszkaniu przy ul. Dworcowej 1 (potem numeracja się zmieniła), w domu rzeźnika Antoniego Wrzyszcza. Zygmunt Budzyński podjął pracę w Sądzie Okręgowym w Gorzowie Wielkopolskim. W okresie bożonarodzeniowym przyjechał do żony i dzieci, żona raz odwiedziła go w Gorzowie, obejrzała mieszkanie i wróciła zadowolona. W kilku zachowanych listach z tego czasu Zygmunt pisał o podjęciu współpracy z Kurią, przyszłych dochodach, kłopotach z zatkanymi w mieszkaniu rurami. Rodzina przygotowywała się do przeprowadzki.

Nagle – 6 lutego 1946 – zjawił się u Haliny Budzyńskiej jakiś sędzia z Gorzowa Wlkp. z wiadomością, że poprzedniego dnia zginął tragicznie jej mąż. Zygmunt w drodze na wyjazdowe posiedzenie sądu w Drezdenku nad Notecią czekał wraz z innymi ludźmi na prom; mosty zniszczone zostały w czasie działań wojennych. Pod ciężarem ludzi pomost ugiął się i dwie osoby, w tym Zygmunt Budzyński, wpadły do rzeki. Zygmunt Budzyński ubrany był w mundur amerykański (cywilnego ubrania jeszcze się nie dorobił) i swój gruby – przedwojenny – płaszcz. Mundury amerykańskie, a także obuwie i bielizna, dotarły do polskich jeńców wojennych pod koniec ich niewoli za pośrednictwem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Mundury polskie, noszone przez ponad pięć lat, mimo dbania o nie były wtedy już mocno podniszczone.

Wracając do wypadku, trzeba wspomnieć, że woda była lodowata, prąd bardzo wartki, ubranie szybko nasiąkło wodą, a Zygmunt nie umiał pływać. Mimo to dość długo utrzymywał się na powierzchni wody. Sędzia Cyplik, który jechał na rozprawę razem z nim, opowiadał, że biegł wzdłuż rzeki, rzucał jakieś gałęzie, słyszał krzyk: „Cyplik, ratuj”, ale sam nic nie mógł zrobić. Chociaż na brzegu stało dwóch żołnierzy radzieckich, żaden z nich nie ruszył na pomoc, nie ruszył też nikt inny z pomostu. Ewa Krygier tłumaczy ten fakt charakterem czasów: ludzie mieli jeszcze w oczach wiele tragedii i nie reagowali spontanicznie na ludzką śmierć.


„Głos Wielkopolski”, 13.02.1946 r.


Szamotuły, 23.07.2020

Zygmunt Budzyński – ojciec, sędzia, wiezień oflagu2025-01-03T12:57:25+01:00

Wspomnienia Jerzego Moroza z dziecięcych lat na Kresach Południowo-Wschodnich

Wspomnienia Jerzego Moroza z dziecięcych lat na Kresach Południowo-Wschodnich

Cudem ocalałem

Każdy rodzic marzy o beztroskim dzieciństwie dla swojego dziecka, moje też miało takie być, ale nie było… Urodziłem się 7 stycznia 1936 roku w Brzuchowicach w pensjonacie „Litwinka”, stanowiącym własność dziadków − rodziców mamy, Ireny z domu Koske. Przed wojną była to dla lwowiaków miejscowość wypoczynkowa, dziś to dzielnica Lwowa.

Długo tam nie mieszkaliśmy, bo ojciec mój dostał pracę w majątku u pani hrabiny Baworowskiej w Baworowie koło Tarnopola. Zamieszkaliśmy tam w służbowym mieszkaniu − mama Irena, tata Fryderyk i ja − Jurek. Życie zapowiadało się sielsko-anielskie. Szczęście rodzinne nie trwało jednak zbyt długo.


Brzuchowice, początek lat 20., moja mama Irena w otoczeniu rodziny. Rodzina Koske (moi dziadkowie) byli właścicielami pensjonatu „Litwinka” z kawiarenką, mieli też kamienicę we Lwowie.


Kiedy Niemcy 1 września 1939 roku napadli na Polskę, ojciec zawiózł mnie i mamusię do swoich rodziców − Gizeli i Franciszka Wilgosiewiczów (po śmierci mojego biologicznego dziadka Jerzego Moroza babcia ponownie wyszła za mąż), którzy mieszkali na Pokuciu w miejscowości Pistyń (położonej przy trasie Kołomyja − Kosów − Kuty), a sam, jako podchorąży, mobilizacyjnie należący do Pułku Ułanów Krechowieckich, poszedł na wojnę.

