Szamotulskie sklepy w PRL-u 2

Szamotulskie sklepy w „drugiej połowie” PRL-u

część 2. Handel poza Rynkiem

 

Jakiś czas temu na facebookowym profilu naszego portalu zapytaliśmy czytelników o nazwy dawnych szamotulskich sklepów. Odzew był bardzo duży, posypały się wspomnienia…

Pierwszy kierunek od Rynku, który chciałabym opisać, to ul. Wroniecka, wówczas gen. Karola Świerczewskiego. Najpierw dom, którego dwie części mają różne adresy: Rynek 13 i Wroniecka 1. Jak wspomniałam w poprzedniej części artykułu , w moim dzieciństwie pod numerem 13. był placyk po wyburzonej kamienicy, na którym stały niewielkie pawilony. W budynku obok (Wroniecka 1) mieścił się pierwszy sklep Buszewka w Szamotułach i pasmanteria, a wcześniej zegarmistrz. Dzisiejszy budynek powstał dla Banku Gospodarki Żywnościowej, który zajął wówczas pomieszczenia na piętrze, i dla RKS-u Buszewko, który objął przestrzenie handlowe na parterze. Na przełomie lat 80. i 90. mieścił się tu jeden ze sklepów Buszewka i bar Halszka.

Wroniecka 3 ‒ pod tym adresem chyba przez całe moje dzieciństwo działał sklep rybny, wyłożony płytkami, ze zbiornikami, w których pływały ryby. Na Wronieckiej 5 mieścił się sklep z kapeluszami (Fręśko) i – na narożniku z Kościelną – spożywczy MHD z kierowniczką Ludwiką Narożną (mówiło się więc „U Ludki” lub „U Luty”). Na przeciwnym rogu, chyba od lat 50., działał sklep mleczno-nabiałowy (niektórzy pamiętają, jak chodzili tam z kankami po mleko), potem spożywczy sam samoobsługowy, z którego w 2. połowie lat 70. wyodrębniono dwa lokale: narożny spożywczy i Nastolatkę. Po kilkunastu latach Nastolatka trafiła do budynku naprzeciwko, a jej miejsce zajął sklep Sportowy. Dalej pamiętam fryzjera (Skarupska), odzieżowy MHD, potem kiosk po schodkach, a blisko skrzyżowania z Kapłańską sklep spożywczy.

Po prawej stronie Wronieckiej, gdzie działa duży sklep odzieżowy (Wroniecka 4), kiedyś był sklep z telewizorami Witolda Trojanowskiego, a wcześniej dwa lokale: z trumnami i motoryzacyjny z obiegową nazwą od nazwiska właściciela U Koli (przeniósł się potem dalej, pod nr 16).

Po prawej, już za Kościelną, mieściła się Cukiernia Halszka. Tę nazwę odczytuję z archiwalnego zdjęcia, sama jej jednak nie pamiętam, raczej tylko to, że ciastka i lody kupowano U Kasperskiego (Wroniecka 10). Tam gdzie dziś znajduje się zakład szklarski i oprawa obrazów Mizgalskiego, mieścił się sklep z firankami i dywanami. Zakład Mizgalskiego to szamotulska firma o tradycji sięgającej 2. połowy XIX w. (1886 r.), w czasach, o których piszę, do zakładu wchodziło się z boku, od ul. Piekarskiej.

W domu nr 16 – przed jego przebudową – znajdował się sklep warzywniczy, o którym mówiło się U Miężała. Obok działał sklep Auto Moto – z częściami motoryzacyjnymi, ale także np. wózkami dziecięcymi, czyli wspominany już sklep U Koli. Wielu szamotulan pamięta, jak właściciel żegnał klientów, którzy dokonali u niego zakupu, słowami „Niech się psuje” (żebyś do mnie wrócił).

Szamotulanie starszego i średniego pokolenia ciepło wspominają piekarnię Ignacego Czwojdy (nr 20), o której pisałam w odrębnym tekście (http://regionszamotulski.pl/ignacy-czwojda-piekarz/). Wiele osób z pewnością dobrze pamięta istniejącą jeszcze do końca lat 90. kawiarnię Pod Basztą (prowadziło ją WSS „Społem”; kawiarnię wspominała ją u nas na portalu Irena Kuczyńska http://regionszamotulski.pl/dawne-szamotulskie-restauracje/). Obok znajdowała się sala, w której odbywały się zabawy i dyskoteki. Dziś uczestnicy niektórych imprez otrzymują papierowe opaski na rękę, wtedy swego rodzaju biletem była odbita na ręce pieczątka.

Dużo emocji wiąże się ze smakami dzieciństwa. Wiele osób do dziś wspomina lizaki, gumę do żucia Donald, ciepłe lody i oranżadę w szklanych butelkach z porcelanowym korkiem, zamykanych w charakterystyczny sposób. Niektórzy te stanowiące w PRL-u rarytasy kosztowali w sklepie położonym na rogu Wronieckiej i Kapłańskiej (przeciwległym do kawiarni Pod Basztą), nazywanym U Frankego. Ja lepiej pamiętam mały sklepik na rogu Kościelnej i Braci Czeskich (wejście od tej ostatniej ulicy) z obiegową nazwą od nazwiska właścicielki lub przekształconego nazwiska: U Ekiertowej lub U Ekiertki.

Jeśli już mowa o ul. Kościelnej, warto wymienić jeszcze trzy miejsca przy niej. Pierwszy to mieszczący się w budynku (nr 5) kiosk Ruchu, o którym mówiło się U Palickiej. W kiosku znajdowała się również kolektura Koziołków (Poznańskiej Gry Liczbowej Koziołki). Gra ta istniała w latach 1958-1982, a dochód z niej przeznaczony był na inwestycje w Wielkopolsce. Moja rodzina w pewnym sensie stała się nawet zakładnikiem tej gry, bo zawsze obstawiała te same liczby i trudno było przerwać to w obawie, że właśnie wtedy padnie główna wygrana.

Drugie miejsce to bar Wiwat (należący do PSS „Społem”), powstały w połowie lat 70., przeznaczony dla gości, którzy głównie mają potrzebę wypicia (pod tym względem Wiwat zastąpił zlikwidowany wówczas bar Zagłoba). Myślę, że klienci tego „przybytku” nie zdawali sobie sprawy, że intencją twórcy jego nazwy było uczczenie elementu kultury ludowej ‒ regionalnego tańca. Ta sama myśl przyświecała nadaniu nazwy Maryna restauracji powstałej mniej więcej w tym samym czasie przy ul. Kapłańskiej. W tym wypadku Maryna to nie imię dziewczyny, a instrument basowy ludowej kapeli szamotulskiej. O ile nikomu z szamotulan nie przyszłoby chyba do głowy pójście na obiad do Wiwatu, o tyle Maryna przez kilka dziesięcioleci była popularnym miejscem obiadowym. Ilu szamotulan bawiło się tam na weselach, zabawach czy spotykało się przy smutniejszych okazjach ‒ stypach! Tamtejsza kuchnia była smaczna, niektórzy z sentymentem wspominają gotowaną tam polewkę. W 2. połowie lat 70. tamtejsza kuchnia zdobyła nagrodę – Srebrną Patelnię.

I jeszcze jedno miejsce ‒ sklep rzeźnicki Jądrzyka w osobnym budyneczku przy Kościelnej (w tym miejscu od 1972 roku przez 10 lat, później na rogu Poznańskiej i Sukienniczej, a od lat 90. na Poznańskiej 11). To też szamotulska firma z długimi tradycjami, bo założona przez Leona Jądrzyka w 1924 roku, kontynuowana przez synów Gustawa i Bolesława. Od połowy lat 90. działa już tylko jako sklep mięsny, bez własnego wyrobu. Warto spojrzeć na wiszący w sklepie przy Poznańskiej 11 dawny sztandar cechu rzeźników. W pobliżu rzeźni znajdował się sklep Tania Jatka, czyli sklep, w którym sprzedawano mięso gorszej jakości. Potem w tym miejscu pojawił się sklep rzeźnicki firmy Miko, od imienia popularnego sprzedawcy nazywany sklepem U Grzesia.

W północnej części miasta mieściły się sklep spożywczy o obiegowej nazwie U Turka (plac Sienkiewicza 2), rzeźnicki o długiej tradycji (w tamtych czasach GS-u, potem prywatny, pl. Sienkiewicza 5), monopolowo-delikatesowy Krakus (pl. Sienkiewicza 9) z pięknym wystrojem – meblami z Obornickich Fabryk Mebli. Od 1983 r. do dziś działa sklep spożywczo-przemysłowy Marii Nadolnej (al. 1 Maja 4, początkowo w małym domku). Dalej mieścił się sklep spożywczy w pawilonie obok numeru 34, ze względu na wygląd budynku określany obiegowo jako Kamieniołomy lub Kamieniok. I obok, powstały w latach 80., duży pawilon Dębiny. Ostatni był sklep spożywczy PSS, położony już za torami przy Ostrorogskiej 12A.

W tej samej części miasta znajdował się spożywczy U Błocha przy Powstańców Wlkp. i najbardziej oddalony spożywczy na Zielonej przy lasku. Był jeszcze sklep, do którego w przerwy biegało się ze szkoły nr 3 i technikum rolniczego ‒ Pawilon na rogu Szczuczyńskiej i Zamkowej. Atrakcją dla mojego pokolenia była kupowana tam oranżada w proszku. Wysypywało się na tyle dłoni, ile w danym momencie się po nią wyciągnęło, a potem zlizywało. Ewentualnie można była nalać na dłoń trochę wody ze stojącej obok pompy.

ul. Wroniecka (kamienica na rogu z Kościelną)

Wroniecka 10

ul. Wroniecka

ul. Kościelna

ul. Kapłańska

al. 1 Maja

ul. Szczuczyńska (róg Zamkowej)

ul. Zielona

Dziś to al. Jana Pawła II, wówczas tej ulicy jeszcze nie było i mówiło się, że sklep jest przy Kołłątaja

ul. Obornicka (róg Kiszewskiej)

Kolejny kierunek od Rynku to Poznańska. Po prawej stronie w okresie mojego dzieciństwa był sklep warzywniczy, o którym mówiło się U Pietrzaka (później U Walczaka), a dalej fryzjer (Neumannowie, potem córka Irena Schmidt).

Po lewej stronie, na narożniku Poznańskiej i Wodnej znajdował się oddział PKO, w 2. połowie lat 70. przeniesiony na Rynek. Potem działał tam jeden ze sklepów Buszewka, na przełomie lat 80. i 90. można tam było kupić także różne artykuły z importu. Obok (Poznańska 30) mieścił się sklep elektryczny (U Gierczyńskiego).

Pod kolejnymi adresami przy Poznańskiej (5, 7 i 9) mieściły się firmy i sklepy braci Grygierów (szamotulanie mówią częściej Grygrów, ale nie jest to forma poprawna językowo): Leona (szewca), Stanisława (rzeźnika) i Wacława (piekarza) oraz ich potomków. Leon Grygier jako szewc (nr 5) nie zajmował się wówczas tylko naprawą obuwia, ale wyrabiał je także na zamówienie (ciepłe buty zimowe zamawiane u Grygiera wspominała Ewa Budzyńska-Krygier). W sklepie w domu Leona Grygiera w tamtych czasach był sklep odzieżowy, potem – już po przejęciu go przez właścicieli – buty i kwiaty, które hodowali synowie Leona. Rzeźnik Stanisław Grygier założył firmę w 1930 r. Po wojnie otworzył sklep pod numerem 7., w 1950 r. odebrało mu go państwo i dawny właściciel pracował w nim jako sprzedawca. Do dziś w sklepie wiszą stare haki do mięsa i wędlin, które, jak wspomina córka Stanisława, kiedyś obwieszone były aż po sam sufit. Właściciele odzyskali sklep na początku lat 90. i do dziś prowadzą go Jessowie (Arkadiusz Jessa jest wnukiem Stanisława Grygiera). Pod numerem 9. Mieścił się sklep piekarniczy Wacława Grygiera, ja jednak pamiętam czasy, kiedy był tam sklep z elegancką odzieżą (wtedy mówiono: butik). W tym samym domu przez ponad 30 lat, do połowy lat 80., znajdował się też zakład zegarmistrza Edwarda Duraka.

W kolejnym domu (Poznańska 11) przez wiele lat mieścił się sklep obuwniczy (w latach 90. także rybny) i sklep z torebkami, paskami i rękawiczkami (tam gdzie wspominany już sklep mięsny Jądrzyków), oba prowadzone przez tę samą firmę z Poznania (Otex). Dalsza część ulicy wygląda dziś inaczej niż kiedyś. Na miejscu starych, niskich domków powstały nowe kamienice. Z czasów mojego dzieciństwa pamiętam dwa zakłady rymarsko-kaletnicze: Skrzypczaka (potem przeniesiony na drugą stronę ulicy) i Nowaka. Wiosną do zakładu rymarskiego Skrzypczaka wchodziło się też po truskawki. Ten zapach truskawek pomieszany z zapachem skór jest dla mnie ciągle bardzo silnym wspomnieniem. Przed mostkiem, jeszcze chyba w latach 70., powstał zakład fotograficzny Janusza Piszczoły.

Wielu szamotulan dobrze pamięta mały sklep monopolowy, obiegowo nazywany Kubuś, U Kubusia przy Poznańskiej 21. Obok mieścił się sklep spożywczy Agatka. Nazwa Kubuś była tak popularna, że gdy rodzina Kubowiczów (stąd Kubuś) na początku lat 90. otworzyła tam duży sklep z tapetami, nazwę tę umieszczono w formie szyldu na domu. Trzeba wspomnieć też nieduży sklep spożywczy (mleczny), nazywany od imienia kierowniczki U Krysi (Krystyny Ciesielskiej) (Poznańska 18). W tamtych czasach mleko i śmietanę sprzedawano w szklanych butelkach z aluminiowym kapslem, trzeba było uważać, żeby przypadkowo go czymś nie przebić. Butelki stały w pojemnikach z metalowych cienkich prętów. Kiedy w 2. połowie lat 70. zaczęły się problemy z masłem, towaru tego nie było w stałym obrocie, lecz wprowadzono zasadę, że dostawę z danego dnia sprzedaje się o godzinie 15. Trzeba było przyjść trochę wcześniej i stanąć w kolejce. Często nie starczało dla wszystkich chętnych z kolejki, czasami jednak można było kilka razy „obrócić” i kupić więcej niż jedną kostkę. To dopiero była radość! Można w tym miejscu wspomnieć także o kolejkach tak zwanych osób uprzywilejowanych, które ustawiały się z drugiej strony w stosunku do „normalnej” kolejki. Miały w niej prawo stanąć kobiety ciężarne, osoby dziećmi na rękach oraz kombatanci. Zdarzały się nawet wypożyczenia dzieci!

Już pod koniec Poznańskiej (nr 22) w domu należącym do rodziny Sundmannów mieścił się punkt pocztowy, nazywany Małą Pocztą. W tym samym miejscu powstał w końcu lat 80. – już prowadzony przez właścicieli kamienicy sklep obuwniczy Complex.  Moda nazewnicza była wtedy właśnie taka: dobrze, gdy nazwa ma obce brzmienie i zawiera -ex (jak Pewex, choć ta ostatnia nazwa była skrótowcem). Szamotulanie i tak zresztą woleli w tym przypadku posługiwać się obiegową nazwą U Sundmanna. Dla pokolenia, którego młodość przypadła na początek lat 90., ważnym miejscem był też klub Jocker – już w nowym stylu. Działał on w pomieszczeniach dawnego przedszkola Bolek i Lolek, śmialiśmy się, że dawni wychowankowie dorośli, ale nadal chodzą w to samo miejsce. W tym samym okresie krótko działała dyskoteka Pod Bykiem, w Sali Sundmanna, niezwykle ważnym dla starszego pokolenia szamotulan miejscu koncertów i przedstawień, po raz ostatni brzmiała wtedy muzyka.

W 2. połowie lat 80. na narożniku ul. Lipowej (wówczas Marchlewskiego) i Rolnej powstał duży, jak na tamte czasy, samoobsługowy sklep spożywczy Delicja (należący do PSS „Społem”). Pamiętam, że moja polonistyczna rodzina (łącznie ze mną) denerwowała się, bo rzeczownik, od którego utworzono nazwę, występuje tylko w liczbie mnogiej (delicje), nazwa była zatem niepoprawna językowo.

Dalej na Lipowej był nie istniejący już drewniany pawilon spożywczo-warzywny, nazywany obiegowo Zieleniakiem, a naprzeciw (Lipowa 6a) znajdował się Eldom (obiegowo także U Kołdykowej, od nazwiska kierowniczki Danuty Kołdyki). Można tam było kupić lodówki, pralki, elektryczne maszyny do szycia, suszarki do włosów itp., ale w sprzedaży były także, na przykład, rowery. Był to jeden z dwóch sklepów (drugim był Pawilon Meblowy lub po prostu Meblowy przy Sportowej), do których stały wielodniowe kolejki, w których tworzyły się tzw. komitety kolejkowe, przygotowujące listy obecności i sprawdzające je o określonych godzinach.  Zawiązywały się nowe znajomości, niektórzy w kolejce spędzali swój cały urlop wypoczynkowy. Pojawili się też niemal zawodowi „stacze”, czyli osoby, które za pewną dodatkową opłatą godziły się stać za kogoś w kolejce i kupić towar za jego pieniądze.

W drugiej połowie lat 70. między ul. Kołłątaja i Lipową powstał, istniejący do dziś, pawilon z samoobsługowym sklepem spożywczym PSS „Społem” i sklepem elektrycznym. W pobliżu w bloku mieszkał ówczesny naczelnik miasta Czesław Zasada, brat najważniejszej osoby w województwie – 1. sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR, stąd sklep szybko zyskał obiegową nazwę Zasadówka. Przychodziło się tam lub przyjeżdżało z innych części miasta i spoza niego, bo sklep traktowany był jako wizytówka i wyraźnie lepiej zaopatrzony.

Z dzieciństwa pamiętam nie istniejący dziś Sam na rogu Lipowej i Gąsawskiej. Był to wykonany z płyty lub blachy pawilon. Kupowało się tam cukierki malinki i drugi rodzaj ‒ groszki (wielokolorowe i brązowe) w płaskich okrągłych plastikowych pudełkach. Cukierki wysypywało się na rękę lub wprost do ust przez umieszczoną z boku dziurkę, a po opróżnieniu pudełka wykorzystywało się je do zabawy w radiotelefon.

