Daromiła Wąsowska-Tomawska, Koza, Głoguj i eksplozja

Obrazki z przeszłości, część 6.


Daromiła Wąsowska-Tomawska

KOZA, GŁOGUJ I EKSPLOZJA


Są późne lata czterdzieste XX wieku. Babcia Pelasia z domu Cicha z dziadkiem Franciszkiem przeprowadzają się. Mieszkają już sami. Ich jedyna córka – siostra Teodora,  Maria Gacka, czyli ciocia Mycha – żyje ze swoją rodziną w Krotoszynie. Tam prowadzi swój zakład fotograficzny.

Idziemy w odwiedziny do dziadków. Przechodzimy tory kolejowe relacji Poznań ‒ Szczecin. Minęliśmy aleję 1 Maja, idziemy dalej szosą w kierunku Ostroroga. W bliskiej odległości, po prawej stronie stoi samodzielny budynek, w którym na piętrze mieszkają dziadkowie. Z tyłu domu duże podwórze szczyci się wybudowanymi chlewikami. W jednym z nich babcia trzyma kozę. Jest okazała, z długimi niebezpiecznymi rogami. Zaczepna, goni po podwórku i, jak tylko może, stara się zaatakować. Być może zapamiętała, jak Bogusz, czyli Głoguj, ciągnął ją za „bumbulajdki”‒ tak mówimy. Są to z boku szyi dziwne ozdoby. Po jednej z każdej strony. Wyglądają jak żywe owłosione wiszące kolczyki. Nie wiem, jak babcia radzi sobie podczas dojenia. Mówi, że nieraz koza próbuje ją kopać. Mleko jednak nam smakuje. To chyba jedyne, co jest w tej kozie dobre.


al. 1 Maja, Zdjęcie Muzeum – Zamek Górków


Jak zwykle na okazałe wyjścia mam na głowie jak nie kokardę, to stroik. Brat uczesany jest w wymodelowanego loka. Mama jest specjalistką od tych dekoracji. Kładzie swój palec na włosach Głoguja i wokół niego grzebieniem układa fryzurę. On musi czekać cierpliwie, aż lok wyschnie.

Pierwsze kroki kierujemy w kierunku podwórza, gdyż z niego wchodzimy na klatkę schodową. Tego dnia koza biega po podwórku. Głoguj jest pierwszym, który chce się z nią przywitać. Oj, jest to gorące powitanie. Koza szybko wbija rogi pod jego krótkie spodenki i unosi do góry. Tak rusza z nim i jego krzykiem, oblatując podwórko. Rodzina goni za nimi, ile sił w nogach. Cała historia kończy się tylko wielkim strachem.

Po upływie jakiegoś czasu dochodzi do nas niepokojąca wiadomość. W kuchni jest już rozpalony piec. Robi się ciepło. Dziadkowie siedzą jeszcze w pokoju. Nagle potworny wybuch stawia ich na nogi. Prawdopodobnie odłamek dynamitu znalazł się w węglu. Przerażeni widzą kuchnię całą w sadzy. Okno z futryną wyleciało na podwórko, trafiając w … kozę. Nie przeżyła. Babcia nie ma już co doić, nie ma też mleka. Wkrótce potem dziadkowie przeprowadzają się do córki Mychy, do Krotoszyna. Szamotulski wilgotny klimat źle wpływa na pogarszającą się astmę dziadka. Tam dożyje 91 roku życia.

Więc już żadnej kozy, żadnego mleka?



Szamotuły, 13.02.2018

Pelagia (1879-1959) i Franciszek (1879-1970) Wąsowscy z synem Teodorem (1911-1967) i córką Marią (1912-2000), ok. 1918 r.


Pelagia i Franciszek Wąsowscy z synową Leontyną, okres II wojny


Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Koza, Głoguj i eksplozja2025-01-04T11:52:48+01:00

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Krawcowa, egzekucja i narodziny

Po prawej – dom, w którym Pelagia i Franciszek Wąsowscy mieszkali z synową na początku II wojny, narożnik Rynku i ul. Dworcowej (wcześniej: Klasztornej). Pocztówka z ok. 1915 r.


Egzekucja 5 mieszkańców Otorowa – 13.10.1939 r.; Źródło: Muzeum – Zamek Górków


Żołnierze hitlerowscy na szamotulskim Rynku. Źródło: Fotopolska


Pelagia i Franciszek Wąsowscy z synową Leontyną, okres II wojny.


Tablica na miejscu egzekucji, zdjęcie współczesne – Jan Kulczak

Pozostałe zdjęcia z archiwum rodziny Wąsowskich i Tomawskich

Obrazki z przeszłości, część 5.


Daromiła Wąsowska-Tomawska

KRAWCOWA, EGZEKUCJA I NARODZINY


Z lewej: Pelagia (1879-1959) i Franciszek (1879-1970) Wąsowscy z synem Teodorem (Dorciem) (1911-1967), ok. 1914 r.; z prawej: zdjęcie ślubne Leontyny (1911-2001) i Teodora Wąsowskich, 2.08.1939 r.


Mija sześć tygodni od ślubu moich przyszłych rodziców. 1 września 1939 roku wybucha II Wojna Światowa. Niemcy napadają na Polskę. Młody małżonek Teodor żegna swoją Leontynę na ponad dwa lata. Idzie na front, gdzie jest sanitariuszem. Potem trafia jako jeniec do niewoli. Losia ‒ tak ją nazywa, zamieszkuje w tym czasie u teściów, Pelagii z domu Cichej i Franciszka Wąsowskich.

Moja przyszła babcia jest dokładną, pracowitą krawcową, dziadek – szanowanym cieślą. Zajmują mieszkanie w narożnikowej kamienicy, której okna wychodzą na szamotulski Rynek. Zza przysłoniętych szyb podglądają ulicę i są świadkami egzekucji. Pięciu polskich młodych chłopców, patriotów z pobliskiego Otorowa, zostaje rozstrzelanych przez Niemców. Ten makabryczny obraz pozostaje w sercu i umyśle Leontyny na całe życie. Po latach zdaje relację swoim dzieciom, opowiada ze łzami w oczach. Nie jest w stanie oglądać filmów związanych z wojną.

Do krawcowej Pelasi przychodzą Niemki ze swoimi materiałami, przeróbkami odzieży. Po ich wyjściu z mieszkania, babcia z wściekłością wrzuca – jak mówi ‒ „te szwabskie szmaty” pod łóżko. Przygryza wargi i szybko siada do maszyny. „Trzeba przecież z czegoś żyćˮ ‒ uspokaja ją synowa.

Teściowa ciągle nie wierzy, że jej syn wróci z wojny. Pełna energii i nadziei Losia ‒ obiecuje. Kontaktuje się z polskim dentystą, u którego Teodor pracował przed wojną. Robią starania o powrót z wojny dobrego fachowca, który jest tu, w Szamotułach, bardzo potrzebny. Teodor wraca z obciętym palcem lewej ręki, który stracił w niemieckiej młocarni. Wraz z żoną przeprowadza się do jednego – przechodniego pokoju w budynku przy placu Sienkiewicza w Szamotułach.

Urodzonemu w 1943 roku dziecku mama Leontyna robi z bandaży sweterek  Wybierają jedno z dziesięciu dziewczęcych i tylu samych chłopięcych imion nakazanych przez Niemców ‒ córka otrzymuje na chrzcie św. imię Daromiła. Wszystkie dziewczęta na drugie imię musiały mieć Kazimiera. Za półtora roku przyjdzie na świat brat Bogusz (mój Głoguj). Żadna miłość nie zna granic.



Z lewej: Leontyna Wąsowska, zdjęcie z 1939 r.; zdjęcie to miał ze sobą mąż Teodor w okresie niewoli; w środku: napis na odwrocie zdjęcia; z prawej: Daromiła Wąsowska, 1943 r.

Szamotuły, 04.02.2018

Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Krawcowa, egzekucja i narodziny2025-01-04T11:54:18+01:00

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Wózek z dyszlem i złote monety


Marianna Kruszona (1889-1971)



Andrzej Kruszona (1882-1955)


FOTOGRAFIA

Słychać bliskie kroki

koń już gotowy w zaprzęgu

a słomiana wkładka w trzewiku babki

skręca się uwiera

W jelonkowej sakiewce

ofiarny talar

Widzę te fotografie

zamknięte w ramkach

i twarze za mgłą pergaminu

W albumie mundur proch

i panna we fiokach

pachnąca szarym mydłem

W kufrze mól

ktoś mówi

I wciąż szumi skrzypi

to dobre drzewo



Marianna i Andrzej Kruszonowie na ślubie córki Leontyny z Teodorem Wąsowskim, 5.08.1939 r.

Marianna siedzi obok córki, Andrzej stoi po lewej stronie

Obrazki z przeszłości, część 4.


Daromiła Wąsowska-Tomawska

WÓZEK Z DYSZLEM I ZŁOTE MONETY


Zenia nie ma na świecie. Jeszcze go bocian nie przyniósł ‒ tak wiemy. Marysia, Boguś i ja, najstarsza, idziemy do babci Maryni na służbę. Tak babcia mówi, jeśli ma w planie zrobienie wnukom dużo radości. Na Lipowej 13 śpimy wszyscy razem. Rano pijemy mleko od kozy. Babcia w chlewiku w podwórzu chowa również świnkę. Mówi: „idę napaść niudę”. Niesie jej w wiadrze ciepłe jedzenie. Przyniesie świeżo udojone mleko od kozy, też jeszcze ciepłe.

Wózek z dyszlem przygotowany jest już do drogi. Są sznurki, dzbanek z kawą, skibki na wycieczkę. Wózek jest drewniany, na czterech kołach. Pomieści dużo. Nasza trójka już siedzi w nim na workach. Babia chwyta dyszel i ciągnie. Jedziemy radośni na Łowizę. Mijamy Dom Dziecka, potem drogą brukowaną i dalej polną jedziemy w kierunku lasu. Babcia nie narzeka, że dzikujemy na tym wózku. Na głowie ma założoną płócienną chustkę, która chroni ją przed słońcem, ale i wysiłkiem. Ta jest mniejsza od takiej, jaką zakłada, idąc do miasta. Jest wtedy większa – czarna lub biała z długimi frędzlami. Inne kobiety też chodzą w chustach na głowie.

