About Agnieszka Krygier-Łączkowska

Autor nie uzupełnił żadnych szczegółów
So far Agnieszka Krygier-Łączkowska has created 361 blog entries.

Stanisław Kowalewski, Powstanie wielkopolskie i praca w szamotulskiej policji w okresie międzywojennym

Stanisław Kowalewski

Wspomnienia

część 1: Powstanie wielkopolskie i praca w szamotulskiej policji w okresie międzywojennym

Zawsze sobie mawiałem, że kiedy dorosnę i będę już w wieku podeszłym, napiszę książkę o moich przeżyciach, mojej młodości, moich radościach i smutkach, o współżyciu z rodziną, o zdobywaniu pracy, o zakochaniu się, o zawarciu związku małżeńskiego, o Powstaniu Wielkopolskim, o obowiązkowej służbie wojskowej, o pracy w kopalni, o okupacji i różnych przeżyciach, o całym życiu do roku 1975.

Pierwsze kroki w dorosłe życie

Urodziłem się dnia 1 maja 1901 roku w Szamotułach jako syn Franciszki Filipiak i jej męża Jakuba Kowalewskiego. W tym czasie ojciec mój pracował w Niemczech Zachodnich (Westfalia).

Wychowywany byłem wyłącznie przez własnych rodziców. Kiedy ukończyłem 6. rok życia, zmuszony byłem pomagać w gospodarstwie domowym rodziców. Pochodzę z wieloletniej rodziny: było nas aż jedenaście dzieci i to z prawego łoża. Ojciec był pochodzenia robotniczo-chłopskiego, a pracował prawie całe życie na roli u gospodarzy niemieckich lub właścicieli dużych majątków rolnych.

W 1907 roku rozpocząłem uczęszczać do szkoły podstawowej w Szamotułach (nr 2), którą ukończyłem w 1914 roku.

Właśnie w tym czasie wybuchła I wojna światowa. Miałem wtedy 14 lat, a pamiętam, że była to niedziela 5 sierpnia 1914 r. Wtedy to dostarczano karty mobilizacyjne mężczyznom, którzy wychodzili z kościoła (kolegiaty). Pamiętam nawet, że była wtedy godzina 10. Kiedy wiadomość o wybuchu wojny dotarła do rodzin (żon i dzieci), zapanował ogólny smutek. Ludzie płakali w domach i na ulicach. Rozgardiasz i zamieszanie panowały na ulicach: mężczyźni śpieszyli do punktów zbornych (komend) z różnych stron miasta. Byłem w tym czasie także w kościele i wszystkie te zaistniałe sytuacje i sceny dobrze widziałem, zapamiętałem. W tę niedzielę wjechała policja niemiecka na koniach celem utrzymania porządku na ulicach miasta. Ojca mojego zatrudniono do kopania okopów przeznaczonych dla wojska.

Był to czas smutny i nikt nie był pewny życia. Zaczęły się ograniczenia żywnościowe. Trzeba było pod wielkim strachem szukać i kupować żywność, jak również ukrywać posiadane zapasy, bo zauważone przez Niemców nadwyżki natychmiast rekwirowano.

W czasie trwania wojny (1914-1918) wychowywałem się przy rodzicach, pomagałem w gospodarstwie, troszczyłem się o żywy inwentarz, a także pracowałem w majątku rolnym, którego właścicielem był dziedzic. Zarabiałem w tym majątku po 50 pfenigów dziennie.


Marcin Kowalewski (brat Stanisława) pod Verdun, 1916 r.


Udział w wojnie brali moi dwaj bracia: Marcin i Jan, a przebywali na froncie francuskim. Po powrocie z frontu, gdzie został ranny, brat Marcin jako ochotnik wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim, rezydując w Poznaniu. Drugi brat Jan, powrócił z frontu w okresie późniejszym i wstąpił w szeregi (ochotniczo) Wojska Polskiego, także w Poznaniu, w dzielnicy Sołacz, służąc w artylerii konnej.

Kontynuując opowieść o sobie, przekazuję potomnym, że w szkole uczono nas tylko po niemiecku, stąd moja teraz, do dnia dzisiejszego, znajomość języka obcego − niemieckiego. Po polsku nawet mówić nie było nam wolno. I taka jest prawda. Nauka języka polskiego mogła odbywać się tylko w ukryciu i we własnym zakresie i dzięki własnym staraniom. Bardzo zależało mi na tym, aby zachować polskość i dlatego ze wszystkich sił starałem się uczyć po polsku − tak czytać, jak i pisać. Jak widać, udało mi się to zrealizować. Byłem samoukiem. Rodzice moi po prostu nie mieli czasu, aby zająć się moją edukacją, a także nie umieli nawet dobrze po polsku pisać.

W szkole była stosowana i ściśle przestrzegana bardzo ostra i surowa dyscyplina. Celowali w tym szczególnie nauczyciele pochodzenia czysto niemieckiego. Niektóre nazwiska tych nauczycieli pamiętam do dnia dzisiejszego. Nie wiem, czy dobrze napiszę ich nazwiska, ale tak je zapamiętałem: Decker, Wekler, Rothe, Kahl, Kluge, Schuster, Kemnitz i Miękwicz − dyrektor szkoły. Najgorszy z nich wszystkich był Rothe! To on karał tych, którzy według opinii nauczycieli coś spsocili. A robił to z wielką satysfakcją i okrucieństwem. Na przykład podczas przerw między lekcjami obowiązkowo należało chodzić parami i rozmawiać wyłącznie po niemiecku. Jeżeli ktokolwiek się z tego chociaż w najmniejszym stopniu wyłamał, został natychmiast lub po lekcjach ukarany. Przeważnie karano biciem.


Katolicka szkoła elementarna na pocztówce z ok. 1905 r. (artykuł o strajku szkolnym z lat 1906-1907 http://regionszamotulski.pl/strajk-szkolny-1906-1907/)


W 16. roku życia nabawiłem się ciężkiego zapalenia płuc i myślałem, że skończy się to dla mnie bardzo tragicznie. Miałem jednak wyjątkowe szczęście. Dość szybko przyszedłem do zdrowia. W tym okresie życia pracowałem jako robotnik rolny w majątku w Słopanowie. Tam też zamieszkiwali moi rodzice.

Podczas gdy bracia byli na wojnie, ja jako w tym czasie najstarszy z rodzeństwa w domu, opiekowałem się młodszymi siostrami i braćmi. Od czasu do czasu przyjeżdżali na urlop starsi bracia , opowiadając wszystkie ciekawe zdarzenia i epizody z przeżytych dni i stoczonych walk. A opowiadali naprawdę, jak na owe czasy, historie, które podtrzymywały nas na duchu. Stwierdzali, że w wojsku niemieckim jest rozluźniona dyscyplina, że żołnierze nie chcą się już bić, że niedługo wojna się zakończy.

Słuchaliśmy tego z zapartym tchem i pewnym niedowierzaniem. Ale to była prawda! W tym czasie w kraju organizowane były różne potajemne spotkania, przeważnie przez rezerwistów, których tematem było przygotowywanie się do zbrojnego powstania. W tego typu spotkaniach brało udział bardzo dużo młodzieży polskiej. Panowała ogólna gorączka, gorączka czynu!

I oto nadeszła ta oczekiwana chwila: dnia 20 grudnia 1918 roku, pamiętam jak dziś, do majątku, gdzie mieszkaliśmy, doszło kilkunastu żołnierzy w mundurach powstańczych! Byli to prawdziwi uczestnicy Powstania Wielkopolskiego! Przybyli po wyfasowane podwody, które mieli dostarczyć na stanowiska powstańców, do Czarnkowa przy rzece Noteć. Mnie osobiście przypadł zaszczyt przewiezienia ich na miejsce. Byłem wzruszony, oszołomiony, szczęśliwy i zadowolony. Nareszcie mogłem sam uczestniczyć w przedsięwzięciu, które według mojego rozumowania, było ważne, potrzebne i niezbędne dla powstania. W dniu 25 grudnia przewiozłem zaprzęgiem konnym wszystkich żołnierzy do miejsca przeznaczenia. Przy tej okazji widziałem i słyszałem mnóstwo rzeczy i sytuacji, o których po powrocie wszystkim znajomym opowiedziałem.

Aż nadszedł już czas, by chwycić za broń. Naród Polski dążył do zrzucenia 100-letniej pruskiej niewoli. Mnóstwo młodzieży wstępowało, jako ochotnicy, w szeregi powstańców wielkopolskich. Nadchodziły nowe czasy. Czasy wyzwolenia!


Powstańcy wielkopolscy – Kompania szamotulska w Lubaszu, zdjęcie Muzeum-Zamek Górków


Dnia 29 grudnia 1918 roku zgłosiłem się ochotniczo w szeregi powstańców wielkopolskich. Było to dla mnie bardzo duże przeżycie. Na drugi dzień wyjechałem na front, który przebiegał obok Czarnkowa, nad rzeką Noteć. Spotkanie z frontem, jak też sam fakt przynależenia do, jakby nie było, wojskowej organizacji, zostawił u mnie głębokie i wrażenia i trwałe ślady. Pamiętać należy, że byłem wtedy bardzo młody, nigdy nie miałem do czynienia z bronią palną, pierwszy raz byłem na prawdziwym froncie. Każde tutaj zaistniałe sytuacje przeżywałem tak mocno, że pamiętam je do dnia dzisiejszego. Pierwszy chrzest bojowy przeszedłem już na drugi dzień pobytu na froncie − w tym dniu była pierwsza potyczka z wojskami niemieckimi. Ze strony powstańców było kilku rannych i dwóch zabitych. Nie miałem czasu nawet być przerażonym. Wszystko wokół zaczęło nabierać tempa. Z każdym dniem, z każdą chwilą zmieniały się sytuacje. Jak w kalejdoskopie. Wtedy to właśnie zdobyliśmy pierwsze trofeum: jeden karabin maszynowy (nie przypominam sobie jego charakterystyki) oraz dwa karabiny ręczne. Było to wielkie i wspaniałe przeżycie, bo nie mieliśmy jeszcze w posiadaniu dobrego i czynnego karabinu maszynowego!

W ten oto sposób rozpocząłem swój udział w powstaniu wielkopolskim. Wiele miałem przeżyć, wiele przygód, wiele różnych sytuacji, które byłyby tematem do kilkutomowej książki. Ograniczę się tutaj tylko do stwierdzenia, że w powstaniu brałem udział aż do dnia 15 lutego 1919 roku. Po powrocie do domu, po dwumiesięcznym odpoczynku, zostałem powołany do odbycia służby wojskowej. „Karierę” wojskową zakończyłem w 1923 roku.


Zdjęcie dawnych powstańców wielkopolskich z Szamotuł, 1980 r. 3. z prawej Stanisław Kowalewski, 2. z lewej Antoni Śmiglak, 2. z prawej Antoni Śmigielski, 1. z prawej Stanisław Krupski, działacz ZBoWiD-u.


I teraz rozpoczęło się normalne cywilne życie. A polegało ono między innymi na tym, że trzeba było przez długi, bardzo długi okres czasu szukać pracy. Tak, po prostu szukać pracy! Dzisiaj takie sytuacje wydają się mało ważne, nieistotne przecież tyle jest wokół wolnych miejsc, że tylko „sięgnąć ręką” i już można pracować. W poszukiwaniu pracy zawędrowałem aż na Górny Śląsk, Tutaj rzeczywiście udało mi się pracę znaleźć. Nie byłem wybredny. Brałem to, co mi się nawinęło. Była to praca ciężka, brudna, zagrażająca nie tylko zdrowiu, ale i życiu. Pracowałem jako górnik na dole w kopalni. Na Śląsku przebywałem około półtora roku i wróciłem do domu.

Dlaczego wróciłem? Po prostu musiałem. W kopalni wprawdzie dobrze płacono i może bym coś zaoszczędził, ale ciągłe strajki powodowały, że więcej nie pracowałem, niż pracowałem. W takim układzie zdecydowałem się na powrót do rodziny.

W Szamotułach znalazłem pracę jako stangret ówczesnego burmistrza miasta, niejakiego [Konstantego] Scholla. Opiekowałem się końmi, powoziłem karetą. Nawet mi ta praca się podobała. Zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że przy braku pracy, dużym bezrobociu, taka praca może być zaliczana do majątku!

A na pracy zależało mi wyjątkowo, bo właśnie poznałem przyszłą swoją żonę: Mariannę Melonek. Ślub zawarliśmy w dniu 17 listopada 1924 roku w Szamotułach. Zakładając rodzinę, byłem odpowiedzialny za jej utrzymanie. Musiałem więc robić wszystko, aby mieć pracę, nie stracić jej i zarabiać na Życie. Dobrze pamiętam, co to znaczy być bez pracy!

Zanim zostałem tym stangretem, przez co najmniej 10 miesięcy chodziłem po wszystkich możliwych zakładach i instytucjach, szukając jakiejkolwiek pracy. Jakiejkolwiek! Dopiero później znalazłem. Była to bardzo ciężka praca. We wsi Stobnica i Stobnicko załadowywałem ciężkie podkłady kolejowe na tzw. szkuty, czyli barki rzeczne. Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że jeden podkład ważył około 100 kilogramów!! Praca więc była wyczerpująca i niedługo tam wytrzymałem. Byłem całkowicie wyczerpany z sił i cieszyłem się, gdy dostałem tę drugą pracę. Muszę jeszcze dodać, że załadunek odbywał się na szkuty przycumowane na rzece Warta, w miejscowości Kiszewo.

Wracając myślą do mojego małżeństwa, najpierw zamieszkałem z żoną u jej siostry (Ćwiertnia) w Szamotułach (ul. Jastrowska). Już kilka miesięcy później otrzymaliśmy „własne” mieszkanko. Był to jeden pokój na poddaszu bez żadnych wygód. Nawet nie było chociaż maleńkiej kuchenki. Było to na ulicy Sądowej [obecnie al. 1 Maja – przyp. red.]. Można sobie wyobrazić: z jednej strony duża uciecha, bo mam własny kąt, z drugiej strony bytowanie w takich warunkach! Ale pocieszałem się, że i tak jesteśmy w lepszej sytuacji niż inni. Były to naprawdę ciężkie czasy. Patrząc z perspektywy lat na tamten okres mojego życia, wspominam go jako niedobry sen, który na szczęście się zakończył.

Do pracy dojeżdżałem rowerem przez cztery miesiące, gdyż w tym czasie nie było żadnego oficjalnego transportu między Szamotułami a Kiszewem. Razem ze mną pracował w tym lesie mój szwagier, Jan Ćwiertnia, który zmuszony był do miejsca pracy chodzić pieszo, po prostu z braku jakiegokolwiek środka lokomocji. Czasy były wyjątkowo ciężkie, a otrzymane zarobki ledwo pozwalały na wiązanie końca z końcem, czyli na marną wegetację.


Przed siedzibą Komendy Powiatowej Policji Państwowej, ul Sądowa (dziś al. 1 Maja), zdjęcie z okresu 1930-34. Stoją od lewej: N.N., Stanisława Samolowna (później Bartoszak), Stanisław Kowalewski i Jan Młynarczyk. Zdjęcie udostępnił Wojciech Musiał.


Pierwsza stała praca

W miesiącu sierpniu 1925 roku urodziło mi się pierwsze dziecko, które otrzymało imię Jadwiga. Mniej więcej w tym okresie los okazał się dla mnie łaskawy, czyli poszczęściło mi się, gdyż dostałem stałą pracę. Było to stanowisko woźnego w Powiatowej Komendzie Policji Państwowej w Szamotułach. Pracę rozpocząłem od dnia 17 sierpnia 1925 roku, otrzymując z góry pierwsze wynagrodzenie. Życie zaczęło układać mi się coraz lepiej. Dodatkowo otrzymałem pełne umundurowanie, co stanowiło dla mnie wielką pomoc materialną. Obowiązki, które musiałem spełniać, były bardzo absorbujące, a polegały miedzy innymi na tym, że:

– codziennie rano odbierałem z Urzędu Pocztowego nadesłane do Komendy korespondencje,
– przygotowane pisma do wysyłki musiałem odpowiednio zaadresować i  wpisać do właściwej Książki Pocztowej oraz całość korespondencji dostarczyć na pocztę,
– sprzątałem stajnię oraz karmiłem służbowego konia, odpowiednio dbałem o jego wygląd (stałe czyszczenie), kupowałem dla niego obrok, siano, słomę, owies,
– powoziłem bryczką i jeździłem wraz ze swoimi zwierzchnikami na kontrole do wszystkich posterunków, należących do Komendy,
– podczas okresu zimowego rozpalałem ogień w piecach, aby zapewnić odpowiednią temperaturę w trzech pomieszczeniach Komendy, zapewniając węgiel i drewno do rozpałki,
– utrzymywałem cały obiekt i pomieszczenia gospodarcze w należytym porządku i czystości.

W dniach, kiedy nie przeprowadzano żadnych kontroli, wyjeżdżałem konno w dowolny teren, w siodle, korzystając ze świeżego powietrza, a po powrocie i nakarmieniu konia oraz jego oczyszczeniu, miałem czas wolny.


Rodzina Kowalewskich na ul. Kościelnej w Szamotułach, 1935 r.


Dzieci rodziły mi się co dwa lata. W tym okresie nie miałem specjalnych kłopotów finansowych, zapewniałem całej rodzinie godziwe warunki odzieżowe i żywnościowe, gdyż otrzymałem dobre wynagrodzenie miesięczne oraz dodatek na każde dziecko, a także odpowiednio dużą dietę za każdy służbowy wyjazd w teren. W tym okresie zawsze dysponowałem kwotą około 300 złotych w układzie miesiąca, co było wystarczające do normalnego życia.

Ówczesny komendant Policji miał prawo posiadać w swoim gospodarstwie jedną krowę oraz trzodę chlewną. Tak też to zezwolenie wykorzystał. Aby jednak utrzymać krowę, dzierżawił odpowiednio dużą łąkę, którą musiałem kosić, suszyć trawę i gotowe siano zwozić i lokować w szopie. Była to praca poza godzinami służbowymi (traktowałem ją jako przymusowy obowiązek), niepłatna. Wysługiwanie się swoim przełożonym traktowałem jako podziękowanie za to, że miałem wreszcie stałą pracę. Stan ten trwał około sześć lat.


11 XI 1927 r., Posterunek Policji – budynek ówczesnego starostwa (dziś UMiG). W górnym rzędzie 2. od lewej Stanisław Kowalewski. Siedzą od lewej: sędzia Tadeusz Dutkiewicz, starosta Bronisław Ruczyński i komendant powiatowy policji Stanisław Skąpski. Zdjęcie udostępnił Wojciech Musiał.


W 1928 roku decyzją moich władz zostałem skierowany do Poznania, aby ukończyć szkołę dla kierowców samochodowych, zdać pozytywnie właściwy egzamin i otrzymać prawo jazdy. Tak też się stało. Egzamin zdałem z wynikiem bardzo dobrym i otrzymałem prawo jazdy 1. kategorii. Także w 1928 roku otrzymaliśmy jako Komenda przydział samochodu. Był to stary, wysłużony i podniszczony samochód marki „Ford”, który przez długi okres czasu był używany przez szamotulskiego Starostę. Było to możliwe, gdyż Starostwo zakupiło dla własnych celów nowy pojazd, a dotychczas używany został przekazany do dyspozycji policji. Samochód ten nazywał po prostu „Kitajec”.

Po dokładnym obejrzeniu i przeprowadzonych próbach jazdy, okazało się, że otrzymany pojazd nadawał się do generalnego remontu. Z uwagi na to, że posiadałem pewien zasób wiadomości, które nabyłem na kursie, rozpocząłem naprawę i remont tego pojazdu. Trwało to dość długo, jakieś trzy miesiące, między innymi z powodu dużych trudności z zakupem części zamiennych do tak starego typu samochodu. Dokonywanie remontu nie zwalniało mnie od obowiązków woźnego, z których musiałem się dobrze wywiązywać. Mimo starań moja wiedza na temat wyremontowanego samochodu nie była pełna. Na przykład nie miałem rozeznania, ile rzeczywiście zużywa benzyny na 100 kilometrów tego typu pojazd.