Ja mieszkałam w bloku przy Obornickiej 9. Najpierw na parterze bloku mieścił się zakład fryzjerski i złotnik, a później sklep mięsny RKS Buszewko. Ludzie, często z innych miejscowości, nawet z Poznania, ustawiali się w kolejkę w godzinach nocnych. Nie było tu listy kolejkowej, więc trzeba było stać cały czas. Trudno wymagać, żeby ludzie spędzali ten czas w całkowitym milczeniu. Głosy niosły się tak, że w nocy nie można było w naszym mieszkaniu otworzyć okien. W sąsiednim bloku (Obornicka 7) znajdował się punkt usługowy o zabawnej nazwie Praktyczna Pani.

Przy Obornickiej ważny był też sklep spożywczy w bloku na rogu z Kiszewską (Kiszewska 2) i po drugiej stronie ulicy bar (pawilon Gastronomiczny ‒ głosił szyld) o obiegowej nazwie Akwarium. Pawilon w znacznej części był przeszklony. O nazwie zadecydował jeszcze inny wzgląd. Ja jako dziecko kupowałam tam głównie lizaki ‒ czerwone kogutki i kurki, głównie jednak kupowało się tam piwo. Panowie, siedzący przy oknie przez całe popołudnie, popijający ze szklanych kufli, wyglądali jak ryby w akwarium. Najdalej położony w tym kierunku był nie istniejący już sklep spożywczy przy Spółdzielczej 11.

I ostatni kierunek od Rynku ‒ Dworcowa. Po prawej stronie najpierw mieścił się sklep odzieżowy Dworcowa 4 (potem były tam też rowery). Dla mnie jako dziecka najważniejsza była tu Bombonierka, czyli pachnący czekoladą sklep ze słodyczami i alkoholem (Dworcowa 6). W tym samym domu mieścił się też zakład fryzjerski, prowadzony przez małżeństwo – Janinę Górną i Mieczysława Mroziewicza. To był pierwszy fryzjer, do którego chodziłam. Lubiłam to miejsce, ale trochę bałam się maszynki do golenia. Pamiętam charakterystyczny fotel dla klienta, z przymocowanym obok  i jeżdżącym dookoła siedzeniem dla fryzjera. Pamiętam też, jak o wiszący w pobliżu drzwi kawałek skóry ostrzono brzytwę. Dalej po tej samej stronie ulicy był jeszcze sklep z tkaninami (Dworcowa 8).

Na początku Dworcowej, po lewej stronie, mieściła się siedziba spółdzielni kominiarzy, dalej oddział PTTK i obok budynku kina restauracja Popularna. Nie pamiętam, czy byłam tam kiedyś, z opowieści innych osób wiem, że ze względu na zamontowane tam drzwi wahadłowe, przez które kelner wyrzucał niepożądanych klientów, lokal ten nazywany był obiegowo Wyrzutnią.

W pawilonie naprzeciw kościoła św. Krzyża przez jakiś czas mieścił się Dom Książki, później spożywczy o nazwie Sezam. Dalej, na rogu Franciszkańskiej, stał nie istniejący już pawilon owocowo-warzywny U Lemoniady (od przezwiska właściciela – Januszaka) .

Ten kierunek od połowy lat 70. był szczególnie ważny ze względu na Dom Handlowy, należący do PZGS-u. Byliśmy bardzo dumni, gdy go uruchomiono. W pierwszym okresie na dole mieściły się artykuły żelazno-budowlane, wkrótce jednak sklep w całości został przeznaczony na odzież i obuwie. W stanie wojennym, na kartki, mój brat kupił tam jedyną stojącą parę butów rozmiar 46 i powiedział sprzedawczyni, że teraz może ogłosić upadłość. Spojrzała zdziwiona – takie kategorie przecież wtedy u nas nie funkcjonowały. My współczuliśmy sprzedawcom, którzy przez cały czas stali przy pustych półkach, bo to musiało być strasznie frustrujące. Nie było też wówczas czegoś takiego w sklepach odzieżowych jak podział na sezony i pory roku. Kiedyś w środku lata kupiłam sobie w Domu Handlowym ciepły płaszcz. Oczywiście, byłam bardzo zadowolona, bo czasy były takie, że towaru się nie „kupowało”, a „zdobywało”. Później, już w „nowych czasach” na piętrze były meble, a nawet – krótko – pierwsza w Szamotułach Biedronka.

Dalej, idąc w stronę Dworca, mieliśmy sklep metalowy U Dominiaka przy Urzędzie Miasta i Gminy, za nim z tyłu ogrodniczo-nasienny, a naprzeciw sklepy rzeźnicki i nabiałowy.

Za skrzyżowaniem z Wojska Polskiego mieścił się sklep motoryzacyjny U Koerpla (w przyziemiu Dworcowej 32) i po drugiej stronie ulicy pierwszy szamotulski komis w piwnicy budynku nr 33.

W tej części miasta znajdował się sklep spożywczy Szamotulanka (ul. 3 Maja 3, wtedy Dzierżyńskiego), niemal naprzeciw szamotulskiej mleczarni. Obok był jeszcze mały sklep owocowo- warzywny i monopolowy w nie istniejącym małym domku, na którego miejscu powstał potem sklep Bajbus.

Dalej, na Sportowej, restauracja Ustronie, której zniszczony budynek straszył przez ćwierć wieku od likwidacji. Dla mieszkańców powstającego od połowy lat 70. Osiedla Przyjaźni Polsko-Radzieckiej (w skrócie nazywanym Os. Przyjaźni), wokół ul. Findera (dziś Kolarska) ważne były tzw. sklep spożywczy W blokach (Sportowa 29) i Mleczny (pawilon, gdzie obecnie znajduje się oddział pocztowy). W tych czasach istniał też już kolejny szamotulski Zieleniak (Sportowa przy mostku) i Warzywniak Wojewódzkiej Spółdzielni Ogrodniczo-Pszczelarskiej na rogu Łąkowej i Pływackiej (dawnej Buczka).

Wspomnieć trzeba by jeszcze powstały chyba na przełomie lat 70. i 80. budynek Spółdzielni Mieszkaniowej przy ul. Łąkowej. Mieścił się tam duży sklep spożywczy PSS „Społem”, druga w miecie apteka (później nadano jej nazw Osiedlowa), punkty usługowe Praktyczna Pani, fryzjer, w tamtych czasach także kawiarnia Kameralna i – już w latach 90. – bar Snap w piwnicy. O sklepie meblowym przy stadionie już wspominałam.

Od połowy lat 70. do połowy 90. w mieście powstawały też ciągi mniejszych sklepików, często nazywane wtedy Butikami: wzdłuż Ratuszowej, pomiędzy Garncarską i Braci Czeskich (na dawnym placu targowym ‒ pamiętam tamte targi), przy Poznańskiej, wzdłuż parkingu za Urzędem Miasta, po obu stronach Sportowej, przy Kolarskiej.

Na przełomie lat 80. i 90. powstało wiele nowych sklepów. Na sklepy zamieniano mieszkania na parterze kamienic, budowano nowe, wolnostojące. Od połowy lat 90. w Szamotułach zaczęły pojawiać się markety. Z czasem okazało się, że tych małych sklepów jest zwyczajnie za dużo, wiele z nich nie wytrzymało konkurencji z miejscowymi dużymi sklepami i z handlem w marketach w Poznaniu. Nie oznacza to jednak, że małe sklepy straciły rację bytu. Jest to przecież nieco inny sposób kupowania i innego typu relacja sprzedający ‒ klient.

Kto nie żył  w tamtych czasach, nie może zrozumieć, jak ważne były kiedyś ‒ rozrzucone po całym mieście ‒ kioski Ruchu. Niemal ich już nie ma, a było około dwudziestu: przy skrzyżowaniu Obornickiej ze Spółdzielczą, przy Nowowiejskiego blisko elektrowni, przy Staszica, przy dworcu PKP, przy Kolarskiej, Sportowej, naprzeciw Urzędu Miasta, przy Skargi, przy Ratuszowej, na pl. Sienkiewicza, na al. 1 Maja, Ostrorogskiej. W Szamotułach działały też kioski spożywcze. Najlepiej pamiętam taki przy Poznańskiej (między domem nr 23 a 27), ale tego typu kioski były też przy Dworcowej – obok mostu i w pobliżu Franciszkańskiej, na miejscu dzisiejszej galerii Inbag i przy Jastrowskiej.

Kto nie żył w tamtych czasach, nie zrozumie też, jak ważną osobą był kiedyś kierownik sklepu. Byli kierownicy życzliwi, od których można się było dowiedzieć, kiedy będzie dostawa poszukiwanego towaru. Byli tacy, którzy wykorzystywali swoją uprzywilejowaną, na tamte czasy, pozycję, traktowali klientów z wyższością i większość poszukiwanego towaru sprzedawali osobom wybranym, czyli „spod lady”. W sklepach spożywczych i piekarniczych niektórzy robili tak, że przywieziony z piekarni świeży chleb chowali na zapleczu, a sprzedawali najpierw starszy, o której mówiono wówczas „z nocy” (raczej poprzedniej, nie ostatniej). W ten sposób zawsze w sprzedaży był chleb nieświeży. Tak, nasz handel pełen był wtedy absurdów. Ale powspominać miło…

Agnieszka Krygier-Łączkowska

PS Czekam na uwagi, zwłaszcza starszych szamotulan. Bardzo chętnie tekst uzupełnię o wcześniejsze lata. Kontakt z redakcją: wgt.szamotuly@gmail.com

Piewszą część artykułu (Rynek) można przeczytać pod linkiem http://regionszamotulski.pl/szamotulskie-sklepy-w-prl-u/.

ul. Dworcowa

ul. Sportowa

ul. Sportowa

ul. Rzeczna

Źródła zdjęć: Muzeum – Zamek Górków, Archiwum Biblioteki Publicznej, Ireneusz Walerjańczyk, Szamotulski Fotoplastykon

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Szamotulskie sklepy w PRL-u 22018-08-13T11:59:57+02:00

Szamotulskie sklepy w PRL-u

Szamotulskie sklepy w „drugiej połowie” PRL-u

część 1. Rynek

Jakiś czas temu na facebookowym profilu naszego portalu zapytaliśmy czytelników o nazwy dawnych szamotulskich sklepów. Odzew był bardzo duży, posypały się wspomnienia…

Cofnijmy się więc do czasów, gdy na szamotulskim Rynku nie było dziewięciu banków i czterech punktów obsługi telefonii komórkowej (ta ostatnia zresztą jeszcze nie istniała). To na Rynku, a nie w powstających od połowy lat 90. marketach, koncentrował się handel.

Zacznijmy okrążać Rynek od ul. Poznańskiej. Tą właśnie ulicą zawsze docierałam do Rynku w dzieciństwie i młodości, tylko wtedy w PRL-u była to ul. Rewolucji Październikowej (por. tekst  http://regionszamotulski.pl/nazwy-szamotulskich-ulic/).

Na narożniku przy ul. Poznańskiej mieścił się wtedy sklep z artykułami gospodarstwa domowego, który przez kilka lat sklep działał pod nazwą 1001 Drobiazgów (wcześniejsza nazwa Jubileuszowy). Starsze pokolenie mówiło też czasem Po Kroschlu – od jeszcze nazwiska dawnego kupca, który prowadził ten sklep (dom należy do rodziny Kroschlów). Obecnie od wielu lat działa tam sklep z tkaninami i firankami.

W domu nr 25, odkąd pamiętam, był sklep Zabawkowy. Przez jakiś czas na szybie widniała nazwa Grajdudek, ale na co dzień się jej nie używało. W latach 90. sklep powiększono i nadano mu nazwę Czarny Piotruś. Obok jest sklep, o którym przez dziesięciolecia mówiło się, od nazwiska właściciela: U Przybylaka ‒ jeden z tych, które przez cały PRL pozostawał w rękach prywatnych. Jak pamiętam, w latach 70. i 80. pracowała tam córka Walentego Przybylaka Maria Bąk i jej mąż Stefan. Rodzina obdarzona była talentem muzycznym. Walenty Przybylak grał w kapeli szamotulskiej, a córka, o silnym i pięknym głosie, śpiewała w chórze parafialnym. Kiedyś był to sklep pasmanteryjno-odzieżowy, a do niedawna sklep z odzieżą, prowadzony przez kolejne pokolenie właścicieli.

W kolejnym domu (nr 26) mieścił się sklep spożywczy Konsumy, czyli ‒ według obiegowej nazwy ‒ U Praksi. W PRL-u pod nazwą Konsumy funkcjonowały sklepy i stołówki milicyjne (wcześniej nazwa dotyczyła wszelkich sklepów zakładowych). W szamotulskim sklepie przy wejściu po prawej stronie wisiały w gablocie elementy milicyjnego munduru (pewnie można je tam było kupić), najpierw sklep był tylko dla wybranych, z czasem jednak stał się ogólnodostępny. Potem, już „w nowych czasach”, w tym samym miejscu przez ponad 20 lat był Jubiler Ireny Jęczmyk. W drugim sklepie w tym samym domu przez wiele lat działał sklep z koszulami, w którym sprzedawała Krystyna Bielikowa, mama mojej szkolnej koleżanki.

Pod numerem 27, gdzie od wielu lat są dwa nieduże sklepy z tkaninami i pościelą, wcześniej działał jeden sporej wielkości sklep z odzieżą o nazwie Elegant. Jeszcze dalej (Rynek 30) ‒ po schodkach ‒ był należący do Gminnej Spółdzielni sklep z dywanami i tkaninami, niezwykle ważny w czasach, gdy odzież szyło się na miarę u któregoś z szamotulskich krawców: Niemczyka, Cejby, Kalotki, Guzego, Nowakowej, Nowickiej i innych. Przez jakiś czas sklep nosił nazwę Wełna, ale mówiło się też U Leśnikowej, od nazwiska kierowniczki sklepu. Potem w tym samym miejscu działał sklep spożywczy Tęcza.

Dalej (nr 31) był Fryzjer Krystyna (Krystyny Tanalskiej). Ostatni na tej ścianie Rynku (nr 32) sklep z długimi tradycjami to Romex, nazwa pojawiła się w 1. połowie lat 90., kiedy modne były wszelkie nazwy z końcówką -ex. Wcześniej był tu Polmozbyt, mówiono więc o kupowaniu w Polmozbycie lub w  Motoryzacyjnym.

Jeszcze przed II wojną na narożniku Rynku powstała stacja benzynowa. W czasach kryzysu kolejki samochodów nawet trzykrotnie oplatały Rynek. Przez wiele powojennych lat była to jedyna stacja w Szamotułach, centrum miasta skazane było więc na dość uciążliwe zapachy i narażone na niebezpieczeństwo wiążące się z funkcjonowaniem tego typu obiektu. Stacja przestała działać dopiero na początku lat 90.

Na południowej pierzei rynku, czyli między ulicami Skargi i Ratuszową. W budynku nr 33 dość długo znajdował się sklep z kryształami, artykułami szklanymi Irena (WSS Społem). Pod nr. 35, odkąd pamiętam, znajdowały się Upominki (głównie torebki, galanteria), przez lata prowadził ją Walczak.

Rynek 36 ‒ mieścił się tu dawniej sklep z telewizorami i radioodbiornikami, czyli szamotulski ZURiT. Z pewnością wielu mieszkańców naszego miasta kupiło tam swoje pierwsze telewizory. Później przez wiele lat działał tam sklep z elegancką odzieżą damską Eland, wiele osób używało jednak nazwiska pierwszej właścicielki i posługiwało się nazwą U Liberowej.

Pod nr. 37 długie lata działał sklep obuwniczy. Starsze od mojego pokolenie szamotulan mówiło o nim Bata, ale w okresie, który pamiętam, nie była to już nazwa oficjalna. W tym samym domu na rogu po schodkach długo mieściła się Drogeria (wcześniej własność Urbaniaków). Pamiętam zapach tego sklepu. Oprócz środków czystości sprzedawano tam rozpuszczalniki i farby. Na pewno klimatem i zapachem sklep ten zdecydowanie różnił się od Perfumerii Uroda, znajdującej się wewnątrz rynku, na narożniku koło Nowaczyńskiego. Perfumeria to był w czasach PRL-u trochę inny świat: świat pięknych zapachów, starannych fryzur i wyróżniającego się makijażu sprzedających tam pań.

Wracam do pierzei południowej, tym razem na przeciwległy do dawnej drogerii narożnik rynku i Dworcowej. Przez lata był tam sklep Sportowy, niektórzy pamiętają działające tam wcześniej Upominki. Później – w 1. połowie lat 90. – w tym miejscu mieściła się kawiarnia w stylu nieco artystycznym – Portia. Dalej był Fryzjer męski, wcześniej Ubowski, potem Narcyz Bajdziński.

Pierzeję wschodnią, od Ratuszowej do Wronieckiej, rozpoczynał dom, w którym mieściła się pralnia chemiczna i zakład zegarmistrzowski Grysa. Antoni Grys, znany także jako turysta, prowadził swój zakład przez wiele lat. Pamiętam, że z okazji jubileuszu w oknie wystawowym pojawił się napis: „50 lat w służbie czasu”. Wtedy wydawał mi się śmieszny, dziś myślę inaczej, poza tym przez lata przyzwyczailiśmy się do różnych sloganów reklamowych. W kolejnym domu przez wiele lat funkcjonowała kawiarnia Szamotulanka (m.in. o niej pisała u nas na portalu Irena Kuczyńska, por.  http://regionszamotulski.pl/dawne-szamotulskie-restauracje/), a po jej likwidacji sklep odzieżowy (przez pewien czas pod nazwą Merkury). Dalej kiosk Ruchu, którego obiegowa nazwa utrwaliła się w gwarowej formie Po schódkach. Pod numerem 9. do dziś działa nieduży sklep odzieżowy, kiedyś był to sklep określany od nazwiska właścicielki: U Koszudowej, a obok był w tamtych czasach sklep z butami U Pawlakowej.

Za biblioteką przez kilkadziesiąt lat, jeszcze do niedawna działał duży sklep spożywczy o nazwie Weska (WSS „Społem”), w ostatnim okresie „uszlachetniony” dodaniem członu Delikatesy. Nazwa była jeszcze przedwojenna, być może została utworzona od skrótu (W. i Spółka?). Jej niezrozumienie prowadziło do przekręcania, Weskę zamieniano na Westkę, co w gwarze oznacza kamizelkę. W latach 70. w większych sklepach spożywczych były młynki do kawy (kawę można było kupić na wagę) i informowano klientów „Mielimy kawę” (choć jedynie poprawną formą było wtedy „mielemy”). Kiedy w 2. połowie lat 70. rozpoczął się w Polsce kryzys gospodarczy i kawa stała się, jak to wówczas mówiono, „towarem deficytowym”, krążył dowcip: „Jaki sens ma informowanie, że kawa się skończyła – «Mieli my kawę»?”.

