About Agnieszka Krygier-Łączkowska

Autor nie uzupełnił żadnych szczegółów
So far Agnieszka Krygier-Łączkowska has created 361 blog entries.

Mańkowscy i Potworowscy w Rudkach

Wielkich ludzi do pałacu w niewielkich Rudkach przywiodły kobiety


Jeszcze 70 lat temu w Rudkach koło Ostroroga stał piękny pałac. Została po nim oficyna oraz brama wjazdowa z lwami oraz wspomnienia o ludziach, którzy tu żyli i pracowali. Wśród nich był generał z czasów napoleońskich Emilian Węgierski oraz malarz artysta Tadeusz Piotr Potworowski.

Obaj panowie trafili do Rudek jako mężowie swoich żon. W Rudkach spotykali się też okoliczni ziemianie. W dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy mieszkali tu Bogusława i Teodor Mańkowscy, zjeżdżali do Rudek Kwileccy z Oporowa i Dobrojewa, Madalińscy z Kluczewa.  To ze zbiorów rodzinnych Madalińskich z Kluczewa (z albumów Izabeli Madalińskiej – córki) pochodzą zdjęcia wzbogacające ten tekst. Zdjęcia ze zbiorów rodziny Potworowskich udostępnił syn artysty.


Widok na pałac w Rudkach w roku 1911. Zdjęcie ze zbiorów Archiwum Państwowego w Poznaniu.


O ciekawej historii Rudek opowiada Michał Dachtera – twórca i administrator profilu Ostroróg na kartach historii na portalu społecznościowym. To Michał zainteresował się historią niewielkiej wsi, położonej bardzo blisko Ostroroga. To on dotarł do członków rodziny Madalińskich i Potworowskich. „Pamiętam Rudki z lat 90., jeździliśmy tam często do cioci i wuja. Pamiętam beczki z literami RSP, staw, sklep GS, chrzan rosnący w rowach, boisko w parku, starą figurę Matki Boskiej i oczywiście lwy w bramieˮ – opowiada regionalista z Ostroroga. Jako dziecko nie zastanawiał się, dlaczego brama z lwami wiedzie donikąd. Mógł też nie wiedzieć, że pałac został rozebrany.

Ja spotkałam w Ostrorogu osoby, które pamiętają Mańkowskich z Rudek. Jedna z nich, pracująca w czasie okupacji w gospodarstwie rudeckim u Niemca, opowiedziała mi, że „Pani Mańkowska,  we wrześniu 1939 roku miała uciekać bryczką w kierunku Warszawy. Dojechała do Bzury. Podczas przejazdu bomba uderzyła w most. Połowa bryczki z hrabiną, zatonęła, kiedy most się zawalił. Druga połowa z końmi i stangretem się uratowała. Stangret wrócił do Rudek i o nieszczęściu opowiadał”.


Pałac w Rudkach z galerią i oficyną w latach 30. XX w., kiedy mieszkali tu Potworowscy. Ozdobny portyk pałacu.

Zdjęcia z archiwum rodzinnego Potworowskich


Tymczasem wracamy do nieistniejącego już pałacu, który został zbudowany około roku 1800, kiedy to majątek będący w posiadaniu rodziny Mańkowskich, przeszedł w ręce majora wojsk konnych Teodora Cieleckiego. Michał Dachtera wskazuje, że zespół pałacowy „w typie Rogalina” został zbudowany, według projektu wybitnego architekta – Hilarego Szpilowskiego. Składał się z piętrowego pałacu w stylu klasycystycznym, połączonego palladiańskimi ćwierćkolistymi galeriami z oficynami. Od frontu pałac zdobił portyk z czterema kolumnami.

Ale to można obejrzeć już tylko na zdjęciach. Po ziemianach wielkopolskich pozostał w Rudkach 7-hektarowy park dworski z pomnikowymi jesionami, lipami, grabami, klonami o obwodach od 250 do 300 cm. Zachowała się też oficyna, XIX-wieczny magazyn i niezwykłej urody brama wjazdowa. Dwie doryckie kolumny z attykami mają około 5 metrów wysokości. W zwieńczeniu każdej siedzi lew.

Patrząc na zdjęcia, które Michałowi Dachterze udostępnił krewny Madalińskich z Kluczewa oraz syn Piotra Potworowskiego, można sobie wyobrazić czasy, kiedy w tym pałacu żyli i pracowali właściciele majątku Rudki.


Brama wjazdowa do zespołu pałacowo-parkowego w Rudkach w latach 1930-1935. Na zdjęciu jedna z Mańkowskich, na lwie Mańkowski? – zdjęcie ze zbiorów rodziny Potworowskich


Po śmierci wspomnianego już Teodora Cieleckiego majątek odziedziczyła jego bratanica Teodora Cielecka i jej mąż gen. Emilian Węgierski, jeden z dowódców powstania listopadowego (1830- 1831), który w bitwie pod Grochowem odznaczył się nadzwyczajnym męstwem (por. tekst http://regionszamotulski.pl/gen-emilian-wegierski/ ).

Od Michała Dachtery wiem, że w połowie XIX wieku Rudki wróciły do rodziny Mańkowskich, a dokładnie do Teodora i Bogusławy Bogumiły z Dąbrowskich – córki Jana Henryka Dąbrowskiego – twórcy legionów. Ich córka Maria Nepomucena Mańkowska wyszła za mąż w 1857 roku za Mieczysława hr. Kwileckiego, syna Hektora i Marii Izabeli z d. Tauffkirchen – damy dworu bawarskiego. Młoda para zamieszkała w Oporowie koło Ostroroga, gdzie rozbudowali pałac wg projektu Zygmunta Gogolewskiego, tego samego, który zaprojektował Teatr Wielki we Lwowie. W tym pałacu w Oporowie gościł m.in. premier Ignacy Jan Paderewski.

Druga córka Mańkowskich, Barbara, poślubiła Stefana Kwileckiego – dziedzica Dobrojewa, który był kuzynem Mieczysława z Oporowa. Majątek w Rudkach odziedziczył najstarszy syn Teodora i Bogusławy Mańkowskich, Napoleon Ksawery, który ożenił się z Marią Antoniną Chłapowską herbu Dryja z Chłapowa. Ich syn, także Teodor, pozostał w rodzinnych Rudkach. W 1899 r. ożenił się z Anną hr. Kokoszka-Michałowską z Michałowa herbu Jasieńczyk. Z tego małżeństwa przyszło na świat sześcioro dzieci.

Trzecia z kolei córka Teodorostwa Mańkowskich, Magdalena (1904-2000), w kwietniu 1929 roku poślubiła artystę malarza Tadeusza Piotra Potworowskiego. Do spotkania, według Michała Dachtery, miało dojść w Paryżu w 1928 roku, dokąd panna Mańkowska przyjechała z Rudek studiować antropologię. Młodzi mieli się poznać u pośredniczki sprzedaży obrazów – Claire Chancerelles.

W 1929 roku obrazy Tadeusza Piotra Potworowskiego były eksponowane na wystawie w Paryżu a potem w Genewie. W kwietniu 1930 roku młoda para zjechała do Polski. W grudniu 1931 r. młodzi artyści, w tym Piotr Potworowski, mieli pierwszą wystawę w Polsce – w Hotelu Polonia w Warszawie. W Warszawie urodził się Potworowskim syn – Jan, po czym młodzi małżonkowie sprowadzili się do Rudek.


W pałacu w Rudkach około roku 1930. Stoi Jan Cybis, Piotr Potworowski siedzi. Od lewej siedzą żona Potworowskiego Magdalena z Mańkowskich, obok Hanna Rudzka-Cybisowa.


Pałac Mańkowskich tętnił życiem. Zjeżdżali tu nie tylko okoliczni ziemianie, ale też artyści ‒ znajomi Piotra z czasów paryskich: Hanna Rudzka-Cybisowa, Jan Cybis, Tytus Czyżewski, Wacław Taranczewski i Janusz Strzałecki, który wkrótce ożenił się z Jadwigą Mańkowską – siostrą Magdaleny.

Artyści lubili przebywać w Rudkach. Pałac był duży, warunki do pracy znakomite, mimo iż młodzi Potworowscy do swojej dyspozycji dostali tylko trzy pokoje. Wszak rodzina Mańkowskich była liczna, a rodzeństwo Magdaleny jeszcze mieszkało w domu rodzinnym.

W Rudkach Piotr Potworowski namalował kilka ważnych obrazów: Portret żony (1830 r.),  Motyl i kwiat (1931 r.) oraz w 1932 roku: Martwą naturę, Park (w Rudkach), Przed lustrem i Trzy kobiety we wnętrzu ‒ obraz, za który otrzymał nagrodę.


Przyjazd gości do pałacu w Rudkach. Zdjęcie z archiwum rodzinnego Potworowskich


Wróćmy raz jeszcze do kontaktów ziemian, których majątki leżały w okolicach Ostroroga. Gościli Mańkowscy i Potworowscy u Madalińskich w Kluczewie (por. tekst  http://regionszamotulski.pl/madalinscy-z-kluczewa/). Bywali Madalińscy w Rudkach. Grano w tenisa, polowano.

Magdalena i Piotr Potworowscy mieszkali w Rudkach do 1935 roku. Wtedy nastąpił podział dóbr Mańkowskich i im przypadł w udziale Grębanin koło Kępna. Przez cały czas pobytu w Rudkach artysta malował, wystawiał swoje prace nie tylko w Poznaniu, ale też w Krakowie i Warszawie.

Starsze pokolenie mieszkańców Rudek, a wszyscy o ni byli związani z majątkiem, jeszcze pamięta Mańkowskich oraz ich pałac. Pani Aniela mówi, że przed pałacem był piękny klomb z różami, wokół którego chodziły pawie.

Mało kto dzisiaj wie, że w niewielkich Rudkach żył i pracował znany polski malarz, scenograf, pedagog Piotr Potworowski. Naszym celem, czyli Michała Dachtery i moim, jest szukanie w dziejach Ostroroga i okolic tego, co pozytywne, wartościowe, godne wydobycia z mroków niepamięci oraz umieszczenia w pełnym świetle jupiterów.

Irena Kuczyńska

współpraca Michał Dachtera


Tadeusz Piotr Potworowski (1898-1962)


Rudki –  Stefan Potworowski (brat), Tadeusz Piotr Potworowski z synem Janem i żoną Magdalena z Mańkowskich


Wnętrze pałacu w Rudkach – pracownia Piotra Potworowskiego. Na zdjęciu żona Magdalena z synem Janem. Około 1930 r.


Portret żony namalowany w Rudkach w roku 1930. Obecnie w Muzeum Narodowym w Warszawie


W Kluczewie – Izabela Madalińska z dziećmi, w krawacie Piotr Potworowski. Zdjęcie z albumu rodziny Madalińskich


Zdjęcie zrobione w Kluczewie w roku 1934 u Madalińskich,  dokąd przyjechali Potworowscy z Rudek i Kwileccy z Oporowa.


Piotr Potworowski, Wanda Madalińska, Adam Szczawiński i Józef Madaliński  w Kluczewie, rok 1934


Wanda Madalińska i Piotr Potworowski po partii tenisa


Lata 60. XX w.


Zdjęcie – Andrzej Bednarski, 2008 r.


Rudki, grudzień 2017 r.

Tadeusz Piotr Potworowski

Życiorys

Urodził się 14 czerwca 1898 r. w Warszawie w rodzinie inżyniera i dyrektora fabryki motorów Diesla, Gustawa Seweryna Potworowskiego herbu Dębno (1863-1935) i Jadwigi z domu Wyganowskiej (ur. 1873), która zginęła tragicznie w Zakopanem w 1913 r.. Po śmierci matki ojciec wysłał Piotra i jego dwóch młodszych braci do rodziny na Kresy. Po ukończeniu gimnazjum Piotr wstąpił do pułku ułanów i wziął udział w bitwie pod Krechowcami. Po zakończeniu wojny rozpoczął studia architektury na Politechnice Warszawskiej, ale niebawem został ponownie zmobilizowany. W kampanii bolszewickiej został ranny pod Zamościem.   Zdemobilizowany zapisał się do szkoły Konrada Krzyżanowskiego, a po roku przeniósł się do krakowskiej ASP. Studiując malarstwo w pracowni Józefa Pankiewicza, związał się z „Komitetem Paryskim”. W 1924 r. razem z innymi członkami „Komitetu” wyjechał do Paryża. Jego kontakty z kapistami wkrótce uległy oziębieniu. Potworowski wynajął osobną pracownię na Montparnasse, zapisał się do pracowni Fernanda Legera. Bliskie kontakty utrzymywał z Tadeuszem Makowskim i Tytusem Czyżewskim. Na organizowany przez kapistów słynny „Super Jazz Bal du Montparnasse” przygotował dekorację odtwarzającą dno morza. W 1928 r.  poznał w Paryżu Magdalenę Mańkowską, studentkę antropologii. Wkrótce wzięli ślub, a w 1930 r. wrócili do Polski, gdzie urodził się ich syn Jan. Zamieszkali w majątku żony w Rudkach pod Szamotułami. Pałac w Rudkach często gościł artystów, przyjaciół gospodarzy. Janusz Strzałecki, Hanna Rudzka-Cybisowa, Jan Cybis, Tytus Czyżewski, Wacław Taranczewski przebywali tutaj często miesiącami.