W Pistyniu dziadek Franciszek Wilgosiewicz od 1921 roku był dyrektorem szkoły. Początkowo mieszkaliśmy w szkolnym mieszkaniu, potem w drewnianym domku zakupionym przez dziadków. Tu zaczęły się nasze represje.


Szkoła w Pistyniu, której dyrektorem był mój dziadek Franciszek Wilgosiewicz


Po 17 września 1939 roku − najeździe na Polskę Związku Sowieckiego − zaczęło się wyłapywanie polskich oficerów i wywózki Polaków na Syberię.

Mojemu Ojcu udało się uciec do Rumunii. Tam pół roku siedział w więzieniu, bo dla Rumunów był dezerterem. Potem przedostał się do Francji, gdzie walczył z Niemcami − wspólnym wrogiem. Kiedy Francja skapitulowała, wraz z innymi żołnierzami przepłynął do Anglii. Brał udział w bitwie o Anglię. Na ochotnika zgłosił się na wyjazd do Iraku, by przyłączyć się do Armii Andersa. Przeszedł razem z nią cały szlak bojowy.

Tymczasem do Urzędu Gminy w Pistyniu przyszedł list gończy za moją mamą i za mną − rodziną polskiego oficera (groził nam wywóz na Sybir). Uprzedzeni przez zaprzyjaźnionych pracowników gminy, zdążyliśmy uciec z domu dziadków. Pod osłoną nocy wywieziono nas daleko od Pistynia do miejscowości Łuchy (powiat Dolina), gdzie mieszkała siostra babci. Trzymano nas w budynku gospodarczym na strychu na sianie. Jeść podawano nam w nocy, żeby w dzień nie wzbudzić podejrzeń, że ktoś jest w gospodarstwie.


Dom w Łuchach, w którym dwukrotnie się ukrywaliśmy


Kiedy Niemcy wypowiedziały wojnę Rosjanom i wkroczyły na te tereny, wróciliśmy do Pistynia do dziadków. Tym razem przyszedł za nami niemiecki list gończy (groźba wywiezienia do obozu koncentracyjnego). Ponownie uprzedził nas goniec z Urzędu Gminy i dlatego udało nam się uciec do sprawdzonego miejsca w Łuchach.

Nastała okupacja niemiecka. Sytuacja ustabilizowała się na tyle, że polscy nauczyciele otworzyli szkoły, a ksiądz odprawiał mszę po polsku. Wróciliśmy znowu do dziadków do Pistynia. Miałem 7 lat. Zacząłem chodzić do szkoły i zapisałem się do ministrantów. Długo ministrantem nie byłem, bo pewnego dnia do proboszcza przyjechali, w niemieckich mundurach, Ukraińcy. Skrępowali księdzu ręce, wyprowadzili go z probostwa i na długiej linie przywiązali do siodła konia. Ciągnęli tak długo, aż wyzionął ducha. Ostatni raz służyłem do mszy na pogrzebie mojego księdza proboszcza.


Drewniany kościół w Pistyniu (poświęcony w 1770 r.) w okresie międzywojennym i miejscowy proboszcz ks. Józef Grzesiowski w otoczeniu harcerek

Przy grobie zabitego przez Ukraińców ks. proboszcza. Kościół został spalony w nocy z 7 na 8 grudnia 1944 r. w czasie ludobójstwa polskich mieszkańców Pistynia, z pawej strony miejsce po nim.


W tym czasie doświadczyłem wielu okrucieństw wojny. Kiedy szedłem ze szkoły, w połowie drogi do domu, zatrzymały się nagle przede mną dwa opancerzone samochody. Wyskoczyli z nich żołnierze niemieccy i zaczęli strzelać do idących ulicą Żydów. Poznawali ich po myckach, brodach i ubiorze. Gdy zastrzelili Żyda idącego obok mnie i zobaczyłem cieknącą strumieniem po chodniku krew i rozbryzgany na ubraniu mózg, stanąłem jak posąg bez ruchu. Akcja trwała krótko. Nie wiem, jak długo tak stałem, nie wiem, dlaczego mnie nie zastrzelili.