Obok w latach 70. i 80. był sklep Nasiona, należący do PZGS-u (Powiatowego Związku Gminnych Spółdzielni), a później do Jana Żwawiaka (Rynek 12). Rynek w tamtych czasach zamykał mały placyk z kilkoma pawilonami. Na pewno był tam rożen, prowadzony przez Gustawa Jądrzyka, i pierwsze lody włoskie w Szamotułach, pyszne gofry i bułki z pieczarkami, czyli U Budycha.

Na pierzei północnej, czyli między ulicami Wroniecką i Poznańską, w przyziemiu domu nr 14, znajdował się warsztat i sklep z artykułami metalowymi – konewkami, wiadrami, rynnami (U Brzezińskiego). Obok mniej więcej do połowy lat 70.  znajdował się bar Zagłoba (Rynek 15). Po przebudowie kamienicy kilka lat mieścił się tam po lewej stronie sklep rzeźnicki, w głębi z zabawkami, a po prawej sklep z modną odzieżą i równie modną nazwą Lux Styl.

Pamiętam remont parteru budynku obok (Rynek 16/17), gdzie wcześniej działały trzy sklepy. Pierwszym z nich był sklep z artykułami żelaznymi i gospodarstwa domowego, w tym czasie należący do Gminnej Spółdzielni. Niektórzy wspominają stojącą tam beczkę z naftą i skupowanie monet. O sklepie mówiło się  U Sikorskiego, od nazwiska długoletniego kierownika. W połowie lat 70. Sklep przeniesiono na parter nowo wybudowanego Domu Handlowego, a później do pawilonu na ul. Rzeczną. W kolejnym sklepiku mieścił się kiosk, a na rogu punkt należący do znajdującego się wówczas przy Rynku dworca PKS (por. tekst http://regionszamotulski.pl/autobusy-przy-szamotulskim-rynku/). Po połączeniu sklepów przez ponad ćwierć wieku mieścił się tam oddział PKO. Od czasu przeniesienia się banku do nowej siedziby pomieszczenia stoją puste, a kamienica zdecydowanie szpeci Rynek.

Bardzo ważnym miejscem dla wielu pokoleń szamotulan była Apteka Pod Orłem (Rynek 18). Tradycyjną nazwę przywrócono po reprywatyzacji w 1991 roku. W okresie międzywojennym, w latach 1945-50 oraz do sprzedaży kamienicy już na początku XXI wieku  stanowiła ona własność rodziny Galińskich. Przez wiele powojennych lat była to jedyna apteka w mieście, a swymi tradycjami sięgała aż 1795 roku, długo kierowniczką była tam ciocia mojego męża – Mirosława Łączkowska. Warto dodać, że apteka w tamtych czasach pełniła dyżur całonocny.

W kolejnych sklepach po tej stronie Rynku mieściły się sklep Chemiczny (potem krótko telewizory) i sklep ogrodniczy (nr 19). Ta strona Rynku kojarzy mi się ze sklepem z zabawkami i artykułami papierniczymi. Nie wiem, czy była to ogólna tendencja, czy też zwyczaj mojego domu, ale my zawsze nazywaliśmy go Papierniczym, a nazwa Zabawkowy  była zarezerwowana dla sklepu na sąsiedniej pierzei, późniejszego Czarnego Piotrusia. O tym sklepie mówiono też obiegowo od nazwiska kierowniczki U Szuflakowej (choć było to nazwisko panieńskie).

W tym samym domu (nr 20), odkąd sięgam pamięcią, mieści się także Pasmanteria. Przez wiele lat całą ścianę zajmował tam regał składający się z samych szufladek z guzikami, zamkami błyskawicznymi, wstążkami, szpulkami nici itp. Został on jeszcze z czasów, gdy sklep prowadził mój dziadek, Kazimierz Krygier. W 1950 roku władze odebrały go dziadkowi, jak wspominał mój tata, odszkodowanie za sprzęt było żenująco niskie i w dodatku płatne przez dłuższy czas w ratach miesięcznych. Sklep przejął MHD – Miejski Handel Detaliczny. Potem dziadek prowadził kioski spożywcze, których od dawna już nie ma, przy ul. Nowowiejskiego, Poznańskiej i Dworcowej. Starsze pokolenie ponoć mówiło o pasmanterii Po Krygierze (albo raczej Po Krygrze, jak znam problemy szamotulan z odmianą naszego nazwiska). Ja jednak tego nie pamiętam, podobnie jak samego dziadka, który zmarł kilka lat przed moimi narodzinami. Dziadek nazywał swój sklep Składem towarów krótkich (z niemieckiego Kurzwaren) – tak właśnie określano w Wielkopolsce do okresu powojennego pasmanterie i sklepy z drobną galanterią.

Obok, pod numerem 21, jeszcze w starym budynku, funkcjonował sklep odzieżowy, wtedy używało się nazwy Konfekcja lub U Taisnerowej (sklep MHD, czyli Miejskiego Handlu Detalicznego). Dobrze pamiętam, jak w oknie wystawowym zmieniano wystrój przed świętami religijnymi, zwłaszcza przed procesją Bożego Ciała, w czasie której jeden z ołtarzy stał właśnie w pobliżu tego sklepu. W PRL-u w sklepach należących do państwowych firm żadne oficjalne dekoracje z okazji świąt religijnych, oczywiście, nie mogły się pojawić, sprzedawczynie wprowadzały więc elementy kolorystyki kościelnej: barwy biało-żółte i biało-niebieskie. I tak w oknie wystawowym pojawiały się w stosownym czasie żółte, białe i niebieskie … koszule nocne i halki. W tym samym miejscu działał potem sklep instalacyjny Anny Szmani z armaturą, rurami i kablami. W latach 90. stanął w tym miejscu zupełnie nowy budynek.

W budynku nr 22 (narożnikowym z Wodną)  mieścił się w latach 60. (na pewno w jego 2. połowie) sklep meblowy. W moim domu przetrwała anegdota, jak to mój brat, który w wieku czterech lat z drewnianych klocków nauczył się liter, pytał mamę, czy czyta się „Elbem”, czy „Meble”, bo nie był pewien, od której strony należy łączyć litery. Potem wiele lat działał tam sklep odzieżowy (płaszcze, kurtki), a na przełomie lat 80. i 90. samoobsługowy sklep spożywczy.

Przejdźmy teraz na wewnętrzną część Rynku. Przy krzyżu, od wschodniej strony, pod numerem 48, przed kilkadziesiąt lat mieścił się sklep z drobnymi artykułami gospodarstwa domowego. Obiegową nazwą była U Sucharskiego, od nazwiska właściciela (drewniane zabawki tam kupowane wspominała Daromiła Wąsowska-Tomawska w jednym z Obrazków z przeszłości http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska-dziupla-bak-i-sama/), a w późniejszym okresie U Lembicza.

W domu nr 50 w tamtych czasach mieścił się sklep owocowo-warzywny (PSS Społem), o którym mówiło się U Girusowej. Po przejęciu sklepu przez właścicieli kamienicy, u progu „nowych czasów” najpierw działał tam duży sklep z dywanami, oknami, lampami, a później nastąpił podział na dwa mniejsze lokale.

Lokale w kolejnej kamienicy (nr 51) mają ponad stuletnie tradycje piekarniczo-cukiernicze, związane z rodziną Nowaczyńskich. W 1911 roku firmę założyli małżonkowie Franciszek i Bronisława Nowaczyńscy (najpierw pod dzisiejszym adresem Rynek 50, a od 1913 roku Rynek 51). Piekarnię i cukiernię Nowaczyńscy prowadzili do X 1939 roku, kiedy to firmę odebrali im Niemcy. Po wojnie działalność wznowił syn Franciszka i Bronisławy ‒ Edmund, ale już po trzech latach firmę przejęły nowe władze. Zakład został upaństwowiony, dopiero w 1957 roku pozwolono Edmundowi i jego żonie Genowefie na prowadzenie mniejszego zakładu ‒ cukierni (po prawej stronie budynku). W 1987 roku piekarnię udało się odzyskać od „Społem”. Od 1992 roku firmę prowadzi następne pokolenie: małżeństwo Dariusz i Katarzyna Nowaczyńscy, w ostatnich latach wraz z kolejnym pokoleniem. W mniejszym lokalu w tym samym budynku mieścił się potem sklep warzywny, obiegowo nazywany od nazwiska właścicielki U Kary.

Na narożniku Rynku (nr 52) znajdowała się wspominana już Perfumeria Uroda (na początku lat 90. Kwiaciarnia Balcerowiaków), dalej zegarmistrz – Maria Kałużyńska, która swój zakład przejęła po zmarłym wcześnie mężu Marianie (Rynek 38). W kamienicy pod tym samym adresem, ale od kolejnej strony Rynku mieścił się jeden z kilku szamotulskich sklepów Mięso ‒  Wędliny RKS Buszewko. Siedziba zarządu Rolniczego Kombinatu Spółdzielczego Buszewko znajdowała się w pałacu w Dębinie, stąd o sklepach z tamtejszymi wyrobami mówiono zamiennie Buszewko i Dębina. W Szamotułach w poszczególnych okresach sklepy Buszewka mieściły się w różnych miejscach: właśnie przy Rynku 38, Wronieckiej 1, Poznańskiej 1, przy Obornickiej 9 i al. 1 Maja (pawilon obok nr. 30).

Obok (nr 39) w tamtych czasach stał niewielki parterowy dom, w którym znajdował się sklep piekarniczy (dawniej także piekarnia) Pabicha. W 1974 roku Tadeusz Pabich odkupił firmę od rodziny Mazurkiewiczów, która piekarnię prowadziła od 1921 roku. Firma Pabich ma zresztą prawie równie długą tradycję, bo pierwszą piekarnię założył ojciec Tadeusza Jan w 1930 roku w Przemęcie. Pod numerem 40 mieścił się Bar Grill, należący do PSS „Społem”, a potem sklep spożywczy. Teraz od wielu lat działa tam sklep drogeryjny Ariel.

Dalej (Rynek 41), też odkąd sięgam pamięcią, księgarnia. Kiedyś była większa, obejmowała powierzchnię obu sklepów pod tym adresem, zmieniali się też właściciele (pamiętam Jadwigę Białasik i Różę Cejbę). Od kilkunastu lat księgarnia funkcjonuje pod nazwą Muminek. W połowie lat 70. Tata kupił mi tam pięknie wydane bajki, takie przestrzenne, z różnymi ruchomymi elementami. Dziś to coś normalnego, wtedy – wielka atrakcja. W tamtych czasach można było też kupić losy, nagrodami były – oczywiście – książki, ja wygrałam tam ukochaną moją książkę – Kubusia Puchatka. I pamiętam jeszcze ogólnopolską akcję z najgłębszego kryzysu 1. połowy lat 80. – „Lektury z makulatury”: w zamian za oddanie iluś kilogramów makulatury otrzymywało się talon, potem ten talon trzeba było zarejestrować w księgarni, a książki – 4-tomowe wydanie dzieł Mickiewicza można było kupić dopiero po kilku latach. Były klejone i po otwarciu pękały.

Lokal w kolejnym domu (nr 42) to fryzjer, w podwórzu tej kamienicy w tamtych czasach (ja pamiętam połowę lat 70.) był punkt napełniania syfonów – jeszcze tych w szklanej butelce. Dopiero później pojawiły się metalowe syfony, do których kupowało się specjalne naboje ze sprężonym dwutlenkiem węgla. A ta woda sodowa, pita również z sokiem, to był dopiero rarytas!

Budynek stojący na rogu przy zegarze powstał w latach 80. W kamienicy, która stała tam wcześniej, mieścił się kiosk z gazetami, papierosami, od nazwisk osób go prowadzących określany jako U Jęchorka, a potem U Koputowej (albo U Węgierki, bo pani Koputowa z pochodzenia była Węgierką, która wyszła za mąż za Polaka, i mówiła z akcentem; później prowadziła kiosk przy Ratuszowej). W tym samym domu, ale na drugiej ścianie, za rogiem, działał punkt usługowy Praktyczna Pani – krawiectwo, dziewiarstwo, punkt repasacji pończoch (wtedy pończochy i rajstopy się naprawiało, czyli podciągano oczka i zaszywano dziurki) oraz wypożyczalnia naczyń.

Między zegarem a krzyżem w domu o numerze 44 kupowało się pieczywo z piekarni WSS-ów, obiegowo mówiło się od imienia sprzedawcy U Cezusia (zdrobnienie od Cezary). Pod numerem 45 w moim dzieciństwie mieścił się sklep Jubiler – Upominki, wcześniej działał tam zakład fotograficzny Alojzego Mocka, przeniesiony potem i funkcjonujący już w trzecim pokoleniu pod numerem 8. Po przełomie ustrojowym mieścił się tu, największy poza marketami, sklep drogeryjno-perfumeryjny Mefa, swego rodzaju symbol sukcesu tamtych lat.

Obok (nr 46) przez wiele lat znajdował się nieduży sklep z tkaninami i ręcznikami, a potem spożywczy, przez jakiś czas działający pod nazwą Brylant. Były to takie małe delikatesy, można tam było kupić najróżniejsze herbaty, kawy, słodycze, które właściciel (Sieklicki) osobiście sprowadzał z Berlina. Z czasem sklep poszerzył asortyment o owoce, warzywa i inne.

W domu pod nr. 47, gdzie od lat 90.  jest jeden duży sklep gospodarstwa domowego, kiedyś w lewej części był sklep obuwniczy GS (wiem, że wcześniej mówiono o nim Paputki, np. w Paputkach, koło Paputków), a później też obuwniczy (WZGS-u, U Walendowskiego); natomiast w prawej mieściły się dwa zakłady rzemieślnicze: w piwnicy szewc, a po schodkach rymarz Czechowski. W połowie lat 70. kamienicę kupił Jenek i w miejscu zakładów rzemieślniczych stworzył sklep gospodarstwa domowego, który po kilkunastu latach powiększył.

I ostatnia ściana domu, od którego zaczynaliśmy wędrówkę po wewnętrznej części Rynku. W piwnicy miał swój zakład blacharz Bajdziński, a na górze znajdowała się pierwsza w Szamotułach kolektura Toto-Lotka, gdzie co tydzień ustawiały się długie kolejki szamotulan marzących o zmianie swojego losu. Najpierw kolektura działała w wydzielonym kąciku znajdującego się tam sklepu z meblami, który obsługiwał Grajewski. Tego już nie pamiętam, zresztą w mojej rodzinie nie grało się w Toto-Lotka, a w wielkopolską grę liczbową Koziołki. Takie nieuleczalne przywiązanie do tego, co regionalne.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

PS Czekam na uwagi, zwłaszcza starszych szamotulan. Bardzo chętnie tekst uzupełnię o wcześniejsze lata. Kontakt z redakcją: wgt.szamotuly@gmail.com

Część druga tekstu (Handel poza Rynkiem)  http://regionszamotulski.pl/szamotulskie-sklepy-w-prl-u-2/.

Zdjęcia od lat 50. do 90. XX w.

Źródło zdjęć: Muzeum – Zamek Górków i Narodowe Archiwum Cyfrowe

Jadwiga Szymkowiak i Krystyna Łuczak w sklepie z tkaninami Rynek 46 (zdjęcie archiwalne Krystyny Kędziory)

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Szamotulskie sklepy w PRL-u2018-08-12T18:08:01+02:00

Ignacy Czwojda – piekarz

Jeśli knyple, to tylko od Czwojdy. Ignacy Czwojda – szamotulski piekarz

Piekarnia Czwojdy: knyple, pszenne chałki, bułki różnych wielkości, chleby o złotobrązowej skórce i ten niepowtarzalny zapach świeżego pieczywa! Oprószeni mąką piekarze co jakiś czas donosili w wiklinowych koszach gorące bułki i bochenki. Za powitanie słowami: „Niech będzie pochwalony…” dostawało się w prezencie dodatkowego knypelka. Na ścianie wisiał nieduży obrazek, chyba z Matką Bożą, z maleńką czerwoną „wieczną lampką”.

Ignacy Czwojda (1897-1977) jako młody człowiek wziął udział w powstaniu wielkopolskim, w Szamotułach zamieszkał jeszcze w latach 20. XX wieku. Odkupił istniejącą już wcześniej piekarnię ze sklepem przy ul. Wronieckiej. Widać ją na pocztówce sprzed 1918 roku, na szyldzie widać nazwisko ówczesnego właściciela: Michaelis Lewinsohn. Trudno dociec, czy Czwojda kupił bezpośrednio piekarnię od Lewinsohna. Pierwsze dziesięciolecie po odzyskaniu przez Polskę niepodległości było czasem, gdy wielu Niemców, a także Żydów, sprzedawało swoje firmy i wyprowadzało się z Szamotuł, a na ich miejsce napływali nowi przedsiębiorcy.


Pocztówka – Muzeum-Zamek Górków, zdjęcie współczesne Marta Szymankiewicz


Podobnie jak inni szamotulscy przedsiębiorcy Ignacy Czwojda wspierał bezrobotnych, w listopadzie 1933 r. kandydował do Rady Miejskiej z listy Obozu Narodowego, z tej samej listy startowali, między innymi, dwaj inni znani szamotulscy piekarze: Franciszek Nowaczyński i Władysław Mazurkiewicz.

W latach 30. Ignacy Czwojda w życzeniach noworocznych, które zamieszczała „Gazeta Szamotulska”, polecał „Szanownej Klienteli” „chleb zdrowotny Steinmetza” i pumpernikiel. Pierwszy był pieczony według specjalnego przepisu z gruboziarnistej mąki żytniej, dostarczanej ze Starogardu, drugi – znany do dziś – to bardzo ciemny razowy chleb, pieczony w stosunkowo niskiej temperaturze, nawet przez kilkanaście godzin, z gruboziarnistej mąki żytniej.


„Gazeta Szamotulska” 1935 nr 1


Ignacy nie był pierwszym piekarzem w rodzinie. Jego ojciec Franciszek założył firmę piekarską w Kobylinie w 1895 roku. W 1926 r. piekarnia została przeniesiona do Krotoszyna, gdzie Franciszek kupił kamienicę. W 1936 roku krotoszyńską firmę przejął syn Stanisław. W 1952 roku piekarnia została znacjonalizowana, a w 1990 r. syn Stanisława – Aleksander odzyskał kamienicę i aby móc prowadzić działalność, wykupił od Społem należące dawniej do rodziny maszyny. Od kilkunastu lat piekarnię Czwojda prowadzą Mateusz i Jakub ‒ synowie Aleksandra, czyli już czwarte pokolenie rodzinnej firmy.