W 1931 r. odbyła się pierwsza wystawa Kapistów w Warszawie w Klubie Artystów w hotelu Polonia oraz wystawa pod nazwą Nowa Generacja w Instytucie Propagandy Sztuki, gdzie Potworowski otrzymał nagrodę za obraz Trzy kobiety we wnętrzu. W 1932 w Poznaniu w Salonie Makowskiego zorganizowano indywidualną wystawę artysty. Po podziale majątku Rudki, w roku 1935, Potworowscy przenieśli się do majątku Grębanin należącego do Mańkowskich. W 1937 r. artysta otrzymał srebrny medal na Międzynarodowej Wystawie Sztuki i Techniki w Paryżu oraz nagrodę ministra spraw zagranicznych. Pierwszą dużą, indywidualną wystawę miał Potworowski w 1938 r. w Instytucie Propagandy Sztuki w Warszawie, a następnie we Lwowie. Po udziale w kampanii wrześniowej, ukrywał się w wiosce nad Bugiem, a następnie przedostał się przez Kowno do Szwecji. Zamieszkał w Taxinge Näsby pod Sztokholmem. Pracował tutaj fizycznie, ale również malował i rzeźbił, a nawet wystawiał swoje prace.

W sierpniu 1941 r. udało mu się sprowadzić do siebie żonę i dwójkę dzieci. Po dwóch latach Potworowscy przedostali się na Wyspy Brytyjskie. W Londynie był przez pewien czas prezesem Stowarzyszenia Polskich Artystów, publikował również w miesięczniku „Nowa Polska”. W 1946 r. odbyła się pierwsza duża wystawa w Redfern Gallery w Londynie. Od 1948 r. regularnie wystawiał w Gimpel Fils Gallery. W 1949 r. został profesorem Bath Academy of Art w Corsham. Został również członkiem postępowej London Group i prestiżowej Royal West of England Academy.

W latach pięćdziesiątych artysta dużo podróżował. Odwiedził Hiszpanię, Włochy, Francję. Ślady tych podróży można odnaleźć w jego obrazach. W 1958 r. przyjechał do Polski. Pierwszą wystawę miał w poznańskim Muzeum Narodowym. Następne wystawy odbyły się w Krakowie, Sopocie, Warszawie, Wrocławiu i Szczecinie. Bardzo dobre przyjęcie jego twórczości przyczyniło się do podjęcia decyzji o pozostaniu w kraju. Artysta objął pracownie malarstwa w PWSSP w Poznaniu i Gdańsku. Na XXX Biennale Sztuki Współczesnej w Wenecji dostał nagrodę. W styczniu 1962 r. odbyła się w Muzeum Narodowym w Poznaniu wystawa indywidualna prac Potworowskiego powstałych po powrocie do kraju. W marcu miał wystawę w Galerie Lacloche w Paryżu. Zmarł 24 kwietnia 1962 r. w Warszawie, spoczywa na Cmentarzu Powązkowskim w Alei Zasłużonych.



Szamotuły, 05.01.2018

Twórczość

Z wszystkich członków Komitetu Paryskiego najwcześniej porzucił postimpresjonizm dla własnych poszukiwań. W swoich obrazach wprowadzał elementy geometrii, malarstwa materii, a nawet informelu. Obrazy Potworowskiego, wyróżniające się kompozycją, były zawsze budowane w oparciu o harmonie barw. Często eksperymentował, by uzyskać najsubtelniejsze rozwiązania kolorystyczne. Stosował również technikę collage i wzbogacał obrazy o elementy fakturowe.

Przed lustrem, 1932, 97×63 cm, Muzeum Narodowe w Poznaniu

Duet, 1949, Muzeum Górnośląskie w Bytomiu

Podwórze wiejskie – farma, 1947, 62×92 cm, Muzeum Sztuki w Łodzi

Wnętrze lasu, Kornwalia, 1952, 99×1

Siena, 1955, 60×45 cm, Muzeum Narodowe we Wrocławiu

Zdarzenie, Kornwalia, 1956, 110×80 cm, Muzeum Narodowe w Poznaniu

Schody, 1956, 102×11,5 cm, Muzeum Narodowe w Poznaniu

Owalny pejzaż z Kornwalii, 1957, 132×60 cm, Muzeum Narodowe w Krakowie

Zachód słońca w Toskanii, 1957, 66×111 cm, Muzeum Narodowe w Poznaniu

Krajobraz z Łagowa, 1958,76,5×154 cm, Muzeum Narodowe w Poznaniu

Zachód słońca w Kazimierzu, 1958/1959 76×89 cm, collage, Muzeum Narodowe w Warszawie

Wisła w Kazimierzu, 1959,163×76 cm, olej, collage,dykta, Muzeum Narodowe w Warszawie

Fragment Jeziora Łagowskiego, 1959/1960, 66,5×113,5 cm, olej, płótno, dykta, Muzeum Narodowe w Warszawie

Brzeg Wisły, 1960, 50×94 cm, Muzeum Narodowe w Warszawie

Port w Rewie, 1960, 135×200 cm, Muzeum Narodowe w Poznaniu

Akt na piaskowym tle, 1961/1961, 179×200 cm, Muzeum Narodowe w Poznaniu

Źródło: Wikipedia

Irena Kuczyńska z domu Leśna

Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).

Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka (http://irenakuczynska.pl/).

Mańkowscy i Potworowscy w Rudkach2025-01-06T12:29:35+01:00

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Magiel i stodoła z duchem

Obrazki z przeszłości, część 2.

Daromiła Wąsowska-Tomawska

 

MAGIEL I STODOŁA Z DUCHEM


Siedzę z babcią Marynią na ławce w murowanym budynku, zwanym maglem. Czekamy na swoją kolejkę. Podwórko przy ulicy Lipowej 13 w Szamotułach obwieszone jest kolejnym praniem. My będziemy tutaj swoją wypraną i wykrochmaloną pościel maglować, czyli wygładzać. W niewielkim pomieszczeniu znajduje się pokaźny, solidny stół, na którym rozłożony jest długi, około 2-3-metrowy maglownik. Jest to gęste płótno, na którym rozkłada się bardzo dokładnie nasze lekko skropione pranie. Do zwinięcia potrzebny jest specjalny wałek wyciągnięty spod magla. Jest też rzecz najważniejsza – sam magiel.


Szamotuły, ul. Lipowa 20 (kiedyś 13)


Na betonowej posadzce ustawiony jest prostokątny, drewniany postument, przymocowany śrubami do podłogi. Na nim leżą dwa drewniane wałki o średnicy około 10 cm (te, na które nawijamy bieliznę). Jeden z przodu, drugi po przeciwległej stronie. Na wałkach postawiona jest prostokątna drewniana skrzynia (około 3 metrów długości, około1 metra szerokości) wypełniona kamieniami, celem obciążenia podczas maglowania. Do skrzyni umocowana jest korba połączona z trybami. Podczas ręcznego kręcenia nią cała skrzynia przesuwa się na tych wałkach owiniętych maglownikiem – do przodu i z powrotem. W tych pozycjach skrzynia unosi się nieco, po to, by można wałek wyjąć i ponownie nawinięty włożyć. I tak kilkanaście razy: do przodu i do tyłu, aż babcia uzna, że jest już dobrze.

Wymaglowaną bieliznę zdejmuje z wałków, składa swój maglownik i wypełniony wiklinowy kosz znajduje się już w mieszkaniu. Bo to przecież parę kroków.

Nie wszystko układa w pokojowej szafonierce. Jest to wysoka ozdobna szafka z półkami i szufladami. W nich ułoży obrusy i poszwy na duże poduszki z pierzem. Wcześniej pedantyczna babcia musi je jeszcze „po magliˮ – wyprasować.

Z tym też nie ma problemu. Przyszyte do poszewek poduszek falbany, muszą wyjść eleganckie spod żelazka. Pościel świeżo powleczona, przykryta tylko dużą kapą na podwójne łóżko, jest nieskażona pomięciem przez dłuższy okres używania.

Babcia rozpala ogień w żeliwnym piecyku ‒ kurierku. Najpierw gotuje obiad. Spód garnków czyści dokładnie z sadzy i wyciera gazetą. Teraz układa je do góry dnem na wyścielonej papierem półce w szafce kuchennej. Węgiel w kurierku już rozżarzony. Można do niego wkładać żeliwne wnętrze żelazka, tzw. duszę. Gorącą, czerwoną wyciąga babcia haczykiem z żaru i wkłada do pustego żelazka, którego tył zabezpieczony jest ruchomą blachą. Teraz można prasować, tak długo, aż ono wystygnie.

Specjalne miejsce w szafonierce zajmuje półka na halki, takie od pasa do stóp. Ukrochmaloną, wyprasowaną zakłada babcia pod spódnicę, też długą. Na nią ‒ jeszcze długi wykrochmalony i wyprasowany fartuch. Na ramiona wkłada wdzianko, czyli jaczkę. Pod nią na ciele założona jest sznurówka „z kiełbasą”, na której wiszą: halka, spódnica i fartuch. Kiełbasa to przyszyty do sznurówki bawełniany wałek. Sznurówka zaś, to płócienne wdzianko, bez rękawów, zesznurowane z przodu. Przy szyi pięknie obszydełkowane. Do kościoła strój jest bardziej elegancki, uszyty z lepszych materiałów. Musi być też regionalny piękny czepek, który babcia jako jedna z niewielu osób w Szamotułach sama robi ‒ podpowiada mi moja siostra Marysia.

Jest już bardzo ciemno. Przy ulicy, wtedy Marchlewskiego, stoi wymurowana przy samym chodniku stodoła. Ulica jest nie oświetlona, pusta. Babcia wraca do domu sama. Ale czy sama? Strach ściska powoli gardło. Boi się. Im szybciej idzie, tym większy słyszy obok siebie szelest, szum. Zaczyna modlić się do ducha, który kroczy razem z nią i nie chce jej opuścić. Jest już blisko domu. Nagle zdaje sobie sprawę z tego, że ten duch był w jej szeleszczących od krochmalu: halce, fartuchu i czepku.



Eksponaty z Muzeum – Zamku Górków (ekspozycja etnograficzna w Oficynie), obrazek wyróżniający e-muzeum.eu

Szamotuły, 03.01.2018

Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Magiel i stodoła z duchem2025-01-04T12:02:04+01:00

Aktualności – styczeń 2018

Syn Królowej Śniegu ‒ w Szamotułach i w całej Polsce

19 stycznia wszedł na ekrany długo oczekiwany w naszym mieście film. Oczekiwany, bo częściowo powstał w Szamotułach, jego producentem i kompozytorem muzyki jest szamotulanin Piotr Mikołajczak. Premierę kinową poprzedziły dwie uroczyste prapremiery: w warszawskich Złotych Tarasach (15.01) i w szamotulskim kinie „Halszkaˮ (18.01).

Najpierw o samym filmie. Od samego początku jego powstawania mówiono, że ma to być promocja naszego miasta. Tak, ale nie w takim sensie, jak rozumie ją wiele osób. Nie chodzi tu o pokazanie Szamotuł i okolic na ekranie. Ci, którzy przede wszystkim na to liczyli, zapewne poczują niedosyt. Nie jest też prawdą, że film przeciwstawia dużemu miastu (Poznaniowi) jako siedzibie zła ‒ przestrzeń dobra, czyli małe miasto (Szamotuły). Co innego jest tu ważne. Szamotuły po prostu wzięły udział w filmie społecznie ważnym, filmie z pewną misją. Syn Królowej Śniegu nie jest bowiem, jak wielu przypuszczało, piękną współczesną baśnią, którą przyjemnie się ogląda. Jest filmem, który ma poruszyć. Czy wszystkie zamierzenia twórców udało im się zrealizować? Warto iść do kina, obejrzeć film i wyrobić sobie na jego temat własne zdanie. Nam najbardziej spodobała się muzyka skomponowana przez Piotra Mikołajczaka. Po prostu jest świetna! Niewątpliwym sukcesem produkcji jest udział w kilku – chyba do tego momentu ośmiu – międzynarodowych festiwalach filmowych w Europie, Ameryce i Azji, przed którymi film przechodził bardzo ostrą selekcję.

Co więc z tą promocją Szamotuł? To nie jest promocja wprost, na ekranie, ale jednak jest. O Szamotułach, dzięki produkcji Piotra Mikołajczaka, dużo w ostatnim czasie mówi się i pisze. Bardzo pozytywnie o Szamotułach i jego mieszkańcach wyrażają się aktorzy i realizatorzy filmu. I ‒ co już wskazywano ‒ miasto wzięło udział w powstaniu filmu na temat społecznie istotnego problemu.

Jeszcze kilka słów o szamotulskiej prapremierze. W holu i przed wejściem do sali projekcyjnej witały gości „żywe rzeźbyˮ ‒ w tym wypadku Królowa Śniegu i Charlie Chaplin. Można było obejrzeć filmowe rekwizyty i piękne fotosy. Jeszcze przed właściwą projekcją filmu pojawił się reportaż z prapremiery warszawskiej oraz wypowiedź Franciszka Pieczki. A po samym seansie odbyło się spotkanie z kilkoma twórcami: Piotrem Mikołajczakiem, Anną Moczulską (producentem wykonawczym), aktorem Robertem Czebotarem i Marcinem Świstakiem, odpowiedzialnym za promocję filmu. Jak to zwykle bywa, były kwiaty i podziękowania, ale także sympatyczna rozmowa z twórcami, prowadzona przez Piotra Michalaka, dyrektora Szamotulskiego Ośrodka Kultury.

Zapraszamy na nasze strony poświęcone twórczości Piotra Mikołajczaka:

http://regionszamotulski.pl/piotr-miki-mikolajczak-producent/

http://regionszamotulski.pl/piotr-miki-mikolajczak-muzyka/






Piękny Koncert Noworoczny

Sobotni wieczór, 13 stycznia, miał dwóch bohaterów. Pierwszy to prof. dr hab. Zbigniew Jasiewicz, który otrzymał statuetkę „Wieża 2018ˮ ‒ wyróżnienie przyznawane od 2014 r. przez Burmistrza wybitnym szamotulanom i osobom związanym z Ziemią Szamotulską. Drugim bohaterem była piękna muzyka.

Zbigniew Jasiewicz dzieciństwo i młodość spędził w Obrzycku i Szamotułach. Był wnukiem zasłużonego burmistrza okresu międzywojennego ‒ Konstantego Scholla, synem wieloletniej nauczycielki szkół podstawowych w Obrzycku, Słopanowie i Szamotułach ‒ Eleonory Jasiewicz. Ukończył szamotulskie liceum i Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jest wybitnym etnologiem, znawcą kultury materialnej (zwłaszcza rzemiosła wiejskiego) i problematyki rodziny. Swoje badania prowadził nie tylko w Polsce, ale także w Uzbekistanie, Afganistanie i Kazachstanie. Zbigniew Jasiewicz to także znawca i popularyzator folkloru szamotulskiego. Współpracował ze zespołami folklorystycznymi Stanisławy Koputowej i Janiny Foltynowej. W ostatnim czasie stał się inicjatorem wpisania obrzędów weselnych regionu szamotulskiego na Krajową Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego. Przez kilka lat pełnił funkcję honorowego rektora szamotulskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku.

Wybitne utwory operowe i operetkowe widzowie koncertu mogli wysłuchać w świetnym wykonaniu orkiestry i chóru Teatru Wielkiego im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu. Dyrygował Aleksander Gref. Solistami byli Małgorzata Olejniczak-Worobiej, Magdalena Wilczyńska-Goś, Piotr Friebe oraz Jaromir Trafankowski. W kilku utworach wystąpili też tancerze. W orkiestrze gra też „nasz człowiekˮ ‒ szamotulanin, klarnecista Sławomir Heinrychowski, którego talent muzyczny rozwijał się najpierw w szamotulskiej Państwowej Szkole Muzycznej I i II stopnia, której jest absolwentem.

To był niezwykły wieczór.






Paweł Bączkowski z własnym pasmem radiowym


Paweł Bączkowski jak wino: im starszy, tym lepszy. Sporo koncertuje, ma nowe nagrania, pracuje z uzdolnioną muzycznie młodzieżą, a co tydzień od rana w niedzielę można usłyszeć jego głos w Radiu Poznań (dawne Radio Merkury). Coraz bardziej popularny program Planeta Country rozrósł się do całego 4-godzinnego pasma radiowego Pawła Bączkowskiego! Dwie pierwsze godziny (od 9) to tradycyjnie muzyka country,  trzecia – Muzyczny Fyrtel, czyli zespoły wykonujące różnorodną stylowo muzykę (podwórkowe, pop, rock), które łączy jedno: inspiracja polskim folklorem. Ta godzina to – tak jak część countrowa – autorski program Pawła Bączkowskiego: zaprasza gości, dobiera muzykę i prowadzi całość. Nowością jest też czwarta godzina pasma, czyli polskie zespoły gospel i ewangelizacyjne. W tym wypadku Paweł dobiera muzykę, zapowiada i komentuje przygotowane wcześniej reportaże. Zachęcamy do słuchania!

Bądźmy dumni z Pawła Bączkowskiego, który zawsze i wszędzie podkreśla, że jest stąd, z Szamotuł.






Trzech Króli. Historia


W predelli, czyli podstawie ołtarza głównego w szamotulskiej bazylice kolegiackiej znajdował się przez kilka wieków Pokłon Trzech Króli, wykonany temperą na deskach lipowych. Obraz powstał około 1521 roku na podstawie drzeworytu Hansa Kulmbacha, działającego także w Polsce niemieckiego malarza i grafika okresu renesansu.

Ten cenny zabytek znajduje się w stałej ekspozycji Muzeum Archidiecezjalnego w Poznaniu na Ostrowie Tumskim. Warto się tam wybrać!




Współczesność. Mędrcy świata, monarchowie, gdzie spiesznie dążycie…


6 stycznia – w uroczystość Objawienia Pańskiego – przez nasze miejscowości przeszły Orszaki Trzech Króli. W Szamotułach uroczysty przemarsz organizowany był po raz ósmy. Orszaki przeszły też przez Obrzycko, Duszniki i Wronki.

W szamotulskiej bazylice kolegiackiej odbył się także koncert kolęd w wykonaniu zespołu Universe.


Zdjęcia Ryszard Kurczewski





WITAMY NOWY 2018 ROK!

A tak bawiono się w Szamotułach w Nowy Rok 93 lata temu.


Zdjęcie z archiwum rodzinnego Jana Kulczaka



Niech nowe kalendarze odmierzają same dobre dni!

Kalendarz sprzed 60 lat

Nowy Rok to także zmiana kalendarzy. Od kilkunastu lat jest sporo różnego rodzaju regionalnych wydawnictw, zwykle w postaci kalendarzy ściennych. 60-letni kalendarz, z którego zdjęcia prezentujemy, miał zupełnie inny charakter. Była to książeczka stosunkowo niewielkich rozmiarów, więc można ją było włożyć np. do torby i używać jako tzw. kalendarza kieszonkowego. Po otwarciu z prawej strony zamieszczony był kalendarz na kolejny tydzień, z lewej krótkie teksty dotyczące regionu: sylwetki sławnych ludzi, zabytkowe obiekty, podania, wydarzenia, wiersze. Nawet dzisiaj zagląda się do tego z przyjemnością. Głównym redaktorem wydawnictwa był Romuald Krygier, zespół redakcyjny stworzyli członkowie Towarzystwa Miłośników Kultury Ziemi Szamotulskiej. We wstępie można przeczytać, że to pierwszy po wojnie kalendarz regionalny. W tej formie ‒ także ostatni.




… I piękny współczesny kalendarz ścienny

Głównym bohaterem kalendarza jest Zespół Folklorystyczny „Szamotuły”, a sponsorem firma MDM-Druk. Niestety, nasze zdjęcia nie oddają jego piękna. Postaci, które pojawiają się w wersji kolorowej, w oryginale są też błyszczące, co w zestawieniu z czarno-białym tłem daje bardzo interesujący efekt. Współczesność i tradycja.

Zdjęcia pochodzą z 2017 roku z Wisły, gdzie Zespół w czasie 54. Tygodnia Kultury Beskidzkiej zdobył nagrodę Międzynarodowych Spotkań Folklorystycznych „za wierną prezentację fragmentu obrzędu weselnego swojego regionu” (wykonanie „Wesela szamotulskiego”). Należy dodać, że „Szamotuły” były jedynym nagrodzonym wykonawcą z Polski.
http://szok.info.pl/nagroda-dla-szamotul-za-wesele-szamotu…/





99. rocznica zwycięskiego Powstania Wielkopolskiego ‒ obchody w Szamotułach

Po uroczystej mszy św. w szamotulskiej bazylice kolegiackiej odbył się V marsz Powstańczy pod pomnik Powstańców Wielkopolskich, zorganizowany przez szamotulski fanklub „Lecha” Poznań. Złożono wiązanki, odśpiewano polski hymn i odczytano tekst przysięgi powstańczej. Znicze i race zapłonęły również przy pomniku Maksymiliana Ciężkiego ‒ naszego szamotulskiego powstańca.

Relacja fotograficzna Marcin Drab. Więcej zdjęć  https://business.facebook.com/pg/marcindrabphotorebel/photos/?tab=album&album_id=1380132465429901.





Monika Roszczak. Uwaga talent!

Monika Roszczak ma 20 lat i wielką miłość do teatru. Jej uzdolnienia artystyczne rozwijały się początkowo w Szamotułach: tu ukończyła I stopień Państwowej Szkoły Muzycznej (gra na klarnecie i pianinie), startowała w wielu organizowanych przez SzOK konkursach recytatorskich. Jeszcze w czasach licealnych zaczęła szkolić swój warsztat teatralny i występować na scenie. Najpierw ukończyła Studium Aktorskie STA w Poznaniu, z którym zagrała ważne role w dwóch cieszących się dużą popularnością spektaklach dyplomowych, wystawianych między innymi na Trzeciej Scenie poznańskiego Teatru Nowego. Wystąpiła w tytułowej roli w spektaklu „Wspomnienia Aurelii” niemieckiego Teatru Grotest Maru, pokazywanym na międzynarodowych festiwalach w Łodzi, Brollinie i Gorlitz. Monika uczy się w Szkole Aktorskiej Haliny i Jana Machulskich w Warszawie. Jej najnowszy projekt to … Teatr Pyra w sukience. Monika przygotowuje właśnie pierwszy spektakl ‒ bajkę (graną w formie monodramu) „Słoń, który wysiedział jajko”. Premiera odbędzie się w Szamotułach w kwietniu lub maju. A potem Warszawa, Kraków, Łódź. Życzymy wielu sukcesów! 


Zdjęcie współczesne, fotografia z prób spektaklu (autorka – Jagoda Weronika Stefańczyk) oraz zdjęcie z konkursu „O laur rodu Górków” (Szamotuły 2014, zdjęcie SzOK).



Szamotuły, 01.01.2018

STYCZEŃ 2018

IMPREZY I KONCERTY

Trwające



Wystawa prac Andrzeja Kruszony – czynna od 18 stycznia do 28 lutego 2018 r.,
Sala wystaw czasowych, Muzeum – Zamek Górków.



Minione



19 stycznia (piątek), godz. 18.oo, Sala Koncertowa Muzeum – Zamek Górków

przedstawienie Halszka – Czarna Księżniczka z Szamotuł w wykonaniu Wielkoduchów ze Szkoły Podstawowej nr 3 w Szamotułach



KINO


Aktualności – styczeń 20182025-01-30T14:19:31+01:00

Adwent, wigilia, kolęda


Marian Schwartz, Kolędnicy (linoryt)



Stanisław Zgaiński, Kolędnicy z Gwiazdą Betlejemską, ok. 1933 r. (drzeworyt)



Stanisław Zgański, Matka Boska Szamotulska, ok. 1933 r. (drzeworyt)

ADWENT – WIGILIA – KOLĘDA… – tajemnice słów

Słowa: adwent, wigilia, pasterka, pastorałka, kolęda, karnawał od razu kojarzą nam się ze świętami Bożego Narodzenia, z niepowtarzalną atmosferą tych grudniowych dni. Czy jednak zastanawialiśmy się kiedyś, wypowiadając te słowa, nad tym, skąd wzięły się one w naszym języku i jakie były ich językowe losy? Czy nasi przodkowie, mówiąc je, naprawdę myśleli o tym samym co my?

ADWENT, WIGILIA

Wyrazy te język polski przejął z łaciny. Adventus w języku łacińskim znaczyło „przyjście”, natomiast vigilia – „czuwanie, straż”. W języku polskim (w najstarszych znanych nam tekstach) odnaleźć możemy wyrazy adwent i wigilia w tych pierwotnych znaczeniach. Jednak od samego początku funkcjonowania tych wyrazów w polszczyźnie na plan pierwszy wysuwają się inne znaczenia. Wynika to z faktu, że słowa te zapożyczyliśmy z łaciny jako wyrazy-terminy związane z wiarą chrześcijańską, z Kościołem.

Słowo adwent oznaczać zaczęło czterotygodniowy okres poprzedzający święto Bożego Narodzenia. Nazwa wiąże się z tym, że czas ten ma być dla chrześcijan okresem duchowego przygotowania na narodziny, przyjście („adventus”) Chrystusa. Okres ten nazywa się niekiedy również postem mniejszym – dla odróżnienia od Wielkiego Postu poprzedzającego święta Wielkanocy. Pierwsi chrześcijanie spędzili dni poprzedzające święta religijne zgodnie z nakazem Chrystusa – to znaczy czuwając i modląc się. Stąd też słowem wigilia („czuwanie”) zaczęto nazywać wszystkie dni poprzedzające święta kościelne. Dziś również mówi się na przykład o wigilii wielkanocnej (Wigilii Paschalnej) – czyli Wielkiej Sobocie.

We współczesnym języku słowo wigilia odnosi się głównie do dnia poprzedzającego Boże Narodzenie. Gdy mówimy wigilia, bez podania, jaki dzień ona poprzedza, nie ma wątpliwości, że chodzi właśnie o wigilię Bożego Narodzenia i w tym znaczeniu w zapisie stosujemy dużą literę: Wigilia. Natomiast nie mówi się dziś wigilia ślubu, wigilia odjazdu. Tego typu wyrażenia można spotkać w dawnej polszczyźnie, gdyż słowo wigilia oznaczało w naszym języku nie tylko dzień przed świętem kościelnym, ale występowało również w znaczeniu bardziej ogólnym: „dzień poprzedzający inny (ważny) dzień”. W języku współczesnych Polaków nie występuje już chyba dawne wyrażenie Wigilie za umarłych ‒ określano nim niegdyś wieczorne nabożeństwa żałobne, modlitwy za zmarłych. Z wigilią Bożego Narodzenia wiąże się wieczerza wigilijna. Ten tradycyjny wieczorny posiłek również nazywany bywa wigilią (jeść z kimś wigilię). Mamy tu do czynienia z ciekawym procesem językowym: słowo wigilia, oznaczające cały dzień, przeniesione zostało na najbardziej charakterystyczny, nieodłączny element tego dnia – wspólne spożycie tradycyjnego posiłku.

KOLĘDA

Kolęda to dziś „pieśń związana tematycznie z narodzinami Chrystusa” lub „odwiedziny parafian przez księdza w okresie Bożego Narodzenia”. W języku staropolskim słowo to miało więcej znaczeń. Najczęściej określało ono podarek z okazji Bożego Narodzenia lub Nowego Roku, później – również daninę pobieraną przez duchownego w okresie świąt Bożego Narodzenia. Wyraz kolęda pojawiał się także w związku z ludowym zwyczajem składania życzeń przez – chodzących od domu do domu, najczęściej z szopką – przebierańców.

W XVI wieku wyraz ten odnosić zaczęto do pieśni związanych tematycznie z okresem Bożego Narodzenia. Na początku kolędami zwano nie tylko pieśni religijne, ale również piosenki świeckie, które ludowi kolędnicy kierowali do przyjmującego ich gospodarza. We współczesnym języku brak znaczenia kolęda – „Nowy Rok”. I w tym znaczeniu słowo kolęda pojawiło się w tekstach staropolskich. Zapomniane zostały przenośne związki wyrazowe nosić kogo, co po kolędzie czyli „obmawiać kogo, plotkować” i nogi komu chodzą po kolędzie ‒ to znaczy „plączą się komu nogi (ktoś jest pijany)”.

Wiemy już, jakim przemianom ulegało w ciągu wieków znaczenie słowa kolęda. Skąd jednak wyraz ten wziął się w naszym języku? Niektórzy dziewiętnastowieczni uczeni twierdzili, że kolęda to zapisane w inny sposób (z literą „ę”) imię słowiańskiego bóstwa zwanego Kolendą, Koladą lub Koledą, którego święto nasi przodkowie mieli rzekomo obchodzić 24 grudnia. W rzeczywistości słowo to jest zapożyczeniem z łaciny (calendae), przedostało się do języka Słowian prawdopodobnie jeszcze wtedy, gdy posługiwali się oni jednym, wspólnym językiem, który w językoznawstwie określa się mianem języka prasłowiańskiego. W łacinie wyraz calende oznaczał pierwszy dzień miesiąca, w niektórych językach romańskich (czyli wywodzących się z łaciny) znaczy również „Boże Narodzenie”. Warto dodać, że od łacińskiego calendae pochodzi słowo calendarium – po polsku kalendarz. Słowa kolęda i kalendarz mają więc wspólny rodowód.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotuły, 22.12.2017

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Adwent, wigilia, kolęda2025-01-05T13:06:00+01:00

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Stalin, tarka i miętowe cukierki

Obrazki z przeszłości, część 1.

Daromiła Wąsowska-Tomawska

STALIN, TARKA I MIĘTOWE CUKIERKI


Są lata pięćdziesiąte XX wieku. W 1953 roku umiera Józef Dżugaszwili Stalin. Radiowęzeł szkolny obliguje klasę do uczczenia pamięci minutą ciszy. Jak ktoś umiera, zawsze jest smutno. Jesteśmy jednak zbyt młodzi, by cokolwiek zrozumieć z sytuacji politycznej „bratnich sąsiadów”. Nie jest wesoło. O wszystkim mówi się prawie szeptem. Z Wolnej Europy przenikają informacje do ucha ojca, matki, babci. Zakłócane radio, zgrzyta metalowa tarka.



Szamotuły, ul. Lipowa 20 (kiedyś 13)


Babcia Marynia Kruszona robi dzisiaj wielkie pranie. Nie mózgu, lecz pościeli. Zawsze mówi: „Pamiętaj, jak będzie ci źle, zrób duże ręczne pranie, takie, by się zmęczyć”. Mieszka z dziadkiem Andrzejem przy ulicy Lipowej 13. Nie była to dla niej przesądna cyfra. W szamotulskim podwórku jest wybudowana pralnia. W niej olbrzymia balia, w której przez połowę nocy moczy się w szarym mydle brudna bielizna. Babcia śpieszy się. Trzeba wymienić wodę na czystą mydlaną. Zawiesza metalową tarkę na balii i zaczyna prać w mocno podgrzanej uprzednio wodzie. Namydla jeszcze pościel i przesuwa ją w górę, to w dół – kilkanaście razy ‒ prawie do zdarcia paznokci, palców. Obok, w węglowy piec wmontowany jest kocioł, w którym gotować się będzie uprana powłoka. Babcia miesza białe płótna drewnianą kopyścią.

Na cementowym parapecie okiennym stoi metalowy dzbanek z dobrą, prawdziwą, pachnącą kawą. Babcia ją bardzo lubi, wszystko wypije. Na posiłek nie ma czasu. Pranie trzeba wypłukać znowu w czystej wodzie (wodę deszczówkę zbiera się z rynien dachu do wanienek). Trzeba przygotować krochmal zmieszany z niebieskim proszkiem ‒ ultramaryną, by pranie jeszcze wybielić i usztywnić. Jest prawie rano. Całe podwórze obwieszone jest już na linkach bielizną. Babcia gładzi, poprawia, pomiędzy dwie warstwy poszwy wpuszcza powietrze. Reszty dokona słońce i wiatr. Wkrótce wszystko zaczyna szeleścić, jak liście za płotem w ogrodzie gospodarzy. Teraz pralnia musi być posprzątana. Czekają już na nią w kolejce najbliżsi sąsiedzi babci: Szwedowie – gospodarze, Garczykowie, Orlikowie (ich dziadek grał na skrzypcach w szamotulskiej kapeli; zmęczony, spadł ze schodów i umarł – przypomina mi moja siostra). Są też lokatorzy z drugiej klatki schodowej. Zdjętą z linek sztywną pościel, przy pomocy drugiej osoby, trzeba ponaciągać po długości i szerokości, żeby była wszędzie równa. Taką dopiero babcia składa do dużego wiklinowego kosza. Zapach świeżego powietrza roznosi się po kuchni i pokoju. Wynagradza cały trud i wylany pot.

Babcia wie, że przyjdą wnuki z Rynku. My zaś wiemy, co babcia lubi. Za zaoszczędzone ze sprzedanych butelek pieniądze kupujemy w kiosku miętowe cukierki i dropsy, o takim samym smaku – orzeźwiającym, lotnym, jak ten wiatr z pościeli. Na wykrochmalonej i uprasowanej niebieskiej serwecie leży na stole codzienna gazeta. Babcia porównuje wiadomości z radiem Wolna Europa i zaskakuje inną prawdą o polityce, o świecie. Teraz otwiera oszkloną szafę kuchenną.

Do półek przytwierdzone są robione na szydełku ukrochmalone białe koronki, które babcia sama zrobiła. Na nich stoją w szeregu filiżanki, kubki. W nich pijemy przygotowaną kawę, parzoną w blaszanym dzbanku. Dla dobrego smaku, babcia hartuje ją niewielką ilością zimnej wody. Taka jest najlepsza, kiedy wspólnie się słucha i po prostu jest się razem.

Po latach rodzice kupują pierwszą pralkę na prąd. Babcia nie odda swojej bielizny do prania. Jak twierdzi ‒ nie może dopuścić do jej podarcia.




Szamotuły, 22.12.2017


Eksponaty z Muzeum – Zamku Górków (ekspozycja etnograficzna w Oficynie)

Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Stalin, tarka i miętowe cukierki2025-01-04T12:03:14+01:00

Boże Narodzenie w latach 50. i 60.


Ręcznie malowana kartka z czasów PRL, ok. 1950-1970

https://krukzzabiejgory.wordpress.com/tag/stare-kartki/



Moje pierwsze Boże Narodzenie w grudniu 1949 roku. Na odwrocie zdjęcia mama napisała: „Lalunia ma 8 miesięcy”.



Odtworzona wspolcześnie choinka w stylu lat 50. XX wieku i papierowa szopka z 1956 roku.

Źródło: http://muzeumplaza.pl



Bombki choinkowe i lampki z lat 60.



Ostroróg na dawnej fotografii

Zdjęcie: Urząd Miasta i Gminy Ostroróg (za: FB Ostroróg na kartach historii)

Boże Narodzenie mojego dzieciństwa. Tak świętowaliśmy w Ostrorogu

Przed nami święta Bożego Narodzenia. Tak bardzo różnią się od tych, które pamiętam z mojego dzieciństwa, a przypadło ono na lata 50. i 60. Na pewno wielu z Was w moich wspomnieniach znajdzie okruchy własnych przeżyć.

Zorganizowanie świąt było na pewno wielkim wyzwaniem dla rodziców i dziadków, bo żyło się w rodzinie wielopokoleniowej i każdy miał jakieś zadania i obowiązki. Trzeba było wysprzątać cały dom, a nie było to takie proste jak teraz. Miotła, szczotka, wiaderko z wodą zagrzaną z jakimś mydłem albo z sodą, ścierka i zaczynało się mycie drzwi, podłóg, które potem zwykle pastowało się a na końcu froterowało, żeby błyszczały.

Szyby w oknach były myte wodą z octem i do błysku polerowane starymi gazetami. W oknach wieszało się firanki – niciane. Trzeba było je uprać, wykrochmalić i uprężyć samodzielnie, albo zanieść do punktu „prężenia firan”. Podobnie  było z białą pościelą (innej nie było) i serwetami, które trzeba było wymoczyć, ręcznie uprać, wykrochmalić, wysuszyć i albo uprasować, albo zanieść do magla. U mnie w domu dość wcześnie (lata 60.) pojawiła się pralka elektryczna, ale w latach 50. jeszcze pranie przedświąteczne odbywało się w balii i przy użyciu tarki. Na szczęście było pomieszczenie zwane pralnią i nie trzeba było tego robić w kuchni.

Zakupy świąteczne to było kolejne wyzwanie. W sklepach prowadzonych w Ostrorogu przez Gminną Spółdzielnię „Samopomoc Chłopska”, były tylko bardzo podstawowe produkty, z których w domach wyczarowywało się wszystko samodzielnie. Kto miał gdzie, hodował więc świnkę, którą zabijał na święta, a kto nie hodował świnki, to miał rodzinę na wsi, od której przywoził mięso i kiełbasy na świąteczny stół. Ale w żniwa musiał jechać i pomagać w polu. Warzywa uprawiano w ogródkach, potem je kopcowano, albo przechowywano w piwnicy w piasku. Ogórki i kapustę kiszono, grzyby zbierano w lesie, owoce suszono,  ryby łowiono w jeziorze, orzechy rosły na drzewie, które posadził dziadek w 1939 roku. Miód był swój, bo dziadek miał w ogrodzie kilkanaście uli.

Od połowy grudnia wypatrywano w sklepach kubańskich cytryn i pomarańcz. Nadsłuchiwano komunikatów radiowych, albo szukano informacji w „Gazecie Poznańskiej”, czy „statki z pomarańczami z Kuby zdążą na czas dopłynąć”. Przed świętami rodzice udawali się  autobusem do Poznania, skąd przywozili lepsze rzeczy do jedzenia i prezenty, które były przed dziećmi ukrywane do Gwiazdki. Na książkach, które zawsze były do prezentów dodawane, mam jeszcze dedykacje pisane ręką mojej mamy: Dla Irki na Gwiazdkę. Zachowało się ich kilkanaście. I są pięknym wspomnieniem z rodzinnego domu.

Ale wracam do przygotowań do świąt, bo one  są istotą tego artykułu. A poprzedzający je  adwent był czasem wyciszenia i oczekiwania na uroczystości religijne. Był też czasem  spotkań z rodziną, wypoczynku, prezentów, czasem też lepszego jedzenia.

Przez cały grudzień dzieci robiły ozdoby choinkowe, mimo iż bombki w naszym domu były, nawet kilka przedwojennych. Ale te robótki z bardzo prymitywnych materiałów, wprowadzały w nastrój. A dzieci miały zajęcie. Siedzieliśmy więc przy dużym stole i kleiliśmy  (klejem gotowanym z mąki) łańcuchy z kolorowego papieru. Czasem robiło się  łańcuchy z bibułki i ciętej słomy.  Były też domki z pudełek od zapałek z śniegiem z waty.

Oczekiwanie na święta, to też pieczenie pierników w kuchennym piecu, wykrawanie figurek foremkami  i lukrowanie. Było wysypywanie maku z makówek, które rosły w ogrodzie. Z tego maku potem mama piekła zawijane makowce. Pamiętam też łuskanie orzechów, które potem leżały na stole w miseczce.

Dzieci w czasie Adwentu budowały mały żłóbek dla Jezuska. Najczęściej było to jakieś pudełeczko, do którego wrzucały sianko, jedno źdźbło za każdy dobry uczynek. Zachęcała do tego babcia Józefka, która była pierwszą nauczycielką religii w moim domu. To ona opowiadała nam  o Bożym Narodzeniu. W kościele w latach 50. i do połowy lat 60., msze św. były odprawiane tyłem do wiernych, po łacinie i dzieci za dużo nie rozumiały z tego, co się dzieje w kościele.