Do Pistynia zbliżał się front. Schowaliśmy się w huculskiej chacie − 7 osób: pięć kobiet i dwoje dzieci. Jeden z wycofujących się żołnierzy niemieckich wszedł do tej chaty, spędził nas do jednej izby, wyciągnął pistolet i zaczął rozstrzeliwać po kolei. Mamusia chwyciła mnie i wciągnęła na kaflowy piec pod ścianą. Przytuliła do siebie, kazała zrobić znak krzyża i tak, leżąc, czekaliśmy na śmierć. Kiedy żołnierz  wszystkich zastrzelił, podszedł do pieca, przesunął lufą pistoletu nogę mamusi i strzelił. Kula przeszła między nami, drasnęła mnie tylko po nosie, a mamusię w czoło. Pocisk rozerwał się w ścianie. Oboje straciliśmy przytomność. Leżeliśmy tak kilkanaście godzin. O świcie znaleźli nas żywych ludzie, którzy przyszli wynosić zabitych. Stres był tak ogromny, że przez trzy dni nie mogłem stać o własnych siłach, nie jadłem, nie piłem (zwilżano mi tylko usta wodą). W tym domu rozstrzelano pięć osób, ja z mamą cudem ocalałem.


W tym domu rozstrzelano pięć z osób. My z mamą cudem ocaleliśmy.


Po wyzwoleniu Pistynia przez Rosjan 8 maja 1944 roku gehenna Polaków się nie skończyła. Żołnierze-wyzwoliciele osiedlili się w miastach, a na wsiach Ukraińcy zaczęli palić polskie kościoły, domy i w najokrutniejszy sposób mordować Polaków.

Pistyńskie domy paliły się 8 listopada 1944 roku. W nocy usłyszeliśmy hałasy, krzyki ludzi. Zdążyliśmy uciec z domu. Schroniliśmy się u zaufanego Hucuła na strychu w sianie. Tam przeczekaliśmy do rana. Musieliśmy dostać się do miasta, do Kołomyi.

Dziadek załatwił transport, ale dopiero następnego dnia, więc kolejną noc trzeba było spędzić w Pistyniu. Znaleźliśmy nocleg w niespalonej chacie „mieszanego” małżeństwa (Polka − Hucuł albo odwrotnie, nie pamiętam) pod górą Hołycią. Ta noc również nie była spokojna. Obudziło nas walenie do drzwi i krzyk „Witwiraj dwery!”. Jakiś Ukrainiec zaczął wyrąbywać siekierą dziurę w drzwiach wejściowych. Mamusia spojrzała na mnie, przyłożyła palec do ust i powiedziała szeptem „Jureczku, klękamy i modlimy się”. Nagle, gdzieś na zewnątrz pada strzał. Słychać, jak Ukrainiec ucieka za chatę. Modliliśmy się do świtu. Ukrainiec nie wrócił. Okazało się, że w nocy przejeżdżał na koniu rosyjski żołnierz patrolujący teren. Akurat przed tym domem jego koń złamał nogę i żołnierz na miejscu go zastrzelił (tym jednym strzałem), a Ukrainiec zwyczajnie się wystraszył i uciekł. Wreszcie świt.

Zaprzyjaźniony, zaufany Hucuł przebrał nas w huculskie stroje i wozem drabiniastym ruszyliśmy do Kołomyi. Po drodze też przygody. Dziadek Franciszek, dzięki swoim znajomościom, załatwił mieszkanie w mieście koło cegielni.


Gimnazjum urszulanek w Kołomyi w okresie międzywojennym


Znowu zacząłem chodzić do szkoły (szkoła podstawowa Urszulanek), do drugiej klasy. Nie trwało to długo, około dwóch miesięcy. Pewnego dnia w trakcie lekcji weszła do klasy nauczycielka i powiedziała, że przyjechali Sowieci i zabierają chłopców (nie wiadomo dlaczego), mówiła, że oni (nauczyciele) nic nie mogą zrobić i gdzie kto może, niech ucieka, natychmiast! Wyskoczyłem przez okno, potem przez płot kuty, wysoki (pamiętam, że rozdarłem spodnie), na ulicę i biegiem do domu. Do szkoły więcej nie poszedłem.

14 stycznia 1945 roku pod dom w Kołomyi podjechał ciężarowy samochód, wyszło dwóch rosyjskich żołnierzy, powiedzieli, że zabierają nas do meldunku i że nic ze sobą nie mamy zabierać. Oczywiście kłamali. Zawieźli nas na dworzec kolejowy w Kołomyi, wsadzili do bydlęcego wagonu i zabronili wychodzić. Zapełnili w ten sposób około 40 wagonów nami, Polakami. Pociąg ruszył drugiego dnia, czyli 15 stycznia 1945 roku. Po raz pierwszy stanął we Lwowie − uzupełniał wodę, węgiel. Nie wolno nam było opuszczać pociągu. Mamusia jednak wyszła, była w swoim parafialnym kościele Św. Elżbiety (niedaleko dworca), by się pomodlić, pewnie pożegnać. Kiedy wróciła, po paru godzinach pociąg ruszył.

Jechaliśmy w okrutnych warunkach, bez wody, toalety i jeść też nikt nam nie dawał. Warunki poprawiły się po przekroczeniu Wisły. Przejazd pociągiem przez Wisłę był dla mnie ostatnim silnym przeżyciem. Mostu nie było. Saperzy pobudowali prowizoryczny, drewniany most. Podczas przejazdu po nim belki zaczęły skrzypieć, a cały pociąg się kołysał.

Dowiadywaliśmy się , gdzie można się osiedlać. Dziadek wybrał Wielkopolskę. W Szamotułach wysiedliśmy 15 kwietnia 1945 roku. Miałem wtedy 9 lat. Tu poszedłem do I Komunii Św., chodziłem do szkoły, pracowałem i założyłem rodzinę. Cieszę się, że Bóg pozwolił mi skończyć 83 lata i mogę przekazać historię i opowiedzieć o gehennie, jaką przeżyli podczas II wojny światowej Polacy na Kresach Południowo-Wschodnich.

Jerzy Moroz

spisane w 2017 r.

Szamotuły, 11.07.2020

Brzuchowice były piękną miejscowością wśród lasów, na widocznym wzgórzu znajdowała się skocznia narciarska


Rodzice Irena (1918-1969) i Fryderyk (1908-1985) Morozowie ze mną (byłem ich jedynym dzieckiem), 1936 r. Ojciec był absolwentem 4-letniej szkoły ekonomiczno-handlowej we Lwowie.


Moi rodzice chrzestni – hrabina Baworowska i zarządca majątku Franciszek Skóra. Po wojnie hrabina wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych.


Pistyń to bardzo malownicza wieś na granicy Pokucia i Huculszczyzny. Od XIX w. była to miejscowość sanatoryjna i wypoczynkowa.


Na tym dworcu w styczniu 1945 r. zapakowano nas w bydlęce wagony i wywieziono na zachód Polski.


Kościół św. Elżbiety we Lwowie znajduje się niedaleko dworca. W 1945 r. nazwano kościołem łez – to w nim modlili się Polacy zmuszeni do opuszczenia rodzinnych stron.


Z mamą – 1946 r. Zdjęcie zrobione w Szamotułach


Wojna na zawsze rozdzieliła moich rodziców. Zobaczyli się dopiero po 25 latach – zdjęcie zostało zrobione w czasie tego spotkania (od lewej Fryderyk, Irena i ja – Jurek, 1964 r.).

Ojciec przeszedł szlak bojowy z 2 Korpusem Polskim pod dowództwem gen. Władysława Andersa – dawny ułan przesiadł się do czołgu. Po wojnie szukał nas przez Czerwony Krzyż i otrzymał informację o naszej śmierci. Prawdę o losie najbliższych poznał dzięki znajomemu, z którym miał kontakt, a który także osiedlił się w Wielkopolsce. W obawie o życie nie zdecydował się jednak na powrót do kraju.

Mama zmarła na nowotwór w wieku 51 lat, a ojciec ponownie się ożenił. Po śmierci Ojca jego poważnie chora żona Maria przez kilka lat mieszkała z nami w Szamotułach (zmarła w 1995 r.). Dziadek Franciszek Wilgosiewicz (1893-1982) po wojnie uczył w szkołach w Nojewie i Ostrorogu. W latach szkolnych i na początku mojej pracy często miałem nieprzyjemności związane z tym, że ojciec mieszkał w Anglii.

Strony, z których pochodzę, odwiedziłem kilkakrotnie – z rodziną i jako przedstawiciel Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich.




Zdjęcia – własność Jerzy Moroz i Polona.pl

Wspomnienia Jerzego Moroza z dziecięcych lat na Kresach Południowo-Wschodnich2025-01-03T12:59:22+01:00
Go to Top