Wanda Niegolewska
Bytyń – siedziba rodzinna
Choć urodziłam się w Warszawie i większość swego życia tam mieszkałam, to zawsze Wielkopolska była mi bliska. Przekazali mi to Rodzice, których los rzucił do Polski centralnej, ale którzy czuli się w Warszawie, jakby mieszkali tam chwilowo. Ich przeżycia wcześniejsze sprawiły, że nie mieli dosyć sił i determinacji, żeby na nowo w Wielkopolsce zamieszkać. Jednak ich tęsknota, mimo że nigdy o tym nie mówili wprost, przeniknęła do mojej podświadomości i objawiła się jako chęć „powrotu” w rodzinne strony. Moje dzieciństwo, młodość, życie własnej rodziny i życie zawodowe związane zawsze były z Warszawą. Jednak marzyłam, żeby „ostatnią prostą swego życia” spędzić w Wielkopolsce. Po 40 latach intensywnej pracy zawodowej przeszłam na emeryturę. Wtedy troje moich dzieci było już samodzielnymi, dorosłymi osobami, mającymi własne rodziny. Wtedy zdecydowałam się na „powrót” do Wielkopolski.
Nie zamieszkałam w Bytyniu ani w Niegolewie − byłoby to dla mnie za trudne. Bytyń w obcych rękach, a na Niegolewo nie było mnie stać, bo jest to dom obecnie należący nie tylko do mnie, ale i do wszystkich wnuków moich dziadków, czyli do 7 osób.
Wobec tego wybrałam „bezpieczną odległość” od tych obiektów − piękne miejsce w Psarskiem koło Pniew. I tak w roku 2013 świętowałam swoje 60. urodziny już jako mieszkanka powiatu szamotulskiego. Dziś, mieszkając tu już ponad 7 lat, wiem, że jest to moje miejsce na ziemi. Nigdy nie poczułam się tu obco. Niemal każdego tygodnia odkrywam ślady bytności moich przodków na tych terenach: rodzinne groby i epitafia, dokumenty świadczące o bytności mojej rodziny w wielu miejscowościach, o czym nie wiedziałam wcześniej. Mam ambicję, żeby zebrać te wszystkie informacje i tym sposobem wzbogacić zachowane materiały rodzinne, żeby przekazać je moim dzieciom i wnukom.
Niegolewscy w Bytyniu
BYTYŃ po raz pierwszy został wymieniony w dokumentach pod datą 1322 roku, kiedy to Drogosława z Bytynia, herbu Drogosławic, kasztelana radzimskiego i kanclerza Królestwa Polskiego, kasztelana międzyrzeckiego, opisano jako postać współpracującą z bliskim otoczeniem księcia Przemysława II.
BITINUM, położony kiedyś na bursztynowym szlaku, nad rozległym jeziorem był w średniowieczu miastem z warownym zamkiem, co można znaleźć w dokumentach z lat 1447-1537. Około roku 1526 r. właścicielem Bytynia staje się rodzina Konarzewskich z Konarzewa, za sprawą kupna majątku od Jadwigi Bytyńskiej.
W roku 1537, na części ziemi należącej do dominum BITINUM, Andrzej Konarzewski, sędzia kaliski, dokonuje zapisu, w razie swojej śmierci, żonie Jadwidze Konarzewskiej z domu Niegolewskiej (córce Macieja Niegolewskiego). To jest pierwszy ślad bytności rodziny Niegolewskich w Bytyniu, choć jest to zapis tylko po kądzieli. Niebawem Bytyń traci prawa miejskie i w XVIII w. jest już wsią szlachecką. Kolejni właściciele to: Wojciech Gronowski, Jan Antoni Junosza Bojanowski − podstoli kaliski (od 1733).
W roku 1751 roku Bytyń został zakupiony przez Andrzeja Niegolewskiego, herbu Grzymała, chorążego i surogatora grodzkiego, stolnika poznańskiego, starostę pobiedziskiego, ożenionego z Anną z domu Skaławską. Po ojcu majątek obejmuje w 1767 jego syn − Felicjan (1759-1815), stolnik wschowski, kawaler orderu Orła Białego, ożeniony z Magdaleną z Potockich herbu Pilawa. Dzieje się to w roku 1767, majątek jest wyceniany w tym czasie na 226 400 złp.
Pałac w Bytyniu, wygląd obecny. Zdjęcie Andrzej Bednarski
Felicjan Niegolewski ma ambicję nadać siedzibie swojej rodziny charakter rezydencjonalny. Buduje w Bytyniu nad jeziorem nowy dwór. Do projektu architektonicznego zatrudnił Bernarda Leinwsebera, nadwornego budowniczego króla Stanislawa Augusta, który sprawdził się wcześniej w Wielkopolsce przy projektowaniu ratusza w Pyzdrach i Śremie. Dla podniesienia rangi rezydencji wokół dworu założony zostaje park krajobrazowy w stylu włoskim. Felicjan Niegolewski w listopadzie 1806 roku na rogatkach swojej posiadłości witał Napoleona udającego się z Berlina do Poznania. Cesarz wraz ze swoją świtą zatrzymał się tu na przepięcie koni i odbył tajną rozmowę z Janem Henrykiem Dąbrowskim, w do dziś stojącym budynku, zwanym kiedyś Karczmą Napoleońską.
Wnuczka Felicjana, Jadwiga z Niegolewskich Wężykowa, tak pisała po latach o dziadku Felicjanie:
„Dziad mój Felicjan umarł rychlej, do Targowicy nie należał, choć jego kuzyn, pan Łukasz Bniński, marszałek Targowicy zapisał, musiał go wykreślić, ale na nieszczęście jest zapisany w księdze Targowicy i tak dużo prawych obywateli kazało się wykreślić, bo bez ich wiedzy i woli marszałek ich pozapisywał, a ta karta, gdzie stoją nazwiska tych, którzy wypisać się kazali, jest zalana atramentem. Ale stryj Chryzostom dobrze tę chwilę pamiętał i on detalicznie opowiedział, miał nawet kopię listu pisanego w tej sprawie do Łukasza Bnińskiego. Wracając do domu moich dziadków − do Bytynia, to opisując go na początku, nie wspomniałam, że po Rewolucji Francuskiej dużo emigrantów francuskich miało tam schronienie. Razu jednego pani markiza de Lenau rozlała na obrus jakiś kompot, mój dziadek podaje jej inny na to miejsce. Ona powiada: bien obligé. Na to sobie stary kamerdyner mruczy pod nosem «gdzie ona tam obliże − wyprać ja muszę». Boną mego ojca była panna Dupin. Był i ksiądz Francuz jako preceptor starszych braci. To tam pozostali aż do śmierci, inni do powrotu do kraju. Jedna generałowa z czasów Napoleona była wnuczką któregoś z tych emigrantów” (fragment wspomnień pisanych w latach 1909-1914, zachowanych w dokumentach rodzinnych Jadwigi z Niegolewskich Wężykowej).
Kościół w Bytyniu, wygląd obecny. Spoczywa tam 6 członków rodziny Niegolewskich zmarłych w 1. połowie XIX w. Zdjęcie Andrzej Bednarski
Felicjanowie Niegolewscy mieli dwanaścioro dzieci, jednym z nich był ten najbardziej znany z rodziny Niegolewskich, który wsławił się walecznością u boku Napoleona Bonapartego − Andrzej Marcin Niegolewski (1787-1857). Urodził się on w Bytyniu w roku 1787. Ożenił się w roku 1816 z Anną Krzyżanowską. Z tego małżeństwa zrodziło się trzynaścioro dzieci. Andrzej Niegolewski po przebytej kampanii napoleońskiej nadal aktywnie angażował się w sprawy wolnościowe. Był deputowanym ze stanu rycerskiego, z powiatów bukowskiego i obornickiego na Sejm prowincjonalny Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Gospodarował wtedy we Włościejewkach, majątku, który w wianie wniosła do małżeństwa jego żona.