Babcia wygląda zawsze elegancko. Tę pedanterię odziedziczyła po swojej matce Mariannie z domu Tecław, zamieszkałej w Popowie. Mąż jej Jakub Nayder przycinał do aksamitnych bucików żony co tydzień słomiane, świeże wkładki. W niedzielę bryczką jechali do Szamotuł na Mszę Świętą. Marianna z gospodarstwa zawoziła do Żyda masło. Do swojego domu kupowała tańszy olej. Za zaoszczędzone pieniądze kupowała złote monety, które później przeznaczyła na odbudowę Państwa Polskiego. Przypomina mi o tym moja siostra Maria Grajkowska. Drzewo genealogiczne rodziny zrobił mój najmłodszy brat Zenon Wąsowski ‒ ten, którego dopiero miał przynieść bocian.

Babcia wie, gdzie przystanąć w lesie, w którym miejscu i jak ustawić wózek, by było najbliżej i najłatwiej do powrotu. To będzie ciężka droga. Biegamy po lesie tak, by babcia miała nas na oku. Wtedy musimy jej słuchać: oby się tylko nie zgubić! Wszyscy wiemy, po co tu przyjechaliśmy. Musimy nazbierać pełen wózek szyszek. Zima będzie długa. Szyszka jest najlepszym zapachem i rozpałką w kurierku, jaki jedyny na kuchnię i pokój babcia posiada. Szybko musi zrobić się ciepło, zanim wszyscy wstaną.

W LESIE

siostrze Marysi

Tyle szyszek
I ciągle ten sam
wózek z dyszlem
babci Maryni


Szamotuły, ul. Lipowa 20 (kiedyś 13)


Chodzimy po lesie, każdy z nas zbiera i układa szyszki w jedno miejsce. To trwa godzinami. Nikt się nie nudzi. Babcia odkarmia nas suchą, pyszną kiełbasą ze świniobicia, my ją miętowymi cukierkami. Wózek jest już pełen, ale jeszcze trzeba napełnić kilka worków. Te układa na samej górze. Grubymi zaś patykami – „knebloszkamiˮ i sznurkiem wzmacnia całą konstrukcję. Marysia jest jeszcze mała i już bardzo zmęczona. Siedzi na szyszkach pomiędzy workami. Babcia ciągnie wózek, my pchamy, ile tylko mamy jeszcze sił. Nikt prócz nas nie wie, jaki to był potem zdrowy sen.

Dziadek Andrzej (babcia mówi: Jędruś) wraca z pracy chory. Jest majstrem w szamotulskiej Fabryce Mebli. Łóżko z czystą, wykrochmaloną pościelą jest przygotowane. Babcia w nocy znajduje męża ubranego w kalesony i nocną koszulę, zaczepionego jednym kołem tego samego wózka o drzewo na ulicy. Dziadek jedzie do pracy w wysokiej gorączce. Nie odzyskuje już przytomności. Umiera z rozległym zapaleniem płuc.



Szamotuły, 27.01.2018

Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Wózek z dyszlem i złote monety2025-01-04T11:55:30+01:00

Leon Michalski

Szamotulskie Koło Wielkopolskiego Stowarzyszenia Pamięci AK uwiecznia postać szamotulanina


Powstanie warszawskie odebrało mu marzenia o zostaniu chirurgiem, dało miłość życia


25 stycznia w Muzeum – Zamku Górków odbyła się konferencja poświęcona Leonowi Michalskiemu (1917-2010) – urodzonemu w Szamotułach żołnierzowi Armii Krajowej, powstańcowi warszawskiemu, wybitnemu lekarzowi i wspaniałemu człowiekowi. Jego sylwetkę w wyczerpującym referacie połączonym z prezentacją multimedialną przedstawiły Katarzyna Okraska i Maria Idziak – członkinie WSPAK, uczennice Zespołu Szkół nr 2 w Szamotułach. Obecna była córka Leona Michalskiego – Ewa Michalska-Czajka wraz z mężem Bogdanem Czajką, która o swoim ojcu opowiedziała we wzruszającym wystąpieniu.  Całość prowadził opiekun Koła Piotr Gotowy. Największa sala Muzeum wypełniona była po brzegi, część uczniów siedziała nawet na podłodze.

Rodzina

Leon Michalski urodził się 12 września 1917 roku w swoim domu rodzinnym przy ul. Poznańskiej w Szamotułach. Jego matką była Cecylia z domu Steinhauff, ojcem Edmund Michalski z rodziny od wielu pokoleń związanej z Szamotułami.

Matka Leona Michalskiego, Cecylia, urodziła się w 1874, a zmarła w 1967 r. Na uwagę zasługuje fakt, że gdy Leon przychodził na świat, miała 43 lata. Ojciec Cecylii, a dziadek Leona, Franz (Franciszek) Steinhauff urodził się w rodzinie niemieckiej w okolicach Międzyrzecza. Wbrew woli swojej rodziny ożenił się w szamotulskiej kolegiacie w 1854 r. z Polką, późniejszą babką ze strony matki Leona, Teofilą z domu Cwojdzińską. Franciszek Steinhauff osiadł na stałe w Szamotułach, do końca życia posługiwał się językiem polskim, a jego nazwisko często pojawiało sie w aktach miejscowego urzędu stanu cywilnego jako świadka na ślubach. Rodzicami Teofili, babki Leona, byli Jan Cwojdziński i Brygida z domu Jarnecka.

Ojcem Leona Michalskiego był Edmund, urodzony w 1889 roku, a zmarły w 1978. W okresie międzywojennym był to znany animator szamotulskiego życia muzycznego. Pracował jako dentysta, niektórzy najstarsi mieszkańcy Szamotuł mogą pamiętać wizyty w jego gabinecie. Dziadkiem ojca Leona Michalskiego ze strony ojca był Leon Michalski, urodzony w 1861 r., najprawdopodobniej to po nim otrzymał imię. Babką ze strony ojca była Ludwika z domu Boksch (bądź Boks), urodzona w 1867 r. Rodzicami Leona Michalskiego – dziadka Leona, który był budowniczym m.in. budynków przy ul. Ratuszowej w Szamotułach, byli Stanisław Michalski oraz Julianna z domu Seelender. Rodzicami Ludwiki Boksch byli Józef Boksch oraz Antonina z domu Ruczyńska.


Leon Michalski z ojcem, Szamotuły, początek lat 20. XX wieku


Młodość

Leon Michalski wraz z rodzicami mieszkał w Szamotułach najpierw w domu przy ul. Poznańskiej, później nieopodal Kościoła Św. Krzyża. Miał jedną siostrę, Bożenę, która w czasie wojny również związała się z Armią Krajową: pracowała w sekretariacie Kedywu, czyli Kierownictwa Dywersji.

Leon Michalski uczęszczał do szkoły powszechnej (dziś to Szkoła Podstawowa nr 2 im. Marii Konopnickiej ) w Szamotułach. Następnie był uczniem Gimnazjum im. Piotra Skargi, które miało swoją siedzibę w tym czasie tuż przy szamotulskim Rynku. W czasach szkolnych wyróżniał się tężyzną fizyczną, szczególnie jeśli chodzi o biegi krótkodystansowe. Dowodem na to są dyplomy za II miejsce w biegu na 100 metrów ‒ dystansie, na którym rywalizował częstokroć z Marianem Orlikiem, późniejszym wojskowym, zamordowanym w czasach stalinowskich. Jak przyznał po latach, na 200 metrów lepszy był kolega Marian, natomiast na 100 metrów zwyciężał zazwyczaj on. Pozostałe dwa zachowane dyplomy uzyskał za start w zawodach w trójboju, w którym również odnosił sukcesy. Przez cały okres nauki szkolnej wziął udział w wielu zawodach lekkoatletycznych, w których uzyskiwał rekordy i tytuły mistrzowskie w biegach sprinterskich na szczeblu międzyszkolnym i powiatowym.

Oprócz tego jako uczeń szamotulskiej szkoły im. Piotra Skargi udzielał się w harcerstwie, a także był członkiem Sodalicji Mariańskiej, do której został przyjęty 8 grudnia 1934 r. Leon Michalski zdał maturę w 1939 r. i odbył przeszkolenie wojskowe.


Leon Michalski z siostrą Bożeną, oboje w strojach ludowych. 2. połowa lat 30. XX w.


Druga wojna światowa

W momencie wybuchu II wojny światowej Leon Michalski miał 22 lata. W pierwszych tygodniach wojny brał udział w walkach podczas kampanii wrześniowej – w 57.  Pułku Piechoty. Po opanowaniu ziem polskich przez okupantów wrócił do rodzinnych Szamotuł. Wtedy to jego ojciec Edmund otrzymał ostrzeżenie w związku z tym, że jego żona Cecylia nie podpisała niemieckiej listy narodowościowej, czyli tzw. volkslisty. By uniknąć aresztowania, Leon wraz z rodzicami i siostrą wyjechali do Warszawy. Tam zmieniali kilkakrotnie mieszkanie, w końcu osiedli na Pradze przy ul. Biaołostockiej 20a/45, gdzie mieszkali do powrotu do Szamotuł po zakończeniu II wojny.

