About Agnieszka Krygier-Łączkowska

Autor nie uzupełnił żadnych szczegółów
So far Agnieszka Krygier-Łączkowska has created 361 blog entries.

Rynek w Ostrorogu

Historia wyczytana ze starych zdjęć i pocztówek

Rynek był sercem Ostroroga


Kiedy właściwie wytyczono rynek w Ostrorogu, tego nie wiemy. Skoro jednak miasta lokowane na prawie magdeburskim miały rynki, wypada uznać, że średniowieczny Ostroróg także rynek miał. Czy w tym samym miejscu co teraz? Można domniemywać, że tak. Główny plac w miasteczku, które istniało już w roku 1383 (wspomina o nim w swojej kronice Janko z Czarnkowa),  był usytuowany pomiędzy Zamkiem a kościołem. To tu odbywały się na pewno wszystkie jarmarki, których organizowanie potwierdził przywilejem król Stanisław August Poniatowski w II połowie XVIII wieku.

Nie bardzo wiadomo, gdzie obradowały władze średniowiecznego miasta Ostroroga czyli burmistrz, który z rajcami rozstrzygał spory, np. o kradzieże, oraz wójt z ławnikami, którzy z kolei rozstrzygali sprawy kupna, sprzedaży, ugody, intercyzy.

W żadnej dostępnej historii czy monografii nie ma najmniejszej wzmianki o ratuszu. A takowe przeważnie stawiano na rynku. Ale nie w Ostrorogu. Zbudowany w czasach pruskich magistrat, zlokalizowano przy ul. Wronieckiej, niedaleko poczty i szkoły.

Ale to rynek był sercem miasta. Widać to na starych pocztówkach, które zamieszcza Michał Dachtera na profilu Ostroróg na kartach historii.

Najstarsza pocztówka pochodzi z początku XX wieku jeszcze z czasów pruskich. Rynek jest dużym placem z figurą św. Jana pośrodku. Widać zachodnią pierzeję rynku. Tylko jeden dom jest piętrowy.  Pozostały domki są parterowe.

Pocztówka wysłana z pozdrowieniami z Ostroga. Zawiera błąd, może to wynikać z braku znajomości zasad ortografii. Na początku XX wieku w szkołach nawet nauka religii odbywała się w języku niemieckim. Pocztówka jest znakiem czasu.

100 lat temu, na narożniku rynku i ul. Pniewskiej działała restauracja Weidnera. Nazywała się „Restaurant zum Deutschen Kaiser”, czyli „Restauracja pod niemieckim cesarzem”.

Ale nie tylko Niemiec miał knajpkę na rynku. Tam, gdzie dzisiaj jest lokal prowadzony przez panią Danutę, a w końcówce lat 40.  prowadzili tam niewielką restauracyjkę moi dziadkowie Leśni, za czasów pruskich była „Restauracya”  niejakiego Tamkiewicza. Fotograf uchwycił moment, kiedy na dachu stali kominiarze. „Restauracya” jest ukryta za drzewami. Przed nią stoi rodzinka: ostrorożanka w długiej sukience. Dopiero po I wojnie kobiety skróciły swoje sukienki. I to za sprawą Coco Chanel.

Na narożniku ulicy Kościelnej i Głównej czyli Hauptstrasse (dzisiejsza Szamotulska) widoczny jest sklep Otto Kutzera – rzeźnika, który prowadził tu biznes prawie do 1945 roku. Kiedy w 1919 roku odrodziła się Polska, on postanowił zostać w Ostrorogu, dokąd przybyli przed laty jego przodkowie.

Górne zdjęcie pocztówki z lewej strony przedstawia tę samą perspektywę. Ale tym razem rynek jest pełen ludzi. Nie wiemy, jaka to uroczystość wyciągnęła naszych przodków ze swoich domów.  Może wyszli z kościoła? A może coś ważnego się odbywa? Widać eleganckie stroje. Na pierwszym planie dama w długiej spódnicy, białym żakiecie i białym kapeluszu z dużym rondem. Towarzysząca kobiecie mała dziewczynka ma białą sukienkę i kapelusik.  Może w tym tłumie jest moja babcia Józefa ze swoimi siostrami Stanisławą i Marcjanną? Na drugim planie widać mężczyzn w kapeluszach. Ktoś nawet prowadzi rower? Z lewej  chłopcy w czapeczkach i ciemnych odświętnych strojach. Wszyscy stoją w cieniu dużych drzew.

Zdjęcie na dole tej pocztówki przedstawia dworzec w Ostrorogu, który zbudowano w 1906 roku. Z boku domy urzędników miejskich. Na pocztówce z prawej na dole też jest dworzec kolejowy z pięknym zegarem.

Na tej pocztówce mamy zbliżenie na Restauracyę Tomkiewicza, do której wchodziło się po schodkach, oraz na ulicę Główną czyli Hauptstrasse. Wszędzie drzewa i sklepy. Na zdjęciu widać trzy sklepy: z lewej obok restauracji, sklep masarski Otto Kutzera i sklep na narożniku ul. Głównej i rynku.