Losy szamotulskiej piekarni Ignacego Czwojdy potoczyły się inaczej. Ignacemu pomagała siostra Maria, zdrobniale nazywana Maniusią. Ożenił się późno, również z Marią, małżeństwo było bezdzietne. Dla siostry  ślub brata był wstrząsem, podkreślała – może mimo woli – że to ona jest osobą, która na wszystkim się zna. Najpierw zmarła siostra, później – w 1979 roku – brat. Ponieważ w Szamotułach nie mieli żadnej rodziny, wrócili do ziemi krotoszyńskiej ‒ są pochowani na tamtejszym cmentarzu.

Piekarnia w tym samym miejscu przetrwała do dziś, od kilu lat prowadzi ją już trzeci po Ignacym Czwojdzie właściciel. Wielu szamotulan pamięta jednak i wspomina, jak to było „u Czwojdy”. Łukasz Bernady napisał nawet kiedyś baśń o piekarzu, któremu nadał to nazwisko (tekst na stronie  http://regionszamotulski.pl/lukasz-bernady/ ). Bo smaki dzieciństwa są czymś, co pozostaje z nami na zawsze.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Ignacy Czwojda – piekarz2021-02-18T11:20:53+01:00

Wesele szamotulskie

Wesele szamotulskie

W 2017 roku „Tradycje weselne z Szamotuł i okolic” zostały wpisane na Krajową Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego. Ludowe obrzędy weselne Ziemi Szamotulskiej znalazły się w grupie 25 innych tradycji z całej Polski, obok np. krakowskiego Lajkonika, łowickich procesji Bożego Ciała czy koronek z Koniakowa.

Tradycje te sięgają XIX wieku. Zawarcie ślubu w stroju ludowym świadczyło wówczas o przywiązaniu do polskości. W wielu opracowaniach wymienia się osobę ks. Walentego Kryzana, który – jako wikariusz parafii szamotulskiej w latach 1896-1907 – nakazywał nowożeńcom, aby do ślubu wkładali stroje szamotulskie.

Do zachowania wielu tradycji weselnych: obrzędów, pieśni, tańców, strojów przyczyniło się stworzenie na początku lat 30. XX wieku widowiska scenicznego zatytułowanego Wesele szamotulskie. Tekst Wesela spisał Władysław Frąckowiak (1908-1987), muzykę opracował Stanisław Zgaiński (1907-1944). Materiały do widowiska zbierała znawczyni folkloru Stanisława Koputowa (1892-1959) oraz członkinie Stowarzyszenia Kobiet Katolickich.

To właśnie na zebraniu tego stowarzyszenia, po wysłuchaniu referatu Konieczność zachowania zwyczajów i obrzędów ludowych, zrodził się pomysł zbierania elementów obrzędu weselnego. Inicjatywę stworzenia Wesela szamotulskiego podjęło Akademickie Koło Szamotulan ‒ grupa skupiająca absolwentów szamotulskiego gimnazjum oraz studentów pochodzących z regionu szamotulskiego, działająca od 1924 roku i szczególnie zainteresowana kulturą regionu. Na specjalne spotkanie Akademickie Koło Szamotulan zaprosiło znawców i miłośników regionu: Tadeusz Dutkiewicza, Józef Preussa, Stanisława Zgaińskiego oraz ks. Bronisława Heruda, którzy przyłączyli się do inicjatywy. Po zebraniu materiału opracowanie scenariusza powierzono Władysławowi Frąckowiakowi, działającemu w Kole młodemu poecie i literatowi. Wszystkie te okoliczności powstania Wesela sprawiły, że od początku traktowane było ono jako swego rodzaju dzieło zbiorowe.

Widowisko składa się z IV odsłon: Zmówiny, Wyjazd do kościoła, Przed dworem oraz Wesele i zawiera wszystkie elementy tradycyjnych zaślubin. Trzy pierwsze odsłony są znacznie krótsze od ostatniej, najważniejszej. Tekst w wielu miejscach jest zabawny, postaci zróżnicowane, pojawiają się najładniejsze piosenki i tańce regionu. Wszystko to sprawia, że Wesele do dziś ogląda się z przyjemnością.


Z lewej: prawdziwe wiejskie wesele w Przyborówku, 30.04.1932 r. Z prawej: premiera widowiska Wesele szamotulskie, sala Sundmanna, 11.1932 r.


Próby przedstawienia trwały od września 1932 roku, a premiera odbyła się w listopadzie w sali Sundmanna (ul. Poznańska), najpierw dla szkół – w sobotę 19 listopada, a następnego dnia – dla ogółu mieszkańców. W niedzielę odbyły się dwa przedstawienia: w południe dla mieszkańców okolicznych wsi i wieczorem dla mieszkańców miasta. „Gazeta Szamotulska” donosiła, że z niektórych wsi zorganizowane zostały na przedstawienie specjalne wycieczki. Na premierę przybyli dziennikarze poznańskiej prasy oraz ponad dwudziestu przedstawicieli Poznańskiego Towarzystwa Krajoznawczego, którzy przy tej okazji zwiedzili miasto.

Jako aktorzy wystąpili rolnicy i robotnicy rolni („oderwani od ciężkiej pracy w polu czy od młotów fabrycznych”) oraz członkinie Towarzystwa Kobiet Pracujących. Reżyserował Władysław Frąckowiak, a dekoracje przygotował Stanisław Zgaiński.

Przedstawienie okazało się dużym sukcesem. Recenzje były pozytywne, Wesele bardzo spodobało się licznie zgromadzonej publiczności. Dużo osób nie zmieściło się w sporej, jak na szamotulskie warunki, sali, w związku z czym przedstawienie kilkukrotnie powtórzono w kolejnych tygodniach. Wystawiano je także w następnych latach, na przykład w 1933 roku z okazji wizytacji parafii przez bpa Walentego Dymka. W tym samym roku 5 czerwca, w Zielone Świątki, Wesele pokazano także w Poznaniu na scenie Domu Rzemieślniczego. W 1934 roku tekst widowiska wydano drukiem w Księdze Pamiątkowej Akademickiego Koła Szamotulan. Również w 1934 r. widowisko wystawili uczniowie Gimnazjum Humanistycznego im. ks. Piotra Skargi pod kierunkiem nauczyciela i opiekuna Kółka Historyczno-Literackiego. Wesele w tej inscenizacji było prezentowane w rożnych miejscowościach Wielkopolski oraz w Krakowie.


Z lewej strony afisz przedstawienia, w środku „Gazeta Szamotulska” 1932 nr 134, z prawej – okładka Księgi Pamiątkowej Akademickiego Koła Szamotulan, w której zamieszczono tekst Wesela szamotulskiego.


Po wojnie – od 1950 roku – Wesele wystawiane było wielokrotnie przez Zespół Folklorystyczny „Szamotuły” pod kierunkiem Janiny Foltynowej (1921-2008) ‒ współzałożycielki i przez pół wieku kierowniczki zespołu, wspaniałej wykonawczyni tańców i pieśni szamotulskich. Od premiery przez wiele lat w czasie kolejnych inscenizacji występowała kapela braci Orlików. Fragment Wesela szamotulskiego znalazł się w telewizji poznańskiej na samym początku jej istnienia, bo już w roku 1957, rok później nagrano Wesele dla rozgłośni Polskiego Radia w Poznaniu. Kolejnego filmowego nagrania widowiska na kasetę dokonał Pałac Kultury w Poznaniu w 1992 r. Spośród wykonań Wesela w Szamotułach warto wymienić występ z okazji 500-lecia miasta (czerwiec 1956 roku), z okazji 30-lecia zespołu (maj 1975 r., występ przed Zamkiem Górków) oraz z okazji jubileuszu 50-lecia zespołu (maj 1995, hala Wacław).


Inscenizacje przygotowane przez Janinę Foltynową. Źródło zdjęć: strona folklorszamotuly.pl oraz publikacja Urszuli Ćwirlej, 50 lat Zespołu Folklorystycznego „Szamotuły” (Szamotuły 1995).


Od 2015 roku zespół „Szamotuły” gra Wesele w reżyserii i według choreografii Macieja Sierpińskiego, obecnego kierownika zespołu. Premiera nowej inscenizacji odbyła się z okazji 70-lecia zespołu, 9 maja 2015 roku, w Baborówku. Od tego czasu w rodzinnym mieście prezentowano ją już kilka razy. W październiku 2015 roku zespół zaprezentował Wesele w czasie XXXI Ogólnopolskiego Konkursu Tradycyjnego Tańca Ludowego w Rzeszowie, gdzie otrzymał główną nagrodę w kategorii zespoły taneczne. Jeszcze większym sukcesem była nagroda, którą w 2017 roku „Szamotuły” zdobyły w czasie Międzynarodowych Spotkań Folklorystycznych, odbywających się w czasie 54. Tygodnia Kultury Beskidzkiej. Wykonanie Wesela szamotulskiego nagrodzone zostało „za wierną prezentację fragmentu obrzędu weselnego swojego regionu”. Należy dodać, że „Szamotuły” były jedynym wyróżnionym w ten sposób wykonawcą z Polski.

W 2017 roku Szamotulski Ośrodek Kultury wydał publikację Wesele szamotulskie. Składa się na nią: album (teksty dotyczące kultury ludowej regionu, dziejów widowiska i Zespołu „Szamotuły” oraz piękne zdjęcia), płyta z zapisem filmowym Wesela szamotulskiego (Baborówko 2015) oraz reprint scenariusza z roku 1934.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

maj 2018 r.



9.05.2015 r., Baborówko. Zdjęcia Tomasz Koryl. Więcej zdjęć  http://www.relacje-fotograficzne.com/jubileusz-70-lecia-zespolu-folklorystycznego-szamotuly/

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Wesele szamotulskie2021-02-18T12:33:11+01:00

Pomnik Powstańców Wielkopolskich

Szamotulskie pomniki poświęcone powstańcom wielkopolskim

W pobliżu kościoła Świętego Krzyża, obok mostu na Samie, od 1978 roku znajduje się  pomnik  w formie głazu narzutowego. Nie jest to pierwszy, lecz trzeci pomnik stojący w Szamotułach w tym miejscu.


Zdjęcia Andrzej Bednarski i Ireneusz Walerjańczyk


Obecny pomnik zaprojektował Ryszard Skupin (1930-2005), polski malarz i rzeźbiarz, twórca, między innymi, pomnika Powstańców Wielkopolskich na poznańskim Górczynie oraz popiersia Stanisława Staszica, stojącego obok Zespołu Szkół Ekonomicznych jego imienia przy ul. Marszałkowskiej w Poznaniu.

Na głównej części szamotulskiego pomnika umieszczone są dwie tablice. Jedna przedstawia Wielkopolski Krzyż Powstańczy ‒ odznaczenie wojskowe, ustanowione w 1957 roku przez Radę Państwa PRL i do 1999 roku nadawane, także pośmiertnie, osobom zaangażowanym w powstanie wielkopolskie. Po lewej stronie głazu znajduje się tablica: „Powstańcom Wielkopolskim w sześćdziesiątą rocznicę walk o niepodległość narodową ‒ społeczeństwo Ziemi Szamotulskiej”. Na tym samym betonowym podwyższeniu co głaz umieszczono drugi nieduży postument z informacją o wcześniejszym pomniku: „W tym samym miejscu w latach 1928-1939 stał pomnik Powstańca Wielkopolskiego zniszczony przez hitlerowców”.

Pomnik stanowi wyraz wdzięczności dla powstańców, równocześnie upamiętnia starania szamotulan, którzy w okresie międzywojennym wznieśli pomnik dla uczczenia w większości żyjących przecież jeszcze wtedy rodaków, czasem z sąsiedniego domu czy z tej samej ulicy.

W sześćdziesiątą rocznicę powstania nie zdecydowano się na odtworzenie tego dawnego pomnika. Być może wybrano rozwiązanie tańsze, a może zadecydowały o tym względy polityczne, bowiem czasy nie sprzyjały popularyzacji dzieł Marcina Rożka, twórcy przedwojennego pomnika. Skoro do dziś stoi pomnik z głazem narzutowym, należałoby zadbać o usunięcie z tablic błędnych zapisów: „w 60-tą” (powinno być „w 60.”) i „Wlkp” (na końcu skrótu musi być kropka). Trzeba zmienić też datę wzniesienia pomnika w okresie międzywojennym: w rzeczywistości pomnik odsłonięto w 1929, a nie ‒ jak podano ‒ w 1928 roku.

Od 2013 roku w rocznicę wybuchu powstania szamotulski fanklub „Lecha” Poznań organizuje Marsz Powstańczy, który rozpoczyna się pod bazyliką kolegiacką, a kończy właśnie pod prezentowanym pomnikiem. 16 kwietnia 2018 roku kwiaty złożył w tym miejscu także prezydent Andrzej Duda.

Odsłonięcie pierwszego pomnika powstańców

Idea upamiętnienia powstańców pojawiła się wkrótce po wojnie, inicjatywę tę podjęło Towarzystwo Powstańców i Wojaków. 21 października 1923 roku na budynku dworca kolejowego odsłonięto, przechowywaną obecnie w Muzeum – Zamku Górków, tablicę upamiętniającą oswobodzenie Szamotuł spod władzy niemieckiej. Już w następnym roku rozpoczęły się starania, aby w Szamotułach, podobnie jak w innych miastach, stanął pomnik ku czci poległych powstańców. Kilkakrotnie zmieniały się plany jego usytuowania. Początkowo pomnik miał stanąć, jak donosiła „Gazeta Szamotulska” (1924 nr 110), „pomiędzy ul. Sportową a willą p. Burmistrza”, czyli w okolicach dzisiejszego Szamotulskiego Ośrodka Kultury lub terenu za nim (w okresie międzywojennym nazywano ten teren placem Dąbrowskiego). Późnej myślano o lokalizacji pomnika na Rynku, brano też pod uwagę pl. Kościuszki, ale Rada Miejska nie zgodziła się ze względu na trudności związane z przeniesieniem fontanny. Ostatecznie wyznaczono miejsce przy kościele św. Krzyża.

Już samo poświęcenie kamienia węgielnego miało bardzo uroczysty charakter. 19 lipca 1925 roku najpierw odbyło się nabożeństwo w kościele kolegiackim, a następnie uczestnicy przeszli w pochodzie na miejsce wybrane pod pomnik przy kościele św. Krzyża. Jak odnotowała „Gazeta Szamotulska” (1925 nr 83), w przemówieniu ks. proboszcz Bolesław Kaźmierski nazwał powstańców bohaterami, którzy „swym czynem dowiedli prawdziwości słów hymnu: Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy”. Do specjalnej urny włożono dokument poświęcenia pomnika, egzemplarze, między innymi, „Gazety Szamotulskiej” i broszury Michała Skiby Szamotuły w Powstaniu Wielkopolskim 1918/1919 oraz ówczesne monety. Urnę wsunięto w fundament, a pierwszą cegłę położył starosta Bronisław Ruczyński. Rozpoczęto zbieranie funduszy na pomnik, po domach chodzili specjalni kwestarze.


Pomnik Powstańca, Widoki Powiatu Szamotulskiego na starych pocztówkach 1898-1945, Szamotuły 2016


Odsłonięcie pomnika miało miejsce cztery lata później ‒ we wrześniu 1929 roku. Liczono, że dojdzie do niego znacznie wcześniej, na skutek trudności jeden komitet organizacyjny zrezygnował i powołano następny. Kilka razy zmieniał się także sam projekt pomnika.

Uroczystości odbyły się w dniach 7-8 września i ‒ trzeba przyznać ‒ miały charakter wyjątkowy. Autor relacji zamieszczonej w „Gazecie Szamotulskiej” (1929 nr 106) zatytułował swój tekst Wielkie dni Szamotuł. Miasto było pięknie przystrojone kwiatami i flagami narodowymi, ustawiono też wiele dekoracji dziś rzadko używanych, określanych jako bramy triumfalne. Nie obyło się bez kłopotów, gdyż którejś nocy skradziono zasłonę z gotowego pomnika i od tej pory pilnował go nocny stróż. Dwudniowe uroczystości rozpoczęły się w sobotę, 7 września. Rano ks. proboszcz Kaźmierski odprawił nabożeństwo żałobne, a delegacja szamotulskiego Towarzystwa Powstańców i Wojaków złożyła kwiaty na grobach poległych powstańców. Po południu zaciągnięto wartę przed pomnikiem, a wieczorem odbył się capstrzyk ‒ przemarsz różnych organizacji z orkiestrą i pochodniami, zakończony wieczornicą w sali Sundmanna przy ul. Poznańskiej. W czasie wieczornicy śpiewał chór Lutnia, grała orkiestra. Głównym punktem programu był referat Zygmunta Ciesielczyka ‒ osoby niezwykle zasłużonej dla Szamotuł w okresie powstania wielkopolskiego. To właśnie Zygmunt Ciesielczyk, jako prezes oddziału (gniazda) Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, zorganizował pierwszy oddział zbrojny, był ważną osobą w Powiatowej Radzie Ludowej i pierwszym komendantem wojskowym miasta.

W niedzielę od wczesnego rana do miasta przybywały delegacje, które na dworcu witał burmistrz Konstanty Scholl ‒ z perspektywy czasu można powiedzieć, że najbardziej zasłużony i popularny włodarz Szamotuł. Członek Komitetu Organizacyjnego, znany działacz społeczny i regionalista Józef Preuss sprawnie uformował pochód, który wyruszył na nabożeństwo do kościoła kolegiackiego.


Przemawia generał Józef Dowbor-Muśnicki


Po nabożeństwie „wielotysięczne rzesze”, jak to opisał dziennikarz „Gazety Szamotulskiej”, ustawiły się w kolumnach na Rynku. Chorągiew wciągnął na maszt szamotulski powstaniec Kazimierz Lurka, a zastępca dowódcy Okręgu Korpusu Nr VII płk Gomółowski dokonał przeglądu zgromadzonych organizacji. Wszyscy udali się w pochodzie na plac w pobliżu pomnika. Najważniejszym gościem uroczystości był Józef Dowbor-Muśnicki ‒ generał w stanie spoczynku, dawny dowódca powstania wielkopolskiego. W czasie uroczystości odsłonięcia pomnika przemawiali ks. Kaźmierski, gen. Dowbor-Muśnicki i burmistrz Scholl. Nadesłane telegramy, między innymi przez marszałka Józefa Piłsudskiego, odczytał prezes szamotulskiego okręgu Towarzystwa Powstańców i Wojaków, a zarazem przewodniczący Komitetu Organizacyjnego, Edward Müller. W czasie apelu poległych odczytano nazwiska szamotulan ‒ uczestników walk niepodległościowych z lat 1918-1920, którzy zginęli w czasie walk lub zmarli na skutek odniesionych ran. Na koniec uroczystości odbyła się defilada, w której oprócz Towarzystwa Powstańców i Wojaków wzięły udział takie organizacje jak „Sokół”, Bractwo Strzeleckie, Młode Polki, harcerze, a także młodzież, cechy i organizacje rolnicze. Podobnie jak dnia poprzedniego w czasie nabożeństwa i uroczystości pod pomnikiem śpiewał chór Lutnia pod kierunkiem Tomasza Leśnika.

