„Rozważna” wspomina „Romantyczną”.
Ewa Krygier (z domu Budzyńska) o Elwirze Dobkowiczowej
Elwira Dobkowiczowa
– polonistka szamotulskiego liceum w latach 1955-1971
Na przełomie stycznia i lutego 2017 roku w szamotulskiej prasie ukazały się nekrologi poświęcone „Pani Profesor Elwirze Dobkowiczowej”, napisane przez Jej byłych wychowanków. W jednym z nich czytamy: „nasza przewodniczka po literaturze polskiej i światowej, wspaniała i niezapomniana nauczycielka żywego słowa”. Kim była Elwira Dobkowiczowa, że po tylu latach budzi jeszcze tak żywe, gorące emocje?
Poznałam Ją w 1955 r., gdy obie rozpoczynałyśmy pracę w szamotulskim liceum jako polonistki. Ona miała już za sobą kilka lat doświadczeń, ja dopiero startowałam w tym zawodzie. Zapamiętałam Ją jako moją nieocenioną „mentorkę”: zawsze mogłam na Nią liczyć, dopuściła mnie do swojego polonistycznego warsztatu, razem (pod Jej kierunkiem) układałyśmy programy nauczania, wymyślałyśmy pisemne tematy egzaminów próbnych i tematy ustne egzaminów maturalnych. Była dla mnie wzorem nauczyciela, który nie żąda od uczniów tego, czego nie wymaga od samego siebie.
Znajdowałyśmy zawsze wspólny język, chociaż diametralnie różniły nas usposobienia: upraszczając można powiedzieć, że Ona byłą „romantyczką”, ja „realistką”. Elwira chętnie przygotowywała uczniów do konkursów recytatorskich. Byłam świadkiem jednej takiej próby. Z Irką Karpińską wspólnie opracowywały jakiś tekst, a Elwira razem ze swoją uczennicą bardzo go przeżywała. Omawiając utwory literackie, potrafiła się autentycznie wzruszyć. Raz w czasie przerwy powiedziała mi, że popłakała się w czasie omawiania Trenów Kochanowskiego. Mnie tego rodzaju emocje na lekcji były raczej obce. Kiedyś jeden z wychowanków powiedział mi, że nauczyłam go krytycznego i rzeczowego spojrzenia na literaturę.
Elwira Dobkowiczowa była ode mnie trochę starsza, ale podobnie jak ja była „dzieckiem wojny”. Czasy, w których się spotkałyśmy, były trudne i skomplikowane – niewiele mówiło się wtedy o swojej przeszłości, bo mogło to nam lub komuś zaszkodzić. Początkowo wiedziałam tylko, że Elwira jest tzw. „repatriantką”. Zdradzała Ją też wymowa. Bardzo lubiłam Jej lekki, wschodni „zaśpiew”, inaczej wymawiała „h” (dźwięczne) i „ch” (bezdźwięczne). Co bystrzejsi uczniowie w czasie dyktanda z łatwością mogli wyłapać, jak napisać słowa brzmiące pozornie identycznie, jak „hart” (ducha) i „chart” (rasa psa). Dopiero niedawno (dzięki uprzejmości Dyrekcji szkoły) dotarłam do Jej własnoręcznie napisanych życiorysów.