Na następnej pocztówce widać kolejne sklepy na rynku. Na wschodniej pierzei, obok sklepiku, który widzieliśmy na poprzedniej pocztówce i którego witrynę zobaczycie za chwilę, był duży sklep kolonialny Brzozowskiego.  Jest to piękna kamienica piętrowa, przed którą stoi przystojny mężczyzna. Czyżby to był właściciel sklepu we własnej osobie? A na dolnym zdjęciu pocztówki to samo zdjęcie mieszkańców Ostroroga, które już było, tylko o wiele wyraźniejsze.

A teraz ta sama perspektywa, tylko rynek pusty, a właściwie z jednym człowiekiem.  Czasy jeszcze pruskie, na co wskazuje napis „Scharfenort” u dołu pocztówki. Budynek narożnikowy pokryty jest spadzistym dachem, ma parter i poddasze użytkowe, paradne wejście i sklep. Kamienice są już piętrowe, na parterze widać sklepy. I pompę, do której wszyscy chodzili po wodę. Prawdopodobnie z drugiej strony rynku, też była pompa.

I pierwsza pocztówka z napisem w języku polskim (powyżej). Może to być rok 1918? Przedstawia zachodnią pierzeję rynku.  Trzeci dom od prawej ma już dobudowane piętro. Jest też balkon. Widać witrynę sklepu. Doskonale widoczna jest też figura św. Jana otoczona „ogródkiem” i drzewami. Płyta rynku jest podzielona. Z prawej strony przebiega droga w kierunku Wronek i tu widać bruk. Reszta placu chyba nie jest brukowana.

Kolejna pocztówka przedstawia zdjęcia rynku z dwudziestolecia międzywojennego. Na zdjęciu z lewej figura św. Jana jeszcze wciąż „w ogródku”. Na drugim planie widać  małe domki. Jeden trochę wyższy, państwa Munków. Na zdjęciu z prawej strony kamienica z balkonem, ze sklepem i z napisem Dom bankowy. Inicjatorem utworzenia  Banku ludowego w Ostrorogu był ks. dr Włodzimierz Sypniewski, proboszcz w latach 1900-1933, postać tak ciekawa, że zasługuje na oddzielny artykuł.

W latach 30. XX wieku działał w rynku sklep drogeryjny Wacława Noskiewicza. Aktualnie tam znajduje się część sklepu spożywczego ABC.

Notatka z „Gazety Szamotulskiej”

W czasach II Rzeczpospolitej na rynku w Ostrorogu przyjmowano biskupów, którzy przyjeżdżali na wizytacje. Można przeczytać o tym w innym moim tekście:  http://irenakuczynska.pl/witano-biskupow-ostrorogu/.

Na zdjęciu z wizyty biskupa Walentego Dymka w sierpniu 1937 roku widać budynek, w którym w dwudziestoleciu międzywojennym na pewno też działała restauracja.

Zdjęcie poniżej może pochodzić z połowy 40. XX wieku. Figura św. Jana już nie ma kapliczki. Być może w czasie okupacji została zniszczona, a uratowano tylko figurkę i jej umieszczenie na cokole  uwieczniono na zdjęciu? Jest to bardzo prawdopodobne. Styczeń roku 1945 był wyjątkowo  mroźny i śnieżny.

Czyżby to zdjęcie było zrobione z balkonu domu, w którym w latach 50. XX w mieszkała rodzina państwa Hałych, z kamienicy piętrowej na rogu, gdzie był balkon? A może z kamienicy państwa Lesickich, gdzie też był balkon?

Po 1945 roku rynek zaczął się zmieniać.  W 1947 roku, wybrukowano go na nowo. Mamy nawet zdjęcie. Widać na nim wóz na drewnianych kołach, którym prawdopodobnie przywieziono kamienie do brukowania placu.

W narożnikowym budynku, gdzie w czasach zaboru pruskiego była „Restauracja pod niemieckim cesarzem” jest sklep, a może już biblioteka, którą pamiętam z II połowy lat 50.? Obok jest sklep. Jaki? Nie wiem. W latach 60. była to pracownia krawiecka pana Paciury.

Z lat 50. mamy jeszcze kilka zdjęć rynku, który wtedy tętnił życiem. Tu była gospoda – bo tak się nazywał lokal przejęty przez Gminną Spółdzielnię „Samopomoc Chłopska”. Kojarzy mi się raczej z alkoholem, chociaż była też sala bezalkoholowa, dla tych, którzy chcieli zjeść, a nie tylko wypić. W tej kamienicy mieszkali moi dziadkowie Anna i Michał Leśni. Z tego okna na piętrze był wspaniały widok na rynek, gdzie się dużo działo.

Na rynku, gdzie  nie widać  już „kocich łbów” tylko bruk, organizowano wyścigi rowerowe, co widać na zdjęciach.

W latach 50. powstał w rynku skwer, który wszyscy nazywali szumnie „Plantami”.  Pośrodku  była figura św. Jana, już bez ogródka. Wokół posadzono drzewa, krzewy, ustawiono ławki.

Wciąż jeszcze rynek był sercem Ostroroga. Tu znajdowały się sklepy, gdzie mieszkańcy miasteczka robili zakupy.