Leon Michalski bardzo szybko, bo już w lutym 1940 roku, został zaprzysiężony do Związku Walki Zbrojnej, później Armii Krajowej. Od samego początku został przydzielony do komórki informacyjno-wywiadowczej „Stragan” w Komendzie Głównej AK. Do konspiracji wciągnął go jego serdeczny przyjaciel Wojciech Stanisławski, podchorąży Oficerskiej Szkoły Piechoty w Ostrowii Mazowieckiej. Z wywiadu, który z Leonem Michalskim przeprowadził wnuk Krzysztof wynika, że w czasie pobytu w Warszawie pracował w powstałym jeszcze w połowie XIX w. browarze Haberbusch&Schiele. W czasie wojny zakład znalazł się pod administracją niemiecką, zatrudniał jednak głównie Polaków. Niemieccy właściciele mieli zdawać sobie sprawę, że wśród pracowników znajduje się kilka osób związanych ze zbrojnym podziemiem. Leon Michalski był zatrudniony w charakterze konwojenta wagonów z piwem. Jego zadanie polegało na prowadzeniu wagonów do miast znajdujących się w Generalnej Guberni, zazwyczaj w okolicach Warszawy i Lublina. Dzięki przemieszczaniu się pociągiem uzyskał wiele kontaktów z członkami ruchu oporu w różnych miastach. A zdarzało się, że w wagonach znajdowała się broń i amunicja dla różnych jednostek w terenie. W browarnej straży pożarnej zatrudnieni byli w większości młodzi ludzie w wieku studenckim, co uwolniło ich od wywozu na roboty przymusowe do Niemiec. Należy wspomnieć, że również Leon Michalski rozpoczął wtedy studia. W 1941 roku został studentem medycyny na Wydziale Lekarskim Tajnego Uniwersytetu Warszawskiego. Do wybuchu powstania w Warszawie udało mu się ukończyć trzy lata studiów. Bardzo długo wspominał, że wykładowcami na tej tajnej uczelni byli także profesorowie z przedwojennego Uniwersytetu Poznańskiego.

Dowodem działalności konspiracyjnej Leona Michalskiego, pseudonim Żuk, jest dokument spisany w 1969 r. przez podporucznika Wojciecha Stanisławskiego. Potwierdza on, że w 1940 roku Leon Michalski, rocznik 1917, pełnił funkcję dowódcy drużyny, następnie zastępcy dowódcy plutonu i w końcu dowódcy plutonu Związku Walki Zbrojnej. Najpierw dowodził grupą 12-15 przesiedleńców z Poznańskiego w rejonie Starego Miasta. Następnie ze swoimi ludźmi działał w Śródmieściu w rejonie ul. Śniadeckich i Koszykowej. Dowódcą jego kompanii był ppor. Wojciech Stanisławski, pseudonim Chrząszcz, a dowódcą batalionu – ppor. Alfred Henker, pseudonim Fred. Przez cały rok 1942 kapral podchorąży Leon Michalski działał na terenie osi Warszawa – Siedlce – Międzyrzec Podlaski – Terespol, Warszawa – Łuków oraz Warszawa – Radom. W tym czasie zbierał bądź przewoził materiały informacyjne dotyczące dyslokacji wojsk niemieckich w czasie przygotowań i walk Niemców z Armią Czerwoną. Poza tym przewoził instrukcje, rozkazy organizacyjne, prasę konspiracyjną oraz broń i amunicję. Jak dodaje ppor. rezerwy Wojciech Stanisławski, Leon Michalski przez cały okres służby wykazywał wzorową żołnierską dyscyplinę, opanowanie i przytomność umysłu w bardzo niebezpiecznych sytuacjach. Na początku 1942 r. Stanisławski przerwał kontakt służbowy z Leonem Michalskim ze względu na przeniesienie do innej jednostki organizacyjnej Armii Krajowej. Poświadczył jednak, że do wybuchu powstania warszawskiego brał udział w działalności konspiracyjnej Armii Krajowej. Z innego dokumentu wiadomo, że ze względu na zagrożenie aresztowaniem przez Niemców został przydzielony do 3. Kompanii zgrupowania AK „Golski”.



Powstanie Warszawskie

Wybuch powstania warszawskiego w dniu 1 sierpnia 1944 roku zastał Leona Michalskiego na Mokotowie. Został o nim powiadomiony przed dowódcę swojego plutonu, który również był strażakiem w browarze. Jak wspominał Leon Michalski, bardzo szybko udał się na miejsce zbiórki, gdzie miał oczekiwać na dostarczenie broni. Grupa osłonowa, która miała to zrobić, została jednak ostrzelana i rozbita przez Niemców. Leon Michalski z grupą żołnierzy został więc bez broni, otoczony przez oddziały niemieckie. Na szczęście nocną porą udało się grupie AK-owców schronić w willi przy ul. Prezydenckiej. Wkrótce dowództwo nawiązało kontakt z żołnierzami i po 9 dniach tułaczki dołączyli do reszty batalionu.

Od pierwszego dnia powstania Leon Michalski brał udział w walkach jako żołnierz 3. Batalionu Pancernego AK „Golski”, kwaterując w budynku Architektury Politechniki Warszawskiej przy ul. Koszykowej. Teren walk o wyzwolenie stolicy zakreślały ul. Koszykowa, Kolonia Staszica, pole Mokotowskie, ul. Mokotowska i Plac Zbawiciela. Jak potwierdza ppor. Wojciech Stanisławski, Leon Michalski, nie zmieniając swojego pseudonimu, walczył w rejonie Al.. Niepodległości – ul. 6 sierpnia i ul. Filtrowej. Głównym zadaniem żołnierzy walczących w tym miejscu było opanowanie terenu pobliskiego parku i stacjonującego tam sprzętu pancernych jednostek hitlerowskich. Jego dowódcą był por. Zdzisław Zakrzewski, pseudonim Zieliński, a Komendantem Obwodu – kpt. Golski z Centrum Wyszkolenia Broni Pancernych w Modlinie.

Warto przy tej okazji wspomnieć o najważniejszych dokonaniach zgrupowania, w którym walczył Leon Michalski. Na godzinę „W”, czyli wybuchu powstania, Batalion AK „Golski” zmobilizował ok. 85% żołnierzy. Uzbrojenia starczyło zaledwie dla jednej trzeciej stanu. 1. kompania czołgów w składzie 47 żołnierzy dysponowała 1 pistoletem maszynowym, 5 pistoletami, 20 granatami i butelkami zapalającymi. W pierwszym uderzeniu udało się zrealizować postawione zadania. Opanowano ulice: Mokotowską – od placu Zbawiciela, Polną, budynki Politechniki, Emilii Plater, Lwowską, Śniadeckich i Noakowskiego. Zdobyty rejon umocniono barykadami zbudowanymi w nocy z 1 na 2 sierpnia. Nie zdobyto szpitala na ul. 6 Sierpnia, budynku Ministerstwa Komunikacji i Kolonii Staszica. Od 2 sierpnia Niemcy prowadzili zmasowany ogień od strony Pola Mokotowskiego i szpitala na ul. 6 Sierpnia w kierunku barykad na Polnej, 6 Sierpnia, Śniadeckich, Lwowskiej oraz na teren Politechniki. Tutaj zapewne musiał walczyć Leon Michalski. 5 i 6 sierpnia oraz 13 i 14 sierpnia nieprzyjaciel atakował, bez powodzenia, budynki Politechniki. 15 sierpnia Niemcom udało się wedrzeć pomiędzy stanowiska powstańcze. 17 sierpnia odparto dwukrotny atak z kierunku Pola Mokotowskiego. Zabudowania Politechniki stały się środkiem odcinka wrzynającego się w oddziały nieprzyjaciela. 19 sierpnia, po zaciętych walkach, Politechnika została zdobyta przez Niemców. 22 sierpnia oddział bojowy batalionu „Golski” wziął udział w udanym ataku na stację telefonów przy ul. Piusa XI (obecnie Pięknej), tzw. Małej Pasty, który został przeprowadzony przez oddziały batalionu „Ruczaj”, dowodzone przez kpt. Franciszka Malika, pseudonim Piorun. 9 i 10 września Niemcy podejmowali nieudane próby ataku na barykady na placu Zbawiciela, bronione przez kompanię pod dowództwem por. Zdzisława Zakrzewskiego, pseudonim Zieliński. Walki pozycyjne trwały do kapitulacji powstania. Batalion utrzymał bronione pozycje. 5 października batalion pancerny „Golski”, jako 1. batalion 72. Pułku Piechoty AK wymaszerował do niewoli przez barykadę na ul. Śniadeckich. Razem z nim wyszła część oficerów Komendy Głównej AK. m.in. gen. Tadeusz Komorowski „Bór”.

W czasie powstania warszawskiego Leon Michalski został dwukrotnie ranny. Pierwszy raz  ‒ w ramię, 16 września, kiedy po wyjściu ze szpitala natychmiast powrócił na barykadę. Ranny po raz drugi 26 września trafił do szpitala PCK przy ul. Jaworzyńskiej, położonego w rejonie walk batalionu „Golski”. Przestrzelony nerw łokciowy wykluczył go z walki do końca powstania, a niesprawność lewej dłoni, powstała w wyniku postrzału, uniemożliwiła mu specjalizację w chirurgii, którą zamierzał podjąć po studiach. Pobytu w szpitalu był dla Ludwika Michalskiego niezwykle ważny także z innego względu. Jak wspominał swojemu wnukowi, bardzo sobie chwalił troskliwą opiekę personelu lekarsko-pielęgniarskiego. To właśnie w tym szpitalu poznał swą przyszłą żonę, Hannę z domu Rutkowską, zmarłą w 2005 r., pracującą tam jako pielęgniarka, warszawiankę, studentkę medycyny Tajnego Uniwersytetu Poznańskiego.

Z pobytem w szpitalu PCK związana jest również inna historia. Przebywał w nim ranny niemiecki oficer, przedwojenny śpiewak operowy, który został wzięty do niewoli przez powstańców. Przez cały czas żołnierz walczący podczas wojny dla III Rzeszy traktowany był na równi z innymi pacjentami. Po upadku powstania grasowały po mieście oddziały SS, które często wpadały do szpitali. Esesmani wtargnęli również do szpitala, w którym przebywał Leon Michalski. Wówczas niemiecki oficer, leżący razem z powstańcami, oświadczył im, że w tym szpitalu nie ma żadnych żołnierzy AK, lecz tylko przypadkowo ranni cywile. To najprawdopodobniej ocaliło życie m.in. Leonowi Michalskiemu. Po kapitulacji powstania cały szpital został ewakuowany do Krakowa i zakwaterowany w akademiku przy ul. Grzegórzeckiej. Leon Michalski, wykorzystując umiejętności nabyte podczas studiów, pracował w tym szpitalu od 1 stycznia do 15 kwietnia 1945 r. w charakterze medyka.