W tym czasie w Bytyniu gospodarował starszy jego brat − Chryzostom, radca departamentu z okresu Księstwa Warszawskiego, członek pruskiej Izby Panów, ożeniony w 1805 roku z Łucją Bnińską herbu Łodzia (1786-1846). Ich najstarsza córka Eufrozyna (1806-1857) wyszła za mąż za Ignacego Gąsiorowskiego herbu Ślepowron. Ich syn Bronisław Jan Chryzostom Tomasz Saturnin został ochrzczony w kościele bytyńskim w dniu 8 grudnia 1830 roku.
Jadwiga Niegolewska tak pisze w swoich wspomnieniach o swojej ciotce:
„Eufrozja pojechała do Kudowy z ciotką panią Ostrowską, tam kąpiele jej nie posłużyły i powróciła chora na melancholię. Wujowie, pan Ostrowski i Koczorowski wyswatali ją z Mierzyńskim. Jan Mierzyński, drugi mąż Eufrozyny, opiekował się Bronisiem i wysłał go za granicę, dając mu Niemca Cykla za preceptora. Mieli podróżować, a oni siedzieli w Paryżu. Cykiel studiował, a Broniś się bawił. Do matki pisywał listy z podroży, które z książek wypisywał, z rozmaitych miejscowości wysyłał, a Eufrozja się tak cieszyła tymi listami i głośno je wszystkim czytała”. („Eufrozyna, z Niegolewskich, córka Chryzostoma i Łucji Bnińskich, starościanki średzkiej, I voto Gąsiorowska, II voto Mierzyńska. Pozostawiła syna Bronisława z pierwszego małżeństwa, zmarła 2 maja 1857 roku w Palermo we Włoszech, dokąd udała się za poradą lekarzy dla poratowania zdrowia. Dnia 16 lutego 1860 roku zmarł Jan Chryzostom Niegolewski, radca departamentowy Księstwa Warszawskiego, poseł do Izby Panów w Berlinie. Zostawił Bytyń wnukowi swemu Bronisławowi Gąsiorowskiemu” – wyjaśniała autorka wspomnień).
Bronisław Gąsiorowski był zamożnym człowiekiem, ówczesna niemiecka prasa określała go jako jednego z najzamożniejszych właścicieli ziemskich w Wielkopolsce. Przebywał głównie za granicą, więc Bytyń wraz z innymi swoimi dobrami znajdującymi się w powiecie szamotulskim wydzierżawił w 1865 roku Rudolfowi Jacobi (ówczesnemu właścicielowi Trzcianki). Dobra Bytyńskie otrzymały w tym okresie miano Dóbr Rycerskich. Bronisław Gąsiorowski zmarł w 1902 roku, a jego jedyną spadkobierczynią była niepełnosprawna od dziecka córka Helena Gąsiorowska. Mimo swojej ułomności, spowodowanej chorobą Heinego-Medina, potrafiła być osobą aktywną, empatyczną i bardzo zaangażowaną społecznie. Ufundowała między innymi dziecięcy szpital ortopedyczny w Poznaniu, noszący później jej imię i imię Bronisława Gąsiorowskiego. Helena większość swego życia spędziła na leczeniu za granicą. Zmarła w Nicei. Nie mając potomstwa, jako wnuczka Chryzostoma Niegolewskiego postanowiła, że majątek Bytyń na mocy testamentowego zapisu powróci do rodziny Niegolewskich. I tak w 1925 roku w Księdze Wieczystej Dóbr Rycerskich Bytyń, w sądzie w Szamotułach, wpisano jako kolejnego właściciela majątku Bytyń mojego ojca Andrzeja ‒ najstarszego syna Stanisława Niegolewskiego z Niegolewa.
Pałac w Bytyniu, stan obecny. Taras widokowy powstał podczas remontu wykonywanego przez obecnie władających pałacem – Fundację Nissenbaumów. Uzyskali oni zgodę od ówczesnej konserwator, Marii Strzałko, na takie zagospodarowanie terenu wokół pałacu od strony jeziora i dobudowanie szklanego pawilonu bezpośrednio przy lewym ryzalicie budynku.
Przed wojną od strony jeziora był taras okolony kutą balustradą wokół owalnego ryzalitu. Po środku było zrobione zejście z półokrągłymi schodami prowadzącymi do ścieżki wysypanej żwirem. Ścieżka ta obsadzona była po bokach szpalerami róż. Dawało to piękny efekt połączenia budynku z przestrzenią parkową i dalej łagodnego przejścia do naturalnego brzegu jeziora. Obraz tego miejsca utrwalił film zrobiony przez mojego ojca, na którym widoczny jest ten fragment dworu.
Portret nieznanego artysty z epoki, przedstawiający Annę z Gajewskich Potocką, córkę Franciszka Gajewskiego, kasztelana konarsko-kujawskiego, teściową Felicja Niegolewskiego, babkę Andrzeja Marcina Niegolewskiego. Ślub Anny z Józefem Potockim odbył się w 1772 roku.
Portret nieznanego artysty z epoki, przedstawiający Józefa Potockiego (1710-1781), herbu Szeliga, kasztelana kamieńskiego, miechowskiego, krzywińskiego, ojca Magdaleny Niegolewskiej – żony Felicjana, kawalera orderu Świętego Stanisława.
Andrzej Marcin Niegolewski (1787-1857), zdjęcie z ok. 1852 r. Źródło: Wirtualna Izba Regionalna Gminy Książ Wielkopolski
Szpital ortopedyczny w Poznaniu, później im. Gąsiorowskich, 1913-1916. Źródło: Fotopolska
Pałac w Bytyniu. Źródło: L. Durczykiewicz, Dwory polskie w Wielkim Księstwie Poznańskim, Poznań 1912.
Majątek w Bytyniu w 20-leciu międzywojennym
Pałac bytyński od frontu przed rokiem 1939. Źródło: Złota Księga Ziemiaństwa Polskiego, 1929
Folwark bytyński. Źródło: Złota Księga Ziemiaństwa Polskiego, 1929
Gorzelnia z krochmalnią. Źródło: Złota Księga Ziemiaństwa Polskiego, 1929
W tle piękna oficyna, która jest przykładem czystego klasycyzmu. Na co dzień mieszkali tam pracownicy oraz goście. Budynek, który w 1989 r. był w dosyć dobrym stanie, nie został dostatecznie zabezpieczony; obecny właściciel – wbrew zobowiązaniu przy zakupie obiektu zabytkowego – nie przeprowadził remontu i dziś następuje powolna degradacja oficyny.
Jedyne zdjęcie, jakie się uratowało z wnętrza pałacu w Bytyniu. Kilka zdjęć w 1990 r. ojciec pożyczył Zygmuntowi Nissenbaumowi i nigdy do nas nie wróciły.
Dziadek Stanisław Gniazdowski z córkami. Od prawej – Halina i starsza od niej o dwa lata Zofia, na kolanach dziadka ukochana, najmłodsza – Maria i poniżej Hanka. Zdjęcie robione u fotografa ok. 1913 r.
Rodzice na tarasie w Bytyniu z ciotką Hanką, siostrą mamy.
Od lewej – najmłodszy brat ojca – Maciej Niegolewski, przyszły właściciel Niegolewa, które było minoratem. Stryj Maciej mieszkał i gospodarował w majątku, który w wianie wniosła moja babcia Wanda z domu Wężyk, do czasu przejęcia Niegolewa. Dalej mama, partnerka stryja i ojciec.
Ciotka Hanka, siostra mamy, która często przebywała w Bytyniu, z nieznanym mi adoratorem.
Stanislaw i Wanda Niegolewscy, moi dziadkowie, w roku 1937. Zdjęcie ze ślubu mojego stryja Zygmunta z Haliną Chełkowską.