Od wprowadzania w życie religijne były babcie. Babcia Ania – mama  naszego taty, która po śmierci dziadka spędzała u nas całe dnie,  czytała nam do snu opowieści ze Starego Testamentu, np. o stworzeniu świata czy o tym, jak bracia sprzedali Józefa do Egiptu. W grudniu nawiedzał  wszystkie domy w całej rozległej parafii w Ostrorogu, pan kościelny Ludwik Burdajewicz, który rozwoził rowerem opłatki zakupione gdzieś u sióstr w Poznaniu. Czekało się na pana kościelnego. Zawsze miał czerwony opłatek dla zwierząt i kolorowy dla dzieci.

Przed samymi świętami przychodzili do naszego domu wędkarze, którzy łowili ryby w dwóch jeziorach: Wielkim i Mormin i przynosili wiaderka pełne małych rybek, które potem mama i babcie patroszyły i smażyły.

Trzeba było też pamiętać o kartkach świątecznych. W czasach, kiedy telefon był rzadkością, list i kartka były dowodem pamięci. Wysyłało się ich kilkadziesiąt do krewnych i znajomych. I czekało się na kartki od nich. Potem leżały na stole w specjalnym koszyczku i były kilkakrotnie odczytywane.  Wspominano tych, którzy je nadesłali.

Przez cały adwent rodzice chodzili na próby chóru kościelnego. Podczas Pasterki chór zawsze śpiewał kolędy. My w tym czasie byliśmy w domu pod opieką babć. Kilka dni przed Wigilią ktoś przywoził nam choinkę z leśniczówki w Wielonku, albo kuzynowie z Wielonka wycinali drzewko w swoim lesie i nam podrzucali.

Jeszcze pół wieku temu żyło się w „budującej socjalizm Polsce” rytmem kalendarza kościelnego. Od 30 listopada do 24 grudnia był adwent – czas umartwienia, postu, rekolekcji, roratów, spowiedzi adwentowej. Przez cały adwent raczej wystrzegano się jadania smakołyków, co nie  było trudne, bo ich w sklepach, przynajmniej w Ostrorogu,  nie było. A ciast w adwencie się nie piekło. Choinkę ubierało się dopiero w Wigilię rano.  Nie wolno było wcześniej, bo przecież był adwent. Kolęd też nie wolno było śpiewać do Pasterki.

W Wigilię już od rana dzieci były podekscytowane. Tata osadzał choinkę w specjalnym stojaku, stawiał na stole w pokoiku najsłabiej ogrzewanym (żeby nie obleciała) i zaczynało się ubieranie. Na wierzchołku był błyszczący czubek. Potem bombki, cukierki zwane choinkowymi, które przed świętami pojawiały się w geesowskim sklepie. Niektórzy wieszali cukierki owijane w sreberko, pierniki, orzechy, jabłka, które na strychu w zimnie przechowywano. Obwieszano drzewko łańcuchami, włosami anielskimi, obrzucano watą, która „udawała śnieg” ale też była towarem deficytowym. Wisiały na choince „zimne ognie”, które tylko dorośli mogli, ku radości dzieci, zapalić. Na choince były „świeczki choinkowe”, mocowane na takich specjalnych „żabkach”. Oczywiście dzieci miały zakaz zapalania świeczek.  Tak w ogóle to zapalano je tylko na czas śpiewania kolęd. A kolędowaliśmy w naszym domu chętnie i często. Tata brał w ręce skrzypce i było granie i śpiewanie wszystkich kolęd po kolei.

Kiedy choinka już była gotowa, w dużym pokoju ustawiany był stół, pokryty obrusem wyhaftowanym w gwiazdki i bombki specjalnie na Boże Narodzenie. Z kredensu wydobywano odświętne naczynia. Dzieci, ubrane w świeże i czyste ubrania, cały czas biegały od okna do okna i sprawdzały, czy jest już gwiazda na niebie, czy jeszcze jej nie ma.

Tymczasem w kuchni mama i dwie babcie gotowały, piekły, smażyły. U nas w domu na wieczerzę była zupa rybna, grzybowa albo barszcz. Zawsze była smażona ryba, ryba w occie  i śledzie w śmietanie (kupione w sklepie z beczki, bardzo słone i długo moczone). Była też kapusta z grzybami i obowiązkowe makiełki, czyli moczona bułka z mlekiem i makiem na słodko. Na deser kompot z suszonych owoców, makowce, pierniki, placek drożdżowy. W Wielkopolsce jeszcze w latach 60. nikt nie jadł  pierogów na Wigilię ani uszek. Ten zwyczaj przyszedł  ze wschodniej Polski i się zadomowił w polskim wigilijnym menu, pewnie też dzięki telewizji. Ale do stołu można było zasiąść dopiero, jak dzieci wypatrzyły gwiazdę. Nie wcześniej, mimo iż głód doskwierał, wszak w Wigilię się pościło. Jadło się niewiele, pamiętam polewkę z maślanki, ziemniaki, chleb z masłem.

Wieczerza wigilijna zaczynała się od dzielenia opłatkiem. Potem była  modlitwa przed jedzeniem : Pobłogosław, Panie Boże, nas i te dary.…  Czytania Ewangelii św. Łukasza o Bożym Narodzeniu nie było. Dopiero  po Soborze Watykańskim II księża zaczęli do tego zachęcać. Biblia Tysiąclecia zaczęła być dostępna dla zwykłych ludzi dopiero po roku 1966.

Ponieważ w Wigilię wieczorem chodziły po naszym miasteczku Gwiazdory, pilnowaliśmy, żeby dobrze  zamknąć drzwi. Rodzice wpuszczali do domu tylko „zamówionego Gwiazdora”. Ten przychodził, odkąd tylko sięgam pamięcią. Między mną a moją najmłodszą siostrą jest 8 lat różnicy, więc Gwiazdor długo przychodził, a ja, nawet jak już wiedziałam, że to przebieraniec, zawsze czekałam na niego. Prezenty były niespodzianką.

Zawsze były piękne i bogate. Często zrobione przez rodziców. Najpiękniejszy był dom dla lalek z dachem i z mebelkami, potem były też same mebelki do sypialni z uszytą przez mamę pościelą i serwetkami, był wózek dla lalki zrobiony przez tatę (stolarza), były lalki w sukienkach uszytych przez mamę lub wydzierganych z wełny, były kuchenki, garnuszki, serwisy dla lalek, Mały doktor, były wspomniane już wyżej książki. Dla brata był wóz zrobiony przez tatę, samochód, potem kiedy podrósł, był „Mały inżynier” do konstruowania, którym bawiliśmy się wszyscy. Były klocki, budownictwo, zawsze jakaś gra planszowa, w którą grała cała rodzina. Pamiętam bierki, domino, szachy, chińczyka. A jak pewnego roku dostaliśmy rowerek, to jeździliśmy nim po mieszkaniu. Zawsze też były słodycze, gwiazdorki z cukru i z czekolady przywożone z poznańskich Delikatesów, były pomarańcze. Ale w dużej rodzinie obowiązywała  zasada częstowania wszystkich  i dopiero to, co zostało, można było zjeść. Trzeba też było dzielić się zabawkami.

Wracając do Gwiazdora (bo w Wielkopolsce św. Mikołaj 6 grudnia podrzucał do wyczyszczonych bucików słodycze i znikał), to  każde dziecko  przepytywał on z wierszyka, pacierza, śpiewania kolędy, a potem wręczał wszystkim prezenty i odchodził. A my siedzieliśmy pod choinką i bawiliśmy się. Śpiewaliśmy też kolędy i słuchaliśmy kolęd z Radia Wolna Europa, bo w Polskim Radiu kolęd nie było.

O północy rodzice szli na Pasterkę, śpiewali w chórze kościelnym św. Cecylii, w którym ja też w czasach licealnych śpiewałam. Jak już trochę podrosłam, może tak po I Komunii św., szłam na Pasterkę z nimi.  Młodsze rodzeństwo zostawało z babcią i dziadkiem w domu. Szliśmy z ulicy Wronieckiej pieszo po śniegu w kierunku kościoła. A od Dobrojewa, Binina, Oporowa też szli szosą ludzie. Było ich dużo. Kościół był pełen. Ksiądz święcił żłóbek, do którego mój tata robił w domu gwiazdę z napisem „Gloria in excelcis Deo”. Było uroczyście, chór śpiewał kolędy. Ludzie byli odświętnie ubrani, niektórzy w kożuchach, bo zimy były tęgie. Zawsze (prawie) był mróz i śnieg.

Potem wracało się do domu, gdzie już można było sobie podgryźć kiełbaski czy szyneczki, bo było po północy i post nie obowiązywał. My najchętniej jedliśmy ryby z octu, które uwielbialiśmy. Potem do łóżek. Rano śniadanie w pokoju przy stole i zabawa prezentami blisko choinki. Dopóki  nie umiałam czytać, zamęczałam babcię lub mamę, żeby mi czytały. Potem czytałam sama, czytałam też młodszym siostrom.

Pierwszy dzień świąt zwykle spędzało się w domu na leniuchowaniu. Obiadu się nie gotowało, były resztki po Wigilii wzbogacone mięsem, kiełbasą grzaną, bigosem, sałatką. Po południu obowiązkowo rodzice szli z nami do kościoła śpiewać kolędy przy żłóbku. Czasem tata wiózł nas na sankach. Potem znów się w domu grało w planszówki, czytało książki, bawiło. Telewizora nie  było. Pojawił się w naszym domu w 1963 roku, kiedy poszłam do liceum w Szamotułach. Ale nawet jak był już telewizor, to i tak program zaczynał się po południu i nie trwał długo. Dużo czasu spędzało się w rodzinnym gronie na rozmowach, rysowaniu, czytaniu, graniu w chińczyka albo w młynek.

W drugie święto kościół i spacer albo wyprawa na cmentarz, lub na lód (z łyżwami, które przyniósł Gwiazdor) na Jezioro Wielkie, albo na sanki (które zrobił tata pod choinkę) na Żydowską Górę albo na Zamek. W święta zwykle odwiedzały nas ciocie Stasia i Marcysia – siostry mojej babci Józefki. Z nami śpiewały kolędy, opowiadały o swoim dzieciństwie, kołysały na kolanach młodsze dzieci.

Jak przymknę oczy, to te obrazki z dzieciństwa przesuwają się jak kadry filmu. Widzę tatę, który przed świętami w warsztacie hebluje deski na domek dla lalek, mamę, która wraca z rynku z torbami pełnymi zakupów, babcię, która zarabia ciasto na pierniki, drugą babcię, która czyta bajki, dziadka, który siedzi przy radiu i nasłuchuje zagłuszanych wiadomości ze świata. A pod choinką przysiadło moje młodsze rodzeństwo. Kazik montuje jakiś dźwig, Dziunia gotuje lalkom obiad w maleńkich garnuszkach, Ela ogląda książeczkę, a najmłodsza Fredka przysypia u babci na kolanach.

Irena Kuczyńska

Boże Narodzenie 2017 r.


Z lewej: domek dla lalek zrobiony przez Ojca Ireny Kuczyńskiej w gwiazdkowym prezencie dla córki 64 lata temu. W środku były miniaturowe mebelki, także ręcznej roboty. Z prawej: sama Autorka z odnalezionym na strychu domkiem.

Szamotuły, 22.12.2017

Irena Kuczyńska z domu Leśna

Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).

Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka (http://irenakuczynska.pl/).

Boże Narodzenie w latach 50. i 60.2025-01-04T12:04:27+01:00

Wiąz przy kościele w Szamotułach


Wiąz Marysieńki – zdjęcie powstało po 1905, a przed 1918 rokiem.

Źródło: fotopolska.eu



Ok. 1935 roku. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe


Zenon Tomasz Pohl
STARY WIĄZ

Przetrwałeś burze, przetrwałeś dnie,
lata, wieki. Przeżyłeś młodość,
a dzisiaj ogołoconym pniem
z liści pleciesz legendy. Ludziom
na ustach słowa układasz snem,
śpiewasz, śpiewasz jak bukom buki
i dębom dęby. Wiatr twoją pieśń
niesie spod Kolegiaty hen,
przez pola w zielone łąki…

I mówią, że tą modlitwą Ty
się oparłeś najtęższym wichrom,
że krwią spłynąłeś jak płyną łzy
‒ krople deszczu jesienną porą.
Spłynąłeś skargą na ostrza pił,
Aby śpiewać legendy. ‒ Dzisiaj
Królewskim swym majestatem Ty,
jak sam król Jan Sobieski – trwasz,
liczysz pokoleniom koleje życia.

Przetrwałeś burze, przetrwałeś dnie,
lata, wieki. Przeżyłeś klęski, wzloty,
a dzisiaj ogołoconym pniem
z liści, wszystkich przechodniów oczy
zapalasz iskrą, jeszcze kto wie,
jakie myśli najskrytsze budzisz, bo objąć ramieniem Cię
nie mogę, ani przetrwać.



Marian Schwartz, Wiąz przy Kolegiacie szamotulskiej, tusz, 1996


Wiązy króla Jana III Sobieskiego


Szamotulanie są przekonani, że wiązy rosnące jeszcze w latach 70. XX wieku przy kościele kolegiackim (dzisiejszej bazylice) osobiście sadził wracający spod Wiednia król Jan III Sobieski (w innej wersji podania jedynie odpoczywał w cieniu drzewa). Wiązy były trzy: Marysieńki, Sobieski i Rok 1683.