Po południu odbyły się „zabawy ludowe” z konkursami, a wieczorem tańce w hotelu Eldorado (budynek kina) i w obiekcie Strzelnicy przy dzisiejszej ul. Wojska Polskiego.

„Gazeta Szamotulska” 1929 nr 104


Pomnik Powstańca Wielkopolskiego

Zdjęcia z archiwum Ireneusza Walerjańczyka i rodziny Józefa Preussa (koloryzacja Anna Marjańska)

Groby powstańców wielkopolskich i żołnierzy I wojny światowej na cmentarzu w Szamotułach

Zdjęcia: z archiwum Ireneusza Walerjańczyka (lata 20. XX w.) i Andrzej Bednarski (2008 r.)

Zdjęcia: NAC i Ireneusz Walerjańczyk

Pomnik i jego twórca

W przemówieniu pod pomnikiem burmistrz Konstanty Scholl powiedział: „Pomnik ten stanie się prawdziwą ozdobą naszego miasta. Położony w cieniu kościoła klasztornego, będzie przykuwał uwagę i wzrok przechodnia”.

Widoczny na starych zdjęciach pomnik przedstawiał umieszczoną na prostopadłościennym cokole postać powstańca w płaszczu wojskowym i czapce, z bronią opartą o ziemię i leżącym z tyłu ekwipunkiem. Głowa powstańca zwrócona jest w lewo, w stronę szamotulskiego Rynku. Twórcą pomnika był Marcin Rożek (1885-1944), rzeźbiarz i malarz, który sam brał udział w powstaniu wielkopolskim. W Szamotułach do dziś w nawie Matki Bożej bazyliki kolegiackiej przetrwały dwie jego prace: drewniana rzeźba św. Antoniego z Dzieciątkiem oraz gipsowa płaskorzeźba Matki Bożej i św. Stanisława Kostki.

Marcin Rożek stworzył wiele pomników, między innymi pomnik Bolesława Chrobrego z placu Katedralnego w Gnieźnie, popiersia Chopina i Moniuszki z poznańskich parków, a także budzącą dziś kontrowersje figurę z pomnika Serca Jezusowego w Poznaniu (zwanego Pomnikiem Wdzięczności). Jego dzieła znajdują się w poznańskim Muzeum Narodowym oraz w muzeach warszawskich.

Już na początku II wojny Rożek znalazł się na liście osób poszukiwanych przez Gestapo. Ukrywał się pod zmienionym nazwiskiem w różnych miejscowościach, jednak w 1942 roku został aresztowany i osadzony w Forcie VII w Poznaniu. Chociaż przyjaciele stworzyli mu możliwość ucieczki w czasie przewożenia do prac poza obozem, nie skorzystał z niej, ponieważ nie chciał opuszczać towarzyszy więzienia, którym czuł się potrzebny. Na polecenie komendanta obozu namalował kilka obrazów na podstawie niemieckich pocztówek, odmówił jednak wykonania portretu Hitlera do siedziby Gestapo w Poznaniu, przez co wydał na siebie wyrok śmierci. W lipcu 1943 r. wysłano go do obozu Auschwitz-Birkenau, gdzie zmarł wiosną 1944 roku.

Jeszcze na początku wojny Niemcy zniszczyli wiele prac Marcina Rożka: w Gnieźnie ‒ pomnik Bolesława Chrobrego, w Poznaniu ‒ Pomnik Wdzięczności, w Kartuzach ‒ pomnik Matki Boskiej Królowej Korony Polskiej. Ten sam los spotkał, niestety, jego szamotulskie dzieło. 16 września 1939 r. Niemcy wysadzili dwa obiekty w Szamotułach: pomnik Powstańca oraz synagogę przy ul. Szerokiej (dzisiejszej  Braci Czeskich).

Kriegerdenkmal

Zanim w 1925 roku wmurowano kamień węgielny pod pomnik wdzięczności bohaterom powstania wielkopolskiego, członkowie Towarzystwa Powstańców i Wojaków „własnymi rękami wyrzucili stare podstawy niemieckiego Kriegerdenkmalu” („Gazeta Szamotulska” 1925 nr 84).

Wspomniany tu pomnik ku czci żołnierzy pruskich, którzy zginęli w czasie wojny prusko-austriackiej (1866) i prusko-francuskiej (1870-1871), od kilku lat stał już wtedy w innym miejscu. W pobliżu kościoła wzniesiono go w 1896 roku, a po odzyskaniu przez Polskę niepodległości przeniesiono na nieistniejący już dzisiaj cmentarz ewangelicki. Na cmentarz ten wchodziło się od placu Henryka Sienkiewicza przy ówczesnym szpitalu diakonis (protestanckich sióstr) i pastorówce, czyli obok zachowanych do dziś budynków, które przez kilkadziesiąt lat po II wojnie zajmowały sąd i prokuratura. Zachowały się także część ogrodzenia cmentarza od ul. Powstańców Wielkopolskich oraz jego brama. Znakiem pamięci o szamotulskich ewangelikach są wiszące na niej często wiązanki sztucznych kwiatów.


Kriegerdenkmal, Szamotuły na dawnej pocztówce 1898-1939, Szamotuły 2000


Obecnie na miejscu cmentarza ewangelickiego oraz usytuowanego obok niego kirkutu, czyli cmentarza żydowskiego, znajdują się obiekty Zespołu Szkół nr 2 oraz odcinek ulicy Zamkowej od strony Powstańców Wielkopolskich. Niemcy w czasie wojny zniszczyli cmentarz żydowski, a Polacy, po wojnie, zlikwidowali cmentarz ewangelicki.

Walki narodów są nie tylko walkami na śmierć i życie. Towarzyszy im walka pamięci z niepamięcią, czego wyrazem jest stawianie i usuwanie pomników, a także likwidacja cmentarzy.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotuły, 20 kwietnia 2018 r.


Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Pomnik widziany z budynku poczty – początek lat 30. XX w. Zdjęcie wykonane przez Stefana Górczyńskiego. Archiwum rodzinne Iwony Górczyńskiej-Hapko.

Kolaż – Ireneusz Walerjańczyk

Pomnik Powstańców Wielkopolskich2021-12-28T16:51:38+01:00

Dawna poczta w Szamotułach

Dawna poczta w Szamotułach

Korespondencję i przesyłki ‒ także w Szamotułach ‒ dostarczano, zanim powstała jakakolwiek poczta, czyli specjalna instytucja tym się zajmująca. W Szamotułach datowany był przecież najstarszy zachowany napisany po polsku list miłosny z połowy XV wieku (por. http://regionszamotulski.pl/pierwszy-list-milosny/). W tamtych czasach wiadomości i przesyłki przewozili konni posłańcy.

W Szamotułach mamy dwa obiekty pocztowe z czasów zaborów: budynek dawnej poczty konnej przy placu Sienkiewicza i budynek z ul. Dworcowej, stanowiący siedzibę urzędu pocztowego do dziś.


Zdjęcia: Widoki Powiatu Szamotulskiego na starych pocztówkach 1898-1945, Szamotuły 2016 (pocztówka z lat 1905-1915) i  Andrzej Bednarski (2008)

Zdjęcia: Widoki Powiatu Szamotulskiego na starych pocztówkach 1898-1945, Szamotuły 2016 (pocztówka z lat 1910-1919) i  Andrzej Bednarski (2008)


Ponieważ ludzie chcieli coraz więcej podróżować, to właśnie poczta wprowadziła płatne przewozy osób. Odbywały się one dyliżansami na stałych trasach i według ustalonego rozkładu jazdy. Dyliżanse pocztowe były pojazdami zamkniętymi, mogącymi przewieźć od dziewięciu do trzynastu osób. Ciągnęło je od czterech do ośmiu koni. Z przodu siedział woźnica, a obok niego konduktor. Na niektórych trasach obie funkcje pełniła ta sama osoba.

W utworzonym w 1818 roku powiecie szamotulskim stacje dyliżansów znajdowały się, oprócz Szamotuł, w Gaju Wielkim, Bytyniu, Pniewach, Obrzycku i we Wronkach. Znaczenie tzw. poczty osobowej spadło w momencie uruchomienia linii kolejowej, co w naszym mieście nastąpiło w 1848 roku. Wcześniej, aby dojechać publicznym transportem do Poznania, trzeba było właśnie skorzystać z dyliżansu, który z Szamotuł wyjeżdżał drogą przez Kaźmierz do  jedynej utwardzonej w powiecie drogi ‒ traktu Poznań – Berlin. W Gaju Wielkim następowała przesiadka i dalsza podróż do stolicy ówczesnej Prowincji Poznańskiej. Tak jeździły dyliżanse. Inne podróże z Szamotuł do Poznania odbywały się nieutwardzoną drogą od szamotulskiego Rynku ul. Poznańską, dalej w kierunku Kępy, przez Baborówko, Pamiątkowo, Przecławek, Rokietnicę i Kiekrz, czyli tak jak dziś często jeżdżą rowerzyści.

Budynek dawnej poczty przy placu Sienkiewicza powstał około połowy XIX wieku. Tę część dzisiejszych Szamotuł nazywano wtedy Nowym Miastem, a sam plac ‒ placem Kościelnym, od znajdującego się tam kościoła ewangelickiego. W latach 70. XX wieku budynek poddano generalnemu remontowi. Fasada pozostała bez zmian, natomiast kilkanaście lat temu z tyłu dobudowano jedną kondygnację. Na tyłach budynku znajdowały się stajnie, z których do dziś pozostał niewielki fragment murów. Jeszcze kilkanaście lat temu były tam również pozostałości poideł dla koni. Do stajni dojeżdżało się wąską uliczką od strony dzisiejszej alei 1 Maja.

Drugi istniejący do dziś budynek poczty powstał w 1883 roku przy ówczesnej ul. Klasztornej, a dzisiejszej Dworcowej. Wygląd budynku koresponduje z wyglądem innych powstałych w tamtym czasie ceglanych gmachów z elementami w stylu neogotyckim. Są to, na przykład, dawna szkoła parafialna z ul. Kapłańskiej (czyli dzisiejsza Szkoła Podstawowa nr 2), dawna pastorówka i szpital diakonisek przy pl. Sienkiewicza (czyli budynki, w których od 2. połowy lat 40. XX w. do 2008 r. mieściły się sąd i prokuratura). W 1872 roku funkcjonował już w Szamotułach telegraf, a pomiędzy 1898 a 1905 rokiem powstała centrala telefoniczna. W 1910 roku dobudowano, widoczne na starych fotografiach, skrzydło, które zakłóciło symetrię budynku. Przetrwało ono do dużego remontu budynku w latach 2000-2001.

Agnieszka Krygier-Łączkowska


Zdjęcia: Widoki Powiatu Szamotulskiego na starych pocztówkach 1898-1945, Szamotuły 2016 (pocztówki z lat 1913 i 1939-1944)

Dawny budynek poczty konnej, pl. Sienkiewicza – 2018 r.


Zdjęcia Agnieszka Krygier-Łączkowska


Poczta, ul. Dworcowa

Zdjęcia Andrzej Bednarski

Dawna poczta w Szamotułach2019-09-18T21:24:13+02:00

Szamotulskie ślady w Deklaracji z 1926 r.

Szamotulskie ślady w Polskiej Deklaracji o Podziwie i Przyjaźni dla Stanów Zjednoczonych z 1926 roku


Autografy naszych dziadków w Bibliotece Kongresu USA


Jak wiadomo, do odzyskania przez Polskę niepodległości przyczyniła się pomoc dyplomatyczna Stanów Zjednoczonych, a następnie – pomoc gospodarcza. Polacy w różny sposób dziękowali za to Amerykanom: czynili prezydentów USA patronami ulic i placów, budowali im pomniki (wystarczy wspomnieć nieistniejący już dziś monument Thomasa Woodrowa Wilsona w parku Wilsona w Poznaniu), polskie uczelnie przyznawały prezydentom doktoraty honoris causa. Ale najbardziej oryginalnym i – niestety, przez wiele lat zapomnianym – pomnikiem wdzięczności obywateli Rzeczypospolitej jest Polska Deklaracja o Podziwie i Przyjaźni dla Stanów Zjednoczonych.


Okazja do jej stworzenia i wręczenia deklaracji nadarzyła się w roku 1926, czyli w 150. rocznicę ogłoszenia Deklaracji Niepodległości USA. Nie wiadomo, czy na pomysł podpisania deklaracji przez Polaków wpadł Leopold Kotnowski, prezes Amerykańsko-Polskiej Izby Handlowo-Przemysłowej, czy ktoś inny, dość, że właśnie Kotowski mocno poparł akcję i przekonał do niej władze II RP. I tak zaczęła się ogólnopolska akcja podpisywania. Prowadzono ją w instytucjach państwowych, w kościołach, urzędach, a przede wszystkim – w szkołach na terenie całej Polski. W ten sposób powstał monumentalny, bo liczący 111 tomów (sic!) zbiór podpisów mieszkańców Polski (Polaków, Niemców Ukraińców, Litwinów, Żydów…), który zawiera pięć i pół miliona podpisów obywateli – począwszy od prezydenta, Naczelnika Państwa marszałka Józefa Piłsudskiego, a skończywszy na uczniach najniższych klas szkolnych.

Akcja trwała przez 8 miesięcy. Następnie całość przekazano do Białego Domu i przedstawiono ówczesnemu prezydentowi USA, Calvinowi Collidge’owi. Potem deklaracja trafiła do Biblioteki Kongresu USA, gdzie leżałaby nadal zapomniana, gdyby nie polskiego pochodzenia pracownicy tej instytucji. W 2010 roku zeskanowali oni 13 tomów deklaracji. Dzięki staraniom Biblioteki Polskiej w Waszyngtonie, prezes Biblioteki Grażyny Żebrowskiej, Samuela Ponczaka i Krzysztofa Willmanna, a także Ambasady RP w Waszyngtonie, w 2015 r. wdrożono projekt „Klasa 1926” w celu digitalizacji pozostałych 98 tomów. W ubiegłym roku całość została umieszczona w internecie.

Piszę o tym dlatego, że akcję zbierania podpisów do deklaracji zorganizowano również na ziemi szamotulskiej. Oprócz deklaracji z Szamotuł w zbiorze można odnaleźć dokumenty ze szkół w Pniewach, Dusznikach, Ostrorogu, Obrzycku, Kaźmierzu, Zielonejgórze, Gaju Małym, Chojnie… Tak więc również szamotulanie mogą dziś po latach obejrzeć szamotulskie strony deklaracji, a także zabawić się w poszukiwanie podpisów swoich przodków. Poniżej udostępniamy linki do odpowiednich stron. Ponadto zachęcamy do oglądania innych stron deklaracji, również dostępnych na podanej stronie internetowej.

W porównaniu z innymi miejscowościami szamotulskie strony deklaracji nie wyróżniają się niczym szczególnym: nazwa szkoły, klasy, nazwiska nauczycieli, inspektorów i sznureczki podpisów. Nie ma na tych stronach zdjęć, rysunków, ozdób, osobistych życzeń, wierszy itp., jakimi często starały się wyróżnić w deklaracji inne placówki w kraju. Wklejano zdjęcia całych klas, a niekiedy pocztówki, rysunki zaś przedstawiały budynki szkolne, zabytki miejscowości, niekiedy sylwetki uczennicy czy  ucznia.

https://deklaracja.genealodzy.pl

Mimo braku tego typu ozdób i dokumentów na stronach szamotulskich, poruszający jest fakt obecności w tym niezwykłym dokumencie epoki podpisów szamotulan. Prawdopodobnie żadna spośród podpisanych osób już nie żyje, ale na pewno żyją ich dzieci, wnuki, prawnuki… Wzruszają zwłaszcza podpisy dzieci. Można podziwiać równe, pięknie wykaligrafowane nazwiska chłopców i dziewczynek. Można sobie wyobrazić, co czuły te maluchy, gdy w skupieniu, być może w obawie, by nie zrobić atramentowego kleksa, wykonywały pierwsze poważne zadanie przedstawione przez nauczyciela: „Wasze pismo będzie czytał sam Prezydent Stanów Zjednoczonych, postarajcie się, dzieci”.

Chcemy zachęcić naszych Czytelników do udziału w inicjatywie portalu internetowego polska1926.pl, za którego pośrednictwem prezentujemy materiał graficzny. Otóż za każdym z podpisów kryje się konkretna osoba, konkretny ludzki los. Autorzy apelują, by krewni i znajomi osób uwzględnionych w deklaracji identyfikowali ich podpisy, pozwolili zadbać o ich prawidłowe odczytanie, a także by przesyłali na adres portalu zdjęcia tych osób i opowieści o ich losach. Link do strony z materiałami pomocnymi w tym dziele również zamieszczamy poniżej.