Doskonale pamiętam tamten rynek. Tędy wiodła droga na cmentarz i na dworzec kolejowy. Wtedy mówiło się, że „idzie się górą”. Kiedy rynek się omijało i szło się ulicą Kapłańską, wtedy się mówiło: „idę dołem”.

Rynek w końcówce lat 50. był brukowany, a kamienice bez elewacji, co doskonale widać na zdjęciu z pochodu pierwszomajowego w roku 1959. Kamienica z restauracją, czyli „Gospodą”, była nieotynkowana. Z lewej strony widać kiosk „Ruchu” i stolarnię pomiędzy kioskiem i kamienicą z „Gospodą”.

Świetnie pamiętam rynek lat 50. i 60. Wchodząc od ulicy Wronieckiej, miało się zaraz z lewej strony Fryzjera dla Pań i Panów – czyli pana Henryka Błajeta, który strzygł i golił panów albo paniom podcinał włosy, oczywiście na sucho.

Dwa domy dalej był drugi zakład fryzjerski dla Pań i Panów. Tu strzygł i golił pan Nowak.  I kolejne dwa domy oraz wspomniany już kiosk, gdzie można było kupić gazety, zeszyty, papierosy, gdzie można było wypełnić kupony Poznańskiej Gry Liczbowej „Koziołki”.

I dalej wspomniana już „Gospoda”, a przed nią stali bywalcy. Na budynku od strony ulicy Kościelnej wisiała gablota z repertuarem kina „Grunwald”. Mieściło się w odebranym kościołowi domu katolickim przy ul. Kościelnej.

Na początku ulicy Szamotulskiej, która w czasach pruskich nazywała się Główna, w dwudziestoleciu międzywojennym – Hallera, po wojnie Armii Czerwonej, były dwa sklepy obok siebie: masarnia i piekarnia. Oczywiście, żeby kupić mięso, trzeba było od świtu stać w kolejce. Chleb  był:  duży, mały, pszenny, bułki, „szneki”, plecionki i to wszystko.

Na wschodniej pierzei rynku, w wysokim domu z wejściem od ulicy Szamotulskiej, była restauracja pani Heleny Klimeckiej. Reklama niżej w lewym dolnym rogu.

Ja restauracji już nie pamiętam. W mojej świadomości w tym miejscu zawsze był sklep zwany „Jedynką”, gdzie kiedyś pracował pan Owoc, a potem przez lata pani Basia Jądrzyk i pani Krysia Markiewicz. W „Jedynce” był cukier sypany do „tytek”, mąka, kasza, smalec krojony z wielkiego bloku, podobnie jak marmolada, ceres czy margaryna. Stały śledzie w beczce.  Panie ważyły, pakowały, liczyły na szarym papierze kopiowym ołówkiem i kasowały.

W kamienicy Brzozowskich był sklep z „metrażem” czyli z materiałami z wałka. Nikt wtedy gotowych ubrań nie kupował. Jak przywieźli belę niebieskiej „zerówki”, to wszystkie panie na procesji Bożego Ciała były w niebieskich sukienkach. Pracowała tu pa ni Genia Michalicka.

I jeszcze dwa domy albo trzy i sklep nabiałowy, który mieścił się w dawnej piekarni. W tym sklepie w wielkich kanach stało mleko, maślanka, biały ser.

I jeszcze jeden sklep na rynku pamiętam. Znajdował się na wlocie ul. Wronieckiej w domu państwa Rychczyńskich. Sprzedawali tylko podroby i parówki, bo na tyle im ludowe państwo pozwalało. W ich domu wynajmował pomieszczenia pod zakład fotograficzny Janusz Kurczewski. Na domu państwa Rychczyńskich wisiała gablotka ze zdjęciami.

Dwa domy dalej, tam gdzie była w czasach pruskich Restauracja „Pod  niemieckim cesarzem” , w latach 40. zorganizowano bibliotekę publiczną. Na wysokich półkach stały książki obłożone w szary papier. Książki były czarno-białe, bez obrazków. Ale ja uwielbiałam to miejsce, gdzie królowała pani Maria Sobisiak.

Nie pamiętam zupełnie sklepu warzywnego. Nie było go ani na rynku ani w żadnej z uliczek. Każdy sobie uprawiał warzywa, a jak nie miał ogrodu, to u kogoś na polu siał czy sadził.

Ale trzymajmy się rynku. W końcówce lat 60. przebudowano dawny dom Otto Kutzera przy Szamotulskiej 1. Powstała tam klubokawiarnia, gdzie się wpadało na ciastko za 2 złote i pół czarnej, czyli pół szklanki kawy. Potem wyjadało się fusy, jeśli nie prosiło się o dolewkę.

W rynku w latach 60. powstał też pierwszy zakład fryzjerski dla pań, taki  z prawdziwego zdarzenia. Otworzył go Czesław Pośpieszny w domu państwa Lesickich. Do pań przyjeżdżała z Szamotuł prawdziwa fryzjerka. Była tu suszarka i trwała ondulacja. Pan Czesław strzygł i golił panów.

W Ostrorogu nie było targu, ale raz w tygodniu przyjeżdżał z Rudek pan Jan Bilski, rozkładał swój kramik i sprzedawał nowalijki i sadzonki  warzyw do wsadzenia w ogrodzie.

Przez rynek przechodził pochód pierwszomajowy. Odbywała się  też procesja z okazji Bożego Ciała. Ta sama orkiestra dęta grała na pochodzie i na procesji.

Oto kilka zdjęć z pochodu pierwszomajowego, który formował się na dworcu kolejowym, szedł ulicą Armii Czerwonej (Szamotulską), przez rynek do szkoły przy ul. Wronieckiej, gdzie się rozwiązywał.  Być może na rynku była trybuna, gdzie stali włodarze miasta i liderzy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ale tego nie pamiętam.

Na rynku odbywała się też procesja z okazji Bożego Ciała. Pamiętam cztery ołtarze, w każdej stronie rynku.  Jeden na pewno  był w domu państwa Lesickich z balkonem. Procesja, z orkiestrą dętą i chórem kościelnym, szła wokoło rynku. Udekorowane były wszystkie okna.  Po obejściu rynku, na skrzyżowaniu z ul. Kościelną, odbywało się błogosławieństwo.

Zdjęcie na dole z lat 60. Dom na rogu już jest przebudowany.  Ale budynek „Gospody” wciąż bez elewacji.

I jeszcze jedno mi się przypomina. Pierwsze Dni Ostroroga w latach 60. odbywały się na rynku. Wiem, że był festyn i spotkanie z poznańskim pisarzem Gerardem Górnickim.

W latach 60. na rynku usytuowano przystanek autobusowy. Nie było żadnej wiaty. Po prostu się stało i czekało.  Odjeżdżały stąd autobusy do Szamotuł i dalej do Poznania. Jednym z nich wyjechałam z Ostroroga na stałe. I już tylko podczas odwiedzin rodzinnego domu obserwowałam  zmiany zachodzące na rynku.

Na pewno w czerwcu 1970 roku przez rynek przechodził kondukt pogrzebowy ks. proboszcza Alojzego Beckera.  Niestety, zdjęcia robiono tylko na ul. Szamotulskiej. W lipcu 1977 roku na pewno przez udekorowany rynek szła procesja z kopią Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Relację z tego wydarzenia zawarłam w tekście http://irenakuczynska.pl/40-temu-matka-boska-przyjechala-ostroroga/.

Kiedy wracam do Ostroroga i błądzę po rynku, nie poznaję tętniącego życiem miasteczka z moich lat dziecinnych. Historyczne centrum Ostroroga opustoszało. Nie ma sklepów, nie ma ludzi. Tylko samochody przelatują powiatową drogą z Szamotuł do Wronek.  I trzeba uważać, żeby człowieka nie rozjechały.

Pamiątkowe zdjęcie na rynku ze spotkania absolwentów Szkoły Podstawowej z roku 1963. Relacja w tym linku: http://irenakuczynska.pl/spotkanie-ze-szkolnymi-kolegami-53-latach/.

Irena Kuczyńska

współpraca Michał Dachtera

Zdjęcia pochodzą z profilu FB Ostroróg na kartach historii.

Szamotuły, 24.08.2018

Irena Kuczyńska z domu Leśna

Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).

Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka ( http://irenakuczynska.pl).

Rynek w Ostrorogu2025-01-06T12:12:42+01:00

Szamotulskie sklepy w PRL-u 2

Szamotulskie sklepy w „drugiej połowie” PRL-u

część 2. Handel poza Rynkiem

 

Jakiś czas temu na facebookowym profilu naszego portalu zapytaliśmy czytelników o nazwy dawnych szamotulskich sklepów. Odzew był bardzo duży, posypały się wspomnienia…

Pierwszy kierunek od Rynku, który chciałabym opisać, to ul. Wroniecka, wówczas gen. Karola Świerczewskiego. Najpierw dom, którego dwie części mają różne adresy: Rynek 13 i Wroniecka 1. Jak wspomniałam w poprzedniej części artykułu , w moim dzieciństwie pod numerem 13. był placyk po wyburzonej kamienicy, na którym stały niewielkie pawilony. W budynku obok (Wroniecka 1) mieścił się pierwszy sklep Buszewka w Szamotułach i pasmanteria, a wcześniej zegarmistrz. Dzisiejszy budynek powstał dla Banku Gospodarki Żywnościowej, który zajął wówczas pomieszczenia na piętrze, i dla RKS-u Buszewko, który objął przestrzenie handlowe na parterze. Na przełomie lat 80. i 90. mieścił się tu jeden ze sklepów Buszewka i bar Halszka.

Wroniecka 3 ‒ pod tym adresem chyba przez całe moje dzieciństwo działał sklep rybny, wyłożony płytkami, ze zbiornikami, w których pływały ryby. Na Wronieckiej 5 mieścił się sklep z kapeluszami (Fręśko) i – na narożniku z Kościelną – spożywczy MHD z kierowniczką Ludwiką Narożną (mówiło się więc „U Ludki” lub „U Luty”). Na przeciwnym rogu, chyba od lat 50., działał sklep mleczno-nabiałowy (niektórzy pamiętają, jak chodzili tam z kankami po mleko), potem spożywczy sam samoobsługowy, z którego w 2. połowie lat 70. wyodrębniono dwa lokale: narożny spożywczy i Nastolatkę. Po kilkunastu latach Nastolatka trafiła do budynku naprzeciwko, a jej miejsce zajął sklep Sportowy. Dalej pamiętam fryzjera (Skarupska), odzieżowy MHD, potem kiosk po schodkach, a blisko skrzyżowania z Kapłańską sklep spożywczy.

Po prawej stronie Wronieckiej, gdzie działa duży sklep odzieżowy (Wroniecka 4), kiedyś był sklep z telewizorami Witolda Trojanowskiego, a wcześniej dwa lokale: z trumnami i motoryzacyjny z obiegową nazwą od nazwiska właściciela U Koli (przeniósł się potem dalej, pod nr 16).

Po prawej, już za Kościelną, mieściła się Cukiernia Halszka. Tę nazwę odczytuję z archiwalnego zdjęcia, sama jej jednak nie pamiętam, raczej tylko to, że ciastka i lody kupowano U Kasperskiego (Wroniecka 10). Tam gdzie dziś znajduje się zakład szklarski i oprawa obrazów Mizgalskiego, mieścił się sklep z firankami i dywanami. Zakład Mizgalskiego to szamotulska firma o tradycji sięgającej 2. połowy XIX w. (1886 r.), w czasach, o których piszę, do zakładu wchodziło się z boku, od ul. Piekarskiej.

W domu nr 16 – przed jego przebudową – znajdował się sklep warzywniczy, o którym mówiło się U Miężała. Obok działał sklep Auto Moto – z częściami motoryzacyjnymi, ale także np. wózkami dziecięcymi, czyli wspominany już sklep U Koli. Wielu szamotulan pamięta, jak właściciel żegnał klientów, którzy dokonali u niego zakupu, słowami „Niech się psuje” (żebyś do mnie wrócił).

Szamotulanie starszego i średniego pokolenia ciepło wspominają piekarnię Ignacego Czwojdy (nr 20), o której pisałam w odrębnym tekście (http://regionszamotulski.pl/ignacy-czwojda-piekarz/). Wiele osób z pewnością dobrze pamięta istniejącą jeszcze do końca lat 90. kawiarnię Pod Basztą (prowadziło ją WSS „Społem”; kawiarnię wspominała ją u nas na portalu Irena Kuczyńska http://regionszamotulski.pl/dawne-szamotulskie-restauracje/). Obok znajdowała się sala, w której odbywały się zabawy i dyskoteki. Dziś uczestnicy niektórych imprez otrzymują papierowe opaski na rękę, wtedy swego rodzaju biletem była odbita na ręce pieczątka.

Dużo emocji wiąże się ze smakami dzieciństwa. Wiele osób do dziś wspomina lizaki, gumę do żucia Donald, ciepłe lody i oranżadę w szklanych butelkach z porcelanowym korkiem, zamykanych w charakterystyczny sposób. Niektórzy te stanowiące w PRL-u rarytasy kosztowali w sklepie położonym na rogu Wronieckiej i Kapłańskiej (przeciwległym do kawiarni Pod Basztą), nazywanym U Frankego. Ja lepiej pamiętam mały sklepik na rogu Kościelnej i Braci Czeskich (wejście od tej ostatniej ulicy) z obiegową nazwą od nazwiska właścicielki lub przekształconego nazwiska: U Ekiertowej lub U Ekiertki.

Jeśli już mowa o ul. Kościelnej, warto wymienić jeszcze trzy miejsca przy niej. Pierwszy to mieszczący się w budynku (nr 5) kiosk Ruchu, o którym mówiło się U Palickiej. W kiosku znajdowała się również kolektura Koziołków (Poznańskiej Gry Liczbowej Koziołki). Gra ta istniała w latach 1958-1982, a dochód z niej przeznaczony był na inwestycje w Wielkopolsce. Moja rodzina w pewnym sensie stała się nawet zakładnikiem tej gry, bo zawsze obstawiała te same liczby i trudno było przerwać to w obawie, że właśnie wtedy padnie główna wygrana.

Drugie miejsce to bar Wiwat (należący do PSS „Społem”), powstały w połowie lat 70., przeznaczony dla gości, którzy głównie mają potrzebę wypicia (pod tym względem Wiwat zastąpił zlikwidowany wówczas bar Zagłoba). Myślę, że klienci tego „przybytku” nie zdawali sobie sprawy, że intencją twórcy jego nazwy było uczczenie elementu kultury ludowej ‒ regionalnego tańca. Ta sama myśl przyświecała nadaniu nazwy Maryna restauracji powstałej mniej więcej w tym samym czasie przy ul. Kapłańskiej. W tym wypadku Maryna to nie imię dziewczyny, a instrument basowy ludowej kapeli szamotulskiej. O ile nikomu z szamotulan nie przyszłoby chyba do głowy pójście na obiad do Wiwatu, o tyle Maryna przez kilka dziesięcioleci była popularnym miejscem obiadowym. Ilu szamotulan bawiło się tam na weselach, zabawach czy spotykało się przy smutniejszych okazjach ‒ stypach! Tamtejsza kuchnia była smaczna, niektórzy z sentymentem wspominają gotowaną tam polewkę. W 2. połowie lat 70. tamtejsza kuchnia zdobyła nagrodę – Srebrną Patelnię.

I jeszcze jedno miejsce ‒ sklep rzeźnicki Jądrzyka w osobnym budyneczku przy Kościelnej (w tym miejscu od 1972 roku przez 10 lat, później na rogu Poznańskiej i Sukienniczej, a od lat 90. na Poznańskiej 11). To też szamotulska firma z długimi tradycjami, bo założona przez Leona Jądrzyka w 1924 roku, kontynuowana przez synów Gustawa i Bolesława. Od połowy lat 90. działa już tylko jako sklep mięsny, bez własnego wyrobu. Warto spojrzeć na wiszący w sklepie przy Poznańskiej 11 dawny sztandar cechu rzeźników. W pobliżu rzeźni znajdował się sklep Tania Jatka, czyli sklep, w którym sprzedawano mięso gorszej jakości. Potem w tym miejscu pojawił się sklep rzeźnicki firmy Miko, od imienia popularnego sprzedawcy nazywany sklepem U Grzesia.

W północnej części miasta mieściły się sklep spożywczy o obiegowej nazwie U Turka (plac Sienkiewicza 2), rzeźnicki o długiej tradycji (w tamtych czasach GS-u, potem prywatny, pl. Sienkiewicza 5), monopolowo-delikatesowy Krakus (pl. Sienkiewicza 9) z pięknym wystrojem – meblami z Obornickich Fabryk Mebli. Od 1983 r. do dziś działa sklep spożywczo-przemysłowy Marii Nadolnej (al. 1 Maja 4, początkowo w małym domku). Dalej mieścił się sklep spożywczy w pawilonie obok numeru 34, ze względu na wygląd budynku określany obiegowo jako Kamieniołomy lub Kamieniok. I obok, powstały w latach 80., duży pawilon Dębiny. Ostatni był sklep spożywczy PSS, położony już za torami przy Ostrorogskiej 12A.

W tej samej części miasta znajdował się spożywczy U Błocha przy Powstańców Wlkp. i najbardziej oddalony spożywczy na Zielonej przy lasku. Był jeszcze sklep, do którego w przerwy biegało się ze szkoły nr 3 i technikum rolniczego ‒ Pawilon na rogu Szczuczyńskiej i Zamkowej. Atrakcją dla mojego pokolenia była kupowana tam oranżada w proszku. Wysypywało się na tyle dłoni, ile w danym momencie się po nią wyciągnęło, a potem zlizywało. Ewentualnie można była nalać na dłoń trochę wody ze stojącej obok pompy.

ul. Wroniecka (kamienica na rogu z Kościelną)

Wroniecka 10

ul. Wroniecka

ul. Kościelna

ul. Kapłańska

al. 1 Maja

ul. Szczuczyńska (róg Zamkowej)

ul. Zielona

Dziś to al. Jana Pawła II, wówczas tej ulicy jeszcze nie było i mówiło się, że sklep jest przy Kołłątaja

ul. Obornicka (róg Kiszewskiej)

Kolejny kierunek od Rynku to Poznańska. Po prawej stronie w okresie mojego dzieciństwa był sklep warzywniczy, o którym mówiło się U Pietrzaka (później U Walczaka), a dalej fryzjer (Neumannowie, potem córka Irena Schmidt).

Po lewej stronie, na narożniku Poznańskiej i Wodnej znajdował się oddział PKO, w 2. połowie lat 70. przeniesiony na Rynek. Potem działał tam jeden ze sklepów Buszewka, na przełomie lat 80. i 90. można tam było kupić także różne artykuły z importu. Obok (Poznańska 30) mieścił się sklep elektryczny (U Gierczyńskiego).

Pod kolejnymi adresami przy Poznańskiej (5, 7 i 9) mieściły się firmy i sklepy braci Grygierów (szamotulanie mówią częściej Grygrów, ale nie jest to forma poprawna językowo): Leona (szewca), Stanisława (rzeźnika) i Wacława (piekarza) oraz ich potomków. Leon Grygier jako szewc (nr 5) nie zajmował się wówczas tylko naprawą obuwia, ale wyrabiał je także na zamówienie (ciepłe buty zimowe zamawiane u Grygiera wspominała Ewa Budzyńska-Krygier). W sklepie w domu Leona Grygiera w tamtych czasach był sklep odzieżowy, potem – już po przejęciu go przez właścicieli – buty i kwiaty, które hodowali synowie Leona. Rzeźnik Stanisław Grygier założył firmę w 1930 r. Po wojnie otworzył sklep pod numerem 7., w 1950 r. odebrało mu go państwo i dawny właściciel pracował w nim jako sprzedawca. Do dziś w sklepie wiszą stare haki do mięsa i wędlin, które, jak wspomina córka Stanisława, kiedyś obwieszone były aż po sam sufit. Właściciele odzyskali sklep na początku lat 90. i do dziś prowadzą go Jessowie (Arkadiusz Jessa jest wnukiem Stanisława Grygiera). Pod numerem 9. Mieścił się sklep piekarniczy Wacława Grygiera, ja jednak pamiętam czasy, kiedy był tam sklep z elegancką odzieżą (wtedy mówiono: butik). W tym samym domu przez ponad 30 lat, do połowy lat 80., znajdował się też zakład zegarmistrza Edwarda Duraka.

W kolejnym domu (Poznańska 11) przez wiele lat mieścił się sklep obuwniczy (w latach 90. także rybny) i sklep z torebkami, paskami i rękawiczkami (tam gdzie wspominany już sklep mięsny Jądrzyków), oba prowadzone przez tę samą firmę z Poznania (Otex). Dalsza część ulicy wygląda dziś inaczej niż kiedyś. Na miejscu starych, niskich domków powstały nowe kamienice. Z czasów mojego dzieciństwa pamiętam dwa zakłady rymarsko-kaletnicze: Skrzypczaka (potem przeniesiony na drugą stronę ulicy) i Nowaka. Wiosną do zakładu rymarskiego Skrzypczaka wchodziło się też po truskawki. Ten zapach truskawek pomieszany z zapachem skór jest dla mnie ciągle bardzo silnym wspomnieniem. Przed mostkiem, jeszcze chyba w latach 70., powstał zakład fotograficzny Janusza Piszczoły.

Wielu szamotulan dobrze pamięta mały sklep monopolowy, obiegowo nazywany Kubuś, U Kubusia przy Poznańskiej 21. Obok mieścił się sklep spożywczy Agatka. Nazwa Kubuś była tak popularna, że gdy rodzina Kubowiczów (stąd Kubuś) na początku lat 90. otworzyła tam duży sklep z tapetami, nazwę tę umieszczono w formie szyldu na domu. Trzeba wspomnieć też nieduży sklep spożywczy (mleczny), nazywany od imienia kierowniczki U Krysi (Krystyny Ciesielskiej) (Poznańska 18). W tamtych czasach mleko i śmietanę sprzedawano w szklanych butelkach z aluminiowym kapslem, trzeba było uważać, żeby przypadkowo go czymś nie przebić. Butelki stały w pojemnikach z metalowych cienkich prętów. Kiedy w 2. połowie lat 70. zaczęły się problemy z masłem, towaru tego nie było w stałym obrocie, lecz wprowadzono zasadę, że dostawę z danego dnia sprzedaje się o godzinie 15. Trzeba było przyjść trochę wcześniej i stanąć w kolejce. Często nie starczało dla wszystkich chętnych z kolejki, czasami jednak można było kilka razy „obrócić” i kupić więcej niż jedną kostkę. To dopiero była radość! Można w tym miejscu wspomnieć także o kolejkach tak zwanych osób uprzywilejowanych, które ustawiały się z drugiej strony w stosunku do „normalnej” kolejki. Miały w niej prawo stanąć kobiety ciężarne, osoby dziećmi na rękach oraz kombatanci. Zdarzały się nawet wypożyczenia dzieci!

Już pod koniec Poznańskiej (nr 22) w domu należącym do rodziny Sundmannów mieścił się punkt pocztowy, nazywany Małą Pocztą. W tym samym miejscu powstał w końcu lat 80. – już prowadzony przez właścicieli kamienicy sklep obuwniczy Complex.  Moda nazewnicza była wtedy właśnie taka: dobrze, gdy nazwa ma obce brzmienie i zawiera -ex (jak Pewex, choć ta ostatnia nazwa była skrótowcem). Szamotulanie i tak zresztą woleli w tym przypadku posługiwać się obiegową nazwą U Sundmanna. Dla pokolenia, którego młodość przypadła na początek lat 90., ważnym miejscem był też klub Jocker – już w nowym stylu. Działał on w pomieszczeniach dawnego przedszkola Bolek i Lolek, śmialiśmy się, że dawni wychowankowie dorośli, ale nadal chodzą w to samo miejsce. W tym samym okresie krótko działała dyskoteka Pod Bykiem, w Sali Sundmanna, niezwykle ważnym dla starszego pokolenia szamotulan miejscu koncertów i przedstawień, po raz ostatni brzmiała wtedy muzyka.

W 2. połowie lat 80. na narożniku ul. Lipowej (wówczas Marchlewskiego) i Rolnej powstał duży, jak na tamte czasy, samoobsługowy sklep spożywczy Delicja (należący do PSS „Społem”). Pamiętam, że moja polonistyczna rodzina (łącznie ze mną) denerwowała się, bo rzeczownik, od którego utworzono nazwę, występuje tylko w liczbie mnogiej (delicje), nazwa była zatem niepoprawna językowo.

Dalej na Lipowej był nie istniejący już drewniany pawilon spożywczo-warzywny, nazywany obiegowo Zieleniakiem, a naprzeciw (Lipowa 6a) znajdował się Eldom (obiegowo także U Kołdykowej, od nazwiska kierowniczki Danuty Kołdyki). Można tam było kupić lodówki, pralki, elektryczne maszyny do szycia, suszarki do włosów itp., ale w sprzedaży były także, na przykład, rowery. Był to jeden z dwóch sklepów (drugim był Pawilon Meblowy lub po prostu Meblowy przy Sportowej), do których stały wielodniowe kolejki, w których tworzyły się tzw. komitety kolejkowe, przygotowujące listy obecności i sprawdzające je o określonych godzinach.  Zawiązywały się nowe znajomości, niektórzy w kolejce spędzali swój cały urlop wypoczynkowy. Pojawili się też niemal zawodowi „stacze”, czyli osoby, które za pewną dodatkową opłatą godziły się stać za kogoś w kolejce i kupić towar za jego pieniądze.

W drugiej połowie lat 70. między ul. Kołłątaja i Lipową powstał, istniejący do dziś, pawilon z samoobsługowym sklepem spożywczym PSS „Społem” i sklepem elektrycznym. W pobliżu w bloku mieszkał ówczesny naczelnik miasta Czesław Zasada, brat najważniejszej osoby w województwie – 1. sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR, stąd sklep szybko zyskał obiegową nazwę Zasadówka. Przychodziło się tam lub przyjeżdżało z innych części miasta i spoza niego, bo sklep traktowany był jako wizytówka i wyraźnie lepiej zaopatrzony.

Z dzieciństwa pamiętam nie istniejący dziś Sam na rogu Lipowej i Gąsawskiej. Był to wykonany z płyty lub blachy pawilon. Kupowało się tam cukierki malinki i drugi rodzaj ‒ groszki (wielokolorowe i brązowe) w płaskich okrągłych plastikowych pudełkach. Cukierki wysypywało się na rękę lub wprost do ust przez umieszczoną z boku dziurkę, a po opróżnieniu pudełka wykorzystywało się je do zabawy w radiotelefon.

Ja mieszkałam w bloku przy Obornickiej 9. Najpierw na parterze bloku mieścił się zakład fryzjerski i złotnik, a później sklep mięsny RKS Buszewko. Ludzie, często z innych miejscowości, nawet z Poznania, ustawiali się w kolejkę w godzinach nocnych. Nie było tu listy kolejkowej, więc trzeba było stać cały czas. Trudno wymagać, żeby ludzie spędzali ten czas w całkowitym milczeniu. Głosy niosły się tak, że w nocy nie można było w naszym mieszkaniu otworzyć okien. W sąsiednim bloku (Obornicka 7) znajdował się punkt usługowy o zabawnej nazwie Praktyczna Pani.

Przy Obornickiej ważny był też sklep spożywczy w bloku na rogu z Kiszewską (Kiszewska 2) i po drugiej stronie ulicy bar (pawilon Gastronomiczny ‒ głosił szyld) o obiegowej nazwie Akwarium. Pawilon w znacznej części był przeszklony. O nazwie zadecydował jeszcze inny wzgląd. Ja jako dziecko kupowałam tam głównie lizaki ‒ czerwone kogutki i kurki, głównie jednak kupowało się tam piwo. Panowie, siedzący przy oknie przez całe popołudnie, popijający ze szklanych kufli, wyglądali jak ryby w akwarium. Najdalej położony w tym kierunku był nie istniejący już sklep spożywczy przy Spółdzielczej 11.

I ostatni kierunek od Rynku ‒ Dworcowa. Po prawej stronie najpierw mieścił się sklep odzieżowy Dworcowa 4 (potem były tam też rowery). Dla mnie jako dziecka najważniejsza była tu Bombonierka, czyli pachnący czekoladą sklep ze słodyczami i alkoholem (Dworcowa 6). W tym samym domu mieścił się też zakład fryzjerski, prowadzony przez małżeństwo – Janinę Górną i Mieczysława Mroziewicza. To był pierwszy fryzjer, do którego chodziłam. Lubiłam to miejsce, ale trochę bałam się maszynki do golenia. Pamiętam charakterystyczny fotel dla klienta, z przymocowanym obok  i jeżdżącym dookoła siedzeniem dla fryzjera. Pamiętam też, jak o wiszący w pobliżu drzwi kawałek skóry ostrzono brzytwę. Dalej po tej samej stronie ulicy był jeszcze sklep z tkaninami (Dworcowa 8).

Na początku Dworcowej, po lewej stronie, mieściła się siedziba spółdzielni kominiarzy, dalej oddział PTTK i obok budynku kina restauracja Popularna. Nie pamiętam, czy byłam tam kiedyś, z opowieści innych osób wiem, że ze względu na zamontowane tam drzwi wahadłowe, przez które kelner wyrzucał niepożądanych klientów, lokal ten nazywany był obiegowo Wyrzutnią.

W pawilonie naprzeciw kościoła św. Krzyża przez jakiś czas mieścił się Dom Książki, później spożywczy o nazwie Sezam. Dalej, na rogu Franciszkańskiej, stał nie istniejący już pawilon owