Ręcznie malowana kartka z czasów PRL, ok. 1950-1970
https://krukzzabiejgory.wordpress.com/tag/stare-kartki/
Moje pierwsze Boże Narodzenie w grudniu 1949 roku. Na odwrocie zdjęcia mama napisała: „Lalunia ma 8 miesięcy”.
Odtworzona wspolcześnie choinka w stylu lat 50. XX wieku i papierowa szopka z 1956 roku.
Źródło: http://muzeumplaza.pl
Bombki choinkowe i lampki z lat 60.
Ostroróg na dawnej fotografii
Zdjęcie: Urząd Miasta i Gminy Ostroróg (za: FB Ostroróg na kartach historii)
Boże Narodzenie mojego dzieciństwa. Tak świętowaliśmy w Ostrorogu
Przed nami święta Bożego Narodzenia. Tak bardzo różnią się od tych, które pamiętam z mojego dzieciństwa, a przypadło ono na lata 50. i 60. Na pewno wielu z Was w moich wspomnieniach znajdzie okruchy własnych przeżyć.
Zorganizowanie świąt było na pewno wielkim wyzwaniem dla rodziców i dziadków, bo żyło się w rodzinie wielopokoleniowej i każdy miał jakieś zadania i obowiązki. Trzeba było wysprzątać cały dom, a nie było to takie proste jak teraz. Miotła, szczotka, wiaderko z wodą zagrzaną z jakimś mydłem albo z sodą, ścierka i zaczynało się mycie drzwi, podłóg, które potem zwykle pastowało się a na końcu froterowało, żeby błyszczały.
Szyby w oknach były myte wodą z octem i do błysku polerowane starymi gazetami. W oknach wieszało się firanki – niciane. Trzeba było je uprać, wykrochmalić i uprężyć samodzielnie, albo zanieść do punktu „prężenia firan”. Podobnie było z białą pościelą (innej nie było) i serwetami, które trzeba było wymoczyć, ręcznie uprać, wykrochmalić, wysuszyć i albo uprasować, albo zanieść do magla. U mnie w domu dość wcześnie (lata 60.) pojawiła się pralka elektryczna, ale w latach 50. jeszcze pranie przedświąteczne odbywało się w balii i przy użyciu tarki. Na szczęście było pomieszczenie zwane pralnią i nie trzeba było tego robić w kuchni.
Zakupy świąteczne to było kolejne wyzwanie. W sklepach prowadzonych w Ostrorogu przez Gminną Spółdzielnię „Samopomoc Chłopska”, były tylko bardzo podstawowe produkty, z których w domach wyczarowywało się wszystko samodzielnie. Kto miał gdzie, hodował więc świnkę, którą zabijał na święta, a kto nie hodował świnki, to miał rodzinę na wsi, od której przywoził mięso i kiełbasy na świąteczny stół. Ale w żniwa musiał jechać i pomagać w polu. Warzywa uprawiano w ogródkach, potem je kopcowano, albo przechowywano w piwnicy w piasku. Ogórki i kapustę kiszono, grzyby zbierano w lesie, owoce suszono, ryby łowiono w jeziorze, orzechy rosły na drzewie, które posadził dziadek w 1939 roku. Miód był swój, bo dziadek miał w ogrodzie kilkanaście uli.
Od połowy grudnia wypatrywano w sklepach kubańskich cytryn i pomarańcz. Nadsłuchiwano komunikatów radiowych, albo szukano informacji w „Gazecie Poznańskiej”, czy „statki z pomarańczami z Kuby zdążą na czas dopłynąć”. Przed świętami rodzice udawali się autobusem do Poznania, skąd przywozili lepsze rzeczy do jedzenia i prezenty, które były przed dziećmi ukrywane do Gwiazdki. Na książkach, które zawsze były do prezentów dodawane, mam jeszcze dedykacje pisane ręką mojej mamy: Dla Irki na Gwiazdkę. Zachowało się ich kilkanaście. I są pięknym wspomnieniem z rodzinnego domu.
Ale wracam do przygotowań do świąt, bo one są istotą tego artykułu. A poprzedzający je adwent był czasem wyciszenia i oczekiwania na uroczystości religijne. Był też czasem spotkań z rodziną, wypoczynku, prezentów, czasem też lepszego jedzenia.