Łukasz Bernady

Adres portalu, za pomocą którego można w wygodny sposób (i przy użyciu różnych filtrów) przeszukiwać poszczególne strony deklaracji:
http://polska1926.pl

Deklaracja Państwowego Gimnazjum Humanistycznego im. Piotra Skargi w Szamotułach (kierownik Kazimierz Beik)

tom 12, s. 285 i 286





Deklaracja Siedmioklasowej Szkoły Powszechnej w Szamotułach (kierownik L.[eon] Gierszewski)

tom 106, s. 195  http://polska1926.pl/karty/30192 ; tom 106, s. 196  http://polska1926.pl/karty/30193

tom 106, s. 197  http://polska1926.pl/karty/30194; tom 106, s. 198  http://polska1926.pl/karty/30195

tom 106, s. 199  http://polska1926.pl/karty/30196; tom 106, s. 200  http://polska1926.pl/karty/30197

tom 106, s. 201  http://polska1926.pl/karty/30198; tom 106, s. 202  http://polska1926.pl/karty/30199

tom 106, s. 203  http://polska1926.pl/karty/30200; tom 106, s. 204  http://polska1926.pl/karty/30201



Deklaracje innych szkół z powiatu szamotulskiego:

Baborowo: t. 98, s. 27-28

http://www.polska1926.pl/karty/27764http://www.polska1926.pl/karty/27765

Chojno -Wieś: t. 106, s. 221-222

http://www.polska1926.pl/karty/30218http://www.polska1926.pl/karty/30219

Duszniki: t. 79, s. 39-40

http://www.polska1926.pl/karty/22346http://www.polska1926.pl/karty/22347

Gaj Mały: t. 106, s. 223

http://www.polska1926.pl/karty/30220

Jaryszewo: t. 98, s. 53

http://www.polska1926.pl/karty/27790

Kaźmierz: t. 79, s. 41-42

http://www.polska1926.pl/karty/22348http://www.polska1926.pl/karty/22349

Młynkowo: t. 98, s. 77-78

http://www.polska1926.pl/karty/27814http://www.polska1926.pl/karty/27815

Obrzycko: t. 106, s. 217-218

http://www.polska1926.pl/karty/30214http://www.polska1926.pl/karty/30215

Ostroróg: t. 106, s. 207-208

http://www.polska1926.pl/karty/30204http://www.polska1926.pl/karty/30205

Pamiątkowo: t. 64, s. 147-148

http://www.polska1926.pl/karty/18155http://www.polska1926.pl/karty/18156

Pniewy: t. 79, s. 35-38

http://www.polska1926.pl/karty/22342http://www.polska1926.pl/karty/22343http://www.polska1926.pl/karty/22344http://www.polska1926.pl/karty/22345

Przecław: t. 98, s. 99-100

http://www.polska1926.pl/karty/27836http://www.polska1926.pl/karty/27837

Psarskie: t. 64, s. 171

http://www.polska1926.pl/karty/18179

Słopanowo: t. 106, s. 205

http://www.polska1926.pl/karty/30202

Stobnicko: t. 98, s. 117

http://www.polska1926.pl/karty/27854

Szczepankowo: t. 106, s. 215-216

http://www.polska1926.pl/karty/30212http://www.polska1926.pl/karty/30213

Wronki: t. 79, s. 31-34

http://www.polska1926.pl/karty/22338http://www.polska1926.pl/karty/22339http://www.polska1926.pl/karty/22340http://www.polska1926.pl/karty/22341

Zielonagóra: t. 106, s. 219-220

http://www.polska1926.pl/karty/30216http://www.polska1926.pl/karty/30217

Szamotulskie ślady w Deklaracji z 1926 r.2021-01-03T21:55:03+01:00

Dawne szamotulskie restauracje

Cykl Kiedy myślę: Szamotuły…

Po maturze chodziliśmy na … Moje kulinarne Szamotuły

Dziś kolejny spacer po Szamotułach z moich lat licealnych (1963-1967). Tym razem zapraszam na sentymentalną wycieczkę po lokalach gastronomicznych. Co prawda, licealista nie zaglądał do nich. Po pierwsze, nie miał pieniędzy, a gdyby nawet miał parę groszy, to by się bał, że spotka tam profesora i nazajutrz będzie wezwany do odpowiedzi i usłyszy: To ty, panna, chodzisz do „Szamotulankiˮ, a zadania z matematyki nie umiesz rozwiązać?!

Obiecywaliśmy sobie, że jak zdamy maturę, pójdziemy na kawę i nawet papierosa sobie oficjalnie zapalimy. Wtedy w kawiarniach się paliło. Papierosowy dym i zapach czarnej kawy tworzyły atmosferę lokalu, dla uczniów niedostępnego, może dlatego pożądanego.

Bo jak po dopuszczeniu do matury poszłyśmy z dziewczynami do „Szamotulankiˮ na lody i kawę, okazało się, że jest tu zwyczajnie. Pomiędzy stolikami chodziły panie kelnerki w czarnych sukienkach, przepasane małymi białymi fartuszkami z kieszenią, w której miały bloczek do zamówień i miejsce na pieniądze. Do włosów miały przypięte kawałki białej koronki.

Kawa była w szklankach z koszyczkami. Można było zamówić za 2 złote „pół czarnejˮ, czyli pół szklanki kawy. Można było poprosić „małą kawę z dużą wodąˮ w cenie „pół czarnejˮ albo dużą kawę za 4 złote (chyba). Do tego ciastko za 2 złote albo lody kulkowe w miseczce. Na każdym stoliku była oczywiście popielniczka.

W lecie można było wejść do „Szamotulankiˮ po loda kulkowego umieszczonego między dwoma kawałkami wafla. Chyba 1 gałka była za złotówkę, ale dokładnie nie pamiętam. Loda kupowało się przy bufecie.

Dopiero w czasie egzaminów maturalnych miałam okazję odwiedzić szamotulską restaurację, która mieściła się przy kinie. Nie pamiętam nazwy, ale wiem, że kelnerką była tam pani z Wielonka koło Ostroroga.

Pierwszy obiad w tym lokalu jadłam w czasie ustnej matury. Egzaminy zdawało się po południu, od godziny 15.00. Z domu wyjeżdżało się pociągiem „Jasiemˮ o 12.00, dlatego rodzice dawali pieniądze na obiad w restauracji.

Co jadłam, nie pamiętam. Ale chyba jakąś pomidorową i na drugie pewnie kotleta z ziemniakami i kapustą. Wyboru na pewno za dużego nie było. Ale było miło i dość czysto. Były dwie sale: jedna bezalkoholowa, druga z alkoholem. Ale pijaków przy stolikach nie pamiętam. Dla nich chyba było w tej restauracji za drogo. Dla nich był raczej „Zagłobaˮ przy Rynku.

Bardzo blisko dawnego liceum była cukiernia Nowaczyńskich. Rzadko się tam wchodziło, bo nie było zwyczaju kupowania ciastek czy pączków. Dopiero w maju, jak zaczął się sezon lodów, ustawiały się kolejki. Cukiernia była na trasie ze szkoły na przystanek autobusowy przy Rynku. I zawsze się miało złotówkę, żeby loda sobie kupić. Zwłaszcza, kiedy lekcje kończyły się o 12.35, a autobus odjeżdżał godzinę później. Dodać tu muszę, że często było 5 lekcji. Ale chodziliśmy też do szkoły w soboty.

W cukierni Nowaczyńskich było pomieszczenie oddzielone drewnianą ścianą, gdzie można było wypić małą czarną i zjeść ciastko na miejscu. To było ulubione miejsce naszych nauczycieli. Wychodzili ze szkoły i tam wpadali na kawkę. Ja dopiero weszłam tam po maturze. Usiadłam sobie przy stoliku i z lubością wdychałam zapach czarnej mocnej kawy. I tak mi zostało do dziś. Kawa jest moim ulubionym napojem.

Zanim przejdę do bardzo eleganckiej kawiarni „Pod Basztąˮ, gdzie przez wiele lat kierowniczką była moja kochana Bogusia ‒ sąsiadka z Ostroroga, powspominam lokal, który dla szamotulskich licealistów, szczególnie tych dojeżdżających, był najważniejszy.

Chodzi o „Bar mlecznyˮ. Z szacunku wzięłam go w cudzysłów i napisałam dużą literą. Dzisiaj po nim nie ma śladu. Znajdował się przy ulicy Braci Czeskich, w narożnikowej kamienicy przylegającej do Kościelnej. Wchodziło się do niego po schodach, które zostały zamurowane. W barze w okienku siedziała sympatyczna pani, która sprzedawała herbatę z cytryną w szklance w koszyczku. Pytała, ile cukru wsypać.

W barze można było kupić dużą bułkę z masłem i z serem. Była też zupa pomidorowa, jakieś leniwe pierogi, budyń. Nie pamiętam menu. Ale pamiętam takie duże tablice z plastikowymi literkami, gdzie były wypisane dania z cenami. Jak czegoś brakowało, literki były odpinane.

W głębi baru była kuchnia. Pani z okienka zamawiała w kuchni dania i potem krzyczała: – Leniwe do odebrania, kalafiorowa gotowa! Siedzący przy stolikach, nakrytych kolorową ceratą klienci, podchodzili po talerze, a po zjedzeniu zupy czy leniwych odnosili talerz do okienka.

Bar był też miejscem, gdzie można było posiedzieć, czekając na autobus. Świetlicy nie było, sklepy od 13.00 do 15.00 miały przerwę obiadową, nie było co robić, kiedy na dworze na przykład padało, a parasolek też nie było. Nawet by nie było gdzie takiej parasolki w szkole zostawić.

Od wiosny w barze pani sprzedawała lody. Były to chyba lody „Pingwinˮ takie okrągłe na patyku. Pyszne! W tym czasie chyba w Ostrorogu lodów nie było.

I wracam do kawiarni „Pod Basztąˮ. Nie pamiętam, czy ona już była w 1967 roku, czy bywałam w niej w czasach studiów, kiedy przyjeżdżałam do Szamotuł. Było tu luksusowo, nowocześnie, ładnie. Pyszna kawa, desery, lody cassate w miseczkach. We wnętrzu ładne meble, firanki. Na dwudziestolecie matury mieliśmy tam spotkanie klasowe. Jeszcze wtedy, w 1987 roku, kawiarnia była ładna. Potem przeszła do historii, podobnie jak inne wspomniane przeze mnie lokale. Tylko cukiernia Nowaczyńskich trwa od ponad stu lat!

Od mojej matury minęło pół wieku. Zmieniły się Szamotuły. Ale ja chętnie przywołuję obrazy i sytuacje z czasów mojej edukacji w szamotulskim liceum. I dziękuję twórcom portalu region szamotulski.pl, że są moimi wspomnieniami zainteresowani.

Irena Kuczyńska


Lokale, których już nie ma


Rynek – nie istnieje już dom, w którym mieściła się „Szamotulanka”

Zielony niewielki budynek widoczny na zdjęciu z 2008 r. – Andrzej Bednarski


Zdjęcie z 2018 r.


Dworcowa, budynek obok kina – tu znajdowała się kiedyś restauracja, a później – w innej części – bar mleczny


Miejsce, gdzie znajdował się bar mleczny – narożnik Braci Czeskich i Kościelnej


Wroniecka – na narożniku mieściła się kawiarnia „Pod Basztą”

Irena Kuczyńska z domu Leśna

Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).

Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka (http://irenakuczynska.pl/).

Dawne szamotulskie restauracje2018-07-28T11:56:54+02:00

Bitwa pod Szamotułami 1383

Okolice, gdzie toczyły się walki. Jaka była wówczas pogoda, nie wiadomo…

15 lutego 1383 roku pod Szamotułami rozegrała się największa bitwa w tzw. wojnie Grzymalitów z Nałęczami



„Jakaż więc była przyczyna tej wojny?” – pytał w swej Kronice Janko z Czarnkowa. I sam odpowiadał: „Oto, zdaje się, mówiąc prawdę, nie było innej, jak tylko nienawiść walczących, z dawna wzajemnie ku sobie powzięta, i zapalczywość w tej nienawiści i zazdrości, które do walki popychały”.


Herb Grzymała


Herb Nałęcz

Ugrupowaniu ziemian, w którym najważniejszą rolę odgrywali Nałęczowie, przewodził właściciel Szamotuł Sędziwój Świdwa. Ze strony Grzymalitów walkami kierował starosta wielkopolski Domarat z Pierzchna (zwany też Domaratem z Iwna) herbu Grzymała. Przedmiot sporu stanowiło obsadzenie tronu polskiego po śmierci króla Ludwika Węgierskiego oraz sama osoba wpływowego starosty. Ziemianie godzili się na objęcie tronu przez popieranego wówczas przez Grzymalitów Zygmunta Luksemburczyka, męża starszej córki Ludwika ‒ Marii, stawiali jednak warunek nie do przyjęcia. Było nim odsuniecie od wpływów  Domarata, który pod koniec rządów Ludwika Węgierskiego stał się niezwykle ważną politycznie postacią, wchodził nawet w skład czteroosobowego kolegium w imieniu króla rządzącego Polską. Stało się to powodem wybuchu w grudniu 1382 roku walk w różnych częściach Wielkopolski.

Domarat najechał własności i dzierżawy Sędziwoja. Jak opisywał Janko z Czarnkowa, złupił Wronki i zniszczył „miasto Szamotuły”. Chodziło tu najprawdopodobniej o miasto w pierwszej jego lokacji, czyli znajdujące się niedaleko dzisiejszego Mutowa i Piotrkówka, gdzie założył swój obóz (więcej na temat pierwszej lokacji Szamotuł w artykule http://regionszamotulski.pl/szamotulscy/).

Sędziwój Świdwa zgromadził rycerzy z południowej Wielkopolski i o świcie 15 lutego 1383 roku z 300 pocztami rycerskimi zaatakował i rozbił kompletnie zaskoczone wojska Domarata. Wkrótce karta się odwróciła, gdyż w pogoni za przeciwnikami siły ziemian się rozproszyły, a na pole bitwy z okolic Obrzycka nadciągnął wspierający Domarata Wierzbięta ze Smogulca. Tym razem rozgromione zostały wojska Nałęczów, a Sędziwój Świdwa schronił się w małej warowni w Ostrorogu. Po dwóch dniach oblegania Domarat wycofał się, jednak dalsze walki i grabieże trwały. Pokój w Wielkopolsce zapanował dopiero po wstąpieniu na tron Władysława Jagiełły i jego ślubie z Jadwigą.

Janko z Czarnkowa, Kronika

rozdziały 69-70, Wydawnictwo E. Wende i  Sp., przekład Józef Żerbiłło, Warszawa 1905.


O potyczce Domarata z ziemianami

W kilka dni później starosta Domarat, przybywszy z Pomorzanami, Kaszubami i Sasami, złupił najpierw miasto Wronki i wiele wsi w tymże powiecie, a potem, ciągnąc przez kraj i wszystko po drodze pustosząc, przybył do pewnej, zwanej pospolicie Piotrkowicami, majętności kasztelana nakielskiego, Świdwy, około Szamotuł, miasta, należącego również do tego kasztelana, i w niej się rozłożył, niszcząc wspomniane miasto okropnie.

O tym najeździe Domarata ani Świdwa, ani ziemianie nic nie wiedzieli; wszakże Świdwa, skoro tylko usłyszał o zebranych przez Domarata ludziach i srogich jego napadach, posłał potajemnie do Kalisza i do Pyzdr po Bartosza z Odolanowa i po N., kasztelana szremskiego, aby mu śpiesznie przybyli z pomocą, lecz w najściślejszej jak tylko można tajemnicy. Wezwani stawili się w Poznaniu w sobotę [14 lutego 1383 r.] przed pamiętną niedzielą i tejże nocy niezwłocznie z trzystu kopijnikami do bitwy z Domaratem wystąpili.

Aczkolwiek około północy dano znać Domaratowi, że nieprzyjaciel się zbliża i ma napaść na jego leże, jednakże on, nie wiedząc nic o przybyciu Bartosza i kasztelana szremskiego, a przekonany, że Świdwa nie ma dostatecznych sił, aby się odważyć na napad na niego, wiadomości tej nie uwierzył.

Atoli rano w pamiętną niedzielę, która była dniem 15 lutego, szpiedzy Domarata, wracając do jego obozu, donieśli mu, że nieprzyjaciel już się gotuje do bitwy, i rzeczywiście, o brzasku dnia, prawie połowa wojska Domarata, nie zdążywszy nawet przywdziać na siebie, z powodu tak przyśpieszonej bitwy, zbroi, zabiegła ‒ bezbronni razem z uzbrojonymi ‒ nieprzyjacielowi drogę około swoich leż nocnych. Tam zetknąwszy się, zawzięcie bić się z sobą zaczęli; wszelako nieuzbrojeni Pomorzanie i Sasi, zaraz po natarciu, podali tył i uciekli.

Kasztelan nakielski ze swoimi ludźmi gonił ich więcej niż dwie mile za Wronki i wielu z nich zabrał do niewoli. Byłby jednak ostrożniej i rozsądniej postąpił, gdyby jako zwycięzca pozostał na placu boju razem z Bartoszem. Bóg wszakże odebrał mu tę cześć, a nawet tego jeszcze dnia, aby wybujałą dumę jego i ludzi jego ukrócić, haniebnie poraził, niewątpliwie za napady i spustoszenia, czynione przezeń, jak wyżej powiedziano, w dobrach kościelnych.

Inni zaś ziemianie zawzięcie ścigali samego Domarata i jego ludzi, którzy w popłochu rozpierzchli się po polach; wielu z nich wzięli do niewoli, pozabierali im konie i tyle broni, że z niej ułożyli kilka stosów na kształt gór. Wierzbięta ze Smogulca, ze swymi stu kopijnikami i pięciuset pieszymi, nie przybliżał się do placu bitwy, gdyż nocował około Obrzycka za rzeką Wartą i nic o wyniku walki nie wiedział.

W bitwie tej padł ciężko raniony pewien szlachetny, wszelkiemi darami cnót nad podziw ozdobiony, młodzian, imieniem Trojan, syn Tomisława z Gołączy, niegdyś sędziego kaliskiego, i w najbliższy wtorek, w dzień św. Macieja apostoła [22 lutego 1383 r.] w Poznaniu zakończył życie. Zabito także Grzymka z Czenina, męża dobrego i szlachetnego, a i wielu innych, niestety, tak ze szlachty jak z ludu poległo także w tej bitwie.

O drugiej bitwie tego samego dnia między nimi stoczonej

Skoro tylko wieść o tej bitwie doszła do Wierzbięty ze Smogulca i jego stronników, wnet zwinął on swój obóz i pośpieszył do miejsca spotkania; przybywszy tam, ziemian, których znalazł, zabrał do niewoli i nie tylko pozabierał im ich własne konie i broń, ale odbił również broń i konie ludzi Domaratowych, których ci poprzednio do niewoli wzięli, poczem, jako zwycięzca, z honorem pozostał na polu bitwy.

Wnet do niego ściągnęli pobici i rozbrojeni Domarat i brat jego Mroczko, razem z innymi ludźmi swoimi, tak wziętymi do niewoli jak i po polach rozpierzchłymi, i uradowani z tego zwycięstwa, nabrawszy sił i śmiałości, czekali na placu boju powrotu swych nieprzyjaciół, którzy się uganiali za Sasami. Wprawdzie kasztelanowi nakielskiemu i jego wojsku, wracającemu po rzezi, sprawionej przeciwnikom, doniesiono, że Wierzbięta razem z Domaratem oczekują jego przybycia na placu boju, jednakże on, mniemając, że rozproszył zupełnie hufce Domarata, śmiało naprzeciw niego kroczył i dopiero gdy zbliżywszy się ujrzał jego wojsko i poczuł, że w porównaniu z nim o wiele słabsze ma siły, przestraszył się i upadłszy na duchu, rzucił się do ucieczki, uważając odwrót, chociażby w nieładzie, za skuteczniejszy ratunek, niż wydanie bitwy.