Najstarszy był ten pierwszy. Na fotografii powstałej  pomiędzy rokiem 1905 a 1918 określono go jako najpotężniejszy wiąz w Wielkopolsce (znajdującej się pod zaborem pruskim Prowincji Poznańskiej). Wiąz mierzył wtedy około 28 metrów wysokości i 9 metrów w obwodzie. Kolejne zdjęcie – z połowy lat trzydziestych XX wieku – przedstawia go w gorszym stanie. Jego korona nie jest już tak rozłożysta, konarów jest wyraźnie mniej. Nadal jednak jest to bardzo potężne drzewo. W latach 60. wiąz już umierał. Widać to na zdjęciu, które w tym czasie wykonał Jan Kulczak. Z ogromu drzewa pozostało niewiele, właściwie tylko złamany gruby pień. Wiąz choruje, całe partie pozbawione są już kory.

W 1956 roku wszystkie trzy wiązy zostały uznane za pomniki przyrody. W „Dzienniku Urzędowym” Wojewódzkiej Rady Narodowej w Poznaniu (1957 nr 3) odnotowano rozmiary Wiązu Marysieńki: wysokość pnia – 8 m, obwód na wys. ok. 150 cm – 760 cm. Wiąz Sobieski miał mieć obwód 600 cm, a Rok 1683 – 250 cm. Najdłużej przetrwał z nich właśnie najpotężniejszy Wiąz Marysieńki. Resztki tego drzewa, uzupełniane coraz nowymi betonowymi plombami, stały jeszcze do 1984 roku, przez kilka lat pod kościołem leżał już tylko fragment pnia.

Przez lata na Wiązie Marysieńki wisiała kapliczka Jezusa Frasobliwego. Drewnianą XVIII-wieczną rzeźbę widać na fotografii z połowy lat 60. Z czasem trafiła ona do Muzeum Archidiecezjalnego w Poznaniu.

Drzewo musiało być dla społeczności lokalnej szczególnie ważne, gdyż pojawia się w jeszcze jednym podaniu, tym razem nie mającym już związku z osobą króla Jana III Sobieskiego.  Łukasz Bernady spisał je w takiej wersji:

Krwawiący wiąz

Wiąz stał przy furcie wychodzącej w stronę cmentarza. Drzewo sprawiało kłopot, bo przeszkadzało procesjom i konduktom pogrzebowym w swobodnym przesuwaniu się ku bramie cmentarnej. Zdarzyło się kiedyś, że proboszcz szamotulski chciał temu zaradzić. Rozkazał więc ściąć drzewo. Kilku drwali wzięło się zaraz do roboty, ale jakież było ich zdziwienie, gdy uderzenia ostrą siekierą nie uczyniły drzewu żadnego uszczerbku. Nawet piła użyta do dalszej pracy wnet się złamała. Natomiast ze skaleczenia na korze popłynęła obficie krew. Widząc, co się stało, proboszcz natychmiast rozkazał prace wstrzymać Polecił też starannie zawinąć ranę, żeby szybko się zgoiła. Uznał, że to znak, iż drzewo ma tu pozostać. Całe zdarzenie niebawem puszczono w niepamięć. Nowy proboszcz powrócił do dawnego planu. Kiedy jednak znów przystąpiono do ścinania, krew z wiązu popłynęła tak obficie, że trudno było ją zatamować. Dopiero wtedy porzucono na zawsze myśl usunięcia drzewa. Wdzięczne za ocalenie rozrosło się do potężnych rozmiarów. Wieść gminna głosi, że ostatni strumień krwawych łez wypłynął z wiązu zaraz po trzecim rozbiorze Polski. Miejsca zaś owych nacięć sprzed wieków były ponoć widoczne do czasu, gdy drzewo rozsypało się ze starości.



Zdjęcia z połowy lat 60. – Jan Kulczak


Postać króla Jana III Sobieskiego nie tylko pojawia się w przekazywanych z pokolenia na pokolenie podaniach. Władcy poświęcono także tablicę, którą w nawie południowej kościoła (nawie Matki Bożej) umieszczono z okazji 200. rocznicy odsieczy wiedeńskiej. Słowa o „królu polskim”, który „ratuje Niemcy i chrześcijaństwo” trzeba czytać, pamiętając, że napisano je w okresie po zjednoczeniu Niemiec, za panowania Żelaznego Kanclerza Ottona von Bismarcka.


Z lewej: zdjęcie tablicy, autor: Ireneusz Walerjańczyk. W środku: Chrystus Frasobliwy z kapliczki na wiązie. Z prawej: XVI-wieczny Chrystus Bolesny, w depozycie Muzeum – Zamku Górków. Rzeźba ta znajdowała się nad wejściem do kruchty kościoła; zdaniem niektórych wcześniej umieszczona była na jednym z wiązów. Zdjęcia z książki Skarby kościołów dekanatu szamotulskiego, Szamotuły 2005.


Obraz Szamotuł Pani pod Wiedniem

Z odsieczą wiedeńską jest związane jeszcze jedno z szamotulskich podań. Znów cytujemy je w opracowaniu Łukasza Bernadego:

Opowiadają, że XVII-wieczny dziedzic Szamotuł, podkomorzy wschowski Jan Eliasz Łącki, wyruszył wraz z polskim wojskiem pod dowództwem króla Jana III Sobieskiego na wyprawę wiedeńską. Podkomorzy darzył wielką czcią wizerunek Matki Bożej Pocieszenia Szamotuł Pani, dlatego zabrał go ze sobą, aby Maryja przyniosła zwycięstwo wojskom chrześcijan stającym przeciw potędze tureckiej.

Gdy się o tym król dowiedział, natychmiast kazał umieścić obraz w ołtarzu obozowym. Wieść głosi, że przed walną bitwą, 12 września 1683 roku, właśnie przed owym wizerunkiem, umieszczonym w ołtarzu polowym w zrujnowanej kaplicy spalonego klasztoru kamedułów, odbyła się solenna msza święta. Odprawił ją delegat papieski, kapucyn, ojciec Marek z Aviano, a do mszy z pokorą służył sam polski władca.

Po odniesionym zwycięstwie, gdy wyroki boskie się wypełniły, obraz cudowny odesłano z powrotem do Szamotuł. Król podarował też kolegiacie ów ołtarz obozowy, w którym jaśniał wizerunek Królowej Niebios. Jeszcze przed II wojną światową był on przechowywany w Szamotułach.

Do tej opowieści nawiązuje jedna ze zwrotek pieśni rozpoczynającej się od słów Witaj śliczna i dziedziczna, śpiewanej w czasie nabożeństwa nowennowego przy obrazie Szamotuł Pani. Na jej motywie Feliks Nowowiejski skomponował Motet o Najświętszej Pannie z Szamotuł ‒ dzieło wokalno-muzyczne na chór mieszany, sopran solo i organy, którego prawykonanie odbyło się w 1938 roku. Ten sam motyw muzyczny wygrywają też zamontowane w dzwonnicy szamotulskie kuranty, które po raz pierwszy zostały uruchomione w końcu 1930 roku, po dziesięciu latach zostały skradzione w czasie wojny przez Niemców, którzy przetopili wszystkie dzwony, a na nowo zabrzmiały dopiero w 2008 roku. Oto wspomniany fragment pieśni:

Ty na wojnie dajesz hojnie zwycięstwa znaki,
Król Jan Trzeci śmiało leci z Turkiem w ataki;
Szczęśliwie z nim wojuje,
Z wygranej tryumfuje,
Kiedy Ciebie w tej potrzebie
Na pomoc bierze.


Agnieszka Krygier-Łączkowska


Bibliografia:

Łukasz Bernady, Królewna na dnie studni. Podania, opowieści, baśnie i legendy ludowe z powiatu szamotulskiego, Szamotuły 2010.

Źródła podań: 

Krwawiący wiąz: Knoop, Die blutende Pappel, „Rogasener Familienblatt” 1911, nr 22, s. 88; [I.S.], Krwawiący wiąz, „Z Grodu Halszki” 1931, nr 3, s. 29–30.

Wiązy króla Jana III Sobieskiego: Eugeniusz Preuss, Drzewa moje ojczyste. Opowiadania i legendy, „Tydzień. Pismo dla Rodzin Polskich. Dodatek Niedzielny do «Gazety Szamotulskiej»” 1938, nr 17, s. 2.

Obraz Szamotuł Pani pod Wiedniem: [NN], Jan Sobieski a Szamotuły, „Z Grodu Halszki”, 1933, nr 4, s. 4.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Wiąz przy kościele w Szamotułach2018-03-09T18:04:42+01:00

Madalińscy z Kluczewa

Madalińscy z Kluczewa


Stare zdjęcia publikowane na profilu Ostroróg na kartach historii na portalu społecznościowym inspirują do poszukiwania informacji o miejscach i ludziach, które się na nich znajdują. Tak było w przypadku wsi Kluczewo, której ostatnimi właścicielami byli Izabela z Karłowskich i Józef Madalińscy.

Izabela i Józef Madalińscy z dziećmi na werandzie dworku w Chłapowie


To pani Izabela, ostatnia dziedziczka Kluczewa, znajduje się na zamieszczonych obok zdjęciach ostrorogskiego koła Związku Włościanek Polskich, którego była prezeską. To jej podpis można odnaleźć na legitymacji członkowskiej z lat 1937-38.

Madalińskimi zainteresował się Michał Dachtera ‒ administrator profilu Ostroróg na kartach historii. To Michał dotarł do Leszka Umińskiego, spokrewnionego z rodziną ostatnich dziedziców Kluczewa. To od niego uzyskał informację o tym, że w majątku Madalińskich latem 1938 roku odbywały się manewry 7 Pułku Strzelców Konnych Wielkopolskich.

Jeszcze żyją w Ostrorogu ludzie, którzy pamiętają nie tylko owe manewry, ale też rodzinę Madalińskich. Izabela i Józef kupili Kluczewo w 1926 roku od Hektora Kwileckiego z Oporowa. Pani Izabela pochodziła z Karłowskich z Mystek herbu Prawdzic. Jej małżonek, Józef herbu Larysza, urodził się w Dębiczu. Najpierw Józef Madaliński dzierżawił od Stefana Chłapowskiego majątek wraz z pałacem we wsi Chłapowo w powiecie średzkim. Ponieważ właściciel postanowił sprzedać Chłapowo, Madalińscy z czworgiem dzieci: Józefem, Wandą, Izabelą i Aleksandrem przenieśli się do Kluczewa. Rodzina zamieszkała w niewielkim dworku otoczonym parkiem i ogrodem, po którym dziś nie ma śladu. Madaliński chyba znał się na gospodarce. Po trzech latach miał podwoić zbiory. W 1929 roku w majątku zatrudniano 38 ordynariuszy, 60 pracowników zaciągu, 20 robotników dochodzących stale i 50 sezonowo na czas większych robót. Gospodarstwo liczyło 618 ha, z czego ziemi ornej było 533 ha. Pola obsiewano pszenicą, żytem, ziemniakami i burakami cukrowymi. W 1929 roku w stajniach kluczewskich stały 52 konie i 15 źrebaków, w oborach 42 krowy, 40 jałówek, 20 cieląt i 2 byki. Świń nie było. Zostały wybite z powodu pomoru. Kluczewskie krowy dziennie dawały około 550 litrów mleka. Ziemię obrabiano nie tylko końmi. Był  już w Kluczewie traktor Deering z przyczepkami i dwa garnitury młocarniane.

Konie były używane też pod siodło. W Szamotułach do dziś pamiętają, że pan Madaliński przyjeżdżał konno do miasta. Ba, czasem nawet wjeżdżał na wierzchowcu do sklepu. Taką miał fantazję. Także jego córki Wanda i Izabela jeździły konno. Pamięta to moja Mama Irena, która w Kluczewie miała babcię i dziadka oraz ciocię i czasem u nich bywała. A córki dziedzica jeżdżące na koniach widziała także w Ostrorogu.

Madalińscy przyjeżdżali też do kościoła w Ostrorogu, gdzie mieli swoją ławkę. Teraz stoi ona pod ścianą niedaleko konfesjonału. W ławkach kolatorskich z boku ołtarza siadali Kwileccy z Oporowa i z Dobrojewa.

W pamięci mieszkańców Kluczewa i okolic bardzo pozytywnie zapisała się pani Madalińska. Była przewodniczącą Koła Włościanek, była też chrzestną sztandaru Koła Śpiewackiego św. Cecylii w Ostrorogu. Uroczystość odbyła się 5 lutego 1933 roku. Jej małżonek oraz starszy syn Józef należeli do Primislavii – elitarnej organizacji zrzeszającej młodzież akademicką wyższych klas społecznych, zazwyczaj pochodzenia ziemiańskiego.

W lecie 1938 roku do majątku Madalińskich zjechali żołnierze 7 Pułku Strzelców Konnych Wielkopolski, który stacjonował w Biedrusku. Odbyły się manewry i zawody z udziałem wybitnych jeźdźców, m.in. por. Mieczysława Moszczeńskiego. Były parady, była msza św. polowa w Karolewie, było śniadanie w Szczepankowie i piknik nad Jeziorem Mormin w Wielonku. Wszystko to obrazują zdjęcia z portalu dobroni.pl.