Biogramy
Stanisław Niegolewski (dziadek)
Urodził się w dniu 14 maja 1872 roku w Niegolewie jako syn Zofii ze Skórzewskich i Zygmunta Niegolewskich. W 6. roku życia oddano go razem z braćmi Felicjanem i Kazimierzem do szkoły w Poznaniu. Mieszkał wtedy na stancji u księdza Nizińskiego, który organizował potajemne zajęcia z języka polskiego i historii, w których uczestniczyli młodzi bracia Niegolewscy. Wtedy to wszyscy trzej wstąpili do Towarzystwa Tomasza Zana ‒ młodzieżowej organizacji niepodległościowej.
Maturę zdał w 1892 roku i od razu został powołany do wojska saskiego, do Drezna. Stanisław nie stanął do egzaminu oficerskiego. Po odsłużeniu wojskowości studiował na uniwersytecie w Lipsku rolnictwo i nauki przyrodnicze. Po ukończeniu studiów odbywał praktykę rolną w Polwicy koło Środy.
Po śmierci swego ojca objął majątek Niegolewo (obecnie powiat nowotomyski, wówczas grodziski). Od razu, korzystając z Ziemstwa Kredytowego, zaczął przeprowadzać w gospodarstwie szereg inwestycji. Jako jeden w pierwszych w Wielkopolsce sprowadził z zagranicy pługi parowe i wiele innych nowości techniki rolnictwa. Dzięki temu gospodarstwo zaczęło funkcjonować na najwyższym poziomie.
Równocześnie rozpoczął pracę społeczną. Angażował się w działania wielu organizacji społecznych istniejących do 1939 roku. Był członkiem Zarządu Towarzystwa Czytelni Ludowych, założył wiele bibliotek, zasilał je zakupionymi z własnych funduszy księgozbiorami. Należał do Towarzystwa Pomocy Naukowej w Poznaniu i stworzył oddział tej organizacji na swoim terenie. Organizował zloty organizacji młodzieżowej „Sokół” w Niegolewie. Stał się honorowym prezesem tej organizacji. Na pogrzebie dziadka, mimo że był to rok 1948, przedstawiciele tej organizacji pełnili wartę.
Podczas strajku szkolnego przeciwko wprowadzeniu przez zaborcę nauczania religii w języku niemieckim Stanisław Niegolewski wszedł w skład komitetu organizującego strajk w powiecie grodziskim. W szkole w Niegolewie pierwszym uczniem, który rozpoczął strajk, był uczeń Styller ‒ syn pracownika dworu w Niegolewie.
Był założycielem Rolnika i jego prezesem do 1939 roku, członkiem rady nadzorczej mleczarni w Buku, członkiem rady nadzorczej Banku Ludowego, prezesem Kółek Rolniczych i Izby Rolnej, członkiem Zarządu Cukrowni w Opalenicy, członkiem Zarządu Bazaru.
W chwili wybuchu wojny w 1914 roku został powołany do wojska pruskiego. Początkowo służył w Królestwie, na szczęście w batalionie samych Polaków, ale potem był zmuszony uczestniczyć w walkach w Prusach Wschodnich i na Pomorzu. Ten czas odbił się na jego psychice. Na szczęście rodzinie udało się pod pozorem choroby go zwolnić. Do końca wojny musiał tylko stawiać się na komisji, ale na front już go nie wysłano.
W 1918 roku, pod koniec wojny, kiedy Polacy zaczęli się organizować, Stanisław Niegolewski został wyznaczony na starostę powiatu grodziskiego, ale znowu z powodu nagłej choroby i operacji musiał zrezygnować z pełnienia przywódczej roli i nie mógł wziąć udziału w chwili przełomowej. Jednak po powrocie do sił wraz żoną organizował i finansował aprowizację dla walczącego Poznania. Zorganizował w cukrowni w Opalenicy codzienny wypiek setek bochenków chleba, które wraz ze smalcem i innymi produktami z Niegolewa, transportem kolejowym, szły dla walczących do Poznania.
Za swoje zaangażowanie w czasie pokoju i w czasie powstania, w dwudziestoleciu międzywojennym, został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi i Krzyżem Kawalerskim Polonia Restituta oraz Medalem Hallerczyków. Do 1939 roku kontynuował aktywność społeczną, a jednocześnie osobiście prowadził 2000-hektarowy majątek. Sam zajmował się księgowością i sprawował codzienny nadzór nad działaniami w polu i na folwarku.
Okres wojenny przetrwał w Warszawie. Nie wrócił nigdy do Niegolewa Nie potrafił przystosować się do nowej powojennej sytuacji swojej i rodziny: mieszkania w małym lokalu na Sołaczu, bezczynności zawodowej i społecznej. Kiedy zmarł w 1948 roku, jego żona, moja babcia mówiła, że „zgasł z tęsknoty za Niegolewem, wsią i tym wszystkim, czym zajmował się do 1 września 1939 roku”.
Pałac w Niegolewie. Źródło: L. Durczykiewicz, Dwory polskie w Wielkim Księstwie Poznańskim, Poznań 1912.
Konstytucyjne posiedzenie Wielkopolskiej Izby Rolniczej w Poznaniu, 1929 r. Numerem 4 opatrzono mojego dziadka Stanisława Niegolewskiego. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe
Babcia Wandzia
Wanda Niegolewska (babcia)
Urodziła się 10 sierpnia 1877 roku w Karminie (pow. pleszewski) jako córka Adolfa Wężyka, powstańca styczniowego, i Marii z Psarskich. W dniu 26 września 1904 roku odbył się jej ślub ze Stanisławem Niegolewskim. W wianie wniosła majątek ziemski ‒ Myjomice (1400 ha).
W obu majątkach prowadziła ogrody warzywne, pasieki i parki pałacowe. Jednocześnie zajmowała się bardzo szeroką działalność społeczną i patriotyczną. Jeszcze podczas zaborów prowadziła tajne nauczanie dzieci wiejskich, ucząc je języka polskiego, historii, pieśni patriotycznych. Organizowała teatr amatorski dla młodzieży, a dla dorosłych wygłaszała odczyty i wykłady na temat wprowadzania nowoczesnych metod wychowania dzieci, odczyty o zachowaniu higieny, o zdrowym żywieniu, zakładaniu ogrodów przydomowych z warzywami i ziołami. W Niegolewie stworzyła i opłacała ochronkę dla dzieci włościańskich.
U progu niepodległości, w grudniu roku 1918, została delegatką na Sejm Dzielnicowy w Poznania, reprezentując z powiat grodziski. Podczas Powstania Wielkopolskiego finansowała i udzielała się osobiście w szpitalu w Buku oraz organizowała z mężem żywność, którą zaopatrywano oddziały powstańcze z Buku i Opalenicy. Część tej żywności transportowano również do Poznania.
W Polsce niepodległej założyła Związek Włościanek Wielkopolskich i przez 20 lat była jego prezeską. Równocześnie była wieloletnim członkiem Izby Rolniczej w Poznaniu, przewodniczyła powiatowemu oddziałowi Czerwonego Krzyża, pełniła funkcję członka zarządu Akcji Katolickiej, patronowała działalności społecznej i kulturalno-oświatowej Młodych Polek i była członkiem zarządu powiatowego Czytelni Ludowych.
Po wybuchu II wojny światowej musiała opuścić Niegolewo, by nigdy na niego powrócić. Podczas okupacji mieszkała wraz z mężem w Warszawie, na Górnym Mokotowie, przy ul. Czeczota 16. Podczas Powstania Warszawskiego przygotowywała posiłki dla mokotowskich powstańców.
Po wojnie wraz z mężem i swoją wychowanicą ‒ Marią Sierocką, zamieszkała w Poznaniu na Sołaczu, przy ul. Wołoskiej 20. Była już niemal 70-letnią osobą, więc wyzwanie, jakie przyniosła nowa rzeczywistość polityczna i społeczna w Polsce było dla niej za trudne, by włączyć się w życie społeczne w nowym wydaniu. Nie mając żadnych dochodów, żyła bardzo skromnie, będąc na utrzymaniu swoich dwóch synów, z których jeden mieszkał w Warszawie, a drugi w powiecie bydgoskim. Zajmowała się bieżącymi sprawami domowymi i była „rodzinnym ośrodkiem dowodzenia”. Dzięki jej korespondencji dwaj zapracowani synowie i ich rodziny nie tylko otrzymywały bieżące informacje o rodzinnych zdarzeniach, miłe słowa przeznaczone dla aktualnych solenizantów czy jubilatów, ale Babunia Wanda przesyłała w korespondencji aktualne informacje o najnowszych ciekawych książkach i streszczenia ważnych artykułów z tygodników społecznych i literackich.