Podczas jego ucieczki wojsko Domarata i Wierzbięty położyło trupem lub wzięło do niewoli bardzo wielu ziemian. Sam zaś Sędziwój, kasztelan nakielski, z małą tylko liczbą ludzi ledwo umknął do pewnej twierdzy Dzierżka Grocholi, kasztelana santockiego, zwanej Ostroróg, zamierzając w niej stawić czoło wrogom. We dworze czyli we wsi tej warowni było wzięto do niewoli bardzo wielu szlachetnych i zamożnych Polaków, którzy się nie mogli dostać do samej twierdzy, a będąc prawie bezbronnymi, nie byli w stanie wrogom się opierać.

Tam w Ostrorogu Domarat i Wierzbięta ze swem wojskiem przepędzili resztę dnia tego, zdobywając twierdzę, do której Świdwa ze swoimi ludźmi tak haniebnie uciekł; oblegali ją całą noc aż do rana i prawie cały dzień następny, ale ponieważ jej tak prędko zdobyć nie mogli, a przytem obawiali się nadejścia ziemian, o których myśleli, że są w Poznaniu, więc następnej nocy odeszli do miasta Oborników, weseląc się i tryumfując ze zwycięstwa.

Z tego miasta, począwszy od wtorku, który był dniem 17 miesiąca lutego, aż do dnia 8 miesiąca marca, wojsko Domarata czyniło bezustannie, po nieprzyjacielsku, grabieże, pożogi i łupiestwa po całej ziemi między Poznaniem, Bukiem, Wronkami a rzeką Wartą. Podobnież i inni pomocnicy Domarata ze wszystkich wyżej wspomnianych zamków i twierdz, szerzyli okropne spustoszenie po całej ziemi polskiej, jak gdyby chcieli ją swoją bezustanną grabieżą w niwecz obrócić.

W walce tej oba wojska wzywały imienia tego samego pana: bo i ziemianie zwoływali siebie imieniem Maryi, córki zmarłego króla Ludwika, a żony Zygmunta, margrabiego brandenburskiego, i Domarat ze swojem wojskiem również imienia tej pani wzywał. Jakaż więc była przyczyna tej wojny, kiedy wszyscy uznawali tego samego pana i w jego imieniu walczyli?

Oto, zdaje się, mówiąc prawdę, nie było innej, jak tylko nienawiść walczących, z dawna wzajemnie ku sobie powzięta, i zapalczywość w tej nienawiści i zazdrości, które do walki popychały. Niektórzy bowiem z ziemian nie chcieli mieć Domarata za starostę dla tego, że jego zawiści przypisywali unieważnienie elekcyi Dobrogosta na arcybiskupa gnieźnieńskiego i Mikołaja na biskupa poznańskiego, o czem było wyżej. To była główna przyczyna, dlaczego nie chcieli go mieć za starostę, ważniejsza zapewne od niesprawiedliwości, które miał często ziemianom wyrządzać. On zaś ze swojej strony uważał za wstyd dla siebie ugiąć się przed ich wolą; a z tego tylko ziemia polska podlegała, niestety, niczem prawie nie dającemu się wynagrodzić spustoszeniu.


Opracowała Agnieszka Krygier-Łączkowska

Sędziwój Świdwa Szamotulski (1. poł. XIV w.-1403) pochodził z Dzwonowa, rozległe dobra szamotulskie przejął jako zięć jednego z dziedziców Szamotuł, podobnie jak on sam herbu Nałęcz. Początki jego kariery politycznej przypadły na czas panowania króla Ludwika Węgierskiego, któremu najprawdopodobniej oddał cenne usługi na pograniczu z Marchią Brandenburską. Po śmierci króla w 1382 r. stał się jednym z przywódców szlachty wielkopolskiej. Należał do najliczniejszego obozu, tzw. ziemian, stanowiących opozycję wobec starosty wielkopolskiego Domarata. Do znacznych urzędów Sędziwój doszedł za czasów Władysława Jagiełły: był kasztelanem gnieźnieńskim i wojewodą poznańskim.

Domarat z Pierzchna (Iwna) (zm. ok. 1400 r.) herbu Grzymała – starosta wielkopolski, kasztelan poznański, zwalczany przez część wielkopolskich możnych, w latach 1382-84 kierował działaniami zbrojnymi przeciw tej opozycji (tzw. wojna Grzymalitów z Nałęczami).

Janko z Czarnkowa (ok. 1320-1387) należał do drobnego rycerstwa z rodu Nałęczów, w trakcie kariery kościelnej i politycznej zdobył spory majątek. Najwyższe pełnione przez niego funkcje to podkanclerzy koronny (w kancelarii króla Kazimierza Wielkiego) oraz archidiakon gnieźnieński (zarządca diecezji). Jego kariera polityczna załamała się po śmierci Kazimierza Wielkiego, kiedy nie tylko nie poparł Andegawenów w staraniach o polski tron, a nawet wplątał się w spisek przeciwko nim. Skazany na banicję, na cztery lata musiał opuścić Polskę.  W latach 1377-1386 pisał kronikę. Rozpoczął ją od śmierci Władysława Łokietka, krótko opisał  czasy Kazimierza, a skupił się na wydarzeniach z lat 1370-1384, których był bezpośrednim świadkiem.

Zdjęcia Andrzej Bednarski

Bitwa pod Szamotułami 13832018-02-16T00:18:31+01:00

Beata i Halszka Ostrogskie

Renesansowe emancypantki. Księżne Ostrogskie – Beata i Halszka

Niewiele jest kobiet staropolskich, o których wiemy więcej niż tylko to, czyimi były córkami, żonami, matkami. Na kartach historii zapisały się jedynie te niezwykłe, o nieprzeciętnych charakterach i losach, jak księżne Ostrogskie, matka i córka. Beata była opozycjonistką Zygmunta II Augusta, jedną z pierwszych Polek zajmujących się administrowaniem, ofiarą łowcy posagów i pierwszą znaną z nazwiska turystką tatrzańską. Jej córka, Halszka, zasłynęła jako dziedziczka ogromnej fortuny kniaziów Ostrogskich, antykrólewska buntowniczka, bohaterka obyczajowego skandalu, bigamistka, tajemnicza Czarna Księżniczka, która niczym więźniarka przez czternaście lat mieszkała w szamotulskiej baszcie.



Beata Kościelecka (1515-1576), portret z epoki

Katarzyna Telniczanka, babka Halszki i matka Beaty rozkochała w sobie przyszłego króla Zygmunta I Starego, z którym miała trójkę dzieci. Niewiele o niej wiemy. Być może była jedną z dam należących do dworu królowej matki, Elżbiety Habsburżanki? Zwała się Telniczanką od wsi Telnice na Morawach, co wskazywałoby na to, że była Czeszką. Jej niezalegalizowany związek z Zygmuntem trwał jedenaście lat, w tym dwa lata, gdy był on królem Polski. Nie zamierzał jej poślubić, gdyż jako władca musiał w wyborze żony kierować się względami dynastycznymi. Zapewnił jednak ukochanej dostatnie życie, wydając ją za mąż za podskarbiego wielkiego koronnego, a jednocześnie swojego przyjaciela, Andrzeja Kościeleckiego. Z tego małżeństwa w 1515 roku urodziła się jako pogrobowiec Beata Kościelecka. Współcześni twierdzili, że była córką króla, a w tym przekonaniu tym utwierdzał ich fakt, że mała Kościelecka wychowywała się nie przy matce, tylko razem z królewnami na dworze królowej Bony.

Beata słynęła z niezwykłej urody, opiewanej przez poetę Andrzeja Krzyckiego, ale wygląd nie był dla niej najważniejszy. Za sprawą Bony bliskie stały się jej zachodnie, renesansowe ideały podniesienia godności i znaczenia niewiast. Obserwując królową, przekonała się, że polityka, władza nie muszą być obce kobiecie, że kobieta może zarządzać majątkiem, formować stronnictwa, forsować swoje plany równie dobrze jak mężczyzna. Łasa na władzę i bogactwo Beata miała świadomość, że jedno i drugie da jej odpowiednie zamążpójście. W XVI wieku małżeństwa zawierano głównie w celach materialnych, służyły produkcji, utrzymywaniu i przekazywaniu dóbr. Gdy chodziło o wielki majątek, na dobór małżonków wpływał sam król, mając na względzie własne sympatie i interesy polityczne. Kościelecka, ciesząca się względami Zygmunta Starego i Bony, zadbała więc o to, by królewska para wydała ją za mąż za majętnego księcia, który uchodził za najlepszą partię w kraju ‒ litewskiego kniazia Ilię Ostrogskiego, starostę bracławskiego i winnickiego, pierworodnego syna słynnego wodza Konstantyna Iwanowicza Ostrogskiego. Ilia często przebywał na monarszym dworze, gdzie poznał i pokochał pięć lat młodszą od siebie ulubienicę Bony.

Ślub i wesele Ilii i Beaty odbyły się na Wawelu 3 lutego 1539 roku. Uroczystość uświetniły turnieje rycerskie, w jednym z nich król Zygmunt II August pojedynkował się na kopie z panem młodym. Ostrogski nie atakował, zapewne z szacunku dla osoby króla, gdyż młody władca natychmiast zrzucił go z konia, a Ilia doznał poważnych wewnętrznych obrażeń. Piękna, bogata, młoda para niedługo cieszyła się swoim szczęściem. Wkrótce po feralnym upadku kniaź czuł się tak źle, że postanowił napisać testament. Zadbał w nim przede wszystkim o żonę i dziecko, którego się spodziewali. Miało ono objąć część fortuny Ostrogskich po osiągnięciu pełnoletniości, a resztę ‒ po śmierci matki. Do czasu jego dorosłości całym spadkiem zarządzać miała Beata. Ilia zmarł 19 sierpnia 1539 roku, a trzy miesiące później, 19 listopada 1539 roku w Ostrogu, na dzisiejszej Ukrainie, przyszła na świat jego spadkobierczyni. Otrzymała imię Elżbieta, nazywana była zdrobniale Halszką.

Beata chciała, aby córka jak najdłużej pozostała dzieckiem ‒ małą Halszką, co dawało wdowie możliwość dysponowania jej majątkiem. Według prawa litewskiego nieletniość kończyła się u kobiet po ukończeniu piętnastego roku życia. W praktyce nie miało to znaczenia, gdyż dziewczyna aż do zamążpójścia pozostawała pod opieką, co wiązało się to z obowiązującym w monarchii ostatnich Jagiellonów prawem. Kobiety uznawane były za słabe fizycznie i psychiczne, w związku z czym potrzebowały opieki mężczyzny: ojca, brata albo męża. Ograniczenia te dotyczyły prawa spadkowego, opiekuńczego, małżeńskiego oraz zdolności sądowej w procesie cywilnym. W sądzie panny i mężatki nie mogły występować w swoim imieniu. Musiał je reprezentować mężczyzna. Samodzielnie czyniła to tylko wdowa. O dziecku, które zostało osierocone przez ojca, tak jak Halszka urodzona jako pogrobowiec, decydowali opiekunowie naznaczeni – powołani do opieki przez ojca w testamencie. Najważniejszym z ich uprawnień było zezwolenie na wejście w związki małżeńskie podopiecznych. Jeśli kobieta bez zgody opiekunów wyszła za mąż, traciła przypadające na nią mienie.

Posag wnuczki królewskiej kochanki obejmował: zamki w Połonnem, Krasiłowie, Cudnowie wraz z przyległościami, dwór Góry, dom w Wilnie i 1/5 dochodów z Ostroga. Elżbieta szybko zyskała sławę bogatej, a do tego pięknej dziedziczki. Nie wiemy, kto nauczył Halszkę czytać i pisać: ochmistrzyni, czy – wyedukowana dzięki Bonie – matka? Z pewnością były to umiejętności rzadkie wśród szesnastowiecznych niewiast. O tym, że nawet znaczniejsze szlachcianki nie potrafiły złożyć podpisu, mówią akta sądowe. Dziewczęta przygotowywano do roli żony i matki, osoby biernej i uległej, której znajomość prac gospodarskich i modlitw wpajano w rodzinnym domu. Jedynie na większych dworach były ochmistrzynie, uczące je odpowiednich manier, tańca, niekiedy gry na jakimś instrumencie.

Ledwie Halszka skończyła dziesięć lat, a już do Ostroga zaczęły przyjeżdżać matrymonialne poselstwa możnych panów litewskich i koronnych. Beata konsekwentnie je zbywała, więc niedoszli zięciowie jak najgorzej ją oceniali, zarzucając poświęcenie szczęścia córki dla własnych ambicji. Życie wdowy wypełniało wychowywanie Halszki w bezwzględnym posłuszeństwie i procesowanie się z młodszym bratem zmarłego męża, Konstantym Wasylem Ostrogskim o rodzinne dobra Ostrogskich. Do czasu aż Konstanty Wasyl postanowił skończyć z sądami i przejąć włości należące kiedyś do jego ojca poprzez małżeństwo bratanicy z wybranym przez siebie kandydatem. Dla niej ślub oznaczał wejście w posiadanie spadku, ale w rzeczywistości ‒ przejęcie go przez jej męża. Stryj dziedziczki chciał znaleźć takiego absztyfikanta, który zadowoliłby się częścią wielkiego majątku księżniczki, a resztę przekazał jemu. Jako bliski krewny był opiekunem przyrodzonym, czyli spokrewnionym, miał więc prawo wyboru męża dla Halszki. Ale to prawo mieli też wyznaczeni przez Ilię w testamencie opiekunowie, zwłaszcza matka i Zygmunt II August.

Ostróg, ruiny zamku Ostrogskich. Widoczne dwie baszty i zarys murów, w środku Cerkiew Objawienia Pańskiego, odbudowana w zmienionym stylu w II poł. XIX w. Źródło wolhynia.pl

Płyta nagrobna Dymitra Sanguszki, kościół św. Mikołaja w Jaromierzu, Czechy

Ostrogski zaplanował wydać bratanicę za księcia Dymitra Sanguszkę, starostę kaniowskiego i czerkaskiego. Dymitr początkowo uzyskał zgodę Beaty, jednak później ta wycofała się ze złożonej obietnicy. 6 września 1553 roku Konstanty i Dymitr z blisko stu oddanymi sobie ludźmi najechali zbrojnie Ostróg. Pokonali załogę zamkową: jednego poddanego kniahini zabili, ranili ośmiu. Prosili, aby Ostrogskie zgodziły się oddać rękę panny Sanguszce. Bezskutecznie. Beatę zamknięto w izdebce i sprowadzono duchownego, by związał młodych stułą. Ponieważ Halszka nie chciała wymówić słów przysięgi, stryj zrobił to za nią. Następnie odprowadził młodych do łożnicy, gdzie oddał żonę mężowi.

Słudzy księżnej donieśli o napadzie i wymuszonym ślubie wojewodzie kaliskiemu Marcinowi Zborowskiemu, jednemu z wielu, który pragnął, aby Halszka została jego synową. Zborowski zaś poinformował o tym króla. Zygmunt August uznał najazd na Ostróg za osobistą zniewagę i natychmiast wysłał pisma do Wasyla i Dymitra z rozkazem, aby wszystko wróciło do dawnego stanu, dopóki sprawą nie zajmie się sąd w Knyszynie. Spór został rozstrzygnięty na płaszczyźnie narodowościowej. Senatorowie litewscy poparli pretensje Sanguszki i stojącego za nim Ostrogskiego, wskazując na zniewalający wpływ matki na Elżbietę. Senatorowie polscy, dążący do tego, by scheda Ostrogskiej trafiła w ręce jednego spośród nich, stanęli po stronie Beaty. Zygmunt August oburzony był tym, że Halszka została poślubiona bez jego wiedzy i zgody, rozsierdziło go też samowolne opuszczenie pogranicznych zamków przez Dymitra i narażenie ich na niebezpieczeństwo ze strony Tatarów. Władca domyślał się, że za całą sprawą stoi znany z antykrólewskich knowań hetman wielki koronny Jan Tarnowski, teść Konstantego Wasyla. Wyrok, jaki zapadł w Knyszynie 5 stycznia 1554 roku, skazywał Sanguszkę na infamię, czyli – w dawnym prawie polskim – utratę czci i praw obywatelskich oraz gardło, a więc śmierć. Jednocześnie na prośbę Beaty król zarządził rozesłanie uniwersałów, na podstawie których miano pojmać Dymitra, a jego żonę oddać matce. Ostrogski wywinął się z opresji dzięki interwencji króla Czech, Ferdynanda, nakłonionego do niej przez Tarnowskiego.

Sanguszko postanowił salwować się ucieczką. Wraz z przebraną w męskie szaty Halszką, udał się do czeskiej posiadłości hetmana Tarnowskiego – Roudnic. W pościg za nim ruszyły zbrojne drużyny: Marcina Zborowskiego i jego syna, też Marcina, Janusza i Jędrzeja Kościeleckich – krewnych Beaty oraz Łukasza i Andrzeja Górków. Początkowo wszyscy jechali razem, lecz Zborowscy potajemnie wypuścili się do przodu, chcąc, aby tylko na nich spadła sława wybawicieli porwanej księżniczki i tym samym przychylność jej opiekunów. Pod koniec stycznia uciekający dotarli do czeskiej Lysy, nieopodal Jaromierza. Zatrzymali się w zajeździe, gdzie odbywało się wesele. Ucztujący zapamiętali Dymitra jako pogodnego kniazia, który chętnie z nimi rozmawiał, a nawet brał udział w tańcach w parze ze swoją towarzyszką. Następnego dnia rano Sanguszko, jeszcze niekompletnie ubrany, zszedł do świetlicy zajazdowej zamówić śniadanie. Wtedy do pomieszczenia wpadli Zborowscy i zaczęli strzelać z rusznic. Ranili dwoje weselnych gości. Książę wybiegł na podwórze. W czasie gonitwy rozdarto na nim koszulę i uciekał zupełnie nagi. Ostatecznie pojmano go, pobito, a kilka dni później uduszono łańcuchem. Piętnastoletnia Halszka została wdową. Przez ostatnie pięć miesięcy dwa razy obserwowała krwawe walki o swoją rękę, a naprawdę o posag – najpierw w Ostrogu, potem w Czechach. Był to jednak zaledwie początek dramatu polskiej Heleny Trojańskiej. Jak zanotował kronikarz Marcin Bielski, „Zborowski córkę księżnie matce oddał, o którą potem wielkie burdy były”.