Pierwszy raz wyjechałem tym samochodem służbowo do powiatu obornickiego. Po przejeździe określonej ilości kilometrów stwierdziłem brak benzyny w baku. Był to czas, kiedy nie woziło się zapasowych kanistrów z paliwem. Zatrzymałem się w jakimś lesie, była godzina ok. 21, a pora była zimowa. Wszędzie leżał śnieg. Było zimno. Byłem sam zdany na łaskę losu. Komisarz, który wyjechał ze mną, był bezradny. Pamiętałem, że ok. 5 kilometrów od mojego przymusowego postoju znajdował się majątek ziemski, którego nazwiska właściciela nie pamiętam. Udaliśmy się więc do najbliższej wioski, w której był majątek, po chociaż kilka litrów benzyny. Niestety, nikt nie posiadał tego rodzaju paliwa.

Zastanawialiśmy się, co robić dalej. Wpadła mi myśl do głowy, czy nie można zastąpić benzyny na przykład naftą. Mieszkańcy naftę posiadali, gdyż była im potrzebna dla celów oświetleniowych. Był to z mojej strony wielki błąd! Ani nafta, ani ropa nie może zastąpić benzyny. Kupiliśmy 10 litrów nafty, którą wlałem do baku. Była już północ. Uruchomienie silnika było wyjątkowo trudne. Manipulowałem przy silniku bardzo długo, aż wreszcie dał się uruchomić. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Po przejechaniu około 3 kilometrów zauważyłem, że silnik przestaje pracować normalnie. Po zatrzymaniu samochodu stwierdziłem, że rura wydechowa nagrzała się do czerwoności. Przestraszyłem się, że cały pojazd może się zapalić. Przez co najmniej godzinę trzeba było czekać, aż silnik się ochłodzi. Dobrze, że w pobliżu znajdował się inny majątek ziemski, gdzie zakupiliśmy kilkanaście litrów właściwej benzyny. Potwierdziłem sobie, że na kursie nie wszystko można było się nauczyć, szczególnie zagadnienia praktyczne.


1929 r., na stopniu samochodu siedzi komendant Stanisław Skapski, za kierownicą Stanisław Kowalewski. Zdjęcie udostępnił Wojciech Musiał.


Od tego zdarzenia zapamiętałem, że pod żadnym pozorem nie można samochodzie zastąpić benzyny innym rodzajem paliwa (np. naftą). Tym wyremontowanym samochodem jeździłem około roku. Komendantura zakupiła pojazd nowy, także marki „Ford”, rocznik 1929. Odbioru nowego pojazdu dokonałem w Poznaniu u sprzedawcy p. Zagórskiego, od którego otrzymałem nagrodę 500 złotych za to, że zademonstrowałem bardzo dobrą jazdą próbną, co było dla sprzedawcy szczególną i skuteczną reklamą. Byłem z tej transakcji bardzo zadowolony i przyrzekłem sobie, że będę dbał i właściwie wykorzystywał nowy nabytek.

Nowy pojazd eksploatowałem przez około 6 lat, cały czas był na stanie Komendy Policji i przejechałem nim ponad 150 000 kilometrów i to bez kapitalnego remontu. Za ten wyczyn dostałem 3000 złotych nagrody. Wykonując zawód kierowcy, zwiedziłem służbowo wiele miejscowości, a między innymi Poznań, Toruń, Bydgoszcz, Czarnków, a nawet Warszawę. W 1934 roku zostałem oddelegowany do odbycia ćwiczeń wojskowych w okolicach Bydgoszczy. Przybyłem tam wraz z samochodem i byłem do wyłącznej dyspozycji dowódcy całych ćwiczeń, który był w randze generała. Za właściwe wykonywanie powierzonych obowiązków awansowano mnie do stopnia plutonowego, a oprócz tego otrzymałem nagrodę pieniężną, wynagrodzenie za 14 dni służby, a także za okres delegacji.

Kiedy urodziło mi się drugie dziecko (1927 r.), a był to syn Marian, otrzymałem przydział na służbowe mieszkanie. Przeżywaliśmy z żoną szczęśliwe chwile, gdyż w zasadzie niczego nam nie brakowało, o ile chodzi o podstawowe potrzeby życiowe. Jednakże moja praca była niejednokrotnie bardzo niebezpieczna, a między innymi dlatego, że często zmuszony byłem pozostawać w samochodzie, gdy były organizowane obławy i pogonie za przestępcami. W takim układzie mogło się zdarzyć, że przestępca zaatakuje właśnie mnie, chcąc odebrać mi samochód.

Przypominam sobie mój udział w poszukiwaniu i ujęciu zbrodniarza, który zabił strażnika na pograniczu polsko-niemieckim w miejscowości Miały. Przekroczył on granicę, uciekając do Polski, chcąc uniknąć kary. Był to rok 1931 lub 1932, dokładnie nie pamiętam. Podczas ucieczki przestępca zmuszony był przedzierać się przez lasy na terenie Polski, w których to lasach pracowały kobiety zatrudnione przy sadzonkach leśnych, będące świadkami przemykania się uciekiniera. Rozpoznały go podczas konfrontacji.

W roku 1932 byłem oddelegowany na Międzynarodowy Zlot Harcerzy, który odbywał się w miejscowości Spała. Byłem do dyspozycji pułkownika [Pawła] Thomasa z RKU [Rejonowej Komendy Uzupełnień – przyp. red.] z Szamotuł. Delegacja trwała około tygodnia. Widziałem harcerzy z różnych stron świata oraz obserwowałem różnorakie ćwiczenia wykonywane przez samych harcerzy, jak również przez żołnierzy Wojska Polskiego. Był to bardzo ciekawy, a nawet cudowny okres w moim życiu. Za czas przebywania w Spale zostałem osobno wynagrodzony, niezależnie od należnych mi poborów w pracy.


Lipiec 1931 r. W samochodzie siedzi z lewej sędzia Tadeusz Dutkiewicz, za kierownicą – komendant Stanisław Skąpski, za samochodem stoi Stanisław Kowalewski. Zdjęcie udostępnił Wojciech Musiał.


Blaski i cienie pracy w policji

W tym rozdziale opiszę jeden z ciekawszych epizodów mojego życia. Przestępca, o którym pisałem w poprzednim rozdziale, pochodził z Ostroroga, powiat Szamotuły. Był to jeden z groźniejszych bandytów, często napadał z użyciem broni. Gdy popełniał przestępstwo po stronie polskiej, starał się przekroczyć granicę z Niemcami − i odwrotnie, gdy wchodził w konflikt z prawem po stronie niemieckiej, uciekał do Polski. W Niemczech, podczas ucieczki, gdy pościg deptał mu po piętach, zastrzelił niemieckiego policjanta. W czasie, gdy przebywał już na terenie Polski w okolicach Miałów, zauważył na spacerze człowieka, spacerującego ze swoim 9-letnim synem, a był to polski strażnik pogranicza ubrany po cywilnemu. Strażnik ów był zorientowany w poszukiwaniu przestępcy, znał jego rysopis na podstawie listów gończych. Uciekający przestępca zorientował się w istniejącej sytuacji i przygotował sobie broń do strzału. Oddał w kierunku strażnika trzy lub cztery strzały, raniąc go śmiertelnie, gdy strażnik nawet nie zdołał sięgnąć po swoją broń. Syn strażnika uciekł, ale doskonale zapamiętał niektóre rzeczy charakterystyczne przestępcy, a między innymi ubranie, buty oraz rower, którym się posługiwał.

Przez co najmniej dwa tygodnie trwało poszukiwanie i pościg tak na terenie Polski jak i Niemiec. Za pomoc w ujęciu zbiega Niemcy wyznaczyli 500 marek nagrody, a także strona polska określiła wysokość nagrody. Pochodził z Ostroroga i wiadomym było, że tam przestępca będzie szukał schronienia u znajomych. I tak rzeczywiście było. Aparat służby śledczej, jak też cała społeczność miasta, była zorientowana o istniejącej sytuacji. Pewnego wieczora jedna z mieszkanek Ostroroga zawiadomiła policję, że u swoich znajomych przebywa poszukiwany. Natychmiastowa obława doprowadziła do ujęcia przestępcy. Do mieszkania weszli ochotnicy zwerbowani z pracowników policyjnych. Poszukiwany miał przy sobie dwa pistolety, jednak nie zdążył żadnego użyć, gdy szybka akcja policji i uderzenie go kolbą karabinu, spowodowało jego natychmiastowe obezwładnienie. Dodatkowo przestępca miał przygotowaną siekierę. Po nałożeniu kajdanek został przewieziony do Komendy Policji w Szamotułach, poddany szczegółowej rewizji osobistej.

Rozpoczęto śledztwo, podczas którego nastąpiło wiele konfrontacji z ludźmi, którzy widzieli uciekiniera w różnych sytuacjach i jadącego na rowerze. Zeznawały między innymi kobiety pracujące w lesie przy sadzonkach, jednak najważniejszym świadkiem był syn zamordowanego strażnika. We wszystkich akcjach poszukiwawczych brałem bezpośrednio udział, przewożąc samochodem funkcjonariuszy policji.

Ciekawa konfrontacja nastąpiła pomiędzy przestępcą a jego rodziną: żoną i dziećmi. Wyparł się całkowicie swojej rodziny, twierdząc, że ich nie zna. Żona nie wytrzymała tej sytuacji i powiedziała: „O, ty zbrodniarzu! Wreszcie Matka Boska dotknęła cię swoją ręką i będziesz w końcu wisiał na szubienicy, a z dziećmi będę miała spokój”. Wszystkie dokumenty ze śledztwa wraz z przestępcą zostały przekazane do Prokuratury w Poznaniu. W krótkim czasie sprawiedliwości stało się zadość i przestępca zawisł na szubienicy. Za pomoc udzieloną przy ujęciu przestępcy, zainteresowani zostali nagrodzeni 500 markami niemieckimi oraz nagrodą ufundowaną przez władze polskie.


Od 1934 r. siedziba Komendy Powiatowej Policji Państwowej w Szamotułach mieściła się przy ul Sądowej 5 (dziś al. 1 Maja 12). Zdjęcie udostępnił Wojciech Musiał.


Tematem działania policji były oczywiście także inne wykroczenia, na przykład różnego rodzaju kradzieże trzody chlewnej, drobiu czy rozboje. Kradzieże były przeważnie dokonywane z soboty na niedzielę, a do ich wykrycia często używano psa tropiącego, którego wraz z jego przewodnikiem przewoziłem na miejsce przestępstwa. Jednym z ciekawszych zdarzeń było wykorzystanie psa dla poszukiwania złodziei świni. Rzecz działa się w miejscowości Połajewo w powiecie Oborniki. Jeden z gospodarzy stwierdził, że ukradziono mu świnię. Złodzieje weszli od tylnej strony budynku (chlewa) i świnię zabili na miejscu, wypatroszyli wnętrze, a pozostałą część zabrali. Pies podjął ślad, który prowadził między innymi także przez strumyk, pola oziminy, łąki i różne zarośla. Pies poprowadził do jednej z wiosek [odległej o] około 5 kilometrów [z] powiatu czarnkowskiego. Lustracji przyglądali ludzie z wioski, zastanawiając się, gdzie pies zaprowadzi policjantów. Poprowadził do jednego z domów, stojących nieco na uboczu. W domu znajdowało się trzech mężczyzn i jedna kobieta, która na widok policjantów wrzuciła do paleniska smażone mięso. Zauważył to jeden z policjantów i szybko wyciągnął z paleniska tę część. Po krótkiej szamotaninie, w której brał udział także pies, mężczyźni nie przyznawali się do kradzieży. Rozpoczęła się więc rewizja. Podczas tego działania pies nie chciał wyjść z pomieszczenia kuchni‚ a tylko obwąchiwał podłogę. Po usunięciu stołu oraz ustawionej tam wanny okazało się, że jest tam wejście do sekretnej piwnicy, w której były przechowywane także ziemniaki. Jak zauważył jeden z policjantów, ziemniaki były niedawno przerzucane. Włożenie szabli w ten kopiec pozwoliło ustalić, że coś tam jeszcze się znajduje. Przy pomocy właścicieli mieszkania przerzucono ziemniaki w inne miejsce i okazało się, że znajduje się tam balia (wanna) ze świeżym mięsem wieprzowym. W tej sytuacji mężczyźni przyznali się do winy. Mięso zostało zwrócone poszkodowanym, przestępcy odstawieni do Komendy, a za tę akcję otrzymaliśmy pochwałę i nagrody pieniężne.


Stanisław Kowalewski przy samochodzie


Opiszę jeszcze jedną z pamiętnych dla mnie sytuacji, która wydarzyła się jeszcze przed wybuchem wojny. Było to w roku 1932, kiedy to w jedną z sobót został okradziony pałac, którego właścicielem był Niemiec, który nazywał się Massenbach. Rzecz działa się w Pniewach-Zamku. Po zawiezieniu policyjnych inspektorów do Pniew na miejsce kradzieży udałem samochodem do Poznania, skąd przywiozłem policyjnego psa wraz z jego przewodnikiem. Noc była ciemna i to nie pozwalało na uzyskane miarodajnych rezultatów, nawet przy użyciu psa. Dochodzenie trwało przez całą niedzielę Także bez konkretnych wyników. Wieczorem odwiozłem przewodnika i psa do Poznania.

Wracając do Pniew, a była już godzina 24, zauważyłem na szosie prowadzącej do zamku, w miejscowości Jakubowo niedaleko od Pniew stojącą w lesie taksówkę ze znakami miasta Poznania. Skojarzyło mi się to z kradzieżą dokonaną w Zamku. Prawdopodobnie złodzieje powrócili po łup, który ukradli w sobotę. Rzeczywiście tak było. Gdy prowadzący śledztwo usłyszał tę informację, natychmiast zorganizował trzy samochody pełne inspektorów policji i obstawiono miejsce, gdzie stała ta poznańska taksówka. Taksówkarz potwierdził, że przywiózł nieznane mu osoby, a jeden z nich zapowiedział, aby w ty miejscu czekał do ich powrotu. Policjanci zostali rozlokowani w taki sposób, aby każdej chwili mogli aresztować podejrzanych.

Traf chciał, że właśnie wieczorem tą szosą jechał dziedzic, a jechał tzw. „powózką” ze stangretem, z Jakubowa do Chełmna do swojego dworu. Zauważył samochody oraz policjantów ukrytych w rowach. Było ciemno i nie rozpoznał, kto leży przyczajony. Dziedzic ten, zorganizował zespół swoich pracowników, to jest polowych i stróżów odpowiednio uzbrojonych w karabiny i polecił im udanie się w miejsce, gdzie widział auta i ukrytych ludzi, aby wyjaśnili zaistniałą tam sytuację. Ludzie ci, nie sprawdziwszy, kto leży w rowie, otworzyli ogień z broni, którą posiadali, i zrobili to albo ze strachu, albo wydało im się, że są tam przestępcy. W takiej sytuacji policja też otworzyła ogień z karabinów, będąc przekonana, że są to powracający przestępcy. Po wspólnych nawoływaniach strzelanina ustała.

Wyjechałem samochodem na teren strzelaniny, aby przez oświetlenie pola sprawdzić, czy nie został ktoś ranny czy zabity. Na szczęście takowych nie było. Na polecenie Komendanta kilku policjantów zawiozłem samochodem do Chełmna celem potwierdzenia wysłania przez dziedzica zespołu do interwencji pod lasem. Wjeżdżając do bramy pałacu, zauważyłem, że w oknie stoi prawdopodobnie sam dziedzic z dubeltówką wymierzoną w naszą stronę. Gdyśmy wszyscy stanęli w świetle reflektorów samochodu, dziedzic rozpoznał w nas policję. Potwierdził wysłanie zespołu ludzi uzbrojonych na interwencję.

Prawdopodobnie, podczas zaistniałej strzelaniny, powracający złodzieje zorientowali się sytuacji dla nich niebezpiecznej i po prostu uciekli. Dopiero w kilka tygodni później, w wyniku intensywnego śledztwa, poszukiwani zostali ujęci aż w Łodzi, osądzeni i ukarani. Łupu nie odzyskano. Podobnych sytuacji, przez okres trzynastu lat pracy, miałem bardzo dużo, ale zajęłoby to wiele miejsca do ich opisania.


***

Wspomnienia Stanisława Kowalewskiego oraz zdjęcia zamieszczone zdjęcia rodzinne stanowią własność jego wnuka – Dariusza Kowalewskiego



Komentarz Wojciecha Musiała

W wielkim zainteresowanie przeczytałem historię życia śp. Stanisława Kowalewskiego. Wraz z kustosz Moniką Romanowską-Pietrzak z szamotulskiego muzeum oraz  moim przyjacielem, Mariuszem Sołtysiakiem, mieliśmy okazję „poznać” wymienionego w trakcie zbierania i opracowywania materiałów na temat Policji Państwowej powiatu szamotulskiego (Granatowy porządek. Policja Państwowa w Powiecie szamotulskim 1919-39, Szamotuły 2019). Opublikowane wspomnienia S. Kowalewskiego są tym cenniejsze, że  pochodzą bezpośrednio od osoby, która – chociaż była pracownikiem cywilnym – na własne oczy widziała służbę policyjną w okresie międzywojennym, z niemal wszelkimi jej aspektami, znała osobiście kolejnych komendantów powiatowych: Stanisława Skąpskiego (od VIII 1924) oraz Józefa Holzhausena (od 1932) oraz pozostałych funkcjonariuszy. Relacja S. Kowalewskiego uzupełnia i wzbogaca nasze dotychczasowe ustalenia, bazujące w zasadzie na dokumentach archiwalnych oraz wspomnieniach potomków przedwojennych policjantów, a dodatkowo przekazuje jego własne, oryginalne i osobiste spostrzeżenia.


Komentarz Grzegorza Aleksandra Trojanka

Stanisław Kowalewski w 40-stronicowych wspomnieniach opowiada o swoim życiu, dzieciach, rodzinie i pracy. Być może razić będzie archaiczny język, braki warsztatowe, kładzenie nacisku na swoją osobę, a tylko marginalne informacje o rodzicach, rodzeństwie, a nawet o swoich najbliższych. Może należałoby usunąć niektóre watki i zdania, tylko wówczas „Wspomnienia” straciłyby walor autentyczny, prawdy czasu ich powstania. Stąd decyzja, by opublikować całość.

W końcu to prawdziwy świadek naszej historii: zaborów do 1918 roku, I wojny światowej, powstania wielkopolskiego, służby w Wojsku Polskim, w policji, o pracy, bezrobociu, poziomie życia codziennego oraz II wojny światowej i życia od 1945 roku aż do 1975 roku. To jest ten największy walor tych wspomnień, które jeszcze bardziej zostają wzbogacone wspaniałymi zdjęciami z tych czasów.

Zdziwienie, że Stanisław Kowalewski tak mało pisał o swojej rodzinie spowodowało, że przy ogromnej pracy Jakuba Trojanka − archiwisty udało się ustalić najważniejsze dane o Rodzinie Marcina Kowalewskiego.

Jego ojciec Jakub Kowalewski urodził się 11 lipca 1869 roku w Gaju w powiecie szamotulskim, a zmarł pod koniec II wojny światowej − 17 stycznia 1945 roku w Szamotułach i tu jest pochowany, wraz ze swoją małżonką Franciszką (zmarła w Szamotułach w 1943 roku) z domu Filipak, urodzonej 25 lutego 1873 roku w Lipnicy k. Szamotuł. Okazało się, że na grobie Franciszki i Jakuba zostali pochowani Helena i Władysław Różańscy (Helena była ich córką).

Jakub i Franciszka Kowalewscy po ślubie 3 czerwca 1893 roku w Ostrorogu często zmieniali miejsce zamieszkania ze względu na poszukiwanie pracy w rolnictwie przez Jakuba. Najlepiej widać to, jeśli prześledzi się miejsca urodzin ich jedenaściorga dzieci!