Leon Michalski w pracy


Po II wojnie światowej

Zaraz po zakończeniu II wojny światowej, w kwietniu 1945 r., Leon Michalski wraz z narzeczoną powrócił do wyzwolonej Warszawy. 29 kwietnia wzięli ślub w Bazylice Katedralnej św. Floriana na Pradze. W tym samym roku latem przenieśli się do Poznania i kontynuowali przerwane studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Poznańskiego. Leon Michalski uzyskał dyplom lekarski w roku 1947. Jeszcze jako student, od października 1945 r., pełnił przez 2,5 roku obowiązki asystenta Zakładu Fizjologii Uniwersytetu Poznańskiego, a później pracował jako starszy asystent Oddziału Dermatologicznego Szpitala Miejskiego w Poznaniu. 2 lipca 1949 r. uzyskał stopień doktora medycyny na podstawie pracy „Biała plamistość skóry”, której promotorem był prof. dr Adam Straszyński. Uzyskał także specjalizację II stopnia z dermatologii oraz specjalizację I stopnia z zakresu organizacji ochrony zdrowia. W trakcie pracy zawodowej był m.in. lekarzem w Stacji Krwiodawstwa w Poznaniu, twórcą i wieloletnim dyrektorem Miejskiej Przychodni Specjalistycznej i Poradni Skórno-Wenerologicznej tej przychodni przy ul. Chudoby w Poznaniu, zastępcą kierownika Wydziału Zdrowia i kierownikiem Oddziału Lecznictwa i Profilaktyki tego wydziału, Wojewódzkim Inspektorem Więziennej Służby Zdrowia.

3 października 1990 roku Komisja Weryfikacyjna Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej Okręg Wielkopolska stwierdziła, że spełnia warunki, aby być członkiem tego stowarzyszenia. Za udział w walkach powstańczych otrzymał po wojnie m.in. Krzyż Armii Krajowej nadawany w Londynie, ustanowiony w roku 1966 przez gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego, a przez polskie władze uznany dopiero w 1992 r. Poza tym został odznaczony w 1983 r. Warszawskim Krzyżem Powstańczym.

Można powiedzieć, że Leon Michalski „od zawsze” pracował społecznie. Był przez wiele lat m.in. konsultantem z zakresu dermatologii w Domu Pomocy Społecznej dla Dorosłych przy ul. Mogileńskiej w Poznaniu i członkiem Rady Nadzorczej tego Domu. Mimo że swoje dalsze życie i pracę zawodową związał z Poznaniem i nigdy już do Szamotuł nie wrócił na stałe, w duszy pozostał do końca życia „szamotulakiem”. Z tym miastem związany był najserdeczniejszymi wspomnieniami i swoje przywiązanie do Szamotuł podkreślał przy każdej okazji. Warto podkreślić, że przez niemal 50 lat prowadził społecznie poradnię dla inwalidów przy Związku Inwalidów Wojennych w Szamotułach.

Bardzo ciekawym wątkiem z życia Leona Michalskiego było sprawowanie opieki nad grobami profesorów Gimnazjum im. Piotr Skargi w Szamotułach Był jednym z inicjatorów ufundowania przez byłych uczniów pomnika znakomitemu przedwojennemu matematykowi tej szkoły prof. Eliaszowi Arystowowi. Prof. Arystow urodził się w Woromierzu w Rosji Carskiej, był Rosjaninem, narzeczoną miał Polkę. Studiował w Petersburgu, a jako wybitny absolwent otrzymał od cara tytuł szlachecki. Po śmierci swojej narzeczonej w 1918 roku przyjechał do Polski z matką swojej niedoszłej żony, którą się opiekował. W gimnazjum w Szamotułach uczył od 1923 roku. Przez uczniów nazywany był kochanym dziadkiem. W 1950 roku, mając 75 lat, przeszedł na emeryturę. Miał wtedy czas na spacery po Rynku, był zawsze pogodny i uśmiechnięty. Profesor był sam, ale nie samotny. Dawni uczniowie odwiedzali go, pomagali w zakupach. Profesor zmarł w 1953 r. a na pogrzebie było wielu jego wychowanków. Leon Michalski w czasie częstych wizyt na szamotulskim cmentarzu do końca opiekował się grobami przedwojennych nauczycieli szamotulskich, nie tylko prof. Arystowa, ale także grobem prof. Jana Kotlarza.

Leon Michalski zawsze traktował Szamotuły jako swoje miasto, a szczególnym sentymentem darzył centrum grodu Halszki. Po raz ostatni odwiedził Szamotuły 22 listopada 2009 r., kiedy przyjechał na cmentarz  na grób matki. Zmarł 24 stycznia 2010 r. w Poznaniu. Zgodnie ze swoim życzeniem został pochowany w grobie rodzinnym na cmentarzu w ukochanych Szamotułach. Do ostatnich dni cechowała go skromność, a w swoim życiu dowiódł, że bardzo ważne były dla niego umiłowanie ojczyzny i uczciwość.

Piotr Gotowy – opiekun Szamotulskiego Koła Wielkopolskiego Stowarzyszenia Armii Krajowej

Katarzyna Okraska i Maria Idziak

Źródła:

  • Rys życiorysu spisany przez córkę Leona Michalskiego – Ewę Michalską-Czajkę;
  • Fragment wywiadu przeprowadzonego z Leonem Michalskim przez wnuka Krzysztofa Czajkę;
  • Dokumenty, zdjęcia i pamiątki rodzinne ze zbiorów rodzinnych Leona Michalskiego;
  • Dokumenty Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej Okręg Wielkopolska w Poznaniu;
  • http://www.info-pc.home.pl/whatfor/baza/golski.htm.

Leon Michalski na uroczystościach AK-owskich w Poznaniu oraz z wnukiem. Lata 90.


Ostatnie wspólne zdjęcie Leona Michalskiego z rodziną, Swarzędz 2009. Obok Leona Michalskiego siedzi córka Ewa Michalska-Czajka z prawnuczką Emilką, z tyłu stoją wnuczki Alicja i Zuzanna oraz wnuk Krzysztof. Zdjęcie wykonał zięć Bogdan Czajka.

Edmund Michalski z orkiestrą


Leon Michalski, 1926 r.


Leon Michalski na wycieczce uczniów  Gimnazjum im. ks. Piotra Skargi


Dyplomy za osiągnięcia sportowe


Zaświadczenie o udziale Leona Michalskiego w wojnie obronnej 1939 r.


Zaświadczenie komisji weryfikacyjnej – przebieg służby ppor. Leona Michalskiego w ZWZ i AK


Leon Michalski z innymi rannymi powstańcami po ewakuacji szpitala PCK do Krakowa, 1944 r.


Hanna z domu Rutkowska i Leon Michalski w dniu ślubu, 29.04.1945 r.


Nadanie Leonowi Michalskiemu stopnia doktora nauk medycznych, 1949 r.


Leon Michalski z kolegami z gimnazjum – spotkanie w sprawie ufundowania nagrobka prof. E. Aristowa

Konferencja Szamotulskiego Koła Wielkopolskiego Stowarzyszenia Pamięci Armii Krajowej – 25 stycznia 2018 r.

Szamotuły, 27.01.2018

Leon Michalski2025-01-04T11:59:02+01:00

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Szorowanie desek i procesja Bożego Ciała


Marianna Kruszona (1889-1971)


Proza – cykl: Obrazki z przeszłości, część 3.


Daromiła Wąsowska-Tomawska

SZOROWANIE DESEK I PROCESJA BOŻEGO CIAŁA


Babcia Marynia jest bardzo pedantyczną kobietą. U niej wszystko musi mieć swoje miejsce. W stojącym lustrze odbija się gipsowe popiersie panny, stojące na przyściennym wąskim stoliku ‒ konsoli. Na głowie gipsowa panna ma świeżo wykrochmalony szamotulski czepek, na szyi ‒ sznury prawdziwych czerwonych korali. Babcia zakłada te cudeńka na specjalne kościelne okazje. Włoży też aksamitną jaczkę i biały fartuch. Wszystko musi być „jak z igły zdjęte”. Podwójne łóżko przykryte jest jasną kapą, na stole czysta, wyprasowana serweta i gazeta do czytania ‒ żeby była pod ręką.

Babci mieszkanie jest małe. Wychowuje się w nim (pokój z kuchnią) jedenaścioro dzieci. Nie wszystkie są razem, ale i tak gromadka. Podłogę i piętrową klatkę schodową pokrywają surowe deski. W każdą sobotę są szorowane (myte) mydlaną wodą i szczotką ostrą, ryżową. Wszystko po kolanach. Potem należy zmyć jeszcze raz ciepłą, czystą wodą i czekać, aż podłogi wyschną.

Za chwilę pachnie już prawdziwą kawą i trwają przygotowania do procesji Bożego Ciała. Babcia prasuje koronkowe obrusy na ołtarz. Ubiera co roku ten sam, jeden z czterech ołtarzy na szamotulskim Rynku. Przeciera obraz z Chrystusem, który też z sobą zabierze. Jest też pełne wiadro zakupionych pięknych piwonii, które co roku w tych samych wazonach ozdabiają ołtarz. To wszystko trzeba zrobić od rana, by zdążyć jeszcze wrócić do domu.

Babcia ubiera się odświętnie. Znów wszystko szeleści, wszyte koronki na fartuchu, usztywniona halka, gładko uczesane sztywno włosy, upięte z tyłu głowy w sznekę. Są to dwa warkocze fantazyjnie zakręcone i przypięte szpangą, czyli klamrą. Stopy obute są (ubrane) w czarne sznurowane trzewiki na płaskim obcasie. Są wypastowane i wyświecone. Babcia mówi, że spód buta też należy wypastować, bo przecież jak się uklęknie, musi wyglądać estetycznie.


Szamotuły, 2. połowa lat 40. XX w.


W procesji wokół Rynku niesie szarfę kościelnego sztandaru, w asyście szeregu harcerzy. Za tydzień w czwartek jest zakończenie oktawy Bożego Ciała. Tym razem cztery ołtarze ustawiane są wokół Kolegiaty. Babcia znów ubiera ołtarz, ten od strony cmentarza. Idzie w procesji i szczęśliwa wraca do domu. Wkrótce przyjdą wnuki z Rynku. Babcia upiekła wysoki drożdżowy placek z kruszanką na wierzchu. Będzie kawa zbożowa i ta druga pachnąca na całą klatkę schodową – dla dorosłych.