Losy pierwszego małżeństwa Halszki stały się źródłem inspiracji dla wielu twórców. W XIX wieku po tę historię sięgnęli – powieściopisarz Stanisław Jaszowski oraz dramatopisarze: Józef Ignacy Kraszewski, Aleksander Narcyz Przeździecki, Józef Wojciechowski i Józef Szujski. Dramat Szujskiego Halszka z Ostroga z 1858 roku cieszył się największą popularnością i był wystawiany na scenach teatrów w: Pradze, Krakowie, Poznaniu i Warszawie. Postać Halszki kreowała między innymi zachwycająca w tej roli Helena Modrzejewska. O Halszce powstały też opowieści w języku czeskim i niemieckim. W tych romantycznych utworach widziano w Sanguszce rycerza, który poniósł śmierć w imię miłości. Jednak za legendą o uczuciu zakazanym przez matkę kryła się antykrólewska polityka możnowładców, prywata, żądza władzy i pieniędzy – uczucia, dla których umierano jak dla miłości. Ale to miłość jest wdzięczniejszym tematem dla twórców…

Krytycznie do wydarzeń związanych z Halszką i Dymitrem takich jak: najazd na Ostróg, porwanie, lekceważenie powagi królewskiej, konflikty rodzinne, zabójstwo odniósł się Jan Matejko. Umieścił Ostrogską na płótnie Kazanie Skargi, które jest malarską wizją wewnętrznych przyczyn rozbiorów Polski. Halszka symbolizuje na nim awanturniczą szlachtę przedkładającą prywatę nad dobro ojczyzny. Samej Elżbiecie słuchającej matki, a sprzeciwiającej się monarsze, można zarzucić samowolę oraz brak dbałości o dobro powszechne. Na obrazie została przedstawiona jako młoda kobieta w niebieskiej sukni i białej kryzie, z głową wspartą na ręce, górująca nad skuloną w sobie Anną Jagiellonką. Leciwa królowa siedzi tuż przy Halszce na zasadzie kontrastu. Anna nie miała posagu, urody, jej samotność i nieszczęścia, w tym późne i nieudane zamążpójście, nie budziły zainteresowania. Mimo iż urodziła się królewną, cechowała ją przeciętność. Elżbieta była niepospolita zarówno pod względem wyglądu, charakteru, jak i osobistych losów.


Jan Matejko, Kazanie Skargi (obraz ukończony w 1864 r.) – fragment



Z prawej: Helena Modrzejewska jako Halszka i Antonina Hoffmann jako Beata w spektaklu Halszka z Ostroga Józefa Szujskiego, zdjęcie Walery Rzewuski, 1866 r. Źródło: Foundation for Modjeska

Łukasz III Górka, obraz namalowany przez Jarka Kałużyńskiego na podstawie wizerunku z epoki

Wracająca z Czech Halszka spotkała się z matką w Poznaniu 18 marca 1554 roku. Dzień później złożyła skargę na stryja Konstantego Wasyla z powodu napadu na Ostróg, zagrabienia kosztowności i zmuszenia do ślubu. O rękę wdowy wystąpili przedstawiciele rodów biorących udział w pościgu za Sanguszką. Zabójcy pierwszego męża dziedziczki ‒ Zborowscy doszli do porozumienia z Tarnowskim i królową Boną. Król, widząc zbliżenie opozycyjnych magnatów, sam postanowił wydać Halszkę za mąż. Tylko dzięki temu mógł zyskać pewność, że majątek księżniczki nie zasili jego przeciwników. Pragnąc zjednać dla swej polityki protestantów, zadecydował, że księżniczkę poślubi luterański przywódca, wojewoda brzesko-kujawski i jeden z najzamożniejszych panów wielkopolskich ‒ Łukasz III Górka.

Władca, udając się wiosną 1555 roku z Litwy do Piotrkowa na sejm, zatrzymał się w Warszawie u matki, królowej Bony, gdzie przebywały obie wdowy. Przez kilkanaście dni bez skutku namawiał Beatę i Halszkę do zgody na ślub z Górką. W dzień odjazdu na sejm Zygmunt August postanowił sprawę zakończyć. Wszystko było przygotowane do ślubu, z wyjątkiem panny młodej i jej matki.  Beata schowała się w łaźni. Znaleziono ją i siłą zdjęto pierścień z palca, który dano Halszce, jako rzekomy znak przyzwolenia na małżeństwo. Podczas ceremonii zaślubin Elżbieta wciąż powtarzała, że zgadza się wyjść za Górkę, jeżeli jej matka się na to zgodziła i taka jest matczyna wola. To wymuszone „tak” stało się podstawą starań Beaty o unieważnienie ślubu Halszki z Łukaszem. Ich małżeństwo nie zostało skonsumowane dzięki interwencji Bony, u której Ostrogskie nadal pozostały, nie uznając ślubu za ważny.

Górka, za namową królowej, zostawił niechętną mu żonę teściowej, a sam ruszył z Zygmuntem Augustem na sejm. Liczył, że z czasem obie księżne pogodzą się z nowym status quo. Wracając z Piotrkowa na Litwę, król ponownie zajechał do Warszawy i daremnie starał się nakłonić Beatę do oddania Halszki mężowi. Łukasz odłożył sprawy osobiste na później. Pochłonęła go działalność reformatorska.

Wkrótce Ostrogskie straciły potężną opiekunkę, gdyż Bona rozgoryczona z powodu odsunięcia przez syna od władzy wróciła do Włoch. Mimo tego Halszka osobiście napisała do Łukasza, „że woli gardło dać niźli zań iść”, o czym w liście z 26 października 1556 roku donosił Zygmunt August wojewodzie wileńskiemu, Mikołajowi Radziwiłłowi Czarnemu. Jednocześnie prosił o radę, co ma dalej czynić, „bo to najtrudniejsze, iż dziewka nie chce”. Beata potajemnie rozpoczęła układy z nowym konkurentem do ręki jedynaczki, księciem Siemionem Słuckim.

W 1557 roku uparte buntowniczki schroniły się przed Górką i królem we Lwowie. Zamieszkały w domu, który znajdował się między potężnym murem obronnym a klasztorem dominikanów. Władca nakazał staroście lwowskiemu Piotrowi Barzemu, by zmusił Halszkę i jej matkę do podporządkowania się jego woli i uznania ślubu z Łukaszem. Beata hardo się temu przeciwstawiła, odpowiadając staroście, iż wolałaby puginałem zabić córkę i siebie, niż widzieć ją w niewoli u Górki. Z pewnością miała świadomość dramatu realiów epoki, w której kobieta była przedmiotem w ręku mężczyzn, ale nie myślała bez walki podporządkowywać się bezwzględnym prawom. Barzy złożył raport o niewykonaniu zadania Zygmuntowi Augustowi. Ten, zatroskany o swój monarszy autorytet, wysłał do Lwowa swego sekretarza, Łukasza Górnickiego, który postawił straże u bram miasta z rozkazem, aby nikogo z niego nie wypuszczały ani do niego nie wpuszczały. Strażnikom udało się przechwycić listy Mikołaja Radziwiłła Czarnego do Beaty z radą, aby nie dawała Halszki Górce, jeśli nie chce stracić wszystkich majętności. Odkrywszy poparcie Czarnego dla Ostrogskiej król stracił do niego nieograniczone zaufanie, którym dotąd go darzył, częstokroć pytając o radę także w sprawie Halszki.

Tymczasem w żebraczym przebraniu do lwowskiego klasztoru przedostał się książę Siemion Słucki. 11 marca 1559 roku Halszka dopuściła się bigamii. Odtąd miała dwóch mężów: jednego uznanego przez władcę i jego stronników, drugiego uznanego przez antykrólewską opozycję, do której należała wraz z matką. Skandal przybierał coraz większe rozmiary, a we Lwowie nastroje stawały się coraz bardziej niespokojne. Łukasz Górka z braćmi Andrzejem i Stanisławem oraz zbrojnym pocztem gotów był do oblężenia klasztoru. Starosta Barzy, chcąc uchronić Lwów przed rozlewem krwi, przeciął rury dostarczające do klasztoru wodę. Wówczas Beata powiadomiła go, iż z wolą bożą oddała córkę w stan święty małżeński księciu Słuckiemu, który małżeństwo w przeciwieństwie do Górki skonsumował. Ostrogska chciała, aby Barzy przekazał tę wieść królowi i liczyła, że teraz nieuznawany przez nią zięć zaprzestanie starań o wydanie mu Halszki. Jednak po trzech dniach bez wody złamała się i dała jedynaczkę w sekwestr do czasu rozwiązania sporu. Dwa dni później, wbrew obietnicy danej księżnej, a zgodnie z rozporządzeniem władcy, Halszkę przekazano Górce.


Halszka z Ostroga, obraz namalowany przez Jarka Kałużyńskiego na podstawie wizerunku z epoki

Baszta Halszki – obraz Arlety Eiben, 2013 r.

Halszka wpadła w depresję, została przewieziona przez Łukasza Górkę do Szamotuł. Tymczasem Beata uprosiła króla, aby polecił rozsądzić sprawę małżeństwa jej jedynaczki. O ewentualnym unieważnieniu ślubu mieli zdecydować prymas Jan Przerębski wraz z biskupem poznańskim Andrzejem Czarnkowskim. Ostrogska rozpoczęła szeroką kampanię na rzecz odzyskania Halszki dla Siemiona. Pisała dziesiątki listów, kaptowała sprzymierzeńców. Pragnęła wyciągnąć córkę z „piekielnego Babilonu niechrześcijańskiego”, jak nazywała dom luteranina Górki. Ten zaś chciał zatrzymać Halszkę przy sobie i sprawić, by przestała być mu „wrogiem w domu”.  Jak zapewniał w liście prymasa, sumienie nie pozwoliłoby mu zerwać ślubów, nawet gdyby za wydanie Halszki miał otrzymać jakąś nagrodę. W listach krążących między Ostrogską, Zborowskim, Przerębskim a Górką kwota za Elżbietę wciąż rosła, aż osiągnęła 100 000 zł, które proponowała Beata Łukaszowi. W liście do prymasa Przerębskiego pisała, że jeśli jej nieprzyjaciel zażąda więcej pieniędzy, zostanie jej tylko zagroda. Łukasz ostatecznie okazał się nieprzekupny. Na pytania prymasa o małżeńskie życie odpowiadał, że wszelkimi sposobami próbuje dojść do porozumienia z żoną, ale ta uparcie każe mu starać się o akceptację teściowej.

Halszka nigdy nie złamała przysięgi danej matce, by niczego bez jej woli nie czynić – nie pogodziła się z Łukaszem. Żałobny strój, jaki nosiła po śmierci Siemiona Słuckiego, zmarłego w 1560 roku sprawił, że nazywano ją Czarną Księżniczką. Aby zaprotestować przeciwko ubezwłasnowolnieniu, odsunęła się od narzuconego męża. Aż do jego śmierci 23 stycznia 1573 roku, czyli w sumie czternaście lat, mieszkała z dala od niego w szamotulskiej baszcie. Ponieważ ówczesnym tak niepokorna postawa kobiety nie mieściła się w głowach, powstała legenda, że to Górka kazał umieścić Halszkę w wieży. Legenda zrobiła z Łukasza tyrana i kata swej żony, który kazał zakuć jej twarz w żelazną maskę. Miała nim powodować zazdrość z powodu urody Halszki. Najpierw burzliwe, a potem pustelnicze życie sprawiły, że ‒ jak napisał heraldyk Bartosz Paprocki ‒ Elżbieta „była potem mente capta”, czyli obłąkana. Czy tak było w istocie? Czy może jej postępowanie do tego stopnia zadziwiało współczesnych, że uznali, iż straciła rozum? Z pewnością była w złej kondycji psychicznej, ale jako osoba chora psychicznie nie mogłaby napisać testamentu, a taki po niej pozostał. Każdy testament musiał zawierać klauzulę, że sporządza się go przy zdrowym umyśle i pamięci. Inne napisane przez nią dokumenty, listy również przeczą legendzie, że po opuszczeniu baszty popadła w obłęd.

Dla Beaty nawet utrata podstawowego argumentu w walce z Górką, czyli śmierć Słuckiego, nie była powodem do kapitulacji. Uciekła się do ostatecznego środka, by przeciwny oddaniu Halszki Górka nie wszedł w posiadanie jej majątku. Wyszła za mąż, co wkrótce okazało się jej największym życiowym błędem. W swoim wybranku, przedsiębiorczym, pozbawionym skrupułów wojewodzie sieradzkim, Olbrachcie Łaskim, Beata widziała wymarzonego obrońcę jej pieniędzy i wybawiciela córki. Łaski z kolei widział w starszej od siebie o dwadzieścia jeden lat kobiecie swą przyszłą ofiarę, dzięki której będzie mógł zrealizować nietuzinkowe, wymagające dużych funduszy marzenie, by zostać mołdawskim władcą. Pełni nowych nadziei Beata i Olbracht 12 kwietnia 1564 roku zawarli związek małżeński. Po ślubie wyjechali do rodzinnej posiadłości Łaskiego, położonej w Tatrach Słowackich ‒ Kieżmarku. Beacie spodobały się góry. Zadziwiła wszystkich, wyruszając na górską wycieczkę, by zobaczyć piękne krajobrazy. Było to zachowanie na ówczesne czasy tak niezwykłe, że kronikarz odnotował ten fakt między opisami działań wojennych i klęsk żywiołowych, które dotykały Kieżmark. Dzięki temu matka Halszki stała się pierwszą znaną z nazwiska turystką tatrzańską.

Olbracht dbał o dobry nastrój małżonki i pozory miłości. Organizował huczne uczty, festyny, turnieje rycerskie, aż w stosownej chwili, niespełna rok po ślubie, oświadczył Beacie, iż jego sytuacja finansowa jest fatalna i dla utrzymania kieżmarskiego dworu potrzeba mu znacznych sum. Wówczas ta zapisała mężowi wszelkie prawa do zamków i dóbr książąt Ostrogskich oraz odziedziczonych po bracie Janie, biskupie wileńskim. Zapis miał być oznaką wdzięczności za starania czynione w celu uwolnienia Halszki spod władzy Łukasza Górki. Gdy tylko żona złożyła podpis na cesji, zwinął dwór i udał się do Polski, by za zyskane pieniądze spełnić swe marzenie o mołdawskim tronie. Beatę pozostawił w Kieżmarku, otoczył strażą i kazał pilnie strzec.

Przez osiem lat nikt nie upomniał się o nią, choć wiedziano, że była przetrzymywana w bardzo złych warunkach. Księżna przekonała się o tym, że przywileje szlacheckie nie obejmowały kobiet. O ile szlachcic mógł zostać uwięziony jedynie na mocy prawomocnego wyroku sądu, to ten sam szlachcic mógł bezpodstawnie więzić szlachciankę przez długie lata. Beata zakończyła życie w 1576 roku, nie odzyskawszy wolności.

Gdy trzy lata wcześniej, wraz ze śmiercią męża skończyło się dla Halszki dobrowolne więzienie, zamieszkała u stryja w Dubnie, gdyż Konstanty Wasyl przysiągł, że zrobi wszystko, by zwrócić wolność jej matce. Z wdzięczności to właśnie jemu oraz jego synom – Januszowi, Konstantemu i Aleksandrowi, w testamencie z 16 marca 1579 roku zapisała swój wielki posag, który wywołał tyleż samo emocji, co konfliktów. Do śmierci, czyli do grudnia 1582 roku mieszkała w Dubnie.

W XX wieku literaci zwrócili uwagę na perypetie Elżbiety i Łukasza III Górki oraz związane z nimi legendy, takie jak zakucie twarzy Halszki w czarną maskę przez zazdrosnego męża, czy podążanie szukającej pociechy księżnej podziemnym gankiem na nabożeństwa z baszty do kolegiaty. Jej zbeletryzowany życiorys wydał Mieczysław Dereżyński, a powieści historyczne poświęcone Halszce stworzyli: Maria Wicherkiewiczowa, Amelia Łączyńska i Janusz Teodor Dybowski. Przeżycia Ostrogskiej stały się też inspiracją do napisania sonetów przez Stanisława Helsztyńskiego. W literaturze popularnonaukowej – u Zbigniewa Kuchowicza, Marka Ruszczyca, Krystyny Kolińskiej księżne Ostrogskie zasiliły grono niepospolitych niewiast.

Daromiła Wąsowska-Tomawska

ZNÓW NARODZINY HALSZKI

W cieniu księżyca
w żelaznej masce na twarzy
W mroku baszty
Mówią
Czarna Księżniczka
A dzisiaj chce znów
być piękna
W kolorach przy jędrnych piersiach
i kryzie
Jak nimfa odpłynąć
z kaczeńcem przy uchu
w złocistym skręcie loka
I wznieść się
unieść w oparach Samy
pomiędzy krzykiem a głuszą
I czekać
aż drgną znów usta
i słońce zatrzyma promień
nad pierwszą literą
imienia

tomik Fotografie, 2017 r.

Halszka i Beata należały do nielicznych kobiet, które w XVI wieku odebrały wykształcenie, umiały czytać i pisać. Beatę pochłaniało wszystko, co dotychczas było zarezerwowane dla mężczyzn: władza, walka o rodzinne dobra, zarząd ogromnymi majętnościami. To, że starała się być aktywna, niepodporządkowana mężczyznom, stało się przyczyną legendy jakoby była złą, wyrodną matką. Z kolei Halszka pragnęła pozostać wierna przysiędze złożonej matce i nie godziła się na męską dominację w kwestii małżeństwa. Manifestowała niechęć do narzuconego jej przez króla męża życiem w wieży, izolacją, noszeniem czarnych strojów. W czasach, kiedy od kobiet wymagano przede wszystkim posłuszeństwa, takie zachowanie budziło agresję i było źródłem negatywnego etykietowania. Wyemancypowane zachowanie Ostrogskich tłumaczono podłym charakterem, chorobą psychiczną. Powstały o nich legendy. Ich źródłem był konflikt o rękę bogatej księżniczki, ale również – i to niezwykłe – pragnienie wyjścia Elżbiety i jej matki Beaty poza role przeznaczone dla renesansowych kobiet, które były związane wyłącznie z płcią. Nieprzeciętne, tajemnicze postacie żyją drugim, legendarnym życiem. Do dziś w okolicach szamotulskiej baszty można spotkać mroczne widmo – ducha Czarnej Księżniczki.

Sylwia Zagórska

Sylwia Zagórska

Od dzieciństwa mieszka w Kaźmierzu, absolwentka szamotulskiego liceum, nauczycielka historii, dr nauk humanistycznych. Autorka biografii Elżbiety Ostrogskiej pt. Halszka z Ostroga. Między faktami a mitami oraz specjalnego wydania „Obserwatora Kaźmierskiego” – Urnental. Okupacyjne losy mieszkańców gminy Kaźmierz.

Lubi gwarę wielkopolską, kolarstwo. Biega.

Beata i Halszka Ostrogskie2018-02-08T07:59:07+01:00
Go to Top