Elwira Dobkowiczowa, z domu Markowska, urodziła się w 1929 r. w Prozorokach na Wileńszczyźnie. Ojciec był stolarzem, później również właścicielem małego gospodarstwa, matka zmarła w 1931 r., gdy Ona miała niecałe 2 lata, a Jej starsza siostra Sławka zaledwie 4. Wychowaniem córek zajmował się ojciec, początkowo przy pomocy babci. Do Sześcioklasowej Szkoły Powszechnej w Zadorożu Elwira zaczęła chodzić w 1936 r. Do wybuchu II wojny światowej ukończyła 4 klasy, klasę 5 i 6 – w tym samym budynku, ale już w szkole sowieckiej. W czasie okupacji niemieckiej przerwała naukę. W 1944 r. zmarł nagle ojciec, pozostawiając córki, jak pisze Elwira, „bez środków do życia, na łasce rodziny”. Rok po śmierci ojca, w czerwcu 1945 r., same dziewczyny (16-latka i 18-latka) opuściły ziemię rodzinną. W ramach „repatriacji” zostały przesiedlone do Poznania. Początkowo korzystały z pomocy tzw. „PUR-u” (Państwowy Urząd Repatriacyjny). Siostra ukończyła kurs pielęgniarski i podjęła pracę zawodową. Elwira dorabiała jako „pomoc domowa”, równocześnie uczęszczała na kursy wieczorowe Szkoły dla Dorosłych i Młodocianych przy ul. Berwińskiego. W czerwcu 1946 r., po zdaniu „egzaminu specjalnego”, otrzymała świadectwo ukończenia „siedmiu klas szkoły podstawowej”. Następnie przeniosła się do ciotki na Ziemie Zachodnie i „natychmiast” (jak sama pisze) podjęła naukę w Liceum Pedagogicznym w Sulechowie. Zamieszkała w internacie szkoły – korzystała ze stypendium i finansowej pomocy siostry. W czerwcu 1950 r. zdała egzamin dojrzałości, a we wrześniu podjęła pracę w charakterze nauczycielki języka polskiego w Liceum Pedagogicznym Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Gorzowie Wlkp. W 1951 r. ukończyła Kurs Przygotowania Zawodowego w Krakowie. Naukę kontynuowała w zaocznym 2-letnim studium języka polskiego w Państwowej Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, w 1954 r. zdała egzamin dyplomowy. W 1953 r. wyszła za mąż za Mariana Dobkowicza, a w 1955 r. wraz z mężem i maleńkim Sławkiem przeniosła się do Szamotuł, gdzie podjęła pracę w Państwowym Liceum Ogólnokształcącym. Jej mąż pełnił kilka ważnych funkcji w ówczesnych władzach lokalnych. Krótko po osiedleniu się w Szamotułach urodziła się córka Bożenka. Mimo nawału pracy w szkole, w domu (urlop macierzyński trwał wtedy tylko 3 miesiące!), z godnym podziwu uporem i samozaparciem kontynuowała zaoczne studia polonistyczne w PWSP w Krakowie i z pełnym sukcesem je ukończyła. W 1971 r. Elwira Dobkowiczowa z całą rodziną opuściła Szamotuły: mąż podjął pracę w Poznaniu, Ona pracowała w jednej z poznańskich szkół średnich, a po awansie męża – w warszawskim ogólniaku, z którego przeszła na emeryturę. Zmarła w Warszawie 24 stycznia 2017 r.
Kiedy w późniejszych latach spotykałam się z Nią, zawsze podkreślała, że „szamotulski okres” był dla niej szczególnie ważny. Świadczą o tym również Jej serdeczne kontakty, utrzymywane do końca życia, z byłymi wychowankami, które z czasem traktowała jak swoje przyjaciółki.
W czym tkwił fenomen Elwiry Dobkowiczowej jako człowieka, koleżanki, nauczycielki? Na Jej życie złożyły się rodzinne tragedie, trudności, z którymi zmagała się przez wiele lat. Była mądrą, oczytaną kobietą, choć Jej droga do ukończenia studiów była wyjątkowo wyboista. Jej zmaganie się z losem nie zostawiło na Niej śladów zgorzknienia, nieufności. Była otwarta na ludzi, ogromnie życzliwa. Nigdy nie chciała, by traktowano Ją jako żonę „wpływowego” męża. Uważała, że na szacunek trzeba sobie samemu zapracować. Wspomnienia Jej uczniów są pełne ciepła i serdeczności. W sposób szczególnie trafny pisała o swojej Pani Profesor Maria Poniatowska-Bernady („Z Grodu Halszki” nr 7/2006): „Od pierwszej lekcji wzbudziła w nas szacunek, a jednocześnie nie było w naszym stosunku do Niej żadnego elementu strachu (…), ale przez cały długoletni okres nauczania w naszej klasie nikt nigdy nie naruszył tej «cienkiej czerwonej linii», za którą jest niezdrowa poufałość.”
Ewa Krygierowa
Szamotuły, kwiecień 2017 r.
Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.
Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.