Babcia za chwilę pójdzie do chlewika nakarmić kozę i świnkę. Udojone mleko przecedzi przez gęste sitko. Jeszcze ciepłe wypiją wnuki, resztę doleje do jedzenia dla „niudki”. Ona rośnie i potrzebuje. Po świniobiciu cała duża rodzina zasiada przy stole. Babcia cieszy się, że może podzielić wszystkich równo swoimi wyrobami, mięsem. Sobie pozostawi trochę smalcu, słoniny i zrzynki mięs. To jej wystarczy ‒ mówi. W chlewiku przecież jest beczka kapusty, groch i ziemniaki. Będą więc pyszne szare kluski z kiszoną kapustą.

Zadowolona teraz odpocznie, a za parę dni odwiedzi znów wnuki. Za każdym razem idąc, niesie ze sobą zakupione u Czwojdy bułki. Są olbrzymie. Jest ich zawsze dziesięć. Ona nie potrafi przyjść z pustymi rękami. My natomiast 15 sierpnia, w dzień jej imienin, niesiemy pełne wiadro pięknych kolorowych gladioli, czyli mieczyków. Babcia je uwielbia. Są też prezenty, miętowe cukierki i nasza miłość.


Anna Czerniak, Iwona Majewska, Lucyna Bródka, Aldona Góźdź z Zespołu Folklorystycznego „Szamotuły” w strojach regionalnych mężatek – zdjęcia z albumu Wesele szamotulskie (Szamotuły 2016) – Tomasz Koryl;  http://www.relacje-fotograficzne.com/wesele-szamotulskie-w-wykonaniu-zespolu-folklorystycznego-szamotuly/

Procesja Bożego Ciała z udziałem Zespołu Folklorystycznego „Szamotuły” – 2017 r. Zdjęcia Sylwia Firlet.

Szamotuły, 20.01.2018

Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Szorowanie desek i procesja Bożego Ciała2025-01-04T12:00:04+01:00

Anna i Michał Leśni

Wkrótce Dzień Babci i Dziadka


Stare ślubne zdjęcie

Anna z domu Brzozowska (1888-1964) i Michał Leśni (1887-1955) pobrali się w Oberhausen w lutym 1910 roku. Oboje pochodzą z Wielkopolski. Anna wyjechała do Westfalii do pracy ze swoimi trzema siostrami z rodzinnego gospodarstwa w Dalewie w pow. gostyńskim. Michał z braćmi opuścił rodzinny dom w Wolkowie koło Opalenicy. Młodzi się poznali i wzięli ślub w Oberhausen, gdzie w 1911 roku przyszedł na świat pierworodny syn Michał. Dwa lata później w Dortmundzie urodziła się Wanda. W 1914 roku Michał został powołany do pruskiej armii. Zaczynała się pierwsza wojna światowa. Ranny, wrócił do żony i dzieci. W 1917 roku w Ponoszewie koło Lublińca urodził się Edmund.

W 1922 roku, kiedy już były ustalone granice II Rzeczpospolitej, rodzina przyjechali  do Polski. W końcówce lat 20. lasy nadnoteckie niszczyła sówka choinówka. Anna i Michał tam pojechali za pracą. W latach 30. osiedlili się w Bininie koło Ostroroga, gdzie Michał z synem Michałem prowadził wymianę zboża na mąkę.

W pierwszych tygodniach II wojny światowej zostali wysiedleni z Binina do Jędrzejowa w Generalnym Gubernatorstwie, gdzie zmarł najmłodszy syn – Edmund. Michał – żołnierz Września – po bitwie nad Bzurą trafił do niewoli niemieckiej.

W 1945 roku Leśni przyjechali do Ostroroga. W 1946 roku z prac przymusowych w Niemczech wrócił do rodziców Michał. W 1948 roku ożenił się z Ireną Ratajczakówną. W 1955 roku Michał Leśny (ojciec) wskutek wylewu zmarł.

Anna Leśna, po śmierci męża, pomagała Irenie i Michałowi w wychowywaniu pięciorga wnucząt.  Anna i Michał Leśni spoczęli w grobie rodzinnym na cmentarzu w Ostrorogu.

Irena Kuczyńska

z domu Leśna





Więcej starych zdjęć ślubnych można obejrzeć tutaj:

http://regionszamotulski.pl/szamotulskie-sluby/


Zapraszamy do lektury tekstu na blogu Ireny Kuczyńskiej


Szamotuły, 16.01.2018

Anna i Michał Leśni2025-01-04T12:00:58+01:00

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Magiel i stodoła z duchem

Obrazki z przeszłości, część 2.

Daromiła Wąsowska-Tomawska

 

MAGIEL I STODOŁA Z DUCHEM


Siedzę z babcią Marynią na ławce w murowanym budynku, zwanym maglem. Czekamy na swoją kolejkę. Podwórko przy ulicy Lipowej 13 w Szamotułach obwieszone jest kolejnym praniem. My będziemy tutaj swoją wypraną i wykrochmaloną pościel maglować, czyli wygładzać. W niewielkim pomieszczeniu znajduje się pokaźny, solidny stół, na którym rozłożony jest długi, około 2-3-metrowy maglownik. Jest to gęste płótno, na którym rozkłada się bardzo dokładnie nasze lekko skropione pranie. Do zwinięcia potrzebny jest specjalny wałek wyciągnięty spod magla. Jest też rzecz najważniejsza – sam magiel.


Szamotuły, ul. Lipowa 20 (kiedyś 13)


Na betonowej posadzce ustawiony jest prostokątny, drewniany postument, przymocowany śrubami do podłogi. Na nim leżą dwa drewniane wałki o średnicy około 10 cm (te, na które nawijamy bieliznę). Jeden z przodu, drugi po przeciwległej stronie. Na wałkach postawiona jest prostokątna drewniana skrzynia (około 3 metrów długości, około1 metra szerokości) wypełniona kamieniami, celem obciążenia podczas maglowania. Do skrzyni umocowana jest korba połączona z trybami. Podczas ręcznego kręcenia nią cała skrzynia przesuwa się na tych wałkach owiniętych maglownikiem – do przodu i z powrotem. W tych pozycjach skrzynia unosi się nieco, po to, by można wałek wyjąć i ponownie nawinięty włożyć. I tak kilkanaście razy: do przodu i do tyłu, aż babcia uzna, że jest już dobrze.

Wymaglowaną bieliznę zdejmuje z wałków, składa swój maglownik i wypełniony wiklinowy kosz znajduje się już w mieszkaniu. Bo to przecież parę kroków.

Nie wszystko układa w pokojowej szafonierce. Jest to wysoka ozdobna szafka z półkami i szufladami. W nich ułoży obrusy i poszwy na duże poduszki z pierzem. Wcześniej pedantyczna babcia musi je jeszcze „po magliˮ – wyprasować.

Z tym też nie ma problemu. Przyszyte do poszewek poduszek falbany, muszą wyjść eleganckie spod żelazka. Pościel świeżo powleczona, przykryta tylko dużą kapą na podwójne łóżko, jest nieskażona pomięciem przez dłuższy okres używania.

Babcia rozpala ogień w żeliwnym piecyku ‒ kurierku. Najpierw gotuje obiad. Spód garnków czyści dokładnie z sadzy i wyciera gazetą. Teraz układa je do góry dnem na wyścielonej papierem półce w szafce kuchennej. Węgiel w kurierku już rozżarzony. Można do niego wkładać żeliwne wnętrze żelazka, tzw. duszę. Gorącą, czerwoną wyciąga babcia haczykiem z żaru i wkłada do pustego żelazka, którego tył zabezpieczony jest ruchomą blachą. Teraz można prasować, tak długo, aż ono wystygnie.

Specjalne miejsce w szafonierce zajmuje półka na halki, takie od pasa do stóp. Ukrochmaloną, wyprasowaną zakłada babcia pod spódnicę, też długą. Na nią ‒ jeszcze długi wykrochmalony i wyprasowany fartuch. Na ramiona wkłada wdzianko, czyli jaczkę. Pod nią na ciele założona jest sznurówka „z kiełbasą”, na której wiszą: halka, spódnica i fartuch. Kiełbasa to przyszyty do sznurówki bawełniany wałek. Sznurówka zaś, to płócienne wdzianko, bez rękawów, zesznurowane z przodu. Przy szyi pięknie obszydełkowane. Do kościoła strój jest bardziej elegancki, uszyty z lepszych materiałów. Musi być też regionalny piękny czepek, który babcia jako jedna z niewielu osób w Szamotułach sama robi ‒ podpowiada mi moja siostra Marysia.

Jest już bardzo ciemno. Przy ulicy, wtedy Marchlewskiego, stoi wymurowana przy samym chodniku stodoła. Ulica jest nie oświetlona, pusta. Babcia wraca do domu sama. Ale czy sama? Strach ściska powoli gardło. Boi się. Im szybciej idzie, tym większy słyszy obok siebie szelest, szum. Zaczyna modlić się do ducha, który kroczy razem z nią i nie chce jej opuścić. Jest już blisko domu. Nagle zdaje sobie sprawę z tego, że ten duch był w jej szeleszczących od krochmalu: halce, fartuchu i czepku.



Eksponaty z Muzeum – Zamku Górków (ekspozycja etnograficzna w Oficynie), obrazek wyróżniający e-muzeum.eu

Szamotuły, 03.01.2018

Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Magiel i stodoła z duchem2025-01-04T12:02:04+01:00

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Stalin, tarka i miętowe cukierki

Obrazki z przeszłości, część 1.

Daromiła Wąsowska-Tomawska

STALIN, TARKA I MIĘTOWE CUKIERKI


Są lata pięćdziesiąte XX wieku. W 1953 roku umiera Józef Dżugaszwili Stalin. Radiowęzeł szkolny obliguje klasę do uczczenia pamięci minutą ciszy. Jak ktoś umiera, zawsze jest smutno. Jesteśmy jednak zbyt młodzi, by cokolwiek zrozumieć z sytuacji politycznej „bratnich sąsiadów”. Nie jest wesoło. O wszystkim mówi się prawie szeptem. Z Wolnej Europy przenikają informacje do ucha ojca, matki, babci. Zakłócane radio, zgrzyta metalowa tarka.



Szamotuły, ul. Lipowa 20 (kiedyś 13)


Babcia Marynia Kruszona robi dzisiaj wielkie pranie. Nie mózgu, lecz pościeli. Zawsze mówi: „Pamiętaj, jak będzie ci źle, zrób duże ręczne pranie, takie, by się zmęczyć”. Mieszka z dziadkiem Andrzejem przy ulicy Lipowej 13. Nie była to dla niej przesądna cyfra. W szamotulskim podwórku jest wybudowana pralnia. W niej olbrzymia balia, w której przez połowę nocy moczy się w szarym mydle brudna bielizna. Babcia śpieszy się. Trzeba wymienić wodę na czystą mydlaną. Zawiesza metalową tarkę na balii i zaczyna prać w mocno podgrzanej uprzednio wodzie. Namydla jeszcze pościel i przesuwa ją w górę, to w dół – kilkanaście razy ‒ prawie do zdarcia paznokci, palców. Obok, w węglowy piec wmontowany jest kocioł, w którym gotować się będzie uprana powłoka. Babcia miesza białe płótna drewnianą kopyścią.

Na cementowym parapecie okiennym stoi metalowy dzbanek z dobrą, prawdziwą, pachnącą kawą. Babcia ją bardzo lubi, wszystko wypije. Na posiłek nie ma czasu. Pranie trzeba wypłukać znowu w czystej wodzie (wodę deszczówkę zbiera się z rynien dachu do wanienek). Trzeba przygotować krochmal zmieszany z niebieskim proszkiem ‒ ultramaryną, by pranie jeszcze wybielić i usztywnić. Jest prawie rano. Całe podwórze obwieszone jest już na linkach bielizną. Babcia gładzi, poprawia, pomiędzy dwie warstwy poszwy wpuszcza powietrze. Reszty dokona słońce i wiatr. Wkrótce wszystko zaczyna szeleścić, jak liście za płotem w ogrodzie gospodarzy. Teraz pralnia musi być posprzątana. Czekają już na nią w kolejce najbliżsi sąsiedzi babci: Szwedowie – gospodarze, Garczykowie, Orlikowie (ich dziadek grał na skrzypcach w szamotulskiej kapeli; zmęczony, spadł ze schodów i umarł – przypomina mi moja siostra). Są też lokatorzy z drugiej klatki schodowej. Zdjętą z linek sztywną pościel, przy pomocy drugiej osoby, trzeba ponaciągać po długości i szerokości, żeby była wszędzie równa. Taką dopiero babcia składa do dużego wiklinowego kosza. Zapach świeżego powietrza roznosi się po kuchni i pokoju. Wynagradza cały trud i wylany pot.

Babcia wie, że przyjdą wnuki z Rynku. My zaś wiemy, co babcia lubi. Za zaoszczędzone ze sprzedanych butelek pieniądze kupujemy w kiosku miętowe cukierki i dropsy, o takim samym smaku – orzeźwiającym, lotnym, jak ten wiatr z pościeli. Na wykrochmalonej i uprasowanej niebieskiej serwecie leży na stole codzienna gazeta. Babcia porównuje wiadomości z radiem Wolna Europa i zaskakuje inną prawdą o polityce, o świecie. Teraz otwiera oszkloną szafę kuchenną.

Do półek przytwierdzone są robione na szydełku ukrochmalone białe koronki, które babcia sama zrobiła. Na nich stoją w szeregu filiżanki, kubki. W nich pijemy przygotowaną kawę, parzoną w blaszanym dzbanku. Dla dobrego smaku, babcia hartuje ją niewielką ilością zimnej wody. Taka jest najlepsza, kiedy wspólnie się słucha i po prostu jest się razem.

Po latach rodzice kupują pierwszą pralkę na prąd. Babcia nie odda swojej bielizny do prania. Jak twierdzi ‒ nie może dopuścić do jej podarcia.




Szamotuły, 22.12.2017


Eksponaty z Muzeum – Zamku Górków (ekspozycja etnograficzna w Oficynie)

Daromiła Wąsowska-Tomawska

Urodzona w Szamotułach, absolwentka miejscowegoo liceum. Po ojcu – znanym szamotulskim dentyście – odziedziczyła zawód i zamiłowanie do muzyki klasycznej.

Mieszka w Pobiedziskach koło Poznania. Prezes i współzałożycielka Salonu Artystycznego im. Jackowskich. Poetka.

http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska/

Daromiła Wąsowska-Tomawska, Stalin, tarka i miętowe cukierki2025-01-04T12:03:14+01:00

Boże Narodzenie w latach 50. i 60.


Ręcznie malowana kartka z czasów PRL, ok. 1950-1970

https://krukzzabiejgory.wordpress.com/tag/stare-kartki/



Moje pierwsze Boże Narodzenie w grudniu 1949 roku. Na odwrocie zdjęcia mama napisała: „Lalunia ma 8 miesięcy”.



Odtworzona wspolcześnie choinka w stylu lat 50. XX wieku i papierowa szopka z 1956 roku.

Źródło: http://muzeumplaza.pl



Bombki choinkowe i lampki z lat 60.



Ostroróg na dawnej fotografii

Zdjęcie: Urząd Miasta i Gminy Ostroróg (za: FB Ostroróg na kartach historii)

Boże Narodzenie mojego dzieciństwa. Tak świętowaliśmy w Ostrorogu

Przed nami święta Bożego Narodzenia. Tak bardzo różnią się od tych, które pamiętam z mojego dzieciństwa, a przypadło ono na lata 50. i 60. Na pewno wielu z Was w moich wspomnieniach znajdzie okruchy własnych przeżyć.

Zorganizowanie świąt było na pewno wielkim wyzwaniem dla rodziców i dziadków, bo żyło się w rodzinie wielopokoleniowej i każdy miał jakieś zadania i obowiązki. Trzeba było wysprzątać cały dom, a nie było to takie proste jak teraz. Miotła, szczotka, wiaderko z wodą zagrzaną z jakimś mydłem albo z sodą, ścierka i zaczynało się mycie drzwi, podłóg, które potem zwykle pastowało się a na końcu froterowało, żeby błyszczały.

Szyby w oknach były myte wodą z octem i do błysku polerowane starymi gazetami. W oknach wieszało się firanki – niciane. Trzeba było je uprać, wykrochmalić i uprężyć samodzielnie, albo zanieść do punktu „prężenia firan”. Podobnie  było z białą pościelą (innej nie było) i serwetami, które trzeba było wymoczyć, ręcznie uprać, wykrochmalić, wysuszyć i albo uprasować, albo zanieść do magla. U mnie w domu dość wcześnie (lata 60.) pojawiła się pralka elektryczna, ale w latach 50. jeszcze pranie przedświąteczne odbywało się w balii i przy użyciu tarki. Na szczęście było pomieszczenie zwane pralnią i nie trzeba było tego robić w kuchni.

Zakupy świąteczne to było kolejne wyzwanie. W sklepach prowadzonych w Ostrorogu przez Gminną Spółdzielnię „Samopomoc Chłopska”, były tylko bardzo podstawowe produkty, z których w domach wyczarowywało się wszystko samodzielnie. Kto miał gdzie, hodował więc świnkę, którą zabijał na święta, a kto nie hodował świnki, to miał rodzinę na wsi, od której przywoził mięso i kiełbasy na świąteczny stół. Ale w żniwa musiał jechać i pomagać w polu. Warzywa uprawiano w ogródkach, potem je kopcowano, albo przechowywano w piwnicy w piasku. Ogórki i kapustę kiszono, grzyby zbierano w lesie, owoce suszono,  ryby łowiono w jeziorze, orzechy rosły na drzewie, które posadził dziadek w 1939 roku. Miód był swój, bo dziadek miał w ogrodzie kilkanaście uli.

Od połowy grudnia wypatrywano w sklepach kubańskich cytryn i pomarańcz. Nadsłuchiwano komunikatów radiowych, albo szukano informacji w „Gazecie Poznańskiej”, czy „statki z pomarańczami z Kuby zdążą na czas dopłynąć”. Przed świętami rodzice udawali się  autobusem do Poznania, skąd przywozili lepsze rzeczy do jedzenia i prezenty, które były przed dziećmi ukrywane do Gwiazdki. Na książkach, które zawsze były do prezentów dodawane, mam jeszcze dedykacje pisane ręką mojej mamy: Dla Irki na Gwiazdkę. Zachowało się ich kilkanaście. I są pięknym wspomnieniem z rodzinnego domu.

Ale wracam do przygotowań do świąt, bo one  są istotą tego artykułu. A poprzedzający je  adwent był czasem wyciszenia i oczekiwania na uroczystości religijne. Był też czasem  spotkań z rodziną, wypoczynku, prezentów, czasem też lepszego jedzenia.

Przez cały grudzień dzieci robiły ozdoby choinkowe, mimo iż bombki w naszym domu były, nawet kilka przedwojennych. Ale te robótki z bardzo prymitywnych materiałów, wprowadzały w nastrój. A dzieci miały zajęcie. Siedzieliśmy więc przy dużym stole i kleiliśmy  (klejem gotowanym z mąki) łańcuchy z kolorowego papieru. Czasem robiło się  łańcuchy z bibułki i ciętej słomy.  Były też domki z pudełek od zapałek z śniegiem z waty.

Oczekiwanie na święta, to też pieczenie pierników w kuchennym piecu, wykrawanie figurek foremkami  i lukrowanie. Było wysypywanie maku z makówek, które rosły w ogrodzie. Z tego maku potem mama piekła zawijane makowce. Pamiętam też łuskanie orzechów, które potem leżały na stole w miseczce.

Dzieci w czasie Adwentu budowały mały żłóbek dla Jezuska. Najczęściej było to jakieś pudełeczko, do którego wrzucały sianko, jedno źdźbło za każdy dobry uczynek. Zachęcała do tego babcia Józefka, która była pierwszą nauczycielką religii w moim domu. To ona opowiadała nam  o Bożym Narodzeniu. W kościele w latach 50. i do połowy lat 60., msze św. były odprawiane tyłem do wiernych, po łacinie i dzieci za dużo nie rozumiały z tego, co się dzieje w kościele.

Od wprowadzania w życie religijne były babcie. Babcia Ania – mama  naszego taty, która po śmierci dziadka spędzała u nas całe dnie,  czytała nam do snu opowieści ze Starego Testamentu, np. o stworzeniu świata czy o tym, jak bracia sprzedali Józefa do Egiptu. W grudniu nawiedzał  wszystkie domy w całej rozległej parafii w Ostrorogu, pan kościelny Ludwik Burdajewicz, który rozwoził rowerem opłatki zakupione gdzieś u sióstr w Poznaniu. Czekało się na pana kościelnego. Zawsze miał czerwony opłatek dla zwierząt i kolorowy dla dzieci.

Przed samymi świętami przychodzili do naszego domu wędkarze, którzy łowili ryby w dwóch jeziorach: Wielkim i Mormin i przynosili wiaderka pełne małych rybek, które potem mama i babcie patroszyły i smażyły.

Trzeba było też pamiętać o kartkach świątecznych. W czasach, kiedy telefon był rzadkością, list i kartka były dowodem pamięci. Wysyłało się ich kilkadziesiąt do krewnych i znajomych. I czekało się na kartki od nich. Potem leżały na stole w specjalnym koszyczku i były kilkakrotnie odczytywane.  Wspominano tych, którzy je nadesłali.

Przez cały adwent rodzice chodzili na próby chóru kościelnego. Podczas Pasterki chór zawsze śpiewał kolędy. My w tym czasie byliśmy w domu pod opieką babć. Kilka dni przed Wigilią ktoś przywoził nam choinkę z leśniczówki w Wielonku, albo kuzynowie z Wielonka wycinali drzewko w swoim lesie i nam podrzucali.

Jeszcze pół wieku temu żyło się w „budującej socjalizm Polsce” rytmem kalendarza kościelnego. Od 30 listopada do 24 grudnia był adwent – czas umartwienia, postu, rekolekcji, roratów, spowiedzi adwentowej. Przez cały adwent raczej wystrzegano się jadania smakołyków, co nie  było trudne, bo ich w sklepach, przynajmniej w Ostrorogu,  nie było. A ciast w adwencie się nie piekło. Choinkę ubierało się dopiero w Wigilię rano.  Nie wolno było wcześniej, bo przecież był adwent. Kolęd też nie wolno było śpiewać do Pasterki.

W Wigilię już od rana dzieci były podekscytowane. Tata osadzał choinkę w specjalnym stojaku, stawiał na stole w pokoiku najsłabiej ogrzewanym (żeby nie obleciała) i zaczynało się ubieranie. Na wierzchołku był błyszczący czubek. Potem bombki, cukierki zwane choinkowymi, które przed świętami pojawiały się w geesowskim sklepie. Niektórzy wieszali cukierki owijane w sreberko, pierniki, orzechy, jabłka, które na strychu w zimnie przechowywano. Obwieszano drzewko łańcuchami, włosami anielskimi, obrzucano watą, która „udawała śnieg” ale też była towarem deficytowym. Wisiały na choince „zimne ognie”, które tylko dorośli mogli, ku radości dzieci, zapalić. Na choince były „świeczki choinkowe”, mocowane na takich specjalnych „żabkach”. Oczywiście dzieci miały zakaz zapalania świeczek.  Tak w ogóle to zapalano je tylko na czas śpiewania kolęd. A kolędowaliśmy w naszym domu chętnie i często. Tata brał w ręce skrzypce i było granie i śpiewanie wszystkich kolęd po kolei.

Kiedy choinka już była gotowa, w dużym pokoju ustawiany był stół, pokryty obrusem wyhaftowanym w gwiazdki i bombki specjalnie na Boże Narodzenie. Z kredensu wydobywano odświętne naczynia. Dzieci, ubrane w świeże i czyste ubrania, cały czas biegały od okna do okna i sprawdzały, czy jest już gwiazda na niebie, czy jeszcze jej nie ma.

Tymczasem w kuchni mama i dwie babcie gotowały, piekły, smażyły. U nas w domu na wieczerzę była zupa rybna, grzybowa albo barszcz. Zawsze była smażona ryba, ryba w occie  i śledzie w śmietanie (kupione w sklepie z beczki, bardzo słone i długo moczone). Była też kapusta z grzybami i obowiązkowe makiełki, czyli moczona bułka z mlekiem i makiem na słodko. Na deser kompot z suszonych owoców, makowce, pierniki, placek drożdżowy. W Wielkopolsce jeszcze w latach 60. nikt nie jadł  pierogów na Wigilię ani uszek. Ten zwyczaj przyszedł  ze wschodniej Polski i się zadomowił w polskim wigilijnym menu, pewnie też dzięki telewizji. Ale do stołu można było zasiąść dopiero, jak dzieci wypatrzyły gwiazdę. Nie wcześniej, mimo iż głód doskwierał, wszak w Wigilię się pościło. Jadło się niewiele, pamiętam polewkę z maślanki, ziemniaki, chleb z masłem.

Wieczerza wigilijna zaczynała się od dzielenia opłatkiem. Potem była  modlitwa przed jedzeniem : Pobłogosław, Panie Boże, nas i te dary.…  Czytania Ewangelii św. Łukasza o Bożym Narodzeniu nie było. Dopiero  po Soborze Watykańskim II księża zaczęli do tego zachęcać. Biblia Tysiąclecia zaczęła być dostępna dla zwykłych ludzi dopiero po roku 1966.

Ponieważ w Wigilię wieczorem chodziły po naszym miasteczku Gwiazdory, pilnowaliśmy, żeby dobrze  zamknąć drzwi. Rodzice wpuszczali do domu tylko „zamówionego Gwiazdora”. Ten przychodził, odkąd tylko sięgam pamięcią. Między mną a moją najmłodszą siostrą jest 8 lat różnicy, więc Gwiazdor długo przychodził, a ja, nawet jak już wiedziałam, że to przebieraniec, zawsze czekałam na niego. Prezenty były niespodzianką.

Zawsze były piękne i bogate. Często zrobione przez rodziców. Najpiękniejszy był dom dla lalek z dachem i z mebelkami, potem były też same mebelki do sypialni z uszytą przez mamę pościelą i serwetkami, był wózek dla lalki zrobiony przez tatę (stolarza), były lalki w sukienkach uszytych przez mamę lub wydzierganych z wełny, były kuchenki, garnuszki, serwisy dla lalek, Mały doktor, były wspomniane już wyżej książki. Dla brata był wóz zrobiony przez tatę, samochód, potem kiedy podrósł, był „Mały inżynier” do konstruowania, którym bawiliśmy się wszyscy. Były klocki, budownictwo, zawsze jakaś gra planszowa, w którą grała cała rodzina. Pamiętam bierki, domino, szachy, chińczyka. A jak pewnego roku dostaliśmy rowerek, to jeździliśmy nim po mieszkaniu. Zawsze też były słodycze, gwiazdorki z cukru i z czekolady przywożone z poznańskich Delikatesów, były pomarańcze. Ale w dużej rodzinie obowiązywała  zasada częstowania wszystkich  i dopiero to, co zostało, można było zjeść. Trzeba też było dzielić się zabawkami.

Wracając do Gwiazdora (bo w Wielkopolsce św. Mikołaj 6 grudnia podrzucał do wyczyszczonych bucików słodycze i znikał), to  każde dziecko  przepytywał on z wierszyka, pacierza, śpiewania kolędy, a potem wręczał wszystkim prezenty i odchodził. A my siedzieliśmy pod choinką i bawiliśmy się. Śpiewaliśmy też kolędy i słuchaliśmy kolęd z Radia Wolna Europa, bo w Polskim Radiu kolęd nie było.

O północy rodzice szli na Pasterkę, śpiewali w chórze kościelnym św. Cecylii, w którym ja też w czasach licealnych śpiewałam. Jak już trochę podrosłam, może tak po I Komunii św., szłam na Pasterkę z nimi.  Młodsze rodzeństwo zostawało z babcią i dziadkiem w domu. Szliśmy z ulicy Wronieckiej pieszo po śniegu w kierunku kościoła. A od Dobrojewa, Binina, Oporowa też szli szosą ludzie. Było ich dużo. Kościół był pełen. Ksiądz święcił żłóbek, do którego mój tata robił w domu gwiazdę z napisem „Gloria in excelcis Deo”. Było uroczyście, chór śpiewał kolędy. Ludzie byli odświętnie ubrani, niektórzy w kożuchach, bo zimy były tęgie. Zawsze (prawie) był mróz i śnieg.

Potem wracało się do domu, gdzie już można było sobie podgryźć kiełbaski czy szyneczki, bo było po północy i post nie obowiązywał. My najchętniej jedliśmy ryby z octu, które uwielbialiśmy. Potem do łóżek. Rano śniadanie w pokoju przy stole i zabawa prezentami blisko choinki. Dopóki  nie umiałam czytać, zamęczałam babcię lub mamę, żeby mi czytały. Potem czytałam sama, czytałam też młodszym siostrom.

Pierwszy dzień świąt zwykle spędzało się w domu na leniuchowaniu. Obiadu się nie gotowało, były resztki po Wigilii wzbogacone mięsem, kiełbasą grzaną, bigosem, sałatką. Po południu obowiązkowo rodzice szli z nami do kościoła śpiewać kolędy przy żłóbku. Czasem tata wiózł nas na sankach. Potem znów się w domu grało w planszówki, czytało książki, bawiło. Telewizora nie  było. Pojawił się w naszym domu w 1963 roku, kiedy poszłam do liceum w Szamotułach. Ale nawet jak był już telewizor, to i tak program zaczynał się po południu i nie trwał długo. Dużo czasu spędzało się w rodzinnym gronie na rozmowach, rysowaniu, czytaniu, graniu w chińczyka albo w młynek.

W drugie święto kościół i spacer albo wyprawa na cmentarz, lub na lód (z łyżwami, które przyniósł Gwiazdor) na Jezioro Wielkie, albo na sanki (które zrobił tata pod choinkę) na Żydowską Górę albo na Zamek. W święta zwykle odwiedzały nas ciocie Stasia i Marcysia – siostry mojej babci Józefki. Z nami śpiewały kolędy, opowiadały o swoim dzieciństwie, kołysały na kolanach młodsze dzieci.

Jak przymknę oczy, to te obrazki z dzieciństwa przesuwają się jak kadry filmu. Widzę tatę, który przed świętami w warsztacie hebluje deski na domek dla lalek, mamę, która wraca z rynku z torbami pełnymi zakupów, babcię, która zarabia ciasto na pierniki, drugą babcię, która czyta bajki, dziadka, który siedzi przy radiu i nasłuchuje zagłuszanych wiadomości ze świata. A pod choinką przysiadło moje młodsze rodzeństwo. Kazik montuje jakiś dźwig, Dziunia gotuje lalkom obiad w maleńkich garnuszkach, Ela ogląda książeczkę, a najmłodsza Fredka przysypia u babci na kolanach.

Irena Kuczyńska

Boże Narodzenie 2017 r.


Z lewej: domek dla lalek zrobiony przez Ojca Ireny Kuczyńskiej w gwiazdkowym prezencie dla córki 64 lata temu. W środku były miniaturowe mebelki, także ręcznej roboty. Z prawej: sama Autorka z odnalezionym na strychu domkiem.

Szamotuły, 22.12.2017

Irena Kuczyńska z domu Leśna

Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).

Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka (http://irenakuczynska.pl/).

Boże Narodzenie w latach 50. i 60.2025-01-04T12:04:27+01:00

Wspomnienie o Elwirze Dobkowiczowej

„Rozważna” wspomina „Romantyczną”.

Ewa Krygier (z domu Budzyńska) o Elwirze Dobkowiczowej

Elwira Dobkowiczowa 

polonistka szamotulskiego liceum w latach 1955-1971


Na przełomie stycznia i lutego 2017 roku w szamotulskiej prasie ukazały się nekrologi poświęcone „Pani Profesor Elwirze Dobkowiczowej”, napisane przez Jej byłych wychowanków. W jednym z nich czytamy: „nasza przewodniczka po literaturze polskiej i światowej, wspaniała i niezapomniana nauczycielka żywego słowa”. Kim była Elwira Dobkowiczowa, że po tylu latach budzi jeszcze tak żywe, gorące emocje?

Poznałam Ją w 1955 r., gdy obie rozpoczynałyśmy pracę w szamotulskim liceum jako polonistki. Ona miała już za sobą kilka lat doświadczeń, ja dopiero startowałam w tym zawodzie. Zapamiętałam Ją jako moją nieocenioną „mentorkę”: zawsze mogłam na Nią liczyć, dopuściła mnie do swojego polonistycznego warsztatu, razem (pod Jej kierunkiem) układałyśmy programy nauczania, wymyślałyśmy pisemne tematy egzaminów próbnych i tematy ustne egzaminów maturalnych. Była dla mnie wzorem nauczyciela, który nie żąda od uczniów tego, czego nie wymaga od samego siebie.

Znajdowałyśmy zawsze wspólny język, chociaż diametralnie różniły nas usposobienia: upraszczając można powiedzieć, że Ona byłą „romantyczką”, ja „realistką”. Elwira chętnie przygotowywała uczniów do konkursów recytatorskich. Byłam świadkiem jednej takiej próby. Z Irką Karpińską wspólnie opracowywały jakiś tekst, a Elwira razem ze swoją uczennicą bardzo go przeżywała. Omawiając utwory literackie, potrafiła się autentycznie wzruszyć. Raz w czasie przerwy powiedziała mi, że popłakała się w czasie omawiania Trenów Kochanowskiego. Mnie tego rodzaju emocje na lekcji były raczej obce. Kiedyś jeden z wychowanków powiedział mi, że nauczyłam go krytycznego i rzeczowego spojrzenia na literaturę.

Elwira Dobkowiczowa była ode mnie trochę starsza, ale podobnie jak ja była „dzieckiem wojny”. Czasy, w których się spotkałyśmy, były trudne i skomplikowane – niewiele mówiło się wtedy o swojej przeszłości, bo mogło to nam lub komuś zaszkodzić. Początkowo wiedziałam tylko, że Elwira jest tzw. „repatriantką”. Zdradzała Ją też wymowa. Bardzo lubiłam Jej lekki, wschodni „zaśpiew”, inaczej wymawiała „h” (dźwięczne) i „ch” (bezdźwięczne). Co bystrzejsi uczniowie w czasie dyktanda z łatwością mogli wyłapać, jak napisać słowa brzmiące pozornie identycznie, jak „hart” (ducha) i „chart” (rasa psa). Dopiero niedawno (dzięki uprzejmości Dyrekcji szkoły) dotarłam do Jej własnoręcznie napisanych życiorysów.

Elwira Dobkowiczowa, z domu Markowska, urodziła się w 1929 r. w Prozorokach na Wileńszczyźnie. Ojciec był stolarzem, później również właścicielem małego gospodarstwa, matka zmarła w 1931 r., gdy Ona miała niecałe 2 lata, a Jej starsza siostra Sławka zaledwie 4. Wychowaniem córek zajmował się ojciec, początkowo przy pomocy babci. Do Sześcioklasowej Szkoły Powszechnej w Zadorożu Elwira zaczęła chodzić w 1936 r. Do wybuchu II wojny światowej ukończyła 4 klasy, klasę 5 i 6 – w tym samym budynku, ale już w szkole sowieckiej. W czasie okupacji niemieckiej przerwała naukę. W 1944 r. zmarł nagle ojciec, pozostawiając córki, jak pisze Elwira, „bez środków do życia, na łasce rodziny”. Rok po śmierci ojca, w czerwcu 1945 r., same dziewczyny (16-latka i 18-latka) opuściły ziemię rodzinną. W ramach „repatriacji” zostały przesiedlone do Poznania. Początkowo korzystały z pomocy tzw. „PUR-u” (Państwowy Urząd Repatriacyjny). Siostra ukończyła kurs pielęgniarski i podjęła pracę zawodową. Elwira dorabiała jako „pomoc domowa”, równocześnie uczęszczała na kursy wieczorowe Szkoły dla Dorosłych i Młodocianych przy ul. Berwińskiego. W czerwcu 1946 r., po zdaniu „egzaminu specjalnego”, otrzymała świadectwo ukończenia „siedmiu klas szkoły podstawowej”. Następnie przeniosła się do ciotki na Ziemie Zachodnie i „natychmiast” (jak sama pisze) podjęła naukę w Liceum Pedagogicznym w Sulechowie. Zamieszkała w internacie szkoły – korzystała ze stypendium i finansowej pomocy siostry. W czerwcu 1950 r. zdała egzamin dojrzałości, a we wrześniu podjęła pracę w charakterze nauczycielki języka polskiego w Liceum Pedagogicznym Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Gorzowie Wlkp. W 1951 r. ukończyła Kurs Przygotowania Zawodowego w Krakowie. Naukę kontynuowała w zaocznym 2-letnim studium języka polskiego w Państwowej Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, w 1954 r. zdała egzamin dyplomowy. W 1953 r. wyszła za mąż za Mariana Dobkowicza, a w 1955 r. wraz z mężem i maleńkim Sławkiem przeniosła się do Szamotuł, gdzie podjęła pracę w Państwowym Liceum Ogólnokształcącym. Jej mąż pełnił kilka ważnych funkcji w ówczesnych władzach lokalnych. Krótko po osiedleniu się w Szamotułach urodziła się córka Bożenka. Mimo nawału pracy w szkole, w domu (urlop macierzyński trwał wtedy tylko 3 miesiące!), z godnym podziwu uporem i samozaparciem kontynuowała zaoczne studia polonistyczne w PWSP w Krakowie i z pełnym sukcesem je ukończyła. W 1971 r. Elwira Dobkowiczowa z całą rodziną opuściła Szamotuły: mąż podjął pracę w Poznaniu, Ona pracowała w jednej z poznańskich szkół średnich, a po awansie męża – w warszawskim ogólniaku, z którego przeszła na emeryturę. Zmarła w Warszawie 24 stycznia 2017 r.

Kiedy w późniejszych latach spotykałam się z Nią, zawsze podkreślała, że „szamotulski okres” był dla niej szczególnie ważny. Świadczą o tym również Jej serdeczne kontakty, utrzymywane do końca życia, z byłymi wychowankami, które z czasem traktowała jak swoje przyjaciółki.

W czym tkwił fenomen Elwiry Dobkowiczowej jako człowieka, koleżanki, nauczycielki? Na Jej życie złożyły się rodzinne tragedie, trudności, z którymi zmagała się przez wiele lat. Była mądrą, oczytaną kobietą, choć Jej droga do ukończenia studiów była wyjątkowo wyboista. Jej zmaganie się z losem nie zostawiło na Niej śladów zgorzknienia, nieufności. Była otwarta na ludzi, ogromnie życzliwa. Nigdy nie chciała, by traktowano Ją jako żonę „wpływowego” męża. Uważała, że na szacunek trzeba sobie samemu zapracować. Wspomnienia Jej uczniów są pełne ciepła i serdeczności. W sposób szczególnie trafny pisała o swojej Pani Profesor Maria Poniatowska-Bernady („Z Grodu Halszki” nr 7/2006): „Od pierwszej lekcji wzbudziła w nas szacunek, a jednocześnie nie było w naszym stosunku do Niej żadnego elementu strachu (…), ale przez cały długoletni okres nauczania w naszej klasie nikt nigdy nie naruszył tej «cienkiej czerwonej linii», za którą jest niezdrowa poufałość.”

Ewa Krygierowa

Szamotuły, kwiecień 2017 r.

Ewa Budzyńska (później Krygier), dyrektor liceum Stefan Pawela i Elwira Dobkowiczowa, 1956 r.


Elwira Dobkowicz i Ewa Budzyńska – koniec lat 50.


Marian Wawrzyniak, Ewa Budzyńska, Danuta Sommer, Elwira Dobkowicz, Jadwiga Skoracka, 1. połowa lat 60.

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.

Szamotuły, 13.12.2017

Wspomnienie o Elwirze Dobkowiczowej2025-01-04T12:05:39+01:00
Go to Top