Przez cały grudzień dzieci robiły ozdoby choinkowe, mimo iż bombki w naszym domu były, nawet kilka przedwojennych. Ale te robótki z bardzo prymitywnych materiałów, wprowadzały w nastrój. A dzieci miały zajęcie. Siedzieliśmy więc przy dużym stole i kleiliśmy (klejem gotowanym z mąki) łańcuchy z kolorowego papieru. Czasem robiło się łańcuchy z bibułki i ciętej słomy. Były też domki z pudełek od zapałek z śniegiem z waty.
Oczekiwanie na święta, to też pieczenie pierników w kuchennym piecu, wykrawanie figurek foremkami i lukrowanie. Było wysypywanie maku z makówek, które rosły w ogrodzie. Z tego maku potem mama piekła zawijane makowce. Pamiętam też łuskanie orzechów, które potem leżały na stole w miseczce.
Dzieci w czasie Adwentu budowały mały żłóbek dla Jezuska. Najczęściej było to jakieś pudełeczko, do którego wrzucały sianko, jedno źdźbło za każdy dobry uczynek. Zachęcała do tego babcia Józefka, która była pierwszą nauczycielką religii w moim domu. To ona opowiadała nam o Bożym Narodzeniu. W kościele w latach 50. i do połowy lat 60., msze św. były odprawiane tyłem do wiernych, po łacinie i dzieci za dużo nie rozumiały z tego, co się dzieje w kościele.
Od wprowadzania w życie religijne były babcie. Babcia Ania – mama naszego taty, która po śmierci dziadka spędzała u nas całe dnie, czytała nam do snu opowieści ze Starego Testamentu, np. o stworzeniu świata czy o tym, jak bracia sprzedali Józefa do Egiptu. W grudniu nawiedzał wszystkie domy w całej rozległej parafii w Ostrorogu, pan kościelny Ludwik Burdajewicz, który rozwoził rowerem opłatki zakupione gdzieś u sióstr w Poznaniu. Czekało się na pana kościelnego. Zawsze miał czerwony opłatek dla zwierząt i kolorowy dla dzieci.
Przed samymi świętami przychodzili do naszego domu wędkarze, którzy łowili ryby w dwóch jeziorach: Wielkim i Mormin i przynosili wiaderka pełne małych rybek, które potem mama i babcie patroszyły i smażyły.
Trzeba było też pamiętać o kartkach świątecznych. W czasach, kiedy telefon był rzadkością, list i kartka były dowodem pamięci. Wysyłało się ich kilkadziesiąt do krewnych i znajomych. I czekało się na kartki od nich. Potem leżały na stole w specjalnym koszyczku i były kilkakrotnie odczytywane. Wspominano tych, którzy je nadesłali.
Przez cały adwent rodzice chodzili na próby chóru kościelnego. Podczas Pasterki chór zawsze śpiewał kolędy. My w tym czasie byliśmy w domu pod opieką babć. Kilka dni przed Wigilią ktoś przywoził nam choinkę z leśniczówki w Wielonku, albo kuzynowie z Wielonka wycinali drzewko w swoim lesie i nam podrzucali.
Jeszcze pół wieku temu żyło się w „budującej socjalizm Polsce” rytmem kalendarza kościelnego. Od 30 listopada do 24 grudnia był adwent – czas umartwienia, postu, rekolekcji, roratów, spowiedzi adwentowej. Przez cały adwent raczej wystrzegano się jadania smakołyków, co nie było trudne, bo ich w sklepach, przynajmniej w Ostrorogu, nie było. A ciast w adwencie się nie piekło. Choinkę ubierało się dopiero w Wigilię rano. Nie wolno było wcześniej, bo przecież był adwent. Kolęd też nie wolno było śpiewać do Pasterki.
W Wigilię już od rana dzieci były podekscytowane. Tata osadzał choinkę w specjalnym stojaku, stawiał na stole w pokoiku najsłabiej ogrzewanym (żeby nie obleciała) i zaczynało się ubieranie. Na wierzchołku był błyszczący czubek. Potem bombki, cukierki zwane choinkowymi, które przed świętami pojawiały się w geesowskim sklepie. Niektórzy wieszali cukierki owijane w sreberko, pierniki, orzechy, jabłka, które na strychu w zimnie przechowywano. Obwieszano drzewko łańcuchami, włosami anielskimi, obrzucano watą, która „udawała śnieg” ale też była towarem deficytowym. Wisiały na choince „zimne ognie”, które tylko dorośli mogli, ku radości dzieci, zapalić. Na choince były „świeczki choinkowe”, mocowane na takich specjalnych „żabkach”. Oczywiście dzieci miały zakaz zapalania świeczek. Tak w ogóle to zapalano je tylko na czas śpiewania kolęd. A kolędowaliśmy w naszym domu chętnie i często. Tata brał w ręce skrzypce i było granie i śpiewanie wszystkich kolęd po kolei.