Po manewrach gospodarze otrzymali podziękowanie tej treści: Przezacnym i Kochanym Państwu Madalińskim dziękujemy za szczerą i serdeczną gościnność tak rzadko dziś spotykaną a jakiej doznaliśmy w Kluczewie podczas manewrów, podpisane przez najważniejszych dowódców. W Ostrorogu się mówiło, że mieszkaniec Kluczewskich Hubów ‒ Burał też uczestniczył w tych manewrach jako żołnierz służący w kawalerii.

Rok później wybuchła wojna. We wrześniu 1939 roku najstarszy syn Madalińskich, Józef, poszedł na wojnę. Zginął, zastrzelony przez Niemców, w 1942 roku. Rodzice z pozostałymi dziećmi zostali wysiedleni do Częstochowy, gdzie w kwietniu 1945 roku Józef Madaliński zmarł na raka krtani.

Pani Madalińska z córkami przyjechała do Szamotuł. Zamieszkały u zaprzyjaźnionej rodziny państwa Figlarzów. Żyły skromnie, pracowały na poczcie, w administracji w młynach, w biurze parafialnym. Po wojnie prochy ojca sprowadziły do Szamotuł. Na cmentarzu parafialnym jest rodzinny grób, gdzie spoczęła też Izabela Madalińska, która zmarła w 1973 roku, oraz obie córki: Wanda, która odeszła dwa lata później, i Izabela, która przeżyła wszystkich. Odeszła w roku 1991.

Dwa lata wcześniej zmarł ostatni z Madalińskich ‒ Aleksander. Po wojnie zamieszkał w Warszawie, był prywatnym przedsiębiorcą. Z Krystyną z domu Drecką miał dwie córki:  Annę Żychlińską i Katarzynę Golińską, która zmarła 6 lat temu. W Warszawie mieszka troje wnucząt Aleksandra: Aleksandra Żychlińska, Marianna Puciło i Jan Goliński oraz niedawno urodzony prawnuk Stefan Puciło. Niestety, ta linia Madalińskich wygasła na Aleksandrze.

Irena Kuczyńska

Współpraca Michał Dachtera i Agnieszka Krygier-Łączkowska

Z lewej: pułkownik Kownacki i dwie Izabele Madalińskie

Z prawej: Wanda i porucznik Moszczeński karmią konie

Olek, Wanda i ppor. Sibilski

Z lewej: ołtarz do mszy polowej w Karolewie

Z prawej: podziękowanie za manewry

Szamotuły, 17.12.2017

Członkinie Koła Włościanek z ks. dr. Włodzimierzem Sypniewskim i Izabelą Madalińską, 1928 i 1930 r.

Legitymacja z podpisem Izabeli Madalińskiej

Na schodach dworu w Mystkach

Zdjęcia z Kluczewa – archiwum Leszka Umińskiego

http://www.uminski.name

Dom w Kluczewie – wygląd współczesny

Zdjęcia: Anita Jaworska

Irena Kuczyńska z domu Leśna

Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).

Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka (http://irenakuczynska.pl/).

Madalińscy z Kluczewa2025-01-06T12:31:12+01:00

Wspomnienie o Elwirze Dobkowiczowej

„Rozważna” wspomina „Romantyczną”.

Ewa Krygier (z domu Budzyńska) o Elwirze Dobkowiczowej

Elwira Dobkowiczowa 

polonistka szamotulskiego liceum w latach 1955-1971


Na przełomie stycznia i lutego 2017 roku w szamotulskiej prasie ukazały się nekrologi poświęcone „Pani Profesor Elwirze Dobkowiczowej”, napisane przez Jej byłych wychowanków. W jednym z nich czytamy: „nasza przewodniczka po literaturze polskiej i światowej, wspaniała i niezapomniana nauczycielka żywego słowa”. Kim była Elwira Dobkowiczowa, że po tylu latach budzi jeszcze tak żywe, gorące emocje?

Poznałam Ją w 1955 r., gdy obie rozpoczynałyśmy pracę w szamotulskim liceum jako polonistki. Ona miała już za sobą kilka lat doświadczeń, ja dopiero startowałam w tym zawodzie. Zapamiętałam Ją jako moją nieocenioną „mentorkę”: zawsze mogłam na Nią liczyć, dopuściła mnie do swojego polonistycznego warsztatu, razem (pod Jej kierunkiem) układałyśmy programy nauczania, wymyślałyśmy pisemne tematy egzaminów próbnych i tematy ustne egzaminów maturalnych. Była dla mnie wzorem nauczyciela, który nie żąda od uczniów tego, czego nie wymaga od samego siebie.

Znajdowałyśmy zawsze wspólny język, chociaż diametralnie różniły nas usposobienia: upraszczając można powiedzieć, że Ona byłą „romantyczką”, ja „realistką”. Elwira chętnie przygotowywała uczniów do konkursów recytatorskich. Byłam świadkiem jednej takiej próby. Z Irką Karpińską wspólnie opracowywały jakiś tekst, a Elwira razem ze swoją uczennicą bardzo go przeżywała. Omawiając utwory literackie, potrafiła się autentycznie wzruszyć. Raz w czasie przerwy powiedziała mi, że popłakała się w czasie omawiania Trenów Kochanowskiego. Mnie tego rodzaju emocje na lekcji były raczej obce. Kiedyś jeden z wychowanków powiedział mi, że nauczyłam go krytycznego i rzeczowego spojrzenia na literaturę.

Elwira Dobkowiczowa była ode mnie trochę starsza, ale podobnie jak ja była „dzieckiem wojny”. Czasy, w których się spotkałyśmy, były trudne i skomplikowane – niewiele mówiło się wtedy o swojej przeszłości, bo mogło to nam lub komuś zaszkodzić. Początkowo wiedziałam tylko, że Elwira jest tzw. „repatriantką”. Zdradzała Ją też wymowa. Bardzo lubiłam Jej lekki, wschodni „zaśpiew”, inaczej wymawiała „h” (dźwięczne) i „ch” (bezdźwięczne). Co bystrzejsi uczniowie w czasie dyktanda z łatwością mogli wyłapać, jak napisać słowa brzmiące pozornie identycznie, jak „hart” (ducha) i „chart” (rasa psa). Dopiero niedawno (dzięki uprzejmości Dyrekcji szkoły) dotarłam do Jej własnoręcznie napisanych życiorysów.

Elwira Dobkowiczowa, z domu Markowska, urodziła się w 1929 r. w Prozorokach na Wileńszczyźnie. Ojciec był stolarzem, później również właścicielem małego gospodarstwa, matka zmarła w 1931 r., gdy Ona miała niecałe 2 lata, a Jej starsza siostra Sławka zaledwie 4. Wychowaniem córek zajmował się ojciec, początkowo przy pomocy babci. Do Sześcioklasowej Szkoły Powszechnej w Zadorożu Elwira zaczęła chodzić w 1936 r. Do wybuchu II wojny światowej ukończyła 4 klasy, klasę 5 i 6 – w tym samym budynku, ale już w szkole sowieckiej. W czasie okupacji niemieckiej przerwała naukę. W 1944 r. zmarł nagle ojciec, pozostawiając córki, jak pisze Elwira, „bez środków do życia, na łasce rodziny”. Rok po śmierci ojca, w czerwcu 1945 r., same dziewczyny (16-latka i 18-latka) opuściły ziemię rodzinną. W ramach „repatriacji” zostały przesiedlone do Poznania. Początkowo korzystały z pomocy tzw. „PUR-u” (Państwowy Urząd Repatriacyjny). Siostra ukończyła kurs pielęgniarski i podjęła pracę zawodową. Elwira dorabiała jako „pomoc domowa”, równocześnie uczęszczała na kursy wieczorowe Szkoły dla Dorosłych i Młodocianych przy ul. Berwińskiego. W czerwcu 1946 r., po zdaniu „egzaminu specjalnego”, otrzymała świadectwo ukończenia „siedmiu klas szkoły podstawowej”. Następnie przeniosła się do ciotki na Ziemie Zachodnie i „natychmiast” (jak sama pisze) podjęła naukę w Liceum Pedagogicznym w Sulechowie. Zamieszkała w internacie szkoły – korzystała ze stypendium i finansowej pomocy siostry. W czerwcu 1950 r. zdała egzamin dojrzałości, a we wrześniu podjęła pracę w charakterze nauczycielki języka polskiego w Liceum Pedagogicznym Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Gorzowie Wlkp. W 1951 r. ukończyła Kurs Przygotowania Zawodowego w Krakowie. Naukę kontynuowała w zaocznym 2-letnim studium języka polskiego w Państwowej Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, w 1954 r. zdała egzamin dyplomowy. W 1953 r. wyszła za mąż za Mariana Dobkowicza, a w 1955 r. wraz z mężem i maleńkim Sławkiem przeniosła się do Szamotuł, gdzie podjęła pracę w Państwowym Liceum Ogólnokształcącym. Jej mąż pełnił kilka ważnych funkcji w ówczesnych władzach lokalnych. Krótko po osiedleniu się w Szamotułach urodziła się córka Bożenka. Mimo nawału pracy w szkole, w domu (urlop macierzyński trwał wtedy tylko 3 miesiące!), z godnym podziwu uporem i samozaparciem kontynuowała zaoczne studia polonistyczne w PWSP w Krakowie i z pełnym sukcesem je ukończyła. W 1971 r. Elwira Dobkowiczowa z całą rodziną opuściła Szamotuły: mąż podjął pracę w Poznaniu, Ona pracowała w jednej z poznańskich szkół średnich, a po awansie męża – w warszawskim ogólniaku, z którego przeszła na emeryturę. Zmarła w Warszawie 24 stycznia 2017 r.

Kiedy w późniejszych latach spotykałam się z Nią, zawsze podkreślała, że „szamotulski okres” był dla niej szczególnie ważny. Świadczą o tym również Jej serdeczne kontakty, utrzymywane do końca życia, z byłymi wychowankami, które z czasem traktowała jak swoje przyjaciółki.

W czym tkwił fenomen Elwiry Dobkowiczowej jako człowieka, koleżanki, nauczycielki? Na Jej życie złożyły się rodzinne tragedie, trudności, z którymi zmagała się przez wiele lat. Była mądrą, oczytaną kobietą, choć Jej droga do ukończenia studiów była wyjątkowo wyboista. Jej zmaganie się z losem nie zostawiło na Niej śladów zgorzknienia, nieufności. Była otwarta na ludzi, ogromnie życzliwa. Nigdy nie chciała, by traktowano Ją jako żonę „wpływowego” męża. Uważała, że na szacunek trzeba sobie samemu zapracować. Wspomnienia Jej uczniów są pełne ciepła i serdeczności. W sposób szczególnie trafny pisała o swojej Pani Profesor Maria Poniatowska-Bernady („Z Grodu Halszki” nr 7/2006): „Od pierwszej lekcji wzbudziła w nas szacunek, a jednocześnie nie było w naszym stosunku do Niej żadnego elementu strachu (…), ale przez cały długoletni okres nauczania w naszej klasie nikt nigdy nie naruszył tej «cienkiej czerwonej linii», za którą jest niezdrowa poufałość.”

Ewa Krygierowa

Szamotuły, kwiecień 2017 r.

Ewa Budzyńska (później Krygier), dyrektor liceum Stefan Pawela i Elwira Dobkowiczowa, 1956 r.


Elwira Dobkowicz i Ewa Budzyńska – koniec lat 50.


Marian Wawrzyniak, Ewa Budzyńska, Danuta Sommer, Elwira Dobkowicz, Jadwiga Skoracka, 1. połowa lat 60.

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.

Szamotuły, 13.12.2017

Wspomnienie o Elwirze Dobkowiczowej2025-01-04T12:05:39+01:00

Zbigniew Klatkiewicz

Z Oporowa do dywizjonu 300 i z powrotem w rodzinne strony, aby … umrzeć

Dzisiaj zapraszam do poznania wojennych losów sierż. pil. Zbigniewa Klatkiewicza, urodzonego w Oporowie (gm. Ostroróg), członka Dywizjonu 300 ‒ pierwszego polskiego oddziału lotnictwa bombowego w siłach powietrznych Wielkiej Brytanii.

Grudzień 1938 r. – Zbyszek Klatkiewicz na pierwszym urlopie


O swoim wuju, bracie mamy Jadwigi, opowiedziała mi Anna Sibilska ‒ żona Stanisława Sibilskiego, mojego kolegi z czasów podstawówki i szamotulskiego liceum. To Ania ze Stasiem zaprosili mnie do swojego domu w Ostrorogu i snuli opowieść o wujku Zbyszku, który od dziecka marzył o lotnictwie, a kiedy jego marzenia zaczęły się spełniać, wybuchła II wojna światowa i rodzina straciła go z oczu.

Do 1947 roku ani rodzice ‒ Marta i Marcin Klatkiewiczowie, którzy od 1918 roku mieszkali i pracowali w majątku Kwileckich w Oporowie, gdzie w 1922 roku przyszedł na świat ich najmłodszy syn Zbigniew, ani rodzeństwo nie mieli o nim żadnych wiadomości. Nawet pośrednictwo Polskiego Czerwonego Krzyża nie pomogło.