Zmarła 9 lutego 1970 roku w Poznaniu. Na miejsce wiecznego spoczynku odprowadziły ją tłumy mieszkańców Buku i okolic. Pochowana jest obok swojego męża, w grobowcu rodzinnym na starym cmentarzu świętego Krzyża w Buku.
Oddział PTTK w Buku nosi imię Wandy Niegolewskiej, jej imię przyjęło także koło Senior.
Młodzi, piękni i zamożni
Ojciec wtedy uczęszczał na studia rolnicze w Poznaniu. Po ich zakończeniu planował pogłębić swoje wykształcenie na Sorbonie w Paryżu. W tym okresie obszar majętności Bytyń wynosił 3113,17 ha. Majątkiem zarządzał Prot Mielęcki, mąż Marii Mielęckiej z domu Niegolewskiej − siostry mojego dziadka.
W 1929 roku ziemi ornej w majątku było 1601,48 ha, którą zasiewano w większości pszenicą (392 ha). Pozostały obszar obsiewano jęczmieniem, owsem, sadzono buraki cukrowe oraz wysiewano mieszankę pastewną dla zwierząt hodowanych. Do pracy zaprzęgano 153 konie robocze, 59 wołów. Hodowano również źrebaki. W oborach było 135 krów. Majętność posiadała również nowoczesne maszyny rolnicze − dwa pługi parowe. Ten nowoczesny sprzęt wielkopolscy ziemianie sprowadzali w tych czasach z Anglii. W Bytyniu pracowała również mechaniczna oczyszczalnia, a dla usprawnienia transportu płodów rolnych działała kolej polowa. W majątku zatrudniano 78 stałych pracowników, a ponad 220 zatrudniano sezonowo. Funkcjonowały też gorzelnia, krochmalnia i młyn.
Moi rodzice poznali się w Poznaniu w sezonie karnawałowym roku 1929. Mama – Halina Gniazdowska – była wówczas studentką Uniwersytetu Adama Mickiewicza wydziału historycznego, interesowała się historią średniowieczną. Mieszkała na stancji u Jadwigi Sczanieckiej przy ul. Ogrodowej, zwanej w czasach powojennych przez nas − Babą Dziudą. Pamiętam z moich wczesnych lat dziecinnych barwną postać w pięknie umeblowanym wnętrzu mieszkania na Saskiej Kępie, w Warszawie.
Mama – 1. od prawej z grupą przyjaciół z Uniwersytetu. Poznań przed 1931 r.
To Baba Dziuda w roku 1929 pomogła mamie wkroczyć w życie towarzyskie Poznania. Zdobyła dla Niej zaproszenie na bal do Hotelu Bazar, rozpoczynającego karnawał. Kiedy mama ubierała się na ten bal, Baba Dziuda pożyczyła jej stary rodzinny naszyjnik ze szmaragdami, z intencją przyniesienia szczęścia młodej, nieznanej wielkopolskiej śmietance studentce z Kujaw. Wspominano po latach, że mama zrobiła wtedy duże wrażenie na towarzystwie. Jeszcze po latach wspomniano, że wyglądała olśniewająco. Może było tak za sprawą szmaragdów, a może dzięki nieprzeciętnej urodzie albo dobrym słowom Baby Dziudy. Ojciec opowiadał, że od chwili, kiedy ujrzał mamę wchodzącą do sali balowej, wiedział, że to jego wybranka! Mama też szybko zwróciła uwagę na wysokiego, przystojnego, niebieskookiego blondyna. Ojciec był wtedy tzw. „dobrą partią”. Mając perspektywę rychłego objęcia dużego majątku, własne przymioty i zacne pochodzenie, był „łakomym kąskiem” dla tzw. ciotek-swatek.
Zwyczajowo ówczesne bale karnawałowe w Poznaniu służyły kojarzeniu w pary młodzieży ze środowiska ziemiańskiego. Ciotki-swatki, aktywnie udzielające się w tej sprawie podczas poznańskiego karnawału 1929, doznały wielkiego zawodu, bo od chwili, kiedy mój ojciec został przedstawiony mamie, nie zwracał już uwagi na inne panny. Po pierwszym wspólnym tańcu, do końca sezonu, adorował ją na kolejnych balach i spotkaniach.
Zawiedzione ciotki kanapowe i panny, zwłaszcza te podpierające ściany, nie szczędziły krytycznych uwag co do niestosowności tego powstającego na ich oczach związku. Mama wspominała, że dochodziły do niej kąśliwe uwagi na ten temat. Mama, choć ładna, zdolna i mądra, choć należała do rodziny o starym rodowodzie i pięknej karcie narodowej, nie należała do wielkopolskiej elity i co gorsza − nie miała posagu. Ojciec mamy miał wtedy kłopoty finansowe. Dużym dla niego wysiłkiem było to, że opłacał córce możliwość studiów w Poznaniu. Uważał jednak że ten wysiłek jest konieczny, ponieważ mama powinna się kształcić, aby zdobyć samodzielność i niezależność z powodu niepewnej sytuacji majątkowej.
Natomiast rodzina ojca spodziewała się synowej spełniającej wzorzec szanowanych panien z Wielkopolski. Mądrość i uroda nie przeszkadzały tej wizji, ale na pierwszym planie przyszli teściowie, a zwłaszcza teściowa, czyli moja babcia − Wanda Niegolewska, stawiali umiejętności, jakie według wielkopolskich wzorców powinna posiadać młoda panna ze środowiska ziemiańskiego. Powinna przede wszystkim znać się na gospodarstwie, aby dobrze radzić sobie jako przyszła pani domu w majątku. Przyszła dziedziczka powinna mieć wiedzę na temat tego, co i kiedy realizuje się w rolniczym kalendarzu, a jednocześnie posiadać umiejętność stawiania wymagań i egzekwowania dobrej pracy od zatrudnionych w domu i ogrodzie pracowników. Dobrze widziane było również upodobanie do pracy społecznej na rzecz wiejskiej ludności. Tradycją było to, że wielkopolskie ziemianki zajmowały się organizowaniem ochronek, zbieraniem funduszy na rzecz biednych, organizowaniem wakacji dla wiejskich dzieci i podobną pożyteczną pracą dla ludzi zamieszkałych w majątku.
Tych doświadczeń moja mama mieć nie mogła. Miała szczęśliwe dzieciństwo w niewielkim majątku Nowa Wieś, na Kujawach. Ojciec mamy, mój dziadek − Stanisław Gniazdowski, nie miał upodobania do rolnictwa i gospodarowanie majątkiem nie szło mu tak dobrze jak kolekcjonerstwo i praca społeczna. Był znanym kolekcjonerem i znawcą sztuki. Organizował wystawy i plenery malarskie.
Mama na praktykach gospodarczych w Pniewach
Mama była pilną studentką, poszerzała horyzonty, biorąc udział w dyskusjach i debatach oraz udzielała się w pracy społecznej na uczelni. Należała do studenckich korporacji i bardzo mocno angażowała się w ich pracę na rzecz mniej zamożnych studentów. Włączyła się też w ruch obrony przed ksenofobią antyżydowską, która w tym okresie rozpętała się na uczelniach. Mama wykazywała duże zdolności interpersonalne − potrafiła szybko zdobywać sympatię kolegów, nawet tych, których cechowała polityczna agresywność. To ułatwiało jej życie w środowisku uczelnianym. Kilku jej przyjaciół z tego okresu miałam okazję poznać w latach 60. Ich przyjaźń przetrwała zawieruchy wojenne i mimo powojennej migracji społeczeństwa polskiego potrafili się odnaleźć i nadal się kontaktować i przyjaźnić. Były to bardzo zacne osoby, między innymi prof. Włodzimierz Dworzaczek, zajmujący się heraldyką, autor Tek Dworzaczka, prof. Michał Sczaniecki, historyk prawa, prof. Stefan Kieniewicz, archiwista i mediewista, oraz wielu innych.