Kiedy choinka już była gotowa, w dużym pokoju ustawiany był stół, pokryty obrusem wyhaftowanym w gwiazdki i bombki specjalnie na Boże Narodzenie. Z kredensu wydobywano odświętne naczynia. Dzieci, ubrane w świeże i czyste ubrania, cały czas biegały od okna do okna i sprawdzały, czy jest już gwiazda na niebie, czy jeszcze jej nie ma.
Tymczasem w kuchni mama i dwie babcie gotowały, piekły, smażyły. U nas w domu na wieczerzę była zupa rybna, grzybowa albo barszcz. Zawsze była smażona ryba, ryba w occie i śledzie w śmietanie (kupione w sklepie z beczki, bardzo słone i długo moczone). Była też kapusta z grzybami i obowiązkowe makiełki, czyli moczona bułka z mlekiem i makiem na słodko. Na deser kompot z suszonych owoców, makowce, pierniki, placek drożdżowy. W Wielkopolsce jeszcze w latach 60. nikt nie jadł pierogów na Wigilię ani uszek. Ten zwyczaj przyszedł ze wschodniej Polski i się zadomowił w polskim wigilijnym menu, pewnie też dzięki telewizji. Ale do stołu można było zasiąść dopiero, jak dzieci wypatrzyły gwiazdę. Nie wcześniej, mimo iż głód doskwierał, wszak w Wigilię się pościło. Jadło się niewiele, pamiętam polewkę z maślanki, ziemniaki, chleb z masłem.
Wieczerza wigilijna zaczynała się od dzielenia opłatkiem. Potem była modlitwa przed jedzeniem : Pobłogosław, Panie Boże, nas i te dary.… Czytania Ewangelii św. Łukasza o Bożym Narodzeniu nie było. Dopiero po Soborze Watykańskim II księża zaczęli do tego zachęcać. Biblia Tysiąclecia zaczęła być dostępna dla zwykłych ludzi dopiero po roku 1966.
Ponieważ w Wigilię wieczorem chodziły po naszym miasteczku Gwiazdory, pilnowaliśmy, żeby dobrze zamknąć drzwi. Rodzice wpuszczali do domu tylko „zamówionego Gwiazdora”. Ten przychodził, odkąd tylko sięgam pamięcią. Między mną a moją najmłodszą siostrą jest 8 lat różnicy, więc Gwiazdor długo przychodził, a ja, nawet jak już wiedziałam, że to przebieraniec, zawsze czekałam na niego. Prezenty były niespodzianką.
Zawsze były piękne i bogate. Często zrobione przez rodziców. Najpiękniejszy był dom dla lalek z dachem i z mebelkami, potem były też same mebelki do sypialni z uszytą przez mamę pościelą i serwetkami, był wózek dla lalki zrobiony przez tatę (stolarza), były lalki w sukienkach uszytych przez mamę lub wydzierganych z wełny, były kuchenki, garnuszki, serwisy dla lalek, Mały doktor, były wspomniane już wyżej książki. Dla brata był wóz zrobiony przez tatę, samochód, potem kiedy podrósł, był „Mały inżynier” do konstruowania, którym bawiliśmy się wszyscy. Były klocki, budownictwo, zawsze jakaś gra planszowa, w którą grała cała rodzina. Pamiętam bierki, domino, szachy, chińczyka. A jak pewnego roku dostaliśmy rowerek, to jeździliśmy nim po mieszkaniu. Zawsze też były słodycze, gwiazdorki z cukru i z czekolady przywożone z poznańskich Delikatesów, były pomarańcze. Ale w dużej rodzinie obowiązywała zasada częstowania wszystkich i dopiero to, co zostało, można było zjeść. Trzeba też było dzielić się zabawkami.