Dopiero w 1947 roku zaczęły do siostry Zofii przychodzić listy z zagranicznymi znaczkami na kopertach. Okazało się, że Zbigniew Klatkiewicz, który po zakończeniu wojny osiadł w Wielkiej Brytanii, też szukał rodziny w Polsce. „Nie miałem już dużo nadziei, że kogoś odnajdę, gdy nie miałem odpowiedzi na moje poprzednie listy” ‒ napisał 4 lutego 1947 roku do siostry Zofii. Zapewniał, że bardzo się martwił o swoich bliskich, podkreślał, że chętnie by w czasie wojny wysłał im z Francji paczki, ale „wszyscy tutaj mówili, że tych, co mają kogoś za granicą, niemcy (pisownia oryginalna) wywożą do obozów”. Dalej tłumaczył, że kiedy wojna się skończyła, pisał do Oporowa, wysłał kilka paczek w nadziei, że coś dojdzie, ale widać nie doszło. Nie dostał też żadnej odpowiedzi z PCK. „Myślałem, że niemcy ewakuowali większość z poznańskiego (‒). Ale Bóg dał, że jesteśmy wszyscy zdrowi i cali” ‒ pisał do Zofii i Mariana.

W liście z 14 marca 1947 roku opisał swoje wojenne losy, począwszy od 1 września 1939 roku, kiedy to, jako uczeń Szkoły Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich w Świeciu, przebywał na szkoleniu w Moderówce na Podkarpaciu.

1 września 1939 roku , o 6 rano byliśmy właśnie na gimnastyce i nikt o wojnie nie wiedział, nadleciało 27 samolotów i dawaj po nas z karabinów. Zginęło wtedy 32 kolegów i na domiar złego spalili nam wszystkie maszyny” ‒ pisał w liście do siostry Zbigniew Klatkiewicz.

O ataku na lotnisko w Moderówce pisze też Stanisław Fryc w książce Z dziejów lotniska w Krośnie 1927-1945 (wyd. Krosno-Jasło 1994). „Gdy nadleciały trzy klucze niemieckich maszyn typu Do-17F, mieszkańcy Moderówki wyszli na drogę i jak urzeczeni wpatrywali się w samoloty. Dopiero gdy zniżyły lot, pokazując czarne krzyże, ludzie zrozumieli, że to wojna i zaczęli się chować, gdzie kto mógł” ‒ napisał Stanisław Fryc.

Lotnisko w Moderówce nie było przygotowane do obrony, jedynym schronieniem był źle zamaskowany i doskonale widoczny z góry rów przeciwodłamkowy. Gdy niemieckie samoloty znalazły się nad polem wzlotów, uczniowie stojący w dwuszeregu na zbiórce, nie zareagowali. Zszokowani widokiem samolotów, stali bez ruchu w dwuszeregu, spoglądali w niebo, „gapiąc się na niemieckie maszyny”. Te zniżyły się do wysokości 100 metrów i skierowały na namioty, samoloty i uczniów…, którzy wciąż stali w dwuszeregu. Z odrętwienia miał ich wyrwać plut. pil. Jan Zawadzki, który krzyczał, żeby uciekali do rowu przeciwlotniczego. Wtedy rozpoczął się atak, kule dudniły po płycie lotniska, trafiały w namioty. W tym czasie pociski dosięgły rowu przeciwlotniczego, gdzie schronili się uczniowie. Byli zabici i ranni. Spłonął sprzęt i paliwo. Tyle relacji Stanisława Fryca.

Zbigniew Klatkiewicz przeżył atak lotniczy. Z listu wynika, że do 5 września siedział w Moderówce, a „oni tak raz albo dwa razy dziennie nas tam odwiedzali”. 5 września 1939 roku, w pełnym oporządzeniu, uczniowie SPLdM wyruszyli z Moderówki w kierunku Rzeszowa na Warszawę, ale po drodze skierowano ich na Łuck, a stąd do Śniatynia, gdzie przebiegała przedwojenna granica Polski z Rumunią.

17 września ‒ jak wynika z listu ‒ młodzi adepci lotnictwa, w tym siedemnastoletni mieszkaniec Oporowa, przekroczyli granicę z Rumunią, gdzie wszyscy zostali internowani. Zbigniew Klatkiewicz pisze, że koledzy natychmiast zaczęli uciekać z obozów. On zachorował na dezynterię, po wyleczeniu wystarał się o paszport na inne nazwisko i uciekł trochę później.

Najpierw dotarł do Syrii, a stamtąd do Francji. Tam służył trochę w lotnictwie, ale nie będąc całkiem wyszkolonym, musiał iść na osłonę odwrotu jako piechur. „Było ciężko, ale jakoś wytrzymałem” ‒ pisał do siostry i szwagra w 1947 roku. Z całej swojej wojennej tułaczki najgorzej wspominał właśnie pobyt we Francji, gdzie „Polaków wsadzili do obozu razem z Hiszpanami, tylko przedzielili na pół, bo miejsca nie było”. Po 6 tygodniach przenieśli Polaków do Lyonu, gdzie czekali na dalsze instrukcje pilotażu. Jednak to wszystko szło powoli, a że „szwaby dawały się ostro we znaki”, Francuzi wysłali Polaków na front jako „piechotę z karabinami z epoki napoleońskiej i dziesięcioma nabojami”.

Dopiero później Zbigniew Klatkiewicz zdobył ‒ jak pisze ‒ „porządny karabin po jakimś niemcu”. Cofali się przez cały czas w kierunku Tuluzy, gdzie „wyrzucił wszystko, co miał. Zostawił tylko karabin, chlebak i ładownicę”. Spod Tuluzy Polacy zostali przegonieni nad Morze Śródziemne. Mieli nadzieję, że na jakiś okręt wsiądą, ale się nie udało. Trzeba było ruszyć w powrotną drogę przez Pireneje nad Atlantyk, gdzie Zbigniewowi ‒ jak pisze ‒ „udało się wkręcić na przedostatni okręt z Francji do Afryki”.

Niemcy próbowali przechwycić jednostkę przy użyciu okrętów podwodnych i samolotów, ale po 10 dniach żeglugi, udało się dopłynąć do Afryki (był rok 1941). Stamtąd Zbigniew Klatkiewicz przedostał się do Anglii, gdzie rozpoczął szkolenie na pilota, które ukończył w maju 1942 roku. Praktykę w lataniu odbył na Stacji RAF Henlow. Szkolenie bojowe miał w Jednostce Szkolenia Bojowego na Stacji RAF Finnigley od maja do sierpnia 1943 roku. Wówczas został wcielony do  dywizjonu bombowego 300.

Miałem dużo szczęścia, zrobiłem dużo lotów, aż pod koniec stycznia 1944 roku, moja maszyna została mocno postrzelona, dwa silniki nawaliły i przy bombardowaniu na jednym z pierwszych lotnisk, maszyna się rozleciała. Załoga wyszła cało, nawet nikt nie był ranny . Tylko ja byłem przygnieciony, złamałem lewy obojczyk i parę żeber. Ale wszystko się zrosło” ‒ pisał do siostry i brata w roku 1947.

Z biogramu autorstwa Mieczysława Hasińskiego, który zamieszczono w książce Encyklopedia. Szkoła Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich (Poznań 1993-94, t. I-III) wynika, że 20 marca 1944 roku Zbigniew Klatkiewicz został wysłany „na odpoczynek po lotach bojowych” do Bazy Blackpool. Miesiąc później wrócił do pracy do Szkoły Strzelców Samolotowych na Stacji RAF Evanton, gdzie pełnił obowiązki pilota sztabowego. W Szkole Uzbrojenia Lotniczego na Stacji RAF Mamby nadal był pilotem sztabowym, instruktorem i oblatywaczem.

Kiedy w 1947 roku pisał listy do bliskich w Polsce, pracował jako instruktor lotnictwa, ale  zastanawiał się, czy zostać w Wielkiej Brytanii, czy wrócić do Polski. „Gdybym został tu, to nadal bym latał. A jeśli nie, to zawsze znajdę jakąś pracę. Źle tutaj nie jest, jedzenia jest dość, pieniędzy też, nawet mogę trochę zaoszczędzić, tylko daleko od domu” ‒ pisał w lutym 1947 roku.

Donosił siostrom i bratu, że „dorobił się chorążego, a nawet dwóch krzyżów: potrójnego walecznych i Virtuti Militari”, ale jak pisał, „własny krzyż jest najważniejszy”. Informował też rodzeństwo, że już umie dobrze mówić i pisać po angielsku. Pytał, czy czegoś nie potrzebują, to im przyśle. Cieszył się bardzo, że wreszcie z wszystkimi ma kontakt, że wszyscy są „cali i zdrowi”. Żyli jeszcze wtedy rodzice Zbigniewa. Ojciec Marcin zmarł w 1950 roku, mama Marta przeżyła go o 11 lat.

Do jednego z listów dołączył zdjęcie „swojej panny” ‒ jak pisał. Zdradził, że w Boże Narodzenie 1946 roku zaręczył się z dziewczyną, która mieszka pod tym adresem, „na który wysyłacie listy”. Narzeczona miała mamę i zamężną siostrę, prowadziły razem „skład z przyborami i bielizną dla dzieci”, a on od dwóch lat spędza u nich wszystkie urlopy. „Bardzo się o mnie starają, stale by coś dla mnie robiła czy kupowała. Planujemy sobie, że jak wyjdę z wojska, to wspólnymi siłami otworzymy sobie mały interes”. Narzeczona Zbigniewa, Marjorie Iseton, chciała napisać sama list do przyszłych teściów, ale on jej odradził, bo „byłby kłopot z przetłumaczeniem listu z angielskiego na polski”.

Z biogramu wynika, że w sierpniu 1948 roku sierż. pil. Zbigniew Klatkiewicz został przeniesiony do Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia (PRC) na Stacji RAF Hendesford. W lutym 1949 roku odszedł ze służby wojskowej. Początkowo pracował w piekarni, potem otworzył sklep spożywczy „Klat” Zbigniew Klatkiewicz. Urodzili się mu synowie: w 1949 roku Bernard, pięć lat później Paul.

Zbigniew Klatkiewicz planował przyjazd do Polski, jednak na początku mu go odradzano. W latach 70. odwiedził go siostrzeniec Janusz ‒ syn siostry Jadwigi. Sam zdecydował się odwiedzić rodzinne strony i pokazać żonie Polskę dopiero po zmianie ustroju.

W 1 września 1991 roku przyjechał do Poznania z żoną Marjorie i z wnuczką. Siostrzenica Ania Sibilska wspomina, że cała rodzina czekała na wujka w Ostrorogu, gdzie mieszkała już jej mama Jadwiga z mężem. Po gości z Anglii wyjechał do Poznania jeden z siostrzeńców. Powitanie nastąpiło przy hotelu Merkury. Od nadmiaru wrażeń 69-letni Zbigniew Klatkiewicz źle się poczuł. Kiedy dojechali do Ostroroga, zdążył przywitać się z bliskimi, których nie widział ponad  50 lat. Sił mu wystarczyło na dwie godziny rozmowy. Trzeba było wezwać lekarza. Dr Tadeusz Tanalski zdiagnozował zawał. Wezwane do Ostroroga pogotowie, zabrało Zbigniewa Klatkiewicza do szpitala w Szamotułach. Przebywał tam prawie trzy tygodnie. Jednak chorego serca nie dało się uratować. Zbigniew Klatkiewicz zmarł w szamotulskim szpitalu. Nie zdążył dojechać do Oporowa, gdzie wtedy jeszcze żyło wielu rówieśników i kolegów ze Szkoły Podstawowej w Bobulczynie.

Żona zabrała do Anglii trumnę ze zwłokami Zbigniewa Klatkiewicza. Został pochowany 21 września 1991 roku z innymi lotnikami Dywizjonu 300 na cmentarzu w Newark-on-Trent, w Nottinghamshire. Na tym cmentarzu znajduje się symboliczny grób generała Władysława Sikorskiego. Swoich synów Zbigniew Klatkiewicz wychował na Brytyjczyków. Ale zarówno dzieci, jak i wnuki znają jego przeszłość i wiedzą, że był Polakiem. Jeden wnuk jest pilotem, tak jak dziadek.

Rodzina w Polsce pamięta o wujku, szczególnie w listopadzie, kiedy katolicy w Polsce modlą się za zmarłych. Zawsze dokładają jego imię do wymienianek. I swoim dzieciom opowiadają o Zbigniewie Klatkiewiczu, który wyjechał z domu w Oporowie w 1938 roku. I wrócił w rodzinne strony po to, aby umrzeć wśród swoich.

Irena Kuczyńska

Szamotuły, 09.12.2017

W Szkole Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich w Świeciu nad Wisłą


1947 r., Anglia


Listy do rodziny – 1947 r.


Zdjęcie ślubne


Wnuki przy tablicy upamiętniającej gen. Sikorskiego, na cmentarzu gdzie spoczywa dziadek


Odznaczenia Zbigniewa Klatkiewicza: Srebrny Krzyż Orderu Virtuti Militari nr 8517, Krzyż Walecznych (trzykrotnie), Medal Lotniczy (dwukrotnie); odznaczenia brytyjskie: 1939-45 Star, Aircrew Europe Star, Defence Medal i War Medal.

Irena Kuczyńska z domu Leśna

Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).

Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka (http://irenakuczynska.pl/).

Zbigniew Klatkiewicz2025-01-04T12:07:28+01:00
Go to Top