Młoda studentka, panna Halina Gniazdowska, świetnie zaadaptowała się na Uniwersytecie, ale wszystkie jej zalety sprawdzające się w życiu studentki, nie były wystarczające, aby moi dziadkowie chcieli pobłogosławić związek swojego syna z panną Gniazdowską. Mama, jako osoba rozsądna, zrozumiała, że argumenty rodziców narzeczonego są uzasadnione i w chwili, kiedy związek moich rodziców usankcjonowany został zaręczynami, przerwała studia i zapisała się na 11-miesięczne kursy gospodarcze, organizowane przez siostry Urszulanki, w szkole gospodarstwa wiejskiego w Pniewach. Ojciec wyjechał w tym czasie na studia do Paryża. Rozstanie zakochanych było trudnym dla nich czasem, ale nigdy nie żałowali swojej spolegliwości wobec wymagań rodzinnych. Jak się zresztą okazało później, czego wtedy oczywiście przewidzieć nie było można, szkoła gospodarska dla mojej mamy była prawdziwą szkołą życia. To, czego się wtedy nauczyła, służyło jej nie tylko jako pani domu w Bytyniu, ale pomogło jej odnaleźć się i ogarnąć podczas wojny i w trudnych czasach powojennych.
Narzeczeństwo moich rodziców przetrwało przez rok próby rozstania i, wtedy już bez przeszkód, odbył się 8 kwietnia 1931 roku ich ślub w katedrze we Włocławku, po czym młode małżeństwo pobłogosławione przez rodziców obu stron, zamieszkało w Bytyniu.
Dwór w Bytyniu był domem mieszkalnym dla moich rodziców, ale wcale nie był dużym obiektem. Osoby zatrudnione do obsługi domu mieszkały w oficynie i tylko na niedzielę wracały do swoich rodzin. Tam też były pokoje gościnne.
Ojciec przed wprowadzeniem do własnego domu świeżo zaślubionej małżonki przeprowadził we wnętrzu dworu remont i dokonał przy tej okazji wielu modernizacji. Zamontował centralne ogrzewanie i unowocześnił hydraulikę. Dzięki temu z kranów w łazienkach i w kuchni leciała ciepła i zimna woda. Zamontował windę dla ułatwienia podającym do stołu. Dzięki temu urządzeniu z kuchni, położonej na poziomie piwnic, potrawy i naczynia bezpośrednio wciągano do jadalni. Ojciec wyremontował również dawno nieużywane sale posadowione na drugiej kondygnacji domu. Jedną nazywaną przez moją matkę „balową” i drugą, zwaną „rycerską”. Obie te nazwy były „mocno na wyrost”, bo wskazywały raczej na pałacowe wnętrza, trzeba jednak przyznać, że niewątpliwie wyremontowana sala zwana „balową” była bardzo reprezentacyjnym pomieszczeniem. Zwłaszcza efektownie wyglądała owalna ściana od strony jeziora, która prześwietlona była dużymi oknami porte fenetre [do podłogi, zabezpieczone zewnętrzną balustradą]. Sala ta łączyła się z drugą, w której umieszczone zostały przedmioty o sporej wartości historycznej, pochodzące z kolekcji średniowiecznych zbroi mojego dziadka − Stanisława Gniazdowskiego. Niestety, niebawem po ślubie moich rodziców Nowa Wieś, miejsce urodzenia mojej mamy, poszła − jak to się mówi − „pod młotek”, czyli majątek został zlicytowany. Sprzedano wszystkie wartościowe przedmioty. Mój ojciec, chcąc ratować teścia, wykupił dużą cześć kolekcji średniowiecznych zbroi i broni za uczciwe pieniądze i dzięki temu dziadek mógł spłacić długi i sam przeniósł się do Warszawy. Moi rodzice do wybuchu wojny w 1939 roku pomagali rodzicom i siostrom mojej mamy, które pomieszkiwały w Bytyniu.
Dożynki w Bytyniu. Andrzej i Halina Niegolewscy jako gospodarze majątku przyjmują od mieszkańców wsi wieniec dożynkowy. Potem pewnie była wspólną msza święta i zabawa organizowana przez rodziców dla mieszkańców wsi. Kobiety wiejskie ubrane w piękne stroje szamotulskie.
Rodzice w Bytyniu mieszkali zaledwie 8 lat, ale ojciec zdążył wprowadzić wiele nowoczesnych zmian w sposobie wykorzystania potencjału, jaki dawała ziemia i inne dobra majątku − takie jak las czy woda. Rozwinął istniejące wcześniej gorzelnictwo, stworzył gospodarstwo rybne na obszarze 168,35 ha Jeziora Bytyńskiego, rozwinął gospodarkę leśną, w kierunku przerabiania drewna na miejscu. Rozbudował na te potrzeby tartak i parkieciarnię oraz kolejkę wąskotorową. Księgi bilansowe z 1931 roku pokazują zadłużenie majątku i zaciągnięte kredyty, zaś roczne bilanse z lat 1937 i 1938 wykazują już dochód.
W takim dużym majątku, jaki stanowiły Dobra Rycerskie Bytyń, toczyło się pracowite życie. Pracowite zarówno dla moich rodziców, jak i zatrudnianych w majątku ludzi.
Ojciec, mimo że sam w polu nie pracował, to czuwał nad wszystkim. Był pracodawcą w sezonie dla ponad 300 pracowników, czuwał nad dokumentacją finansową i przestrzeganiem przepisów, na przykład Prawa Leśnego czy przepisów dotyczących produkcji w gorzelni. Specjalnie interesował się, zorganizowanym przez siebie, gospodarstwem rybnym − połowami ryb i ich sprzedażą. Mama natomiast planowała codziennie posiłki dla domu i dla służby oraz wydawała potrzebne do ich przygotowania produkty. Zarządzała zakresem prac domowych na dany dzień. Nadzorowała te prace, jak i pracę w ogrodzie oraz sprzedaż i hodowlę drobiu.
Każdy dzień powszedni był dla moich rodziców wypełniony licznymi zajęciami. Jednak pewne rytuały domowe były święte. Należały do nich wspólnie jedzone posiłki. Należał do nich słodki podwieczorek, po którym już nie wracało się do zajęć, oraz kolacja o rozbudowanym menu, do której należało się uroczyście przebrać. Często zapraszani na te kolacje byli goście.
15 Pułk Ułanów – uczestnicy biegu myśliwskiego w Bytyniu
Rodzice, będący w latach trzydziestych młodymi ludźmi, mieli również potrzeby towarzyskie i rozrywkowe. Zdjęcia ze starego albumu przedstawiają zorganizowany przez rodziców bieg myśliwski 15 Pułku Ułanów Poznańskich. Fotografie pokazują, jak radośnie potrafili się bawić, goniąc za lisem, a uczestnicy wspominali o tańcach do białego rana.
Rodzice jeździli również często do Poznania. Nie opuścili żadnej premiery teatralnej czy dobrego koncertu. Był to zwyczaj kultywowany, zwłaszcza przez ludzi mieszkających na prowincji, którzy − może chcąc udowodnić swoje potrzeby kulturalne − byli często pilniejszymi jej uczestnikami niż mieszkańcy tego miasta, mający te imprezy blisko domu. Rodzice mieli samochód, więc jazda 30 km nie była kłopotem. Uczestnictwo w takich imprezach było okazją nie tylko do zaznania wrażeń artystycznych i intelektualnych. To była również atrakcja towarzyska i plotkarska. W przerwach spektaklu czy koncertu, a potem podczas przyjęcia, na które zapraszali organizatorzy, była możliwość wymiany wrażeń z przeżycia artystycznego, ale i zaprezentowania nowej kreacji, spotkania znajomych i odświeżenia plotek towarzyskich, a także wymiany poglądów politycznych.