Wracając do Gwiazdora (bo w Wielkopolsce św. Mikołaj 6 grudnia podrzucał do wyczyszczonych bucików słodycze i znikał), to każde dziecko przepytywał on z wierszyka, pacierza, śpiewania kolędy, a potem wręczał wszystkim prezenty i odchodził. A my siedzieliśmy pod choinką i bawiliśmy się. Śpiewaliśmy też kolędy i słuchaliśmy kolęd z Radia Wolna Europa, bo w Polskim Radiu kolęd nie było.
O północy rodzice szli na Pasterkę, śpiewali w chórze kościelnym św. Cecylii, w którym ja też w czasach licealnych śpiewałam. Jak już trochę podrosłam, może tak po I Komunii św., szłam na Pasterkę z nimi. Młodsze rodzeństwo zostawało z babcią i dziadkiem w domu. Szliśmy z ulicy Wronieckiej pieszo po śniegu w kierunku kościoła. A od Dobrojewa, Binina, Oporowa też szli szosą ludzie. Było ich dużo. Kościół był pełen. Ksiądz święcił żłóbek, do którego mój tata robił w domu gwiazdę z napisem „Gloria in excelcis Deo”. Było uroczyście, chór śpiewał kolędy. Ludzie byli odświętnie ubrani, niektórzy w kożuchach, bo zimy były tęgie. Zawsze (prawie) był mróz i śnieg.
Potem wracało się do domu, gdzie już można było sobie podgryźć kiełbaski czy szyneczki, bo było po północy i post nie obowiązywał. My najchętniej jedliśmy ryby z octu, które uwielbialiśmy. Potem do łóżek. Rano śniadanie w pokoju przy stole i zabawa prezentami blisko choinki. Dopóki nie umiałam czytać, zamęczałam babcię lub mamę, żeby mi czytały. Potem czytałam sama, czytałam też młodszym siostrom.
Pierwszy dzień świąt zwykle spędzało się w domu na leniuchowaniu. Obiadu się nie gotowało, były resztki po Wigilii wzbogacone mięsem, kiełbasą grzaną, bigosem, sałatką. Po południu obowiązkowo rodzice szli z nami do kościoła śpiewać kolędy przy żłóbku. Czasem tata wiózł nas na sankach. Potem znów się w domu grało w planszówki, czytało książki, bawiło. Telewizora nie było. Pojawił się w naszym domu w 1963 roku, kiedy poszłam do liceum w Szamotułach. Ale nawet jak był już telewizor, to i tak program zaczynał się po południu i nie trwał długo. Dużo czasu spędzało się w rodzinnym gronie na rozmowach, rysowaniu, czytaniu, graniu w chińczyka albo w młynek.
W drugie święto kościół i spacer albo wyprawa na cmentarz, lub na lód (z łyżwami, które przyniósł Gwiazdor) na Jezioro Wielkie, albo na sanki (które zrobił tata pod choinkę) na Żydowską Górę albo na Zamek. W święta zwykle odwiedzały nas ciocie Stasia i Marcysia – siostry mojej babci Józefki. Z nami śpiewały kolędy, opowiadały o swoim dzieciństwie, kołysały na kolanach młodsze dzieci.
Jak przymknę oczy, to te obrazki z dzieciństwa przesuwają się jak kadry filmu. Widzę tatę, który przed świętami w warsztacie hebluje deski na domek dla lalek, mamę, która wraca z rynku z torbami pełnymi zakupów, babcię, która zarabia ciasto na pierniki, drugą babcię, która czyta bajki, dziadka, który siedzi przy radiu i nasłuchuje zagłuszanych wiadomości ze świata. A pod choinką przysiadło moje młodsze rodzeństwo. Kazik montuje jakiś dźwig, Dziunia gotuje lalkom obiad w maleńkich garnuszkach, Ela ogląda książeczkę, a najmłodsza Fredka przysypia u babci na kolanach.
Irena Kuczyńska
Boże Narodzenie 2017 r.
Z lewej: domek dla lalek zrobiony przez Ojca Ireny Kuczyńskiej w gwiazdkowym prezencie dla córki 64 lata temu. W środku były miniaturowe mebelki, także ręcznej roboty. Z prawej: sama Autorka z odnalezionym na strychu domkiem.
Irena Kuczyńska z domu Leśna
Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).
Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka (http://irenakuczynska.pl/).