Pierwszy syn − Vincent Kowalewski urodził się 30 czerwca 1894 roku w Piotrkówku k. Szamotuł. Niestety, umiera już 15 lipca 1899 roku także w Piotrkówku w wieku 5 lat.

W rok i jeden miesiąc później rodzi się drugi syn Michał, także w Piotrkówku, 25 sierpnia 1895 roku, ale umiera już po 55 dniach życia − 19 października 1895 roku.

Dopiero trzeci syn staje się tym najstarszym Rodu. To późniejszy ułan, chluba  rodziców. Przypomnijmy: Marcin Kowalewski urodził się 6 października 1896 roku w Piotrkówku. 2 marca 1919 roku, już w wolnej Polsce, żeni się z  Marią Marciniak, z tego związku przyszło na świat jedno dziecko − córka Aniela (ur. 23.06.1920 roku w Szamotułach, zmarła 22.01.2001 roku w Górze Śląskiej, po mężu Trojanek). Marcin umiera w Gnieźnie 14 kwietnia 1926 roku i tam też jest pochowany w Kwaterze Żołnierzy 1920 roku (por. http://regionszamotulski.pl/marcin-kowalewski/).

Po trzech latach od urodzenia Marcina na świat przychodzi Jan Kowalewski, rodzi się w Piotrkówku 25 maja 1899 roku. Z relacji Stanisława Kowalewskiego wiemy, że Jan po powrocie z I wojny światowej − tak jak Marcin – wstępuje do Armii Powstania Wielkopolskiego, na Sołaczu w Poznaniu zostaje artylerzystą konnym, a  po Powstaniach: Wielkopolskim i Śląskim zostaje żołnierzem zawodowym −  jak Marcin. Kolejna informacja o nim to ta, że umiera 4 maja 1988 roku w Oławie na Dolnym Śląsku. Skąd się tam wziął, jak długo mieszkał w Oławie, co robił i czy miał rodzinę oprócz żony Marii − nie wiadomo. Być może był w wojsku do września 1939 roku, a po 1945 roku wyjechał z jakiegoś powodu na Ziemie Odzyskane do Oławy. Jego żona Maria umarła w 1980 roku, a Jan w dniu 4 maja 1988 roku w wieku 89 lat. Oboje zostali pochowani na Cmentarzu Komunalnym w Oławie. Ich grób jest w bardzo złym stanie, zarośnięty polnym kwieciem, tablice na grobie są przerdzewiałe… To bardzo przykry widok! Pamiętajmy, że mówimy o Powstańcu Wielkopolskim i żołnierzu Wojska Polskiego!

Potem − 1 maja 1901 roku w Szamotułach − na świat przyszedł Stanisław Kowalewski − autor publikowanych wspomnień. W 1924 roku ożenił się z Marianną z domu Melonek (1902-1988). Oboje spoczywają na szamotulskim cmentarzu.

Kolejnym dzieckiem Jakuba i Franciszki Kowalewskich (szóstym) była Maria, która rodzi się w Piotrkówku 2 listopada 1903 roku. Żyje krótko, bo tylko do 21 marca 1906 roku, umiera również w Piotrkówku (wtedy wieś nosiła nazwę Lindenhoöhe, czyli Wysokie Lipy).

Następne dziecko przychodzi na świat 5 stycznia 1906 r. w Piotrkówku (Lindenhöhe) − syn Antoni. Z danych wynika, że całe życie mieszka w Szamotułach. Jak wspomina wnuk Stanisława Kowalewskiego, nigdy gdy był u dziadka w Szamotułach, nawet słowem nikt nie wspomniał o Antonim, ani nigdy, choć mieszkał w Szamotułach, go Dziadek Stanisław nie odwiedził. Antoni wraz z żoną są pochowani na szamotulskim cmentarzu. Grób jest w dobrym stanie, zadbany. Widać, że w Szamotułach jest jakaś rodzina Antoniego, może teraz ktoś się odezwie.

Po Antonim Kowalewskim rodziły się kolejne dzieci. Helena przyszła na świat 25 maja 1908 roku w Piotrkówku (Lindenhöhe), zmarła 20 kwietnia 1981 roku w wieku 73 lat. Była żoną Władysława Różańskiego, który zmarł w 1978 roku, zostali pochowani w Szamotułach na grobie rodziców Heleny Różańskiej z domu Kowalewskiej [syn Heleny i Władysława − Marian Różański był znanym szamotulskim fotografem, działaczem społecznym i dziennikarzem – przyp. red. Por. http://regionszamotulski.pl/marian-rozanski/].

W dniu 20 lutego 1911 roku, w gminie Obrzycko w Karczemce koło Słopanowa urodziła się Pelagia, która umarła 14 października 1982 roku w Opalenicy – brak więcej informacji o niej i jej rodzinie.

Po Pelagii 25 września 1912 roku rodzi się syn Franciszek Kowalewski. Przeżył on 83 lata, zmarł w 1995 roku i został pochowany na cmentarzu w Ostrorogu. Prowadził gospodarstwo rolne w Szczepankowie koło Szamotuł (gmina Ostroróg), miał żonę Katarzynę i pięcioro dzieci.

I wreszcie ostatnie − 11 − dziecko. To Viktoria Kowalewska, która rodzi się w Karczemce 12 grudnia 1915 roku. Trwa wówczas I wojna światowa. Viktoria zawsze wspominała córce Marcina, że była jego ulubioną siostrą, ledwo 5 lat starszą od jego córki Anieli. W czasie II wojny światowej bardzo dużo osób z Wielkopolski jest wywożone przez machinę hitlerowskich Niemiec do Generalnego Gubernatorstwa. Prawdopodobnie tym sposobem Viktoria znalazła się w okupowanej Warszawie, gdzie poznała inżyniera Stanisława Łysiaka i została jego żoną. Dwie córki Viktorii zginęły w powstaniu warszawskim, natomiast syn Waldemar Łysiak urodził się 8 marca 1944 roku w Warszawie. To znany pisarz eseista publicysta, architekt, miłośnik Napoleona i bibliofil. Waldemar ma  jeszcze młodszego brata, który mieszka w Warszawie.

Waldemar Łysiak napisał bardzo ważne dla szamotulan powieści: Szachista oraz Kolebka. W  książkach, wywiadach i artykułach widać olbrzymią miłość i czułość  do matki Viktorii. W Szamotułach był na pewno 23 kwietnia 1981 roku na pogrzebie siostry jego matki – Heleny Kowalewskiej po mężu Różańskiej. Wtedy też jego mama Viktoria spotkała się ostatni raz z córką Marcina Kowalewskiego − Anielą Trojanek.

Mam nadzieję, że wspomnienia Stanisława Kowalewskiego oraz zarys tej wielkopolskiej rodziny znajdą ciekawego jej losów poszukiwacza i ten ktoś napisze monografię rodu Kowalewskich z Szamotuł.

Szamotuły, 04.04.2020

Stanisław Kowalewski, Powstanie wielkopolskie i praca w szamotulskiej policji w okresie międzywojennym2025-01-03T13:09:03+01:00

Kronika szamotulskiego liceum w czasach stalinowskich

Budynek liceum w 1950 r., zdjęcie z kroniki szkolnej


Fragmenty kroniki szkolnej z lat 1950-63


Zdjęcia z lat szkolnych w szamotulskim liceum, 1.poł. lat 50. XX w.

udostępnił Jan Kulczak


Z prof. Konradem Roszczakiem

Z prof. Ewą Budzyńską (Krygier)

Z prof. Stefanem Pawelą

Z prof. Gabrielą Tomaszek

Na boisku szkolnym, w tle budynek szpitala przy ul. Sukienniczej

Na boisku przy ul. Sportowej

W parku Sobieskiego

Obowiązkowa praca uczniów klas przedmaturalnych (10.) w brygadzie Służby Polsce przez miesiąc wakacji – PGR Komarowo koło Goleniowa (pomoc przy żniwach, przerywanie buraków cukrowych itp.), 1954 r.

Kronika szamotulskiego liceum w czasach stalinowskich


W archiwum szamotulskiego liceum ogólnokształcącego znajduje się bardzo interesująca kronika z lat 1950-1963. Od reformy szkolnictwa w roku 1948/49, kiedy to zlikwidowano czteroletnie gimnazja i dwuletnie licea, a na ich miejsce utworzono czteroletnie licea, placówka nosiła oficjalną nazwę Państwowa Szkoła Ogólnokształcąca Stopnia Licealnego w Szamotułach. W tym okresie przestano używać imienia patrona szkoły – ks. Piotra Skargi. W 1957 r. do nazwy dodano numer 54.

Kronika stanowi interesujący dokument nie tylko ówczesnej szkoły, ale także szerzej – tamtych czasów. Wybraliśmy z niej fragmenty związane z życiem społeczno-politycznym, tekst wzbogaciliśmy skanami stron kroniki oraz zdjęciami z archiwum Jana Kulczaka – ucznia szkoły z 1. połowy lat 50.

Warto także sięgnąć do wspomnień Ewy Budzyńskiej-Krygier, które opublikowaliśmy w 2018 r.: http://regionszamotulski.pl/w-szamotulskich-szkolach-1945-51/.


1949/1950

Coraz wyraźniej szkoła nasza wkracza na nowe tory, staje się prawdziwą kuźnią socjalizmu. Świadczy o tym chociażby to, że w ostatnim czasie wzrósł znacznie procent młodzieży robotniczo-chłopskiej. Gruntownej przemianie uległy metody nauczania stosowane przez grono nauczycielskie. Profesorowie dążą do wyrobienia w uczniach naukowego, marksistowskiego poglądu na świat, uczą ich socjalistycznego stosunku do pracy i własności, zrozumienia dla pracy planowej, zaszczepiają w uczniach zasady socjalistycznej dyscypliny.


Zbliżające się święto klasy robotniczej odbiło się szerokim echem wśród uczniów naszej szkoły. W celu uczczenia go podjęliśmy szereg zobowiązań. Poszczególne klasy we własnym zakresie dokonały naprawy sprzętu, dekoracji sal, a istniejące na terenie szkoły organizacje wykonały transparenty i emblematy, które młodzież niosła w czasie uroczystego pochodu pierwszomajowego. Uczniowie gimnazjum wzięli udział w akademii młodzieżowej zorganizowanej w dniu 1 Maja.



7 stycznia 1950 r. – uroczystości 30-lecia szkoły. Tak to się jeszcze wtedy wszystko łączyło: portret Bolesława Bieruta i Konstantego Rokossowskiego (ministra Obrony Narodowej i marszałka Polski) i emblematy organizacji o ideologii komunistycznej (Związku Młodzieży Polskiej, Służby Polsce, Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej) z wiszącym powyżej krzyżem. Zdjęcie z kroniki szkoły


ZMP* – to dobry duch naszej szkoły. On nadaje ton szkole, kieruje młodzieżą zorganizowaną i niezorganizowaną, czuwa nad pracą kółek naukowych, organizuje kółka samokształceniowe. Z jego inicjatywy cała szkoła brała udział w akcji przeciwstonkowej i pomagała przy budowie nawierzchni na trasie Szamotuły – Baborówko.

[*ZMP – Związek Młodzieży Polskiej, organizacja ideowo-polityczna, powołana w 1948 r., działająca na wzór radzieckiego Komsomołu; zlikwidowana po Październiku 1956. Jest jednym z symboli stalinizmu.]


Dzień bez nauczycieli…

W dniu 13 maja profesorowie brali udział w powiatowej konferencji ZNP [Związku Nauczycielstwa Polskiego – przyp. red.]. Uczniowie samorzutnie zorganizowali dyrektora, którym został przewodniczący szkolnego koła ZMP – kol. Modzelewski. Kilku uczniów czuwało nad porządkiem na korytarzach i na dziedzińcu.

Młodzież poważnie ustosunkowała się do swych młodych przełożonych, dzięki czemu w całej szkole panował wzorowy porządek. Pod kierunkiem starszych kolegów odbywały sie na auli lekcje śpiewu, na boisku gry i ćwiczenia, poszczególne organizacje przeprowadziły zebrania.

W dniu tym młodzież zdała egzamin, wykazując, że jest zdolna do samodzielnego rządzenia się.


W marcu i w maju br. [1950] zaszły na terenie szkoły niemile wypadki. Aresztowano kilku uczniów*, którzy – jak się okazało – byli członkami antypaństwowych związków terrorystycznych. Grono profesorskie i młodzież surowo potępiła działalność tych kolegów. Wypadek ten spowodował wzmocnienie czujności ze strony nauczycieli, uczniów i rodziców i wykazał niezbicie, że tylko poprzez bezkompromisową walkę można wychować budowniczych socjalizmu.

[*W Szamotułach pod koniec lat 40. i na początku 50. działało kilka młodzieżowych grup oporu: „Grupa Andrzejewskiego”, „Jutrzenka”, „RSS” oraz „Błękitni Rycerze”. Informacja z kroniki dotyczy aresztowań członków dwóch pierwszych organizacji; członkowie dwóch kolejnych zostali zatrzymani w 1952 r. Zasądzono wobec nich kilkuletnie wyroki (zazwyczaj wychodzili z więzienia wcześniej), uczniowie liceum zostali wydaleni ze szkoły.]


Z prof. Stanisławą Kulmaczewską


1950/1951

Celem podniesienia poziomu nauki wprowadzono „piątki” samokształceniowe, w których dzięki pracy kolektywnej słabsi uczniowie poprawiają wyniki swej pracy.

Nie zapomniano i o pracy oświatowo-kulturalnej. Wspólnie z TPPR [Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej – przyp. red.] ZMP urządził w listopadzie konkurs na najlepsze wygłoszenie wiersza Broniewskiego „Pokłon Rewolucji Październikowej”. Zwycięzcą konkursu był Krutki.


W kwietniu 1951 roku ZMP-owcy prowadzą lekcje!

16 IV 1951, godz. 8 rano. Drzwi pokoju nauczycielskiego otwierają się i grono młodych ludzi ubranych w ZMP-owskie koszule sunie poważnie po korytarzu gmachu szkolnego. Każdy z nich dzierży olbrzymi dziennik. Drzwi klas otwierają się. „Dzień dobry, panie profesorze”. Dziś ZMP-owcy zastępują profesorów będących na konferencji. Podjęli ten czyn, aby nie zmarnować dnia szkolnego. Z zadania wywiązali się znakomicie.


Wydarzenia z areny międzynarodowej znajdowały również swój oddźwięk w naszej szkole. 17 maja br. cała szkoła złożyła podpisy na Karcie Plebiscytu Pokoju. W czerwcu podpisaliśmy Narodową Pożyczkę Rozwoju Sił Polski, dorzucając swe drobne oszczędności do skarbca narodowego.

W szkole odbył się pobór do brygad. Gromada chłopców uda się w dniu 3 lipca do Nowej Huty.


Na boisku szkolnym, w tle budynek szpitala przy ul. Sukienniczej


1951/52

Wielu kolegów wróciło z 55 brygady SP*, która pracowała przy budowie Nowej Huty i odznaczyła się wybitnymi osiągnięciami w pracy, będąc stale na 1. miejscu w województwie krakowskim i na 2. w Polsce.

[*SP – Powszechna Organizacja „Służba Polsce”, organizacja paramilitarna, ideologicznie kierowana przez ZMP, a organizacyjnie podporządkowana wojsku; działała w latach 1948-55. Jednostkami organizacyjnymi były brygady, bataliony, hufce i drużyny. Członkowie brali udział m.in. w odbudowie Warszawy i budowie Nowej Huty. Przynależność do tej organizacji była dla uczniów obowiązkowa.]


W parku Sobieskiego – ulubione miejsce spacerów uczniów szamotulskiego liceum w tamtych czasach


1953/54

Z inicjatywy ZS ZMP [Zarząd Szkolny Związku Młodzieży Polskiej – przyp. red.], którego przewodniczącym został kol. Krysztofiak, zaprowadzono u nas apele poranne. Odtąd codziennie przed lekcjami rozbrzmiewa na dziedzińcu szkolnym hymn ŚFMD śpiewany młodymi, silnymi głosami. Na apelu jest przeprowadzana prasówka. Wygląda to w ten sposób, że prowadzący apel wywołuje kilku uczniów, ci następnie opowiadają wszystkim o wydarzeniach z Polski i ze świata.


Miesiąc październik. Bardzo często w godzinach popołudniowych stawał koło gmachu szkoły traktor z przyczepką. Wskakiwali do niego uczniowie naszej szkoły; dziewczynki z kolorowymi chusteczkami na głowie i często w spodniach.

Traktor ruszał – czy to do Gałowa, czy Szczepankowa, czy też Jastrowa, albo do jeszcze innej miejscowości – na wykopki. Bierzemy czynny udział w pracy wykopkowej.

Jak możemy, tak pomagamy sąsiednim PGR-om i spółdzielniom produkcyjnym. Niechaj nasza praca, nasza pomoc przy wybieraniu ziemniaków będą jedną z cegieł budujących gmach Nowej Polski.


W parku Sobieskiego – tego zachowania nauczyciele by nie pochwalili


Dobrą pracę przejawia w tym roku organizacja ZMP. W związku z bliskim końcem roku szkolnego podjęła ona prace zmierzające do dobrego wykorzystania wakacji przez uczniów. Każdy z nas wziął na siebie jakieś określone zadanie, które w czasie wakacji wypełni. Jedni postanowili wziąć udział w zwalczaniu stonki, inni zgłosili się do brygad rolnych SP bądź też jako wychowawcy kolonii.

Dla tych, którzy chcieliby poznać ziemię ojczystą, jej ludzi, jej zabytki Zarząd Szkolny zorganizował 17-dniową wycieczkę kolarską „Wędrujemy po rodzinnym kraju”. Wezmą w niej udział między innymi: kol. Krysztofiak, Nowak, Białasik T., Bańczyk, Francuzik, Kulczak. Obiecali oni, [że] po powrocie z wycieczki – kiedy znowu zbierzemy się razem w szkole – opowiedzą nam o swoich wrażeniach.


W czasie wycieczki rowerowej  „Wędrujemy po rodzinnym kraju”, 1954 r. Zdjęcie z kroniki szkolnej


1954/55

We wrześniu Szamotuły obchodziły wielkie święto. Przyjechali do nas goście z Warszawy – radzieccy budowniczowie Pałacu Kultury i Nauki. W świetlicy Olejarni odbyło się uroczyste przywitanie budowniczych. Wśród oklasków zebranych przedstawicieli społeczeństwa szamotulskiego witali gości, wręczając im skromne upominki. W imieniu uczniów liceum powitała budowniczych kol. Kraszewska Ewa z klasy XI. Gości było trzech: inż. Suworow, młody chłopak – spawacz i dziewczyna. Inż. Suworow w serdecznych słowach podziękował za miłe przyjęcie i opowiedział nam o budowie Pałacu Kultury.


Rok 1955 przebiegał pod znakiem przygotowań do wyborów do Rad Narodowych. Włączyliśmy się również w te prace. Z ramienia Powiatowego Komitetu Frontu Narodowego prowadziliśmy akcję agitacyjno-propagandową w mieście. Chodziliśmy po domach, sprawdzając, czy wszyscy obywatele są umieszczeni na listach wyborczych, sprzedawaliśmy broszurki propagandowe, pomagaliśmy w samych wyborach. […]


W parku Sobieskiego – na wesoło


1955/56

W okresie wakacji [1955] Warszawa gościła niezwykłych gości. W stolicy Polski, sercu naszej Ojczyzny, najlepsi młodzi patrioci ze wszystkich kontynentów, przedstawiciele wszystkich ras i wyznań zamanifestowali swe braterskie uczucia. W Warszawie odbywał się Światowy Festiwal Studentów i Młodzieży. Z naszej szkoły delegatami byli: kol. Bekasiak Teresa, kol. Jakubowska Danuta, kol. Bukowska Barbara i kol. Kierończyk Antoni.

Koledzy ci, zaraz po rozpoczęciu roku szkolnego, dzielili się z nami swymi wrażeniami z pobytu w stolicy.


Dumą nowo obranego Zarządu Szkolnego ZMP, który zaraz po wyborach zabrał się do pracy, są osiągnięcia na polu pracy kulturalnej i oświatowej, i pracy z harcerstwem.