Rodzina Niegolewskich i Chełkowskich zebrana na na ślubie Zygmunta Niegolewskiego i Haliny Chełkowskiej. Trzeba przyznać, że wesela w tamtych czasach były w ziemiańskich środowiskach skromne. Gromadziła się wyłącznie najbliższa rodzina. Zdjęcie zrobione w pięknej sali pałacu w Śmiełowie, w tle freski Antoniego i Franciszka Smuglewiczów o tematyce homerowskiej. W pierwszym rzędzie siedzących na krzesłach 3. osoba od prawej – dziadek Stanisław Niegolewski, obok pani Maria Chełkowska zwana Maniutą, dalej – babcia Wanda, Józef Chełkowski i ksiądz, który udzielał ślubu. Państwo młodzi, zapatrzeni w siebie, stoją centralnie, w ostatnim szeregu. Dwa lata później Halina z Chełkowskich Niegolewska zginęła ze swoją córeczką Wandeczką na rękach podczas bombardowania w Warszawie.
Nowe kreacje, jakie mama na takie okazje zakładała, były przygotowywane i przeznaczone indywidualnie na każdą z imprez. Mama raz w roku wyjeżdżała specjalnie do Warszawy, aby w słynnym domu mody Hersego zamówić nowe ubrania na zbliżający się sezon. W pięknym wnętrzu salonu mody modelki prezentowały najnowsze kreacje paryskie. Po tym indywidualnym pokazie, po obejrzeniu kolekcji oraz wysłuchaniu porad właścicielki salonu mama zamawiała ubrania i dobrane do nich dodatki oraz obuwie na przewidziane w kolejnym sezonie okazje. Zakład Hersego, po dopasowaniu poszczególnych ubrań do figury mamy, przywoził zamówienie do Bytynia. Takie zakupy były rytuałem, jak wspominała moja mama, ale i niepowtarzalną przyjemnością.
Rodzice po kilku latach wytężonej pracy i raczej oszczędnego życia planowali podroż dookoła świata. Ojciec kupił nawet w tym celu stosowny jacht morski, który we wrześniu 1939 roku stał w polskim porcie. No, ale jacht nie doczekał się już odbioru.
Wojna zmieniła wszystko
Ojciec zgłosił się do swojego pułku już pod koniec sierpnia 1939 roku. Stawił się jako pierwszy z oficerów rezerwy, przekazując swój samochód i konie dla wojska. Mama pozostała w Bytyniu do 3 grudnia, kiedy to Niemcy wysiedlili ją i osadzili w więzieniu we Wronkach. Zabrano wówczas z mamą, na tą bezpowrotną tułaczkę, moją babcię Zofię Gniazdowską i brata Felicjana, urodzonego w 1932 roku. Kolekcja dziadka Gniazdowskiego, tak jak i wszystkie inne wartościowsze przedmioty wywiezione zostały z Bytynia przez Niemców w 1940 roku. Resztę, w dużym stopniu, pochłonęła wojna. W Bytyniu stacjonował Wermacht, później przeszli żołnierze Armii Czerwonej, a po ustaniu działań wojennych grabieżcy dokonali reszty. Szaber szalał za cichym przyzwoleniem władz komunistycznych na rozdysponowywanie prywatnych rzeczy właścicieli, którym odebrano dom i ziemię Dekretem Reformy Rolnej PKWN z 6 września 1944 roku.
Ojciec przy samochodzie marki Daimler, ok. 1936 r. Samochód ten ojciec w sierpniu 1939 r. przekazał 15 Pułkowi Ułanów Poznańskich, wraz z końmi z Bytynia, na potrzeby wojska.
Rodzice po trudnych latach wojny, które przeżyli rozdzieleni, rozpoczęli życie w nowej rzeczywistości społecznej i ekonomicznej. Ojciec początkowo znalazł pracę na Wybrzeżu, związaną z uruchamianiem portu w Kołobrzegu. Tam urodziła się moja siostra Maria, w 1946 roku. Brat mój w tym czasie był w średniej szkole morskiej z internatem, a potem − po wielkich trudnościach związanych z niewłaściwym pochodzeniem − ukończył wyższą szkołę morską i całe swoje życie zawodowe poświecił morzu.
Ojciec, po osiągnięciu jako takiej stabilizacji na Wybrzeżu, w 1949 roku znowu zostaje wygnańcem. Fikcyjne zarzuty i nagonka propagandowa sprawiły, że ojciec musiał „ zniknąć”. W tym czasie osoby, które były aktywne i współpracowały zaraz po zakończeniu wojny z polskim rządem związanym z Mikołajczykiem, stały się wrogiem ówczesnego ustroju. Ojciec dostał ostrzeżenie o zamiarach jego aresztowania. Nie zastanawiał się ani chwili i nie sprawdzał, czy jest to prawda. Wsiadł z mamą i moją siostrą oraz dobytkiem spakowanym w jedną walizkę do pociągu jadącego do Polski centralnej. Rodzice zamieszkali wtedy w letnim domu w Puszczy Kampinoskiej, o którym ojciec pamiętał z czasu kampanii wrześniowej 1939 roku. W Kampinosie ojciec był leczony z rany odniesionej na polu bitwy nad Bzurą, potem w Puszczy Kampinoskiej zdawał broń i stamtąd zabrany został do obozu jenieckiego, w którym spędził całą wojnę.
Po kilku latach ukrywania się i pracy dorywczej w piekarni na dalekim Żoliborzu w Warszawie, w roku 1953 dzięki tzw. „odwilży politycznej” ojciec mógł się na nowo ujawnić się i podjąć oficjalną pracę. Rodzice otrzymali z czasem nawet mieszkanie kwaterunkowe na Mokotowie, w którym mieszkali do końca swoich dni. Do Bytynia nigdy nie wrócili i ani razu nie odwiedzili tych terenów. Ojciec bywał czasami w Poznaniu, by spotkać się ze swoją matką, która mieszkała kątem w sublokatorskim mieszkaniu na Sołaczu. Ja czasami z ojcem przyjeżdżałam do Babuni Wandy i wspominam „mieszkanie” na Wołyńskiej, z dużą porcelanowa miską do mycia za parawanem w pomieszczeniu, w którym się gotowało, wspólną ubikację i specyficzny zapach na klatce schodowej.
Wspominane w tekście filiżanki z Bytynia, tzw. „Berliny”, oraz serwetki i czepiec haftowane wielkopolskim haftem snutkowym.
Rodzice utrzymywali po wojnie kontakt z niektórymi mieszkańcami Bytynia. A czasami pod nasz warszawski adres przychodziła paczka z pysznymi wyrobami wędliniarskimi. Było to wtedy święto w rodzinie, bo takich smaków w Warszawie nie znano.
Ja, urodzona w 1953 roku, czas przedwojenny i wojenne losy rodziców młodości znam jedynie ze wspomnień, anegdot, komentarzy lub skojarzeń sytuacyjnych. Czasy te znam per prokura, w sposób przypominający pachwork. Jakieś różne opowieści, wyrywkowe obrazy, które składają się na całość. Na szczęście te wspomnieniowe impresje są w większości radosne lub często wręcz zabawne i nie mają ładunku gorzkiej martyrologii oraz nadmiernej tęsknoty za minionym. Zarówno ojciec, jak i mama żyli życiem „tu” i „teraz”, przy jednoczesnym przywiązaniu do pewnych rzeczy stałych, uniwersalnych. To przywiązanie nie odnosiło się do rzeczy materialnych, ale do zasad i zjawisk życia. Wyjątek stanowiły przedmioty materialne, które wnosiły do ówczesnej codzienności symbolikę dotyczącą historii rodziny czy ojczyzny. Były to na przykład uratowane albumy ze zdjęciami, nielicznie zachowane dokumenty, listy czy kartki pocztowe, a także drobne bibeloty czy portrety. Te przedmioty traktowało się w moim domu wyjątkowo. Dla mnie były one łącznikiem pomiędzy rzeczywistością, którą znałam, a tym, o czym opowiadali rodzice. Wspomnienia były wizualizacją, a pamiątki artefaktami nieznanego mi świata.
Od najwcześniejszych lat mojego życia opowieści o tym, jak się żyło przed wojną, jawiły mi się jako bajki o księżniczce i o księciu żyjących w pałacu. Nieco później bajka ta miała i innych bohaterów w postaci konkretnych wujów, ciotek i kuzynów, znajomych i sąsiadów, których zaczęłam kojarzyć z osobami, które spotykałam. Zapamiętałam nazwiska i nazwy geograficzne, a także nazwy majątków, które kojarzone były zawsze z ich właścicielami. Wszystkie te nazwy mam utrwalone na tej najstarszej płycie mojego umysłu i słyszę ich brzmienie w uszach do dziś. Świat moich rodziców wyraźnie dzielił się na ten sprzed wojny i ten powojenny. A to sprzed wojny było bardzo odmienne od rzeczywistości, w jakiej wówczas żyliśmy.
A żyliśmy wówczas w czterdziestosiedmiometrowym mieszkaniu na starym Mokotowie w Warszawie. Mieszkanie na drugim piętrze przedwojennego budynku było zupełnie inne od mieszkań moich koleżanek ze szkoły. Ta inność polegała na przypadkowo stworzonym jego układzie, bo mieszkanie wykrojone zostało z innego (o większej powierzchni), i na umeblowaniu ze sprzętów częściej zdobywanych niż kupowanych w sklepach meblowych. Rodzice zdobywali pojedyncze meble zamiast kupować komplety. Całość wyposażenia, w którym żyliśmy, opierała się na łączonej stylistyce: współczesna meblościanka obok starej czeczotowej serwantki czy biedermeierowskiego niciaka. Te stare meble nie pochodziły z Bytynia, były darami od osób o podobnym życiorysie jak my, wysiedlonych ze swoich domów, którzy czasami otrzymywali ze swojego majątku jakieś sprzęty, niemieszczące się w gabarytach mieszkań w warszawskich blokach.
Talerz „Bażant”, opisany w tekście – fajans angielski.
Nam uratowało się kilka portretów, niedocenianych wówczas przez ludzi plądrujących w majątkach ziemiańskich. Portrety były powycinane z ram, na ogół wartościowych dzięki złoceniom i rzeźbiarskim dekoracjom. Płótna zwinięte w rulon, czasami umieszczone w jakiejś tubie rzucone do wilgotnych piwnic czy na strych, gdzie buszowały gołębie. Wszystko to powodowało ogromne zniszczenia portretów, które były często bardzo stare, sięgały XVII, XVIII w. Jednak brak ramy, naddarcia płótna i popękana farba nie przeszkadzała, aby bez konserwacji, na którą nie było pieniędzy, takie zniszczone portrety powiesić na ścianach naszych miejskich siedzib. Na Narbutta ze ścian spoglądali przodkowie. Od dziecka bałam się przechodzić obok podgolonego mężczyzny w barokowej zbroi, który wodził za mną oczami, a jeszcze bardziej − babki o ostrym spojrzeniu, ubranej w suknię wykończoną koronkami.
Na półkach regałów zrobionych domowym sposobem były książki, a obok nich bibeloty − tzw. „kurzołapki” − ulubiony przez nas porcelanowy biały piesek z utrąconym uchem pod czarnym parasolem, mały wazonik galle z warstwowego szkła zdobionego w nasturcje. A w kuchennym kredensie dumnie prezentowały się dwie, z połowy XIX wieku filiżanki w ręcznie malowane kwiatki − Fas Schumann Berlin, talerz zdobiony malowanymi ręcznie bratkami firmy Rosenthal Kronach. Te przedmioty nie były unikatowe, ale dla nas były one „jedyne”, bo powróciły z innego świata i tworzyły specyficzny mikroklimat naszego domu, a jednocześnie stały się symbolicznym pomostem z przedwojenną historią rodziny. Były dla moich rodziców wyjątkowe i ten stosunek do nich udzielił się i mnie, i mojej siostrze. Każdy z nich był traktowany z wielką atencją. Każdy miał swoje indywidualne określenie, jakby własne imię. To nadanie nazwy sprawiało, że przedmiot otrzymywał duszę. Na przykład zwykły dziewiętnastowieczny angielski półmisek fajansowy, zwany Bażantem, bo przedstawiał te ptaki i ornamenty roślinne, wyjmowany był tylko kilka razy do roku i to przy szczególnych okazjach, na przykład podczas szykowania stołu świątecznego na Boże Narodzenie, kiedy mama wysypywała na niego bakalie do chrupania w świąteczne dni. Te, nieliczne zresztą przedmioty, pochodzące z Bytynia, znalazły się jakimś cudem w naszym domu, w Warszawie. Rodzice otrzymywali je okrężnymi drogami od uczciwych ludzi, którzy znajdywali je leżące gdzieś w kącie we dworze czy w parku, porzucone lub zgubione przez szabrownika.
Przykładem takiego przypadku są do dziś nam służące srebrzone sztućce marki Fraget z inicjałami mojego ojca, które były częścią jego ślubnej wyprawy. Kiedy, już parę lat po wojnie, szklono okna we dworze bytyńskim, przed wykorzystaniem go na jakąś działalność dla społeczności, ktoś znalazł − powrzucane w przestrzeń pomiędzy ścianą a wewnętrzne okiennice − noże, łyżki inne elementy kompletu sztućców z monogramem AN. Znaleziska dokonała bardzo uczciwa osoba i dzięki niej sztućce nadal służą naszej rodzinie. Używaliśmy ich w rodzinnym domu, a po śmierci rodziców − w 1998 roku − podzieliliśmy je sprawiedliwie pomiędzy naszą trójkę rodzeństwa i wszyscy zgodnie uważamy, że takich dobrych noży żadne z nas nie spotkało przez całe swoje życie.
Mama, lata 50., ojciec – lata 70.
Opowieści rodziców o życiu przedwojennym stworzyły w mojej pamięci indywidualną opowieść rodzinną, dającą się podzielić na pojedyncze opowiadania. Na przykład: „Jak to pułkownik ukazał się pannie Helci”, „Jak na nieużytkach bytyńskich lądowała Wanda, córka Józefa Piłsudskiego” albo historia „O Ogrodowczyku, który ukradł warzywa, a potem zjawił się po wojnie w Warszawie z bukietem róż dla mamy”, albo „Jak mój ojciec − żartowniś podpuścił księdza proboszcza z kościoła w Bytyniu i ten ogłosił z ambony rozpoczęcie II wojny światowej jeszcze w sierpniu 1939 roku i co potem z tego wyniknęło”, albo „O wierności wyżła − Waldiego, ukochanego psa mojego ojca” (to była smutna opowieść), jak również „O zakopanym przed wojną winie”.
Były to dykteryjki krążące w naszym domu przy różnych okazjach, a jednocześnie były sposobem stosowanym przez rodziców na przekazanie mnie i mojej siostrze informacji o prawdziwym życiu rodziny ziemiańskiej, obrazie tak odmiennym od wersji, na jaką byłyśmy skazane, żyjąc w czasach komunistycznej propagandy.
Nigdy nie odczułam, żeby ten czy inny szczegół z życia przedwojennego moich rodziców, który brzmiał bardzo luksusowo w latach 60., był specjalnie przez nich gloryfikowany. Raczej był ciekawostką, dowodzącą, że ten świat zamożnych ludzi był dla nich przyjemny, ale jednocześnie był czasem wytężonej pracy i zapobiegliwości. Natomiast późniejsze lata − wojna i trudna walka o przetrwanie zaraz po wyzwoleniu oraz przystosowanie się do życia w Polsce komunistycznej − nauczyły ich, że wszystko w jednej chwili można stracić. Dlatego źródłem codziennej radości powinno być według Nich coś zupełnie innego. Byliśmy z rodzeństwem świadkami codziennego Ich szczęścia i wzajemnego przywiązania. Potrafili w każdym dniu doceniać ważność tego, że mogą być razem. Sprawdziła się Im i innym przedstawicielom tego środowiska, tak głęboko doświadczonego przez wojnę i komunizm, zasada mówiąca o ważności tradycji rodzinnej i kultywowanie filozofii mówiącej, że należy bardziej „być” niż „mieć”. Można „mieć”, ale tylko jeśli jest to możliwe. Jeśli los nie pozwala − to „być” też wystarcza.
Wspomnienia i zdjęcia moich rodziców dotyczące czasów, kiedy żyli w Bytyniu, pokazują kochającą się parę. Byli wtedy młodzi, piękni i zamożni. Ja byłam świadkiem ich życia wiele lat później, kiedy zmagali się z codziennymi trudnościami w czasach komunistycznych i trudnościami związanymi z umykającym im życiem. Jednak widziałam ich na co dzień szczęśliwymi. Poczucie szczęścia i bezpieczeństwa dawali sobie wzajemnie, niezależnie gdzie byli i w jakiej sytuacji. To również przekazywali nam − tworząc spokojny, szczęśliwy rodzinny dom. Pamięć tego, co przeszli, nigdy nie mąciła nam radości dnia codziennego, bo ważniejsze było to, że mimo okropnych przeżyć − przetrwali. Starali się również, żeby w miarę możliwości ich życie było również pożyteczne dla otoczenia i dalszej rodziny, pomagając tym, którzy byli mniej zaradni.
Rodzice na pomoście w Bytyniu nad Jeziorem Bytyńskim
Mój brat Felicjan Niegolewski w Bytyniu, 1933 r.
Mama z ulubionym psem Waldim
Ojciec w 1939 r.
Pierwsza wiadomość, którą ojciec mógł wysłać do rodziny w 1939 r.
Portret Andrzeja Niegolewskiego, malarz Edmund Czarnecki (1906-1990), olej, tektura, Woldenberg 1943. Mama otrzymała go w Warszawie tuż przed powstaniem. Z płonącej Woli uciekła w szlafroku, w butach-oficerkach i z portretem w ręku.
Andrzej Niegolewski (ojciec)
Urodził się 3 września 1905 roku w majątku rodzinnym Niegolewo jako syn Stanisława i Wandy z Wężyków Niegolewskich. Studia rolnicze ukończył na Uniwersytecie Poznańskim, ze specjalizacją ekonomiki rolnictwa. W latach 1930-1931 ukończył Instytut Wyższych Studiów Międzynarodowych, przy wydziale Prawa Uniwersytetu Paryskiego.
Od roku 1931 gospodarował w swoim majątku Bytyń, obejmującym ponad 3000 ha. Poza uprawą roli rozwinął działalność rolniczo-przemysłową oraz rybołówstwo na dzierżawionych 340 ha Jeziora Bytyńskiego.
Uczestniczył w kampanii wrześniowej w 1939 roku, w stopniu porucznika. Pełnił wtedy funkcję adiutanta dowódcy 15 Pułku Ułanów, wchodzącego w skład Armii „Poznań”. Uczestniczył w bitwie nad Bzurą, w czasie której został ranny. Odznaczony dwukrotnie Krzyżem Walecznych i Krzyżem Orderu Virtuti Militari V klasy. Po złożeniu broni został osadzony w Oflagu II C Woldenberg (Dobiegniew), gdzie należał do Komisji Kulturalno-Oświatowej. Podczas pobytu w oflagu ukończył studia rybołówstwa morskiego i nauczył się języka hiszpańskiego. Wcześniej znał niemiecki, angielski, francuski, łacinę i grekę. Dzięki temu zaangażował się w tłumaczenie artykułów prasy zagranicznej dla redakcji tajnego dziennika obozowego.
Po wyzwoleniu objął stanowisko starszego asystenta w Katedrze Ekonomiki Rolnej Uniwersytetu Poznańskiego. Wkrótce został Przedstawicielem Delegatury Rządu dla spraw Wybrzeża i przeniósł się wraz z rodziną do Kołobrzegu. Tam jako zastępca kapitana portu brał udział w uruchomieniu portu handlowego.
Na przełomie 1949 i 1950 roku, kiedy radykalnie zmieniły się nastroje polityczne w Polsce, musiał z powodu pochodzenia zniknąć, aby uniknąć aresztowania. Przeniósł się w okolice Warszawy, by przeczekać ten trudny czas w terenie, gdzie był mało znaną osobą. Po roku 1953 mógł już spokojnie podjąć oficjalnie pracę. Początkowo zatrudnił się w przemyśle spożywczym. Natomiast po zmianach, jakie przyniósł rok 1956, mógł wróci do spraw morskich, które go zawsze bardzo interesowały.
Obejmował kolejno, a czasami równolegle, stanowiska w rożnych instytucjach związanych z działaniami na rzecz morza. Jako bezpartyjny zawsze jednak był wice: -dyrektorem, -przewodniczącym itp. Pracował w Generalnym Inspektoracie Przemysłu Rybnego w Gdyni, a następnie w Departamencie Gospodarki Rybnej w Ministerstwie Żeglugi.
W tym czasie podjął pracę naukową. W 1961 roku uzyskał doktorat w Wyższej Szkole Rolniczej w Poznaniu, w marcu 1965 roku habilitował się na Wydziale Rybackim Wyższej Szkole Rolniczej w Olsztynie i objął katedrę na Wydziale Rybactwa Morskiego Wyższej Szkoły Rolniczej w Szczecinie. W 1970 roku Rada Państwa Nadała mu tytuł profesora nadzwyczajnego nauk ekonomicznych. Przed emeryturą, na którą przeszedł w wieku 75 lat, otrzymał tytuł profesora zwyczajnego.
Andrzej Niegolewski był dyrektorem Instytutu Zasobów Morza Szczecińskiej WSR i przewodniczącym Komisji Głównej ds. Badania i Wykorzystania Zasobów Mórz i Oceanów Komitetu Nauki PAN, wiceprzewodniczącym Międzynarodowej Komisji Oceanograficznej IOC UNESCO w Paryżu.
Przez wiele lat, pomimo pełnienia ważnych funkcji zawodowych i popularności jego pracy naukowej za granicą, odmawiano mu paszportu i nie mógł uczestniczyć w posiedzeniach i konferencjach międzynarodowych organizowanych poza naszym Blokiem Wschodnim. Dopiero w roku 1965 władze polskie pozwoliły na jego 4-miesięczny pobyt na statku rybackim, aby jako specjalista obserwował opłacalność wysyłania na dalekie morza tzw. statków przetwórni. Z tej podróży pozostał, poza opracowaniem naukowym, dziennik składający się z zapisów tego, co działo się na statku w społeczności marynarskiej oraz ciekawych relacji z pobytów w portach. Ten sprawozdawczy tekst wzbogacony jest wieloma głębokimi refleksjami i interesującymi komentarzami.
Andrzej Niegolewski w czasie swojego długiego, 93-letniego życia otrzymał wiele nagród resortowych, naukowych z obszaru działalności na rzecz morza oraz kilka odznaczeń państwowych. Był autorem ponad 90 publikacji wydanych drukiem oraz ponad 70 opracowań nieopublikowanych (skrypty, opinie, recenzje). Pod jego kierunkiem powstały 2 rozprawy habilitacyjne, 5 doktorskich oraz ponad 40 magisterskich.
Do końca był bardzo aktywny, towarzyski i twórczy. Codziennie pisał notatki, recenzje i opracowania. Tak było do ostatnich świadomych chwil jego życia. Zmarł po krótkiej chorobie 15 stycznia 1998 roku.