Szkolny Zespół Artystyczny znany jest ze swych występów nie tylko na terenie szkoły, ale także oklaskiwany na wszystkich akademiach powiatowych w zakładach pracy.

Przewodniczki harcerskie z naszego koła ZMP kierują pracą OH* we wszystkich szkołach podstawowych na terenie Szamotuł.

Cieszymy się szczególnie z tego, że na terenie województwa nasza szkoła posiada najwięcej przewodników pracujących w harcerstwie.

Koleżanki i koledzy pracują chętnie i dobrze. Opiekunowie drużyn są z ich pracy bardzo zadowoleni.

A my… cieszymy się, że to może przyszli wychowawcy młodzieży.

[*OH – Organizacja Harcerska, utworzona w 1951 r. przy Związku Młodzieży Polskiej; wcześniej władze zlikwidowały Związek Harcerstwa Polskiego]


Zdjęcie maturalne – 1956 r. W 1. rzędzie od lewej nauczyciele: Gabriela Tomaszek, Marian Wawrzyniak, Aldona Grabarczyk, Adam Braniewicz, Ewa Budzyńska, Stefan Pawela, Elwira Dobkowicz, Konrad Roszczak, Helena Witkowska


1956/57

Polski Październik. W dniach od 18 do 21 października br. odbyło się  VIII Plenum Partii. Do Biura Politycznego wybrano Władysława Gomułkę, Logę-Sowińskiego i Mariana Spychalskiego, którzy od 1949 r. byli więzieni wskutek fałszywych oskarżeń minionego okresu. Jesteśmy przekonani, że nowe kierownictwo partii wyprowadzi nas z obecnych trudności gospodarczych i politycznych.

A oto słowa Władysława Gomułki:

„Nagromadziło się w Polsce wiele zła, nieprawości i bolesnych rozczarowań. Wierzę głęboko, że lata te minęły bezpowrotnie”.

Cały naród, robotnicy, chłopi, inteligencja, młodzież, wszyscy stanęli obok swego przywódcy. Patrzymy z ufnością i nadzieją w przyszłość. Byliśmy świadkami wielkich historycznych dni. Dni, w których została wypowiedziana nieubłagana walka krzywdzie, bezprawiu i zakłamaniu.

Będziemy uczyli się prawdy i tylko prawdy.


Młodzieżowa organizacja polityczna i wychowawcza, jaką była czy miała być organizacja Związek Młodzieży Polskiej, nie zdała egzaminu w skali nie tylko powiatu czy województwa, ale nawet kraju. Organizację rozwiązano. na jej miejsce powstał nowy związek – ZHP.

Opiekunką szkolnej drużyny żeńskiej jest p. prof. Ewa Budzyńska, a opiekunem drużyny męskiej – p. prof. Konrad Roszczak. Nowe harcerstwo czerpie wzory z dawnej organizacji. Znowu po latach słyszymy słowa komendy wyruszających na biwak harcerzy, znowu na dziedzińcu szkolnym rozlega się dziarskie i gromkie „czuwaj”. Z radością i ożywieniem słuchamy starych harcerskich piosenek.


Spotkanie rocznika maturalnego 1955 z okazji 30-lecia matury


Opracowała Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotuły, 13.03.2020

Kronika szamotulskiego liceum w czasach stalinowskich2025-01-03T13:11:12+01:00

Strona główna – marzec 2020


DAWNE SZAMOTUŁY

Projekt rozbudowy Szamotuł z 1933 r.

Wielkie Szamotuły

W 1933 r. „Gazeta Szamotulska” opublikowała cykl artykułów poświęconych projektowi rozbudowy Szamotuł (nr 88-92), zatytułowany Szamotuły w przyszłości. Artykuły połączyliśmy w jednym tekście i zamieszczamy z niewielkimi zmianami (skrócono głównie artykuł z numeru 88 − prezentujący rozbudowę miasta w okresie po odzyskaniu niepodległości). Jak zatem 90 lat temu wyobrażano sobie rozwój Szamotuł? Warto zapoznać się z tym materiałem i porównać ze stanem współczesnym.

***

Cztery kościoły, siedem szkół, liczne parki i boiska, tereny wystawowe i rozrywkowe, stadion, szpital centralny, hale targowe…

Takie i inne projekty na przyszłość przewiduje plan rozbudowy miasta Szamotuł, opracowany przez radcę E. Chmielewskiego, świeżo zatwierdzony przez Dyrekcję Robót Publicznych przy Urzędzie Wojewódzkim.

[…]


Pocztówka z 1907 r. Źródło: Powiat szamotulski na dawnej pocztówce (1897-1945), Szamotuły 2002.


Na przedmieściu obrzyckiem

Rozbudowa przyszłych Szamotuł przewidziana jest w kształcie koła, z centrum w samym Rynku. Koło będzie nieco wydłużone w dwóch kierunkach, mianowicie w pobliżu toru, wiodącego do Wronek, i w pobliżu toru poznańskiego, mniej więcej przy budce dróżnika kolejowego na wprost Kępy.

Zacznijmy przechadzkę po wielkich Szamotułach. Idziemy więc ul. Obrzycką [1], od placu Sienkiewicza. Obok cmentarza żydowskiego idzie jedna z bocznych ulic, która łączy się wprost z obecnie istniejącą ulicą, wiodącą z terenu zamkowskiego do ul. Nowowiejskiej [2] Ulica ta na prawo [precyzyjniej: na zachód – przyp. red.] (nazwijmy ją ulicą Maksa Rabesa, znanego malarza z Szamotuł) przejdzie obok byłego Urzędu Skarbowego przez ulicę Sądową [3], i złączy się z ulicą Cmentarną, która również będzie wyprostowana i nie pójdzie obok sądu i więzienia, raczej wysunięta będzie nieco na prawo [4].

Druga boczna ulica ciągnąć się będzie w pobliżu obecnie istniejącej, tuż przy nowo wzniesionym budynku mieszkalnym. Następna boczna ulica projektowana jest poprzez obecny wjazd do zakładów graficznych J. Kawalera [5] obok cegielni w górę wiaduktem kolejowym. Drugi wiadukt kolejowy znajdować się będzie na tej samej ulicy, wiodącej ponad torem kolejowym do Ostroroga [6]. My wracajmy do ul. Obrzyckiej. Nowa ulica (nazwijmy ją ul. Graficzną) będzie miała połączenie wprost z drogą, wiodącą do Szczuczyna, by później połączyć się znowu, z drogą, wiodącą do Piotrkówek.

Gdy skierujemy się głębiej ul. Obrzycką, znajdziemy znowu boczną ulicę, ciągnącą się na prawo i na lewo. Ta ulica ciągnąć się będzie obok obecnego lasku zamkowskiego [7].

Objaśnienia
1.Obecnie ul. Powstańców Wielkopolskich. Jeszcze w 1933 r. nazwę ulicy Obrzyckiej zmieniono na Edmunda Calliera, w 1945 r. – na Bohaterów (w związku z umiejscowionym przy tej ulicy pomnikiem wdzięczności żołnierzom radzieckim), w 1957 r. nadano nazwę funkcjonującą do dziś.
2. Obecnie ul. Feliksa Nowowiejskiego (od 1946 r.). Nowa Wieś była osadą podmiejską, rozpoczynającą się u zbiegu ulic Poznańskiej, Lipowej i Obornickiej.
3. Obecnie al. 1 Maja (od ok. 1946 r.). Urząd Skarbowy w latach 1928-33 mieścił się  budynku naprzeciwko sądu (dziś nr 12); od 1933 była to siedziba komendy powiatowej Policji Państwowej.
4. Por. dzisiejszy przebieg ul. Targowej.
5. Zakłady graficzne Józefa Kawalera mieściły się przy ul. Obrzyckiej 11 (dziś Powstańców Wlkp. 39). Kawaler do Szamotuł przeniósł firmę z Oberhausen, gdzie działała od 1906 r. Była to bardzo ważna firma międzywojennych Szamotuł. W 1950 r. zakład został odebrany rodzinie Kawalerów i upaństwowiony. Firma powróciła w 1992 r. jako Szamotulska Drukarnia im. Józefa Kawalera (siedziba dawnego zakładu już nie istnieje).
6. Drugi wiadukt nad torem do Ostroroga – pomyłka w opisie. Tor ten biegnie po drugiej stronie ul. Ostrorogskiej (równolegle do niej), do której dochodziłaby projektowana ulica.
7. Por. dzisiejsza ul. Leśna.

Czytaj dalej

Szamotuły, 07.03.2020

Szamotuły na dawnej pocztówce

Piękna pocztówka z Szamotuł, której nie ma w żadnym z wydanych albumów. Data na stemplu pocztowym: 7.08.1903 r. W tym czasie w Szamotułach nie było jeszcze wodociągów i wieży ciśnień, za Jeziorkiem widać budynek Strzelnicy i cukrownię. Ciekawie wygląda ul. Dworcowa widziana z wysokości ul. 3 Maja (wówczas ta ul. nosiła niemiecką nazwę Hartmannstrasse).



Kolejna pocztówka, podobnie jak poprzednia znaleziona przez nas na aukcji internetowej, też nie była dotąd publikowana. Są na niej dwa budynki, które już nie istnieją. Pierwszy z lewej to nie poczta, tylko dawny sąd, a w głębi po lewej wejście na teren więzienia (zdjęcie od dzisiejszej al. 1 Maja). Drugi budynek to elektrownia przy Nowowiejskiego (wówczas to była jeszcze Nowa Wieś pod Szamotułami), z prawej strony widać istniejący do dziś budynek (nr 4). Na dole pocztówki – oczywiście – budynek dworca kolejowego. Gmach sądu został oddany do użytku w 1874 r., w niejasnych okolicznościach spłonął 28 styczna 1945 r. Budynek więzienia powstał prawdopodobnie kilkanaście lat wcześniej. Budynek elektrowni  pochodzi z 1904 r. Stempel na pocztówce pochodzi z 1916 r., musiała być zatem wydana pomiędzy 1904 a 1916 r.



I jeszcze jeden unikat. Warto spojrzeć na dawną mleczarnię – ten zakład wyjątkowo pojawiał się na szamotulskich pocztówkach (cukrownia przedstawiana była wielokrotnie). Spółka mleczarska została zawiązana w Szamotułach w 1888 r., na cel jej działalności wzniesiono budynek przy dzisiejszej ul. 3 Maja (na początku XX w. wyposażony był w silnik parowy i elektryczną instalację oświetleniową). W latach 90. zakład zamknięto, a obiekt przeznaczono na cele handlowe. Zlikwidowano charakterystyczną rampę w szczycie budynku, pozostał tylko komin. Po lewej stronie od budynku – ul. Kręta, którą można było dojść do Młyńskiej w pobliżu młyna. Pocztówka pochodzi z okresu 1906-1918.


8 marca – Dzień Kobiet

Piękne (do dziś) szamotulanki – Irka Karpińska (Irena Krawczyńska) i Wiesia Zielińska (Wielisława Wawrzyniak) zaprezentowały się w 1963 r. w programie artystycznym uroczystości zorganizowanej w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym właśnie z okazji Dnia Kobiet. Tak opisano ich występ w szkolnej kronice: „Uwagę zwróciła zwłaszcza piosenka włoska Mamma interpretowana przez Irkę Karpińską, która okazała się wszechstronnie utalentowaną, recytując również wiersz. Rewelacyjną okazała się także Wiesia Zielińska, która wręcz porwała salę najnowszymi przebojami: Cztery mile za piec oraz Nie płacz, kiedy odjadę. Nawiasem mówiąc, uznana została za najlepszą wykonawczynię wieczoru”. Irena Krawczyńska i Wielisława Wawrzyniak od wielu lat mieszkają w Poznaniu, chętnie jednak odwiedzają miasto rodzinne i dawną szkołę.




Wspomnienia

Witold Mikołajczak

Ludwik Mycielski – zapomniany bohater powstania listopadowego

Ludwik Mycielski był synem Stanisława Mycielskiego (ur. 1743 r. w Nowej Wsi pod Wronkami, zm. 1813 w Poznaniu), działacza niepodległościowego i pułkownika wojsk napoleońskich, oraz Anny z Mielżyńskich (ur. 1767 r. w Gołańczy, zm. 1840 w Poznaniu). Badacze podają różne daty urodzenia Ludwika, najbardziej prawdopodobna − 1797 rok, miejsce − Kobylepole (dziś część Poznania). Kształcił się wraz z bratem bliźniakiem Michałem w Metz we Francji.

Następnie wstąpił do armii Księstwa Warszawskiego, w której dosłużył się stopnia porucznika. Brał udział w wojnie 1812 roku, podczas której dostał się do niewoli pod Słonimem. Uwolniony został dzięki interwencji następcy tronu szwedzkiego J. B. Bernadottego. W latach 1815-1817 służył w armii Królestwa Polskiego. Ze względu na zły stan zdrowia złożył dymisję i zamieszkał w majątku Gorzyce pod Kościanem.


Ludwik Mycielski – litografia. Źrodło: Polona


W 1822 roku ożenił się z Elżbietą Mielżyńską, w 1826 roku − po śmierci teścia Stanisława − osiadł w majątku żony w Wydawach pod Poniecem. Miał dwóch synów: Stanisława i Michała oraz trzy córki: Annę, Elżbietę i Marię.

Na wieść o wybuchu powstania wyruszył do Warszawy, by jako ochotnik wstąpić do armii. Brał udział w bitwie pod Dobrem 17 lutego, Wawrem − 19 lutego i w walkach o Olszynkę Grochowską − 20 i 25 lutego 1831 roku. W trakcie tej ostatniej bitwy poległ.

Czytaj dalej

Region

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Tekla Kwilecka i krzyż z Binina

W lipcu 1862 roku przed sądem w Szamotułach toczyła się sprawa przeciwko hrabinie Tekli Kwileckiej z Dobrojewa oraz jej rządcy Walentemu Janasowi. Oskarżeni zostali oni  o „opór stawiany władzy rządowej”. Za sformułowaniem tym kryła się sprawa umieszczenia przy drodze w Bininie drewnianego krzyża pomalowanego biało-czerwono.

Tekla Kwilecka w Dobrojewie zamieszkała w listopadzie 1932 roku, po ślubie z Leonardem Kwileckim. Był on synem Klemensa i jego najbliższej kuzynki Anieli – jedynej córki Adama Kwileckiego, który w latach 90. XVIII w. wzniósł dobrojewski pałac, spalony i zburzony w okresie okupacji hitlerowskiej (por. artykuły http://regionszamotulski.pl/palac-w-dobrojewie/ i http://regionszamotulski.pl/dobrojewo-historia/).


Krzyż w Bininie – wygląd współczesny. Zdjęcie Andrzej Bednarski


Tekla pochodziła z rodziny Sieroszewskich herbu Nabram (rodzice Kazimierz i Anna z domu Swinarska), przyszła na świat 16 września 1807 roku w Kakawie (Kaliskie). Jej przyszły mąż – Leonard Kwilecki wziął udział w powstaniu listopadowym, walczył pod dowództwem gen. Giorolamo Ramorino − Włocha zwerbowanego do służby w wojskach powstańczych. Według przekazów Leonard zabrał do powstania konie ze stadniny w Dobrojewie (por. http://regionszamotulski.pl/stadnina-w-dobrojewie/).

Leonard Kwilecki zmarł w 1844 r. po długiej chorobie. Tekla przez wiele lat troskliwie opiekowała się mężem, na nią spadło wychowanie dzieci i troska o rozległy majątek. Małżeństwo doczekało się trojga dzieci. Najstarsza był Wanda (1834-1912), która w 1855 r. poślubiła Władysława Niegolewskiego (1819-1885) − doktora prawa, działacza niepodległościowego, posła na sejm pruski, współzałożyciela Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, a zarazem syna Andrzeja Niegolewskiego − ziemianina, bohatera szarży pod Samosierrą (1808). Spadkobiercą majątku, tzw. Dobrojewszczyzny, został Stefan Kwilecki (1839-1900), który w 1866 roku ożenił się z Barbarą z Mańkowskich (1845-1910), panną z nieodległych Rudek (por. http://regionszamotulski.pl/barbara-kwilecka-dzialaczka-narodowa-i-spoleczna/). Syn Klemens, najmłodsze dziecko Tekli i Leonarda, zmarł w wieku 12 lat.

Czytaj dalej


Monika Kijek: Wszystko zawdzięczam Wronkom!

2019 rok był dla Moniki Kijek przełomowy. Ukończyła Wyższą Szkołę Muzyczną w Gdańsku na jedynym w Polsce kierunku musicalowym, zagrała Fionę w teatrze w Niemczech i została partnerem biznesowym Studia Piosenki „Metro”.

Zaprzyjaźnić się z chorobą

Zawsze była perfekcjonistką. Jak mówi, musi pracować nad tym, żeby ta cecha nie ograniczała jej życia swoimi negatywnymi konsekwencjami. Dobre przygotowanie do różnych zadań, pragnienie osiągnięcia jak najlepszego wyniku − to jedno, ale trzeba też być przygotowanym na zmiany, stale próbować, nie zrażając się chwilowymi porażkami, po prostu być twórczym.

Monika uczyła się w szkole podstawowej we Wronkach i tutejszym gimnazjum. Wyniki miała bardzo dobre i bez trudu dostała się do poznańskiego Liceum Marii Magdaleny. Po raz pierwszy usłyszała wtedy: nie. Na wybranej drodze zatrzymali ją rodzice, którzy chcieli, aby dalej uczyła się we Wronkach. Kilka lat wcześniej, kiedy miała 11 lat, wykryto u niej cukrzycę. Rodzice nie chcieli, aby córka całe dni spędzała poza domem, żeby męczyły ją dojazdy do szkoły. Została więc uczennicą liceum w Zespole Szkół nr 1 im. Powstańców Wielkopolskich, czyli tzw. Szkole na Leśnej.


Czytaj dalej

Strona główna – marzec 20202025-01-02T11:50:38+01:00

Aktualności – marzec 2020

Przyszła wiosna

Początek wiosny to oczywiście także topienie marzanny. Publikujemy zdjęcia uczniów Szkoły Podstawowej nr 3 w Szamotułach (połowa lat 70.; jak tu pusto nad Samą przy ul. Zamkowej). Najpierw były przemówienia pożegnalne pod adresem zimy (np. w imieniu ptaszków czy dzikiej zwierzyny), potem wrzucenie kukły do rzeki, a na koniec wprowadzenie symbolu wiosny – przystrojonej gałęzi („Gaiczek zielony, pięknie przystrojony”).


Świetna komedia z szamotulskim motywem

Zostańcie w domu i obejrzyjcie w Internecie film „Nie lubię poniedziałku” (https://www.cda.pl/video/315325401) z udziałem szamotulskiego zespołu folklorystycznego. W komedii Tadeusza Chmielewskiego pojawia się – m.in. – znów aktualny wątek braku papieru toaletowego.

Zespół prowadzony przez Janinę Foltynową został wybrany przez filmowców spośród najlepszych grup folklorystycznych, które w 1970 r. brały udział w zgrupowaniu przed dożynkami. Zdjęcia realizowano we wrześniu tego roku, a film miał premierę w sierpniu 1971 r. Szamotulan można oglądać w scenach na lotnisku, w restauracji i w czasie uroczystości otwarcia szkoły. Tadeusz Chmielewski (1927-2016) wyreżyserował również inne bardzo popularne komedie, np. „Jak rozpętałem II wojnę światową” (1969) i „Gdzie jest generał” (1963). Na dołączonym tu kadrze widać – oprócz Janiny Foltyn – Annę Czerniak, Edmunda Ćwirleja, Teresę Cichałę (z domu Leję), Ludwika Wojciechowskiego i Tadeusza Kłosa.



Św. Józefa – obchody imienin marszałka Piłsudskiego

Zostańcie w domu i czytajcie! 19 marca wypadały imieniny Józefa Piłsudskiego – przeczytajcie, jak w latach 1927-35 świętowano je w Szamotułach http://regionszamotulski.pl/obchody-imienin-marszalka-jozefa-pilsudskiego/.

Zamieszczone tu zdjęcia zrobiono w czasie obchodów imienin marszałka w 1935 r. (defilada przez pomnikiem Powstańca, ul. Dworcowa), na zdjęciach są uczniowie Gimnazjum im. ks. Piotra Skargi w mundurach z przysposobienia wojskowego. Zdjęcia – własność Barbara Piekarzewska.



Stroje szamotulskie na znaczkach pocztowych

Znaczki Poczty Polskiej ze strojami szamotulskimi wiele osób zna, a niektórzy z naszych Czytelników nawet mają je w domu. W ostatnim czasie udało nam się odnaleźć zdjęcie koperty wydanej z okazji wejścia do obiegu seriii „Polskie stroje ludowe”  – 18.12.1959 r. Technika wykonania znaczków – staloryt i rotograwiura (rodzaj druku wklęsłego). W pierwszej emisji serii ukazały się także znaczki ze strojami rzeszowskimi, kurpiowskimi, góralskimi i śląskimi (5 par), w drugiej emisji z maja 1960 r. – kolejnych 5 par. Wszystkie znaczki miały dwie wersje – ząbkowaną i nieząbkowaną.



Święto Kobiet

Do życzeń dla wszystkich Pań dołączamy prace malarskie szamotulanina Cezarego Rajperta.

Pisze on: Kobiety uwielbiam (malować), bo nikt tak nie patrzy jak one. W oczach kobiet szukam duszy. Wnętrze, którego nie da się pokazać rysunkiem, jest najbardziej ujmujące… Próbuję, żałując, że nie jestem poetą.



Szamotulskie śluby

Leokadia z domu Rybarczyk (1909-1995)  i Władysław Ignasiak (1906-1978) pobrali się w 1934 r. w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia (26.12) w szamotulskiej kolegiacie. Wesele odbyło się w domu rodzinnym Leokadii – na terenie wodociągów, których kierownikiem, przez ponad 40 lat, był ojciec – Józef Rybarczyk. W okresie międzywojennym oboje działali w Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”, Władysław był mistrzem malarskim i pracował w Meblarni w Szamotułach, Leokadia prowadziła dom. Małżeństwo doczekało sie czworga dzieci: Henryka (ur. 1935), Barbary (po mężu Trojanowskiej, ur. 1937), Andrzeja (ur. 1941) i Marii (po mężu Maciołek, ur. 1949). Pasją Władysława Ignasiaka była fotografia (jeszcze w czasach służby wojskowej wykonywał zdjęcia na lotnisku Ławica), kochał ogród i pszczelarstwo, prowadził przydomowe gospodarstwo. Leokadia lubiła rękodzieło (haftowała, szydełkowała, szyła; w końcu lat 20. wspólnie z siostrami prezentowały swoje wyroby na szamotulskich wystawach), grała na skrzypcach i kolekcjonowała etykiety zapałczane. Zdjęcia udostępnił Jan Kulczak.

Więcej – http://regionszamotulski.pl/szamotulskie-sluby/



Kobylniki i Lwów

Co łączy pałac w Kobylnikach z Teatrem Wielkim we Lwowie? Osoba architekta – Zygmunta Gorgolewskiego, jednego z najwybitniejszych polskich twórców w tej dziedzinie końca XIX w. Pałac w Kobylnikach ma charakter neorenesansowy, powstał w 1886 roku na zlecenie ordynata Tadeusza Twardowskiego. Na spacer po parku wokół pałacu zapraszamy z autorem zdjęć – jest nim Tomasz Kotus.



W Szamotułach upamiętniono Żołnierzy Wyklętych

Tegoroczne obchody Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych rozpoczęły się w piątek, 28 lutego, turniejem tenisa stołowego dla uczniów szkół średnich, który odbył się w Zespole Szkół nr 1 w Szamotułach.

Główne uroczystości przypadły na niedzielę 1 marca. Inicjatorami i organizatorami byli: Wielkopolskiego Stowarzyszenie Pamięci Armii Krajowej – Koło w Szamotułach oraz Szamotulskie Gniazdo Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Uroczystości zostały objęte patronatem Burmistrza Miasta i Gminy Szamotuły Włodzimierza Kaczmarka oraz Starosty Powiatu Szamotulskiego Beaty Hanyżak.

Od roku 2011 dzień 1 marca jest okazją do upamiętnienia żołnierzy zbrojnego podziemia niepodległościowego walczących z aparatem reżimu komunistycznego o suwerenną i niepodległą Polskę. Należy wspomnieć, że tego typu uroczystości odbyły się w Szamotułach już po raz dziesiąty. Tegoroczne obchody Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych zostały połączone z poświęceniem sztandaru Szamotulskiego Gniazda Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”.

O godz. 13.15 w Bazylice Mniejszej została odprawiona msza święta w rycie trydenckim w intencji Żołnierzy Wyklętych, zmarłych druhów TG „Sokół” w Szamotułach oraz pomordowanych przez reżim komunistyczny. Podczas uroczystości poświęcony został sztandar „Sokoła”. Następnie oficjalne delegacje złożyły wiązanki kwiatów pod Głazem Pamięci znajdującym się przy świątyni.

O godz. 15.00 w Muzeum – Zamek Górków odbyła się dalsza część uroczystości patriotycznych. Historię Żołnierzy Wyklętych przedstawiła prezes szamotulskiego koła WSPAK Katarzyna Okraska. W imieniu władz samorządowych głos zabrała Maria Przybylska, zwracając szczególną wagę na wartości, którymi kierowali się Żołnierze Niezłomni. Następnie prezes Szamotulskiego Gniazda TG „Sokół” w Szamotułach Sławomir Hazak przedstawił historię sokolich sztandarów oraz najważniejsze idee wyznawane przez członków stowarzyszenia. Bardzo ważnym momentem uroczystości było wręczenie statuetki „Sokoła” ks. kanonikowi kapitanowi Bogdanowi Kończakowi w dowód uznania za krzewienie wiary katolickiej, wartości patriotycznych oraz upowszechnianie wzorców pracy organicznej. Zasłużony żołnierz Armii Krajowej, Powstaniec Warszawski ze wzruszeniem opowiadał o swoich wojennych przeżyciach. Następnie o charakterze sokolich stowarzyszeń mówił prezes Towarzystw Gimnastycznych w Polsce Damian Małecki. Uczestnicy uroczystości mieli okazję obejrzeć film dokumentalny o Żołnierzu Wyklętym, generale w stanie spoczynku Janie Podhorskim oraz wysłuchać koncert pieśni patriotycznych w wykonaniu Izabeli i Radosława Klauze.

Piotr Gotowy


Szamotuły, 03.03.2020

MARZEC 2020

Autor plakatu – Damian Kłaczkiewicz


IMPREZY I KONCERTY

Trwające

Muzeum – Zamek Górków nieczynne dla zwiedzających do odwołania


Najbliższe

Wszystkie imprezy zostały odwołane


Minione


KINO

Kino nieczynne do 25 marca

Aktualności – marzec 20202025-02-24T18:33:13+01:00

Tekla Kwilecka i krzyż z Binina

Stefan Kwilecki – syn Tekli Kwileckiej, ok. 1890 r.

Barbara z Mańkowskich Kwilecka z jednym z synów, ok. 1874 – synowa i wnuk Tekli Kwileckiej

Wanda z Kwileckich Niegolewska – córka Tekli Kwileckiej. Źródło: Maria Bruchnalska, Ciche bohaterki. Udział kobiet w powstaniu styczniowym, 1932

Władysław Maurycy Niegolewski – zięć Tekli Kwileckiej

Krzyż w Bininie. Zdjęcie Andrzej Bednarski

Emilia Sczaniecka (1804-1896), zdjęcie z lat 60. XIX w. Źródło – Polona

Bibianna Moraczewska (1811-1877), zdjęcie z lat 60. XIX w. Źródło: Maria Bruchnalska, Ciche bohaterki. Udział kobiet w powstaniu styczniowym, 1932

„Dziennik Poznański” 1894 nr 149

Statut Towarzystwa Pomocy Naukowej dla Dziewcząt – organizacja działała do 1939 r. Wersja statutu opublikowana w 1930 r. Źródło – Polona

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Tekla Kwilecka i krzyż z Binina

W lipcu 1862 roku przed sądem w Szamotułach toczyła się sprawa przeciwko hrabinie Tekli Kwileckiej z Dobrojewa oraz jej rządcy Walentemu Janasowi. Oskarżeni zostali oni  o „opór stawiany władzy rządowej”. Za sformułowaniem tym kryła się sprawa umieszczenia przy drodze w Bininie drewnianego krzyża pomalowanego biało-czerwono.

Tekla Kwilecka w Dobrojewie zamieszkała w listopadzie 1932 roku, po ślubie z Leonardem Kwileckim. Był on synem Klemensa i jego najbliższej kuzynki Anieli – jedynej córki Adama Kwileckiego, który w latach 90. XVIII w. wzniósł dobrojewski pałac, spalony i zburzony w okresie okupacji hitlerowskiej (por. artykuły http://regionszamotulski.pl/palac-w-dobrojewie/ i http://regionszamotulski.pl/dobrojewo-historia/).


Zespół pałacowy w Dobrojewie, ok. 1912 r.


Tekla pochodziła z rodziny Sieroszewskich herbu Nabram (rodzice Kazimierz i Anna z domu Swinarska), przyszła na świat 16 września 1807 roku w Kakawie (Kaliskie). Jej przyszły mąż – Leonard Kwilecki wziął udział w powstaniu listopadowym, walczył pod dowództwem gen. Giorolamo Ramorino − Włocha zwerbowanego do służby w wojskach powstańczych. Według przekazów Leonard zabrał do powstania konie ze stadniny w Dobrojewie (por. http://regionszamotulski.pl/stadnina-w-dobrojewie/).

Leonard Kwilecki zmarł w 1844 r. po długiej chorobie. Tekla przez wiele lat troskliwie opiekowała się mężem, na nią spadło wychowanie dzieci i troska o rozległy majątek. Małżeństwo doczekało się trojga dzieci. Najstarsza był Wanda (1834-1912), która w 1855 r. poślubiła Władysława Niegolewskiego (1819-1885) − doktora prawa, działacza niepodległościowego, posła na sejm pruski, współzałożyciela Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, a zarazem syna Andrzeja Niegolewskiego − ziemianina, bohatera szarży pod Samosierrą (1808). Spadkobiercą majątku, tzw. Dobrojewszczyzny, został Stefan Kwilecki (1839-1900), który w 1866 roku ożenił się z Barbarą z Mańkowskich (1845-1910), panną z nieodległych Rudek (por. http://regionszamotulski.pl/barbara-kwilecka-dzialaczka-narodowa-i-spoleczna/). Syn Klemens, najmłodsze dziecko Tekli i Leonarda, zmarł w wieku 12 lat.


Pałac w Dobrojewie na pocztówkach z ok. 1910 r.


Pierwsze zachowane informacje związane z działalnością narodowo-społeczną Tekli Kwileckiej dotyczą Wiosny Ludów w Wielkopolsce. Razem, między innymi, z Emilią Sczaniecką i Bibianną Moraczewską, weszła w skład − powołanej 24 marca 1848 roku − Dyrekcji Opieki nad Rannymi. Zakładała szpitale, wizytowała je, sama opatrywała rannych w walkach, starała się też o pomoc tym, którzy zostali uwięzieni. Na cele tej działalności przekazała rodowe srebra.

Krzyż w Bininie

W 1861 roku w Warszawie doszło do wielkich manifestacji patriotycznych, w czasie których domagano się zagwarantowania przez władze praw obywatelskich i przeprowadzenia reform społecznych. 27 lutego i 8 kwietnia wojsko rosyjskie otworzyło ogień do demonstrantów. Masakry wstrząsnęły Polakami, nie tylko w zaborze rosyjskim.

Właśnie po tych wydarzeniach, jak pisał autor artykułu z „Dziennika Poznańskiego” (lipiec 1862, nr 179), w różnych częściach powiatu szamotulskiego w grudniu 1861 roku ustawiono krzyże ku czci ofiar poległych Polaków. Jeden z nich stanął z inicjatywy Tekli Kwileckiej w Bininie, przy skrzyżowaniu dróg z Dobrojewa i z Ostroroga: „Krzyż ten jest z obrobionego drzewa, w wyższej części biały z obwódką pąsową, w dolnej zaś części czerwony z białą obwódką pomalowany, i nie ma na sobie krucyfiksu [figury Jezusa], tylko jak inne krzyże żelazną koronę cierniową”. Z polecenia zarządcy Dobrojewa – Walentego Janasa wykonał go czeladnik stolarski z Wielonka – Walenty Fijak. Prokuratura oskarżyła hrabinę Kwilecką i Walentego Janasa o „karygodny opór przeciw władzy rządowej” i ustawienie „znaku mogącego publiczną spokojność naruszyć”. Trzeba jednak dodać, że ani sąd w Szamotułach, ani poznański sąd apelacyjny nie uznało tego czynu za karygodny i wniosek prokuratury oddaliły, a proces z dnia 21 lipca 1862 roku odbył się na rozkaz najwyższego trybunału w Berlinie. Prokurator chciał zasądzenia od hrabiny Kwileckiej kary 25 talarów, a od Walentego Janasa – 3 talarów (lub 3 dni więzienia).


Krzyż w Bininie – wygląd współczesny. Zdjęcie Andrzej Bednarski


Tekla Kwilecka zjawiła się na procesie razem z zięciem Władysławem Niegolewskim − dr. prawa. Niegolewski chciał podjąć się obrony teściowej, najpierw jednak próbował przekonać sąd do tego, żeby obrady toczyły się w języku polskim, argumentując, że najważniejszy jest oskarżony, który musi dokładnie rozumieć proces, a hrabina Kwilecka „ani nawet słowa po niemiecku nie rozumie”. Kiedy sąd ogłosił, że postępowanie będzie się toczyło po niemiecku, Tekla Kwilecka uznała, że w takim razie woli być sądzona zaocznie i razem z Władysławem Niegolewskim opuścili posiedzenie.

Mowę obrończą − po niemiecku − wygłosił radca Szuman, formalnie będący obrońcą Walentego Janasa. Korespondent „Dziennika Poznańskiego” obszernie zrelacjonował to wystąpienie. Obrońca wniósł on o uniewinnienie obojga oskarżonych. Najpierw, używając sformułowań nieco patetycznych, nakreślił tło wydarzeń:

„Na krańcach wschodnich Europy żył od lat tysiąca naród, który nigdy nie zapragnął cudzego, spokojnie orał swe ziemie, nie prowadził wojen zaborczych, który krew swych najlepszych synów poświęcał za spokój Zachodu, by ludy inne bez obawy przed tą nawałą barbarzyńskich hord spokojnie pielęgnować mogły sztuki i nauki. I na ten nieszczęśliwy naród i na to nieszczęśliwe państwo zła przyszła godzina, kiedy sąsiedzi, z których niejednemu byt był uratował, nań uderzyli i go rozebrali. I otóż niemal sto lat od tej nieszczęśliwej chwili minęło, i jak złe, samo w sobie ma zarodki złego, skutki i owoce tego czynu rosną i krzewią się aż po nasze lata”.


Rosyjska armia strzela do polskich patriotów w Warszawie, 8.04.1861 r. Ilustracja inspirowana obrazem (Tony Robert-Fleury).


Dalej obrońca przedstawiał wydarzenia, które rozegrały się w 1861 roku w Warszawie: „Po jednej stronie garstka klęczącego i modlącego się ludu, który ze łzami w oczach ręce podnosił do nieba i błagał Boga i Bogarodzicę, by się nad nim ulitowali, po drugiej stronie tysiące wściekłych wojowników, knutem, szablą, bagnetem i kulą garstkę tę rozpędzający. Krwią wojsko moskiewskie naznaczyło dni one na ulicach Warszawy, krwawymi głoskami zapisała historia dni te i imiona ofiar w rocznikach swoich”.

Następnie odnosił się do krzyży, które stawiano w związku z warszawskimi wydarzeniami i pytał retorycznie: „I cóż za dziw, i cóż za zbrodnia, jeśli współbracia ich dni te i ofiary w sercach swych zapisali, cóż by była za zbrodnia, chociażby im na pamiątkę oraz jako ofiarę i modlitwę dla Boga, żeby ich od podobnych dni zachował, stawili krzyże, krzyże, które jak wiadomo, w świecie katolickim są znakami modlitwy, podziękowania lub ofiary?”

W ostatniej części swojego wystąpienia radca Szuman udowadniał, że krzyże nie są znakami zakazanymi, gdyż nie wzbudzają „rozruchu”, a skłaniają do modlitwy. Jeśli związać je z wydarzeniami w Warszawie, może to być modlitwa w intencji obrony przed „olbrzymem rosyjskim”. Krzyże nie mają zatem żadnego związku politycznego z Prusami, a ich kolor biały i czerwony − jak dowodził obrońca − są kolorami kościelnymi od wieków stosowanymi w dekoracjach krzyży.

Ostatecznie sąd uniewinnił oskarżonych, wskazując, że krzyże nie są znakami zabronionymi i choć krzyż w Bininie stoi już od kilku miesięcy, nie doszło do zakłócenia spokoju publicznego.


Bitwa pod Ignacewem – obraz Juliusza Kossaka


Walka i praca organiczna

Pół roku po procesie, który toczył się przed sądem w Szamotułach, w zaborze rosyjskim doszło do wybuchu powstania.

Tekla Kwilecka, działając w Kółku Pań Wielkopolskich, znów zabiegała o udzielenie pomocy powstańcom. Broń dla powstania w Belgii kupował jej syn Stefan, a potem − poszukiwany przez policję pruską − ukrywał się przez kilka miesięcy. Przez granicę między zaborami przedostał się natomiast zięć Władysław Niegolewski. Na początku maja w bitwie pod Ignacewem został ranny i wrócił do Wielkopolski, gdzie − oskarżony o zdradę stanu − odbył karę w wiezieniu w Głogowie. W działania narodowowyzwoleńcze zaangażowała się w tym czasie również córka Tekli Kwileckiej, a żona Władysława Kwileckiego – Wanda. Jeszcze przed powstaniem potajemnie − razem ze Sczaniecką, Moraczewską i Jarochowską − szkoliła przyszłe sanitariuszki, a potem sama pomagała rannym na polach bitwy i w szpitalach. Po powrocie do Wielkopolski wspierała uwięzionych polskich patriotów.

W 1864 roku Tekla Kwilecka po raz kolejny stanęła przed sądem w Szamotułach. Tym razem zarzucano jej zbieranie składek na rzecz Polaków więzionych w więzieniu w Moabicie, jednak i tym razem udało jej się uzyskać wyrok uniewinniający. Zamieszkała w Poznaniu, gdzie zajęła się pracą na rzecz oświaty dziewcząt i działalnością charytatywną.  

W 1871 r. − po raz kolejny działając wspólnie z Emilią Sczaniecką i Bibianną Moraczewską − założyła Towarzystwo Pomocy Naukowej dla Dziewcząt, które wspierało edukację zawodową niezamożnych młodych kobiet. Tekla Kwilecka do śmierci należała do dyrekcji tej organizacji. Na krótko przed śmiercią w polskiej prasie poznańskiej ukazała się podpisana przez nią odezwa wzywająca do zbierania składek na oświatę ludową, aby w ten sposób upamiętnić setną rocznicę rozbiorów Polski.

Zmarła 2 lipca 1894 r. w Poznaniu, pochowana została w grobach rodzinnych w Kwilczu.

W prasie poznańskiej żegnano ją w ten sposób: „Całe życie śp. Tekli zasadzało się na pielęgnowaniu tych dwóch cnót, coraz rzadszych w naszych czasach: miłości i poświęcenia. Była to też jedna z tych prawie już legendarnych matron polskich, które wziąwszy sobie za dewizę zdanie: „módl się i pracuj” ściśle ich przestrzegały w swym życiu na dobro kraju i pożytek bliźnich”.

Szamotuły, 03.03.2020

Tekla Kwilecka i krzyż z Binina2025-01-06T11:41:47+01:00

Ludwik Mycielski – zapomniany bohater powstania listopadowego


Witold Mikołajczak

Ludwik Mycielski – zapomniany bohater powstania listopadowego

Ludwik Mycielski był synem Stanisława Mycielskiego (ur. 1743 r. w Nowej Wsi pod Wronkami, zm. 1813 w Poznaniu), działacza niepodległościowego i pułkownika wojsk napoleońskich, oraz Anny z Mielżyńskich (ur. 1767 r. w Gołańczy, zm. 1840 w Poznaniu). Badacze podają różne daty urodzenia Ludwika, najbardziej prawdopodobna − 1797 rok, miejsce − Kobylepole (dziś część Poznania). Kształcił się wraz z bratem bliźniakiem Michałem w Metz we Francji.

Następnie wstąpił do armii Księstwa Warszawskiego, w której dosłużył się stopnia porucznika. Brał udział w wojnie 1812 roku, podczas której dostał się do niewoli pod Słonimem. Uwolniony został dzięki interwencji następcy tronu szwedzkiego J. B. Bernadottego. W latach 1815-1817 służył w armii Królestwa Polskiego. Ze względu na zły stan zdrowia złożył dymisję i zamieszkał w majątku Gorzyce pod Kościanem.


Ludwik Mycielski – litografia. Źrodło: Polona


W 1822 roku ożenił się z Elżbietą Mielżyńską, w 1826 roku − po śmierci teścia Stanisława − osiadł w majątku żony w Wydawach pod Poniecem. Miał dwóch synów: Stanisława i Michała oraz trzy córki: Annę, Elżbietę i Marię.

Na wieść o wybuchu powstania wyruszył do Warszawy, by jako ochotnik wstąpić do armii. Brał udział w bitwie pod Dobrem 17 lutego, Wawrem − 19 lutego i w walkach o Olszynkę Grochowską − 20 i 25 lutego 1831 roku. W trakcie tej ostatniej bitwy poległ.


Bitwa pod Grochowem – obraz Bogdana Willewaldego z ok. 1850 r.


Gen. Ignacy Prądzyński pisał o ostatnim swoim spotkaniu z Ludwikiem Mycielskim, do którego doszło, kiedy przed świtem z rozkazu gen. Józefa Chłopickiego objeżdżał polskie pozycje w olszynie. Przyrzekli sobie, że gdyby któryś z nich zginął, to ten, który przeżyje, zaopiekuje się rodziną poległego.

Śmierć Mycielskiego podczas bitwy 25 lutego tak opisuje Stanisław Barzykowski:

Bogusławski swoich czwartaków wiedzie. Obok Bogusławskiego widać jakąś figurę w mundurze, żołnierza prostego… Był to Mycielski, obywatel zamożny z Księstwa Poznańskiego, mąż uwielbiany od nadobnej żony, ojciec szczęśliwy pięciorga dziatwy. Na odgłos powstania, jakby o wszystkim zapomniał, wszystkiego się wyrzekł, sercu nakazał milczeć, i pośpieszył, gdzie ojczyzna wzywa. Nie szukał rang i stopni, tylko za ojczyznę walczyć pragnął, z jej odwiecznym wrogiem bić się żądał. Wszedł jako prosty żołnierz do pułku czwartego, którego reputacja była mu zaręczeniem, że do najtrudniejszych spraw wojennych użytym będzie. Kolumny nasze śmiałym krokiem naprzód postępują, artyleria nieprzyjacielska na wzgórzach Kawęczyna ustawiona, rzęsisty sypie ogień i przystęp do lasu wzbronić usiłuje. Lecz nadaremne usiłowanie, nasi nie zachwiani posuwają się. Piechota nieprzyjacielska występuje na początek lasu i ogniem rotowym [ogień w szyku trzyszeregowym; każdy szereg strzelał kolejno, 1. − przyklękając, 2. i 3. na stojąco − przyp. red.] ich przyjmuje. Skrzynecki nie kazał odpowiadać, strzału dawać, „naprzód”, zawołał, „naprzód,” powtórzył Bogusławski i kolumna maszeruje. Mycielski ranny w rękę, jest to pierwsza jego rana, drugą ręką chustę spokojnie z szyi zdejmuje, ranę nią opatruje i dalej do boju śpieszy. Już nasi przybyli i smugów rowów i olszyny dosięgają. Mordercza walka wszczyna się, wpierają się wzajemnie i wypierają. Trzykroć nasi się wdzierają i trzykroć cofać się muszą. Mycielski po raz drugi ranny w nogę oddziera kawał podszewki od munduru, opatruje nią ranę i do boju wraca. Skrzynecki wyniosły wzrostem, wyniosły i męstwem, podnosi się jak sztandar wśród swoich i silnym głosem woła: „na bagnety”. „Na bagnety” powtarza waleczny Bogusławski, i olszyna bagnetami się jeży. Nieprzyjaciel już oprzeć się nie może, trupami zaściela pobojowisko i w nieporządku z lasu uchodzi. Polacy są panami lewej strony olszyny. Mycielskiego trzecia kula w pierś uderza, pada wtedy i jak bohater śmiercią kończy”.

Tak przedstawił okoliczności śmierci historyk powstania i członek Rządu Narodowego Stanisław Barzykowski. Czy rzeczywiście w tej fazie bitwy zginął nasz bohater? Autor tej relacji uczestniczył w bitwie, jednakże przebywał przy sztabie naczelnego wodza gen. Michała Radziwiłła, około 2 km od olszynki, w pałacyku, do dziś istniejącym. To właśnie w nim toczy się akcja Warszawianki Stanisława Wyspiańskiego, który w swojej sztuce wspomina o śmierci gen. Żymirskiego i jakimś dzielnym oficerze.


Olszynka Grochowska, Czwartacy – obraz Wojciecha Kossaka z 1928 r.


Aby spróbować ustalić okoliczności śmierci Ludwika Mycielskiego, trzeba odtworzyć ogólny przebieg walki tego dnia.

Olszynka Grochowska była niewielkim laskiem, długim na około 1,7 km, i przeciętym dwoma potężnymi rowami melioracyjnymi. Jak pisał gen. Prądzyński, rowy te nadawały pozycji wielkiej mocy, gdyż ograniczały możliwości manewru artylerii rosyjskiej i jeździe. W stosunku do obu rowów lasek ten biegł pod skosem. Południowa część olszyny znajdowała się pomiędzy obu rowami, natomiast północna jej część prawie cała znajdowała się po zachodniej stronie wewnętrznego rowu, była zatem znacznie cofnięta w stosunku do południowej części.

Takie jej usytuowanie było przyczyną wielu nieścisłości w relacjach pamiętnikarskich. Gdy w trzecim natarciu Rosjanie wyparli Polaków z północnej części olszyny, wielu uczestników bitwy było przekonanych, że cały lasek opanowali Rosjanie. Doszło nawet do tego, że ppłk Józef Święcicki zarzucił pułkowi grenadierów tchórzostwo, gdy ten nie natarł na południową część olszynki podczas kontrnatarcia brygady gen. Bogusławskiego. Tymczasem 2 pułk strzelców pieszych i 7 pułk piechoty liniowej zdołały utrzymać jej południową część i interwencja pułku grenadierów nie była konieczna.



Z innych relacji wynika, że odbicie północnej części olszynki odbyło się bardzo szybko. Tylko nacierający na lewym skrzydle 4 pułk strzelców pieszych na czele z gen. Franciszkiem Żymirskim, nacierając na wzgórza pod Kawęczynem, gdzie znajdowała się potężna bateria artylerii rosyjskiej, poniósł znaczne straty. W natarciu tym gen. Żymirskiemu kula armatnia urwała rękę, co było przyczyną jego śmierci.

Zasadniczy bój o olszynkę nastąpił podczas kolejnego − czwartego natarcia, gdy na ten niewielki lasek uderzyło 25 do 27 batalionów rosyjskich. Na czwartaków uderzyła wtedy brygada karabinierów z 2 dywizji grenadierów. Dowodził nią słynny z odwagi gen. Freigrant, który prawdopodobnie ruszył do natarcia szybciej, chcąc zyskać sławę pogromcy czwartaków. To prawdopodobnie dopiero w tej dramatycznej walce poległ Ludwik Mycielski.

Barzykowski tak ją opisał:

Pułk czwarty w miejscu na nią czeka, chce co prędzej zmierzyć się z owym wyborowym wojskiem cara, aby okazać, kto lepiej bagnetem władać potrafi. Z obydwu stron strzały jeszcze nie padły, bez grzmotów chmury do siebie się zbliżają, cichość ponura przepowiada wielką burzę. Dopiero gdy na pięćdziesiąt kroków do siebie się zbliżyły, raptem ogień rotowy się sypnął, jak grad rzęsisty kule padły. Bogusławski obiega swoją dziatwę i woła: „do oficerów strzelaj, zwolna mierz, w sam łeb pal; chciałeś rewolucji, teraz dobrze zabijaj, bo jak nie zwyciężymy będzie bieda”. Żołnierz zna głos swego dowódcy i wiernie go spełnia. Już rosyjski generał, naczelnik brygady ranny, już pułkownicy i szefowie batalionów z pola schodzą, brygada przerzedza się, wiele żołnierza traci, chwieje się na końcu tył podaje. Nie okryła się ona chwałą, gdyż ani jednego pułku polskiego przełamać nie mogła.



Michał Mycielski (1797-1849) – brat bliźniak Ludwika. Generał Wojska Polskiego, uczestnik walk napoleońskich, w latach 1824-29 adiutant księcia Konstantego, w czasie powstania listopadowego adiutant gen. Chłopickiego, po upadku powstania na emigracji we Francji. Litografia, źródło: Polona

Następnie czwartacy pomogli 8 pułkowi wyrzucić za rów zewnętrzny bataliony rosyjskie z VI korpusu litewskiego. Nie mniej dramatyczna walka podczas czwartego natarcia Rosjan rozegrała się w południowej jej części. Rosyjska 3 dywizja, wsparta pułkiem białostockim, dosłownie zalała południową część lasku, wypierając z niego 2 pułk strzelców pieszych.

Wtedy do kontrataku rusza pułk grenadierów, na czele poszczególnych batalionów stają: Chłopicki, u którego boku walczył jako adiutant Michał Mycielski (brat bliźniak Ludwika), Prądzyński i Milberg. Najpierw odrzucono brygadę, która obeszła olszynkę od południa. Następnie Prądzyński skierował swój batalion na południową część lasku, a 2 pułk strzelców pieszych zaatakował Rosjan od frontu. Bataliony rosyjskie w panice opuszczają południową część olszynki i próbują zorganizować opór w oparciu o rezerwową brygadę 3 dywizji w rejonie rowu zewnętrznego.


Chłopicki ze sztabem pod Olszynką – obraz Wojciecha Kossaka z 1914 r.


Chłopicki chce wykorzystać panikę w armii rosyjskiej i wysyła rozkaz gen. Tomaszowi Łubieńskiemu, by szarżował dwiema brygadami jazdy. Prawdopodobnie chciał, aby Łubieński zabrał rosyjskie działa ustawione w klinie pomiędzy szosą brzeską a starym traktem stanisławowskim. Ten jednak odmawia i szansa pozbawienia Rosjan znacznej części artylerii zostaje utracona. Niestety, również gen. Jan Krukowiecki, pobiwszy Rosjan pod Białołęką, stoi bezczynnie, ignorując rozkazy Chłopickiego. Tych dwóch generałów zmarnowało wysiłek całej armii polskiej.

Większość pamiętnikarzy zgodnie twierdzi, że armia Iwana Dybicza mogła zostać pobita, gdyby nie zranienie Chłopickiego i zła wola wymienionych generałów.


Bohaterska śmierć Ludwika Mycielskiego – grafika francuska z połowy XIX w. Źródło: Polona


Po bitwie w „Kurierze Polskim” opublikowano obszerny nekrolog poświęcony Ludwikowi Mycielskiemu. Oto jego treść:

„Kto nad wszystko kochał Ojczyznę i wszystko dla niej poświęcił, kto w jej obronie bohaterską poległ śmiercią, ten zasługuje na wdzięczność narodu i publiczne uwielbienie…Te same cnoty, nieograniczony patriotyzm i poświęcenie się dla Ojczyzny, okazał Ludwik hrabia Mycielski, obywatel Księstwa Poznańskiego, porucznik 4 pułku piechoty liniowej. Zaledwie promień zajaśniał swobody, zaledwie odgłos wolności wydobył się z polskich piersi, Ludwik Mycielski na te święte hasło żegna na zawsze ukochaną żonę i dzieci, zostawia cały majątek na grabież rządu, sprawie naszej nieprzychylnego, zgoła wszystkiego odstępuje, aby stanąć w szeregach uciemiężonej Polski… Ostatnie chwile tego męża, tego obrońcy wolności, równie są świetne jak jego patriotyczne uczucia… W bitwach w dniach 19 i 20 lutego stoczonych przewodniczył tyralierom, które chociaż po dwa razy zmieniano, Mycielski jednak niezmordowany żołnierz, zawsze był z nimi i męstwem swoim zagrzewał ich do wytrwałego boju; należał do wszystkich ataków, jakie w tych bitwach przez pułk 4 uczynione były i dał dowody nieustraszonej waleczności. Nadeszła pamiętna walka w dniu 25 lutego 1831 roku, na polach Grochowa. Była to już ostatnia dla Ludwika Mycielskiego; wytrwał godnie pod gromami dział nieprzyjacielskich, a na koniec w morderczym ataku na olszynę szedł na czele mężnych z karabinem w ręku; mimo odniesionych i otwartych ran nie chciał nawet na usilne prośby kolegów ustąpić z boju na jedną chwilę, broczył we krwi, bo jej dla Ojczyzny nie żałował, bo jeszcze miał siłę władać orężem, którym pragnął jak największą liczbę wrogów naszych wytępić. W tej morderczej bitwie kilka kul przeszyło mężne piersi nieodżałowanego Ludwika Mycielskiego… Korpus oficerów 4 ppl [pułku piechoty liniowej], chcąc uczcić pamięć cnót i waleczności poległego rycerza, imię jego i poświęcenie dla Ojczyzny do wiadomości współrodaków podaje”.

W następnym numerze tej samej gazety została umieszczona wzmianka: „Słychać, że bohaterski pułk 4 liniowy, chce zabalsamować serce Ludwika Mycielskiego i zamieścić u sztandaru pułkowego”.


Pomnik upamiętniający poległych w bitwie pod Grochowem. Warszawa Praga-Południe, u zbiegu ul. Szerokiej i Traczy. Zdjęcie Adrian Grycuk


Jak wiadomo, wkrótce powstanie upadło i gdyby nie pamiętnikarze, uczestnicy bitwy pod Grochowem, pamięć o Ludwiku Mycielskim by zaginęła. Z miast tylko Warszawa uczciła jego pamięć nazwą jednej z ulic. Natomiast rodzinna Wielkopolska całkowicie o nim zapomniała. Nie ma ulicy w rodzinnym Poznaniu, Kościanie, Gostyniu czy Szamotułach lub Gałowie, które jeszcze przed 1939 roku należało do jego rodziny.

Podobno Wojciech Kossak upamiętnił obu bliźniaków na słynnym obrazie Obrona Olszynki Grochowskiej. Tak twierdzi benedyktyn o. Ludwik Mycielski. Oryginał obrazu z 1887 roku, zakupiony przez rodzinę Mycielskich, spłonął jednak w Boryniczach podczas pierwszej wojny światowej. Kopia namalowana przez artystę w 1928 roku różni się w szczegółach od obrazu z roku 1887, dlatego trudno tę opinię potwierdzić.


Aleja Chwały – Głaz pamięci braci Mycielskich, Warszawa, ul. Traczy. Zdjęcie Józef Wieczorek


Anna Mycielska w powstaniu listopadowym oprócz Ludwika straciła jeszcze dwóch synów. Franciszek Mycielski poległ w słynnej szarży pułku jazdy poznańskiej pod Rajgrodem, zginął także Józef Gajewski − syn z pierwszego małżeństwa. W 1837 roku sprzedała majątek Szamotuły-Zamek, aby zapłacić kary finansowe, jakie rząd pruski nałożył na uczestników powstania. Musiała też wspomóc syna gen. Michała Mycielskiego, który w drodze na emigrację do Francji został okradziony.

Warto by uczcić pamięć rodziny Mycielskich, a szczególnie Ludwika, który wykazał się tak niezwykłym patriotyzmem. Również następne pokolenia Mycielskich przelewały krew w powstaniu styczniowym (kolejny Ludwik Mycielski poległ w październiku 1863 r. pod Lublinem) lub dawały przykład na polu gospodarczym w pracy organicznej.


Portret pośmiertny Anny z Mielżyńskich Mycielskiej – litografia. Źródło: Polona.


Szamotuły, 24.02.2020

Witold Mikołajczak

Historyk, absolwent UAM, nauczyciel, od 1990 r. mieszka w Szamotułach.

Autor 4 książek: Grunwald 1410. Bitwa, która przeszła do legendy (2010); Grunwald 1410. O krok od klęski (wyd. rozszerz. 2015); Wojny polsko-krzyżackie (2009) i Grochów 1831. Niedokończona bitwa (2014).

Na nowo interpretuje pewne wydarzenia i źródła historyczne, lubi polemikę.

Ludwik Mycielski – zapomniany bohater powstania listopadowego2025-01-03T13:12:35+01:00

Aktualności – luty 2020

Z historii szamotulskiego harcerstwa


Idzi Świtała (1877-1928) był działaczem patriotycznym, pracował jako dziennikarz polskich pism, prowadził praktykę dentystyczną, w 1908 r. został deputowanym do sejmu pruskiego, gdzie wielokrotnie bronił praw Polaków. Działał w Lidze Narodowej i powstałym w 1902 r. stowarzyszeniu Eleusis, które miało duży wpływ ideowy na kształtujące się później harcerstwo. Przez ponad dekadę mieszkał w Szamotułach, ok. 1919 r. przeniósł się do Bydgoszczy. Ożenił się ze Stefanią z domu Poturalską, małżeństwo miało czworo dzieci. W Szamotułach do dziś mieszkają ich potomkowie.


Monika Kijek – talent z Wronek

Monika Kijek, pochodząca z Wronek młoda aktorka, może być inspiracją dla wielu osób – realizuje swoje marzenia mimo towarzyszącej jej od dzieciństwa choroby. Ubiegły rok był dla niej przełomowy: ukończyła Wyższą Szkołę Muzyczną w Gdańsku na jedynym w Polsce kierunku musicalowym, zagrała Fionę w teatrze w Niemczech i została partnerem biznesowym Studia Piosenki „Metro”. Jak sama mówi, wszystko, co ma, zawdzięcza rodzinnemu miastu. Zapraszamy do przeczytania całości artykułu!

http://regionszamotulski.pl/monika-kijek-aktorka-z-wronek/

Zdjęcie Agnieszka Teska



Spotkanie Wielkopolskiego Stowarzyszenia Pamięci Armii Krajowej

18 lutego w sali koncertowej Muzeum – Zamek Górków odbyło się pierwsze w tym roku spotkanie dla członków i sympatyków szamotulskiego koła WSPAK. Na wstępie opiekun koła Piotr Gotowy zaznaczył, że rok 2019 i 2020 to bardzo ważne daty roczne dla stowarzyszenia. W ubiegłym roku minęła 15 rocznica powstania organizacji jako Towarzystwo Przyjaciół Armii Krajowej. 22 czerwca 2010 r. TPAK stało się kołem Wielkopolskiego Stowarzyszenia Pamięci Armii Krajowej z siedzibą w Poznaniu.

Spotkanie było dobrym momentem, aby podziękować inicjatorce powstania pierwszej tego typu organizacji w Wielkopolsce, a drugiej w Polsce, wieloletniej kustosz szamotulskiego muzeum – Elżbiecie Ratajczak. Słowa uznania zostały skierowane również w stronę wieloletniej opiekunki młodzieży podczas wielu wyjazdów i uroczystości, emerytowanej nauczycielki historii z Zespołu Szkół nr 2 w Szamotułach – Hannie Rys.

Następnie prezes szamotulskiego koła WSPAK, licealistka Katarzyna Okraska, oraz wiceprezes koła, uczeń technikum Mikołaj Janas, przedstawili sprawozdanie z działalności stowarzyszenia za rok 2019. Co roku do największych przedsięwzięć szamotulskiego koła WSPAK należy organizacja uroczystości z okazji Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych w Szamotułach, wyjazdów na Dni Ułana do Poznania czy zorganizowanie Rajdu do Grobów Pomordowanych w Lasach Kobylnickich. Nie byłoby tych inicjatyw, gdyby nie wsparcie finansowe i patronackie ze strony władz gminnych i powiatowych. Młodzi członkowie WSPAK organizują, współorganizują i biorą udział w wielu innych uroczystościach upamiętniających żołnierzy Armii Krajowej i nie tylko.

W drugiej części spotkania uczniowie z kilku szamotulskich szkół mieli okazję wysłuchać wspomnień z czasów okupacji Aleksandry Pruszkowskiej, która mimo sędziwego wieku przez ponad godzinę opowiadała o losach swojej rodziny podczas II wojny światowej.

WSPAK – koło Szamotuły



Historia – nauczycielką życia?

Bitwa stoczona w okolicach Piotrkówka pod Szamotułami zmieniła losy naszego miasta. Wojenne zniszczenia sprawiły najprawdopodobniej, że zdecydowano się na powtórną lokację – w dzisiejszym miejscu.

http://regionszamotulski.pl/bitwa-pod-szamotulami-1383/)



Walentynki

Może ktoś z Państwa znajdzie w tym liście natchnienie? Powstał on w Szamotułach w 1. połowie XV wieku, czyli ponad sto lat przed dziełami Mikołaja Reja! Przypominamy artykuł, w którym znajdziecie sam tekst listu z wyjaśnieniem trudniejszych językowo fragmentów oraz z komentarzem.

http://regionszamotulski.pl/pierwszy-list-milosny/



107. urodziny Heleny Szczerkowskiej

10 lutego składamy życzenia naszej szamotulskiej Seniorce – Helenie Szczerkowskiej, która kończy 107 lat, i przypominamy tekst jej poświęcony! Pani Helena przyszła na świat przed 1. wojną światową. Po 2. wojnie wyszła za mąż za Bolesława Szczerkowskiego – nauczyciela i instruktora harcerskiego. Ma dwie córki, troje wnuków i prawnuczkę. Pani Heleno, życzymy zdrowia, pogody ducha, wielu miłych chwil w gronie rodziny i przyjaciół. Dziękujemy, że mogliśmy wejść do świata Pani wspomnień!

http://regionszamotulski.pl/helena-szczerkowska-wspomnienia-z-mlodosci/



Most w Brączewie czeka na szansę

Dawny most kolejowy nad Wartą (Brączewo-Stobnica) sfotografował niedawno Tomasz Kotus. Most powstał w latach 1909-1910, ma ponad 244 m, bardzo ciekawą rzadką konstrukcję i interesującą historię. Był dwukrotnie wysadzany – na szczęście nieskutecznie – w czasie II wojny światowej – najpierw przez wojsko polskie (na początku września 1939 r.), potem przez wycofujących się Niemców (w styczniu 1945 r.). Przewozy pasażerskie na linii nr 381 (Oborniki wlkp. – Wronki) zawieszono w 1991 r. Czekamy na rewitalizację tego zabytkowego obiektu – od strony Obornik dociera do niego ścieżka rowerowa uruchomiona w październiku 2018 r., trzeba ją poprowadzić dalej – aż do Wronek. Na szczęście są osoby, które w tej sprawie działają.



Szamotulski chór kościelny

Chór Kościelny im. Wacława z Szamotuł działał pod kierunkiem Andrzeja Przybylskiego – organisty w latach 1914-39. Kształcił się on pod kierunkiem znanego muzykologa ks. Józefa Surzyńskiego. Był uważany za wirtuoza, zajmował pierwsze miejsca na konkursach organowych. Posługę organisty w kolegiacie szamotulskiej i tutejszy instrument cenił sobie tak bardzo, że dwukrotnie zrezygnował z proponowanej mu pracy w Poznaniu – w kościele Najświętszego Serca Jezusowego i św. Marcina (w artykule z „Tygodnika Parafii Szamotulskiej” podkreślano, że posada w Poznaniu byłaby dla Przybylskiego nie tylko bardziej zaszczytna, ale i wygodniejsza ze względów życiowych, bo tam kształciły się jego dzieci). Józef Preuss – długoletni prezes szamotulskiej „Lutni” i zasłużony regionalista – po jednym koncertów organowych w Poznaniu, jak odnotowała prasa, powiedział: „Przyjedźcie do Szamotuł. Jak wam Przybylski zagra na naszych organach, to dopiero zobaczycie, co to są organy!” Na początku okupacji Andrzej Przybylski zachorował, zginął prawdopodobnie w styczniu 1940 r., zagazowany przez Niemców wraz z innymi pacjentami szpitala w Kościanie.

Zdjęcie z 2. połowy lat 30. XX w. udostępniła Urszula Dudzik.



Szamotuły, 19.02.2020

LUTY 2020

IMPREZY I KONCERTY

Trwające

Wystawa prac prof. Grzegorza Ratajczyka, Muzeum-Zamek Górków (Spichlerz)


Minione


KINO

Aktualności – luty 20202025-02-24T18:32:08+01:00

Aleksander Trąbczyński – Wspomnienia z szamotulskiego liceum

Aleksander Trąbczyński

Wspomnienie absolwenta Państwowego Liceum nr 54 im. Piotra Skargi, ucznia w latach 1971-1975

Moja „buda”

Zwane „budą”, jak wiele innych polskich liceów, szamotulskie LO nr 54 im. Piotra Skargi zaistniało w moim życiu na długo przed tym, jak zostałem jego uczniem. Jako najmłodsze, piąte dziecko średnio licznej inteligenckiej rodziny, dla której edukacja dzieci była jednym z podstawowych, a może najważniejszym z priorytetów, chcąc nie chcąc, nasiąkałem wszystkim, co rodzeństwo ze swoich szkół przynosiło.

Moje siostry Małgorzata i Barbara rozpoczęły naukę w 54 LO, gdy ja zaczynałem podstawówkę. Ich sukcesy i kłopoty, mundurki, fryzury, wypracowania, wspólne z ojcem odrabianie zadań z matematyki, rozmowy o nauczycielach, a właściwie  o „profesorach” – to był jeden z intensywnych kolorów świata, w którym rosłem. Także ich towarzystwo, które się pojawiało w naszym otwartym domu, organizowane przez dziewczyny „fajfy” – spotkania z kolegami, prawdziwymi czy potencjalnymi sympatiami moich sióstr, podczas których niechętnie zajmowałem się swoimi, mniej ciekawymi dziecięcymi sprawami, wydawały mi się niezwykle atrakcyjne i jakoś w oczywisty sposób związane z nauką w 54 LO.



Gdy więc kończyłem wreszcie szkołę podstawową, a moje rodzeństwo, w tym troje jego absolwentów, było już na studiach, jasny był  wybór „budy” na miejsce dalszej edukacji – byłem dobrym uczniem, nawet prymusem, i zamiar studiów po maturze nie  budził wątpliwości. Miałem nawet już wybrany kierunek – tak jak Małgosia i obecna żona, wówczas sympatia brata Macieja – Alicja, chciałem zostać chemikiem. Dodatkową motywacją było zorganizowanie właśnie wówczas w szamotulskim liceum klasy sportowej – z poszerzonym programem wychowania fizycznego. Sprawność, szybkość w biegu zawsze mi imponowały, zresztą ojciec dbał o to, często – zwłaszcza na wakacjach – podejmując wspólne z nami sportowe aktywności. Cieszyłem się, że udało mi się zakwalifikować do wybranej grupy tych najsprawniejszych. Choć powstawała również klasa matematyczna i może rozsądniejsze byłoby aplikowanie do niej, zwłaszcza że w podstawówce uczestniczyłem w olimpiadzie matematycznej i planowałem „ścisłe” studia, prestiż, jaki dawał sport, przeważył.



Droga z domu [przy Sportowej 13] do „budy” [przy ul. Skargi] nie zabierała więcej niż 10 minut. Przez cztery lata pokonywałem ją na pewno ponad tysiąc razy. Każdy z kolejno mijanych wtedy domów niesie wspomnienia. Nowy, kanciasty, z płaskim dachem dom pana Zygmunta Starzonka, który miał warsztat mechaniki samochodowej dwie posesje dalej, zbudowany na tzw. plantach, którymi biegałem do przedszkola i podstawówki, był miejscem niemiłej przygody, która przesądziła o tym, że nie palę papierosów.

Potem dom p.p. Rembowskich; zacni państwo, kupowaliśmy u nich jajka, nosiliśmy im resztki warzyw, bo hodowali bobry czy nutrie… potem zaraz stary dom pp. Starzonków; wraz z p. Zygmuntem i jego synami Krzychem i Irkiem, mieszkała tam ciocia Józia i opiekowała się panami, bo żona pana Zygmunta, Wanda, wyjechała do NRF do rodziny, tam pracowała i przysyłała dewizy na budowę. Nie wróciła do Polski.

Dalej – dom pp. Cyprowskich – Zdzichu był moim kolegą w podstawówce, razem zaczynaliśmy muzykowanie – on uczył się gry na akordeonie, a miał także jakiś rodzaj „klawisza” – nie pamiętam marki (Vermona? Weltmeister?), ale pamiętam, że jeszcze w ósmej klasie próbowaliśmy, on na owym „klawiszu”, a ja na ściągniętej z szafy gitarze „Defil”, którą na 16. urodziny dostała Małgorzata, grać Dom wschodzącego słońca grupy The Animals. Zdzichu miał ładną mamę, ojca „złotą rączkę” i dwoje rodzeństwa – młodszego brata Witka i siostrę, którą słabo pamiętam. Pierwsze rozmowy o dziewczynach też prowadziłem ze Zdzichem. Chodził do 54 LO do klasy B…

Potem był dom na rogu Sportowej i Dzierżyńskiego – tam także znajomi, nie pamiętam nazwiska; przechodziłem przez ulicę, a na przeciwległym rogu dom pp. Gieremków, ich syn był ode mnie młodszy, bardzo wygadany z kabaretowym talentem – fajnie mówił monologi „Sołtysa Kierdziołka” i „Walerego Watróbki”. Nie wiem, co porabia. Jego rodzice napełniali naboje do syfonów, a my czasem przygotowywaliśmy je dla nich w dosyć paskudnym procesie z użyciem starej pralki ,,Frania” i kwasu solnego.

Dalej zaułek przy mleczarni, przez skwer po lewej na rogu Dworcowej mieszkali Bzdręgowie – Rysiek – zdolny nasz rówieśnik, chodził ze Zdzichem do klasy B; a także pełna werwy Ewa Kaźmierczak, której ojciec, pseudo „Myca”, był trenerem drużyny siatkówki. Jednak do „budy” szedłem ścieżką w prawo skos – koło kiosku „Ruchu” naprzeciw prezydium, koło banku, sklepu mięsnego i meblarni. Po drugiej stronie Dworcowej – sklep GS, dalej „klasztorek”, a naprzeciw niego stara willa, gdzie z ul. Lipowej przeprowadzili się wujostwo Nojmanowie. I sąsiednia willa, gdzie mieszkali Jęczmykowie; przyjaciel mojego brata Andrzej i Hania, ich ojciec był dyrektorem młyna i myśliwym. Sklep, wówczas chyba kwiaciarnia, naprzeciw pomnika Wacława z Szamotuł. Ulica do młyna nr 2. Most na Samie, poczta z czerwonej cegły i tuż za nią w prawo przez podwórze ścieżka już do bocznej furtki liceum. Zwykle otwarta, zazwyczaj wchodziłem nią tuż przed ósmą i po czarnych nasączonych oliwą schodach, skacząc po dwa stopnie, biegłem do naszej klasy, na pierwszym piętrze pierwsze drzwi po prawej…



Nasi profesorowie… Bardzo barwne grono. Wychowawcą był śp. „Pachol” – matematyk profesor Władysław Paśka, trochę się zacinający, zgrywający surowego, ale ciepły, dowcipny i bardzo naszej klasie oddany. Bronił nas na radach. Nie czuliśmy wielkiego respektu, ale też nie wchodziliśmy mu zanadto na głowę – chyba że pamięć mnie zawodzi.

Jeśli chodzi o respekt, to byli profesorowie płci obojga, którzy zasłużenie wzbudzali znacznie większy. Pani profesor Teodozja Bąkowa, wymagająca, inteligentnie uszczypliwa, potrafiła naprawdę surowo i dotkliwie, acz zwykle sprawiedliwie, kwitować słowem i oceną nasze niedostatki. Podobnie pani profesor Ewa Krygierowa – świetna polonistka, dowcipna, ironiczna, ceniąca indywidualność, a najbardziej „ponadobowiązkowe” osiągnięcia i wypowiedzi swoich uczniów. Prowadziła bardzo konkretne i świetnie opowiadane lekcje. Pamiętam jej wsparcie i uznanie dla Wieśka Sierszulskiego z Wronek, kolegi z aspiracjami poetyckimi, dziś męża naszej koleżanki Darii Budych, który pisał pracę o „Ferdydurke” – dla mnie Gombrowicz wtedy był białą plamą, zrozumiałem, o czym mówili, jakieś piętnaście lat później już w teatrze.



Państwo Fludrowie: Bronisław – fizyk i Irena – geografka, on przeinteligentny, wyniosły, trochę zniecierpliwiony, cierpiący z powodu tempa przyswajania przez nas tajników jego dyscypliny, jego żona najczęściej pobłażliwie uśmiechnięta, czerwonowłosa, pełna temperamentu, trochę zwariowana…

Dyrektor Krzyśko – dziarski historyk, spokojny pan. Chyba „słusznie” zaangażowany, ale nie indoktrynował nas zbytnio. Obie panie rusycystki – prof. Skoracka i prof. Szaniawska też nie przesadzały, naprawdę lubiły rosyjski język, wiersze i piosenki, i nie opowiadały nam bajek o cudach „dzieciątka Lenin”.

Pani prof. Irena Krawczyk – jej ciepło, spokój i wyrozumiałość, dla mnie tym większa, że deklarowałem „chemiczną” przyszłość, no i byłem uczniem szamotulskiego Społecznego Ogniska Muzycznego, które stworzył jej mąż Stefan, muzyk, pedagog, dyrygent i organizator – pasjonat życia muzycznego; owoce jego pracy zbieramy do dziś. Jego pomysły – przejęcie dla Ogniska, potem Szkoły Muzycznej budynku po Komendzie MO i budowa sali koncertowej to fundament szamotulskiej muzycznej edukacji. A ja i mój kolega z klasy Heniu Marczuk byliśmy pierwszymi uczniami w jego klasie gitary, jeszcze w budynku obecnego SZOK.

Któż jeszcze – prof. Konrad Roszczak, jowialny i sympatyczny, uczył PO (przysposobienie obronne, przyp. AT); jego legendę znałem wcześniej, był wychowawcą mojej siostry Basi. 



No i ówczesne moje pedagogiczne „spécialité de la maison”, wuefiści państwo Zielińscy; zwłaszcza Bohdan, kiedyś najlepszy w powiecie lekkoatleta – płotkarz, bardzo sympatyczny, ale wymagający. Nie odpuszczał nam, za co czuję wdzięczność do dziś. Gdyby nie porządnie przykręcona mi przez niego śruba na pierwszym zimowym obozie we Wronkach, nigdy bym się nie dowiedział, ile mogę „na raz” przebiec po lesie kilometrów – „mała zabawa biegowa” liczyła ich chyba ze 12…

Nie byłem wcale sportowym prymusem. W niemal każdej dyscyplinie (poza szachami i brydżem) koledzy – mistrzowie miasta, powiatu, byli o klasę lepsi. Moim sukcesem była gra w siatkówkę w szkolnej drużynie, a potem także w drużynie „Sparty” Szamotuły. Tam tym bardziej nie byłem liderem, ale w kadrze na niektóre mecze się łapałem. W sprintach, skokach, rzutach, piłce nożnej czy koszykówce już nie. Tu wszyscy koledzy – Andrzej Pieprzyk i Irek Nowak, Staszek Pikusa na 400 m, a w sprintach i skokach Leszek Tomczak, Krzysiek Konieczny, Janusz Kram, Piotrek Nowak, Wojtek Gajewski, Romek Pomianowski, Zbychu Stroński – byli bardziej utalentowani, może także inaczej zdeterminowani.

Moja siła to była nauka – łatwo zapamiętywałem i chętnie zgłaszałem się do odpowiedzi, więc oceny miałem bardzo dobre – tu liderowałem. Razem z Radkiem Pisulą, z którym potem rywalizowałem o  typowanie na studia.



Ale koledzy to była zdecydowanie mniej atrakcyjna część naszej klasy. Dziewczyny – to była nasza duma i przedmiot uwagi. Marzena Brzeźniak, moja kuzynka, i Ela Turek – bardzo sprawne, zgrabne – nasze lekkoatletki nr 1, świetna siatkarka, pięknooka szatynka Hania Grafka – od dziecka sąsiadka przez „planty”; Halinka Kriger i Dorota Duszyńska – drobniejsze, przezgrabne, o wiele bardziej od nas wytrzymałe; Małgosia Waszak – miła i mądra koleżanka od przedszkola, świetnie radziła sobie także na boisku i na bieżni; jej brat był kolegą, może i sympatią mojej siostry Małgosi, do dziś się trzymamy razem; Daria Budych – ładna siostra mojej bratowej, Grażyna Magdziarek – siatkarka o ekscytująco bujnej figurze i szelmowskim uśmiechu z 36 zębów, czarnowłosa, smagła Bogusia Orlik, Ela Turlejska, Halinka Kaczmarek, przeurocza Basia Ackermann, no i złoto, skromna, ale charakterna – Bogusia Osowska. W równoległych klasach też… Hania Grzegorzewska, Marysia Przybylska, silna grupa „wroniecka”… A w wyższych klasach – Halina Zmitrukiewicz, Marysia Ciszek, Teresa Szymkowiak – sympatie z przerw i z harcerstwa. Tyle urody i temperamentu…



Jak to się stało, że moją szkolną pierwszą miłością stała się dziewczyna z młodszej klasy? Chyba zaważyło to, że chłopaki w ogóle wolniej dojrzewają od dziewczyn, a nasze koleżanki zerkały w stronę starszych kolegów, niektóre tak skutecznie, że do dziś trwają w powstałych wtedy związkach; ja dojrzałem do decyzji o „chodzeniu” z dziewczyną dopiero w drugiej klasie. Ale wybrałem, albo dałem się wybrać, inteligentnej, dowcipnej i bardzo zgrabnej Irce Ciesielskiej – miała siostrę bliźniaczkę Ewę, były o rok ode mnie niżej, oczywiście grały w siatkówkę; ale grywaliśmy także w brydża z moimi rodzicami i z Maciejem i Alicją; uwielbiała powieści Joanny Chmielewskiej, miała wuja „Francypała”, poznańskiego lekarza, i babcię – panią Kurpisz, która lata wcześniej uczyła moje siostry gry na fortepianie. Iśka lubiła długie spacery i była odważna w słowie i w czynie.



Byliśmy niemal wszyscy harcerzami, wielu z nas instruktorami; choć trzeba powiedzieć, że nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, czym była powołana po 1968 roku Harcerska Służba Polsce Socjalistycznej i skąd wzięli się nagle na naszych letnich obozach pionierzy z bratniej Czechosłowacji. Najbardziej pamiętną imprezą z udziałem szkolnej drużyny, nazwanej arcyoryginalnie, jak mi się wtedy wydawało, „KOT”, czyli Konny Omnibus Turystyczny, był Rajd Świętokrzyski w 1974 roku. Pamiętam, że grałem już na gitarze, napisałem na melodię The Banks of Ohio, ściągniętą z płyty Joan Baez, której słuchałem na okrągło, rodzaj hymnu, który nas wśród innych harcerskich drużyn jakoś wyróżniał. Rajd był wielką przygodą, trzydniowa trasa ze Skarżyska-Kamiennej do kieleckiej Kadzielni dla niektórych z nas była wędrówką w dorosłość, taką, jak ją wtedy rozumieliśmy… Wcale nie najważniejsze było zwycięstwo w konkursie na najlepszą potrawę naszej trasy rajdu, makaron z pomidorowym sosem, który żywcem przeniosłem na ten konkurs z rodzinnego domu…



Nie potrafię dziś inaczej uchwycić tego, co w samej szkole było tak szczególnego – chyba to, że była zawsze, że 54 LO kończyli nasi rodzice, rodzeństwo, krewni i pedagodzy,  że to liceum, w zgodnej, wszystkim wiadomej opinii, najlepiej w powiecie przygotowywało do egzaminów na studia – a były wtedy egzaminy co się zowie, prawdziwe egzaminy wstępne; gdy więc nie zostałem „wytypowany” na studia, to mogłem sobie śmiało powiedzieć: „trudno, OK, to sobie zdam” – i tak się rzeczywiście stało.

I na łódzką politechnikę, i do szkoły muzycznej, potem do filmówki zdawałem bez kompleksów, dobrze wyposażony i ufny w swoją wiedzę; choć nie zdziwi starszych, gdy powiem, że jeszcze na studiach wierzyłem, że Związek Radziecki walczy o pokój i sprawiedliwość na świecie. Gdy po 1976 roku poznałem łódzkich „korowców”, ich opowieści o śledzeniu przez „bezpiekę”, podsłuchach i donosach brałem za konfabulacje i zadawanie szyku… Trzeba było jeszcze kolejnych pięciu lat, żebym przy okazji pracy nad przedstawieniem Oskarżony Czerwiec 56 przejrzał… Cóż, taki był czas i taka była szkoła. Nie byłem dość dociekliwy…

Za te wszystkie kolory, które do dziś przebijają spod patyny mojej ponad sześćdziesiątki, za to czteroletnie intensywne nimi nasiąkanie, za spokojne w Twoich murach dojrzewanie do wyfrunięcia w świat, jestem Ci, „budo”, Jubilatko-Stulatko, ogromnie wdzięczny.


Szamotuły, 18.02.2020

Aleksander Trąbczyński – Wspomnienia z szamotulskiego liceum2025-01-03T13:14:26+01:00

Fabryka powozów i wozów Michała Dorny

Szamotuły w okresie międzywojennym

Fabryka powozów i wozów Michała Dorny

Mój dziadek Michał Musiał (1897-1976) w 1921 r. rozpoczął naukę zawodu kowala w Szamotułach, w warsztacie produkującym powozy. Mieścił się on przy ul. Dworcowej 11 (obecnie to tył zabudowań UMiG, Starostwa i sklepu Komfort) i należał on do kołodzieja Michała Dorny. Nauka zawodu, a potem praca mojego dziadka w tej firmie trwała do 1930 r.

W „Gazecie Szamotulskiej” z lat 1926-27 r. znajdują się liczne ogłoszenia-reklamy opisujące wspomniany zakład jako: „Fabryka powozów i wozów, z własnym kołodziejstwem, kowalstwem i lakiernictwem, w Szamotułach najstarsze i najpoważniejsze przedsiębiorstwo tego rodzaju. Michał Dorna, warsztaty ul. Kościelna 9 i ul. Dworcowa”.


Michał Dorna urodził się w 1876 r. w Kępie pod Szamotułami, jego rodzicami byli Jan i Wiktoria z domu Pracyn. W Szamotułach osiedlił się w 1901 r., już jako mistrz kołodziejski. W tym samym roku ożenił się z Franciszką z domu Spychałą, urodzoną w 1878 r. w Gałowie (zm. 1945).





Świadectwo nauki zawodu u Michała Dorny – Józef Krupiak kształcił się u niego w Szamotułach w latach 1915-1919. Dokument udostępnił Władysław Paszke

Z opublikowanego po śmierci w 1935 r. krótkiego wspomnienia o Michale Dornie wynika, że był on aktywny w okresie odzyskiwania przez Wielkopolskę Niepodległości: należał do szamotulskiej Rady Żołnierzy, a następnie Straży Ludowej i „był jednym z tych, którzy na rozkaz Głównej Komendy aresztowali wyższych dygnitarzy niemieckich w Szamotułach, jako odwet za aresztowania obywateli polskich przez Niemców” („Gazeta Szamotulska” 1935, nr 86). Działał w wielu polskich organizacjach i stowarzyszeniach, między innymi w Kurkowym Bractwie Strzeleckim i Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”. Był założycielem i honorowym członkiem szamotulskiego cechu kołodziejskiego. Wspominany był jako „człowiek spokojny, gorliwy katolik i dzielny patriota”.

Małżeństwo doczekało się siedmiorga dzieci – 4 synów: Ludwika (1902-1963), Stanisława (1904-1971), Edmunda (?-1973) i Czesława (1920-2008) oraz 3 córek: Marianny (1906-1985), Wiktorii (po mężu Kowalskiej, 1907-2007) i Zofii (1912-1986).



W kwietniu 1927 r. Michał Dorna wydzierżawił zakład przy ul. Kościelnej 9 (dziś nr 17). Na kilka lat – do 1930 r. – przeniósł się tam wówczas swoją firmę miedziano-kotlarską Stefan Rebelka (od 1930 r. zakład Rebelki działał przy jego domu – Garncarska 6, dziś nr 13).

Prawdopodobnie Dorna chciał wówczas bardziej rozwinąć swoją działalność w jednym miejscu – przy Dworcowej. W numerze „Gazety Szamotulskiej” z połowy maja 1927 r. znajduje się ogłoszenie, że mistrz kołodziejski Michał Dorna zamierza w swej posiadłości przy ul. Dworcowej 11 zainstalować i uruchomić parową lokomobilę do napędu maszyn w warsztatach kołodziejskich, zaś ewentualni przeciwnicy tego projektu mogą w urzędzie policyjnym zapoznać się z planami i opisami.


Pracownicy M. Dorny, wrzesień 1925 r.


W 1928 r. zakład Michała Dorny zaczyna przeżywać kryzys. W prasie lokalnej zanikają, dotąd liczne, reklamy jego firmy, pojawia się natomiast ogłoszenie o przymusowej licytacji dwóch należących do niego powozów. Działalność firmy w 1. połowie lat 30. została znacznie ograniczona, ale nadal trwa. W 1933 r. jako osoba prowadząca wymieniany jest najstarszy syn Ludwik, a zakres działalności określany jest jako „parowa obróbka drzewa i tartak, budowa wozów i powozów”. Drugi z synów – Stanisław, mistrz siodlarski, prowadził w tym czasie swój własny zakład przy Kościelnej 9; zajmował się wyrobem tapczanów, leżanek, materacy i wszelkich wyrobów skórzanych. Najmłodszy syn Dornów – Czesław w momencie śmierci ojca jeszcze się kształcił. Po wojnie pracował jako nauczyciel wychowania fizycznego w szamotulskich szkołach podstawowych nr 1 i 2, a później przeniósł się do Piły, gdzie – między innymi – trenował bokserów. Nauczycielką była także jego starsza siostra Wiktoria Kowalska, absolwentka szamotulskiego Gimnazjum im. ks. Piotra Skargi (matura 1927), członkini Akademickiego Koła Szamotulan, która w macierzystej szkole po wojnie uczyła biologii i geografii (1945-52).

Upadek świetnie rozwijającej się dekadę wcześniej firmy nastąpił w 1937 r., kiedy to na przetarg przymusowy wystawiono na wniosek Powiatowej kasy Komunalnej w Szamotułach całą posiadłość przy ul. Dworcowej 11: dom mieszkalny z ogrodem, szopę, kuźnię, budynek lokomobili, halę maszyn, tartak, lakiernię i tapicernię („Dziennik Poznański” 1937, nr 296).



Zakład Parowej Obróbki Drewna Ludwika Dorny działał do 1. połowy lat 50., kiedy to podzielił los innych szamotulskich firm: Fabryki Maszyn Braci Gielniak, Kotlarni Stefana Rebelki czy Zakładu Naprawy Maszyn Rolniczych Bolesława Zawadzkiego. Przestały one istnieć na skutek różnego typu restrykcji finansowo-administracyjnych ówczesnych władz.

***

Michał Musiał często wspominał swoją pierwszą pracę i opowiadał na jej temat anegdoty:

 W Szamotułach przy ul. Dworcowej  znajdował się warsztat – powozownia należący do p. Dorny. Przy warsztacie tym była też kuźnia, w której uczyłem się zawodu kowala na początku lat dwudziestych. Wcześniej byłem na wojnie, potem w powstaniu i pod Lwowem i nie miałem czasu na naukę.  Pracowało nas tam 12 osób. Na obiady gotowane przez żonę właściciela  chodziliśmy do domu Dornów.  Za warsztatem rosła lebioda, gdzie też wszyscy chodziliśmy „za potrzebą”. Pewnego dnia, jak zwykle bardzo głodni, poszliśmy na obiad. Gospodyni podała zupę wyglądającą jak szczawiowa, ale okazało się, że ugotowała ją z lebiody zerwanej przy warsztacie, właśnie w „tym” miejscu.  Nagle wszyscy stwierdzili, że tak właściwie to nam się nie chce jeść…

Pewnego dnia jak zwykle pracowałem młotem. Do kuźni weszły jakieś nieznane mi paniusie. Dla żartu postanowiłem je przestraszyć. Wyjąłem z paleniska gorący metal, położyłem na kowadle, zasłoniłem ręką i poplułem na nie. Następnie silnie uderzyłem młotem w żelazo. Zrobił się wielki huk, posypały iskry. Paniusie wystraszyły się i uciekły…

W zakładzie tym było więcej takich jak ja pracowników, którzy mieszkali na stancji u Dornów, w pobliżu warsztatu. Co sobotę chodziliśmy na zabawy do sali Sundmanna przy ul. Poznańskiej. Tuż przy scenie mieliśmy stolik, który zawsze zajmowaliśmy, a przy którym nikt inny nie ważył się usiąść. Gdy wchodziliśmy na salę, to zawsze jeden z nas już od wejścia   rzucał „cylinderek” pod stół na znak, że zajmujemy to miejsce, a po sali rozchodził się pomruk niezadowolenia. Ale z kowalami nikt nie chciał zaczynać…

Wojciech Musiał

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Zdjęcie na górze z lewej – powozownia w Rogalinie. Zdjęcie Jan Kulczak

Fabryka powozów i wozów Michała Dorny2021-03-19T14:15:16+01:00

Monika Kijek – aktorka z Wronek


Monika Kijek: Wszystko zawdzięczam Wronkom!

2019 rok był dla Moniki Kijek przełomowy. Ukończyła Wyższą Szkołę Muzyczną w Gdańsku na jedynym w Polsce kierunku musicalowym, zagrała Fionę w teatrze w Niemczech i została partnerem biznesowym Studia Piosenki „Metro”.

Jako Fiona w musicalu „Shrek”

W obiektywie Agnieszki Teski – 2015 r.

W przedstawieniu „Pani Prezesowa” – grudzień 2019 r. Zdjęcia Wroniecki Ośrodek Kultury

Zaprzyjaźnić się z chorobą

Zawsze była perfekcjonistką. Jak mówi, musi pracować nad tym, żeby ta cecha nie ograniczała jej życia swoimi negatywnymi konsekwencjami. Dobre przygotowanie do różnych zadań, pragnienie osiągnięcia jak najlepszego wyniku − to jedno, ale trzeba też być przygotowanym na zmiany, stale próbować, nie zrażając się chwilowymi porażkami, po prostu być twórczym.

Monika uczyła się w szkole podstawowej we Wronkach i tutejszym gimnazjum. Wyniki miała bardzo dobre i bez trudu dostała się do poznańskiego Liceum Marii Magdaleny. Po raz pierwszy usłyszała wtedy: nie. Na wybranej drodze zatrzymali ją rodzice, którzy chcieli, aby dalej uczyła się we Wronkach. Kilka lat wcześniej, kiedy miała 11 lat, wykryto u niej cukrzycę. Rodzice nie chcieli, aby córka całe dni spędzała poza domem, żeby męczyły ją dojazdy do szkoły. Została więc uczennicą liceum w Zespole Szkół nr 1 im. Powstańców Wielkopolskich, czyli tzw. Szkole na Leśnej.

Monika Kijek docenia lata spędzone w tej szkole. Tam miała początek jej miłość do teatru i przyjaźnie, które trwają do dziś. Wszystko dzięki „Odgrywanym Kapslom” − teatrowi prowadzonemu przez Ilonę Fudali − polonistkę i reżyserkę. Działający od 1998 r. zespół od samego początku wystawiał duże, kilkuaktowe spektakle, choć miał jeszcze wówczas charakter typowo szkolny. Obecnie „Odgrywane Kapsle” stanowią sekcję Wronieckiego Ośrodka Kultury i grają w nim osoby w różnym wieku. Monika Kijek od czasów szkoły gra niemal w każdym spektaklu; pod koniec 2019 r. wystąpiła w głównej roli w „Pani Prezesowej” − francuskiej farsie Maurice’a Hennequina i Pierre’a Vebera. Nie tylko grała gwiazdę operetki, która uwikłana została w ciąg zabawnych zdarzeń. Po prostu była gwiazdą tego przedstawienia, którego ważną częścią były piosenki śpiewane do wykonywanej na żywo muzyki.

Cukrzyca przeszkodziła jej tylko w jednym występie – w czasie konkursu recytatorskiego w czasach szkolnych. Usłyszała wtedy od swojego nauczyciela słowa przeprosin: „Nie powinienem wysyłać cię na ten konkurs, przecież nie jesteś zdrowa”. Monika jednak postanowiła wówczas coś zupełnie innego: „Nie będzie choroba niszczyć moich marzeń o scenie”. Na swojej drodze spotkała lekarza, który pokazał jej, że cukrzyca może ją wiele nauczyć. Dzięki chorobie stała się bardziej zorganizowana, odpowiedzialna i dojrzała. Nigdy więcej nie zasłabła na scenie.



Kiedy mówić: „tak”, kiedy: „nie”

Rodzice sądzili, że Monika zwiąże swoją przyszłość z medycyną. Wybrała kierunek „analityka medyczna” na Wydziale Farmacji i została przyjęta. Jednak sama powiedziała wtedy: „Nie, chcę spróbować innej drogi”.

Postanowiła przygotować się do egzaminów do szkoły teatralnej. Przez rok uczyła się w Lart Studio − prywatnej szkole aktorskiej w Krakowie. To był dla Moniki czas pięknego rozwoju: poznawanie swoich nowych możliwości, regularne wizyty w teatrach i legendarnych miejscach związanych z krakowską bohemą. To także poznanie brudnej strony artystycznego życia i uświadomienia sobie: w to chcę wchodzić − to nie należy do świata moich wartości.

Monika Kijek pomyślała też o sprawdzeniu się w dziedzinie wokalnej. Od piątego roku życia śpiewała w chórku kościelnym, w 2013 r. postanowiła wystartować w 3. edycji niezwykle popularnego wówczas talent show X Factor. Doszła daleko, bo odpadła tuż przed odcinkami na żywo, ale usłyszała wiele bardzo dobrych opinii o swoich umiejętnościach wokalnych.

Zdecydowała się zdawać egzaminy do kilku szkół aktorskich, jednak wszędzie słyszała: „Nie ciebie szukamy”. W szkole krakowskiej znalazła się tuż pod listą przyjętych, był to czas wyczerpujący emocjonalnie i fizycznie. Po niepowodzeniach musiała zadać sobie pytanie, co robić dalej: zaufać swojej intuicji, dalej próbować sił na scenie, czy zrezygnować i poszukać innej drogi.



Wróciła do Wronek i zatrudniła się w pizzerii. Postanowiła dać sobie czas. We wrześniu zadzwoniła do niej koleżanka i powiedziała, że Akademia Muzyczna w Gdańsku prowadzi dodatkową rekrutację na wydział wokalno-aktorski. Monika na nic się nie nastawiała, poza tym wiadomo było, że komisja w pierwszym naborze przyjęła 5 dziewcząt i teraz przede wszystkim szuka chłopaków.

Tym razem jednak się udało i Monika Kijek została jedną z 10 … dziewcząt na roku. Musiała w ciągu semestru nadrobić braki z podstaw teorii muzyki, gdyż nie kształciła się wcześniej w szkole muzycznej. Znalazła nowe przyjaźnie, dużo się nauczyła, ale przeżyła też sporo rozczarowań. Spodobał jej się − na przykład − dubbing. Dziś można ją usłyszeć w niewielkich rolach w serialu „Wiedźmin”, choć kiedyś usłyszała, że dubbing to coś, z czym powinna dać sobie spokój. Nic nie jest jej dane, stale musi walczyć, pokonywać własne ograniczenia. I uczy się pokory.

W ostatnich latach stale była w rozjazdach. Występowała, między innymi, na deskach Teatru Nowego w Poznaniu, Teatru Palladium w Warszawie, Opery Bałtyckiej i Teatru na Plaży w Sopocie. Cennym doświadczeniem była rola w musicalu „Shrek”, zrealizowanym w teatrze Uckermärkische Bühnen w niemieckim Schwedt. Wystąpiła w kilku rolach, w tym nastoletniej Fiony. Ta pierwsza premiera Moniki Kijek poza Polską była dla niej sporym wyzwaniem (nauka niemieckiej fonetyki), ale sprawiła jej bardzo wiele radości. Później odbyły się dwa koncerty dyplomowe, podczas których zaprezentowała w sumie 30 utworów, i obrona pracy magisterskiej na temat wpływu filmów Disneya na musical na Brodwayu.



Działo się tyle, że pomyślała o potrzebie stabilizacji. W listopadzie 2019 r. uzyskała certyfikat Studia Piosenki „Metro” w Warszawie − projektu edukacyjnego teatru muzycznego Studio Buffo, prowadzonego przez Janusza Józefowicza i Janusza Stokłosę. Dzięki temu mogła wystartować jako osoba prowadząca Studio Piosenki „Metro” w Poznaniu. Ucząc na warsztatach wokalno-aktorskich, między innymi we Wronkach i w Szamotułach, odkryła wielką przyjemność dzielenia się swoimi umiejętnościami z młodymi ludźmi, którzy chcą podążać drogą podobną do tej, którą wybrała ona sama. Zajęcia odbywają się w różnych grupach wiekowych, a najlepsi będą mieli możność zagrania w musicalu.

Nie oznacza to jednak, że Monika Kijek rezygnuje z własnej drogi artystycznej. Będzie nadal uczestniczyć w castingach, na pewno nie zrezygnuje z grania, bo scena jest miejscem, które kocha.

Szuka prawdy w sztuce i jest po prostu prawdziwym człowiekiem. Od dłuższego czasu działa jako wolontariuszka organizacji Red Noses International. Jako clown odwiedza dzieci w szpitalach, daje im radość, pomaga zapomnieć o chorobie i lęku. Ta działalność też jest dla niej czymś ważnym.


Z Januszem Józefowiczem i Januszem Stokłosą – Studio Piosenki „Metro” w Warszawie, listopad 2019 r.


Ukształtowało ją rodzinne miasto

Na początku 2020 r. Monika Kijek otrzymała wyróżnienie „Duma Wronek”. Jak sama mówi, wszystko, co ma, zawdzięcza rodzinnemu miastu. Tu się przecież wszystko zaczęło… To, co dostała, stara − choć w części − oddawać Wronkom w czasie przedstawień, koncertów i warsztatów. Wie, że cokolwiek by się stało, będą z nią rodzice i przyjaciele. Lubi tu wracać. Teraz, gdy zamieszkała w Poznaniu, będzie mogła przyjeżdżać jeszcze częściej.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotuły, 11.02.2020

Monika Kijek – aktorka z Wronek2025-01-10T12:57:57+01:00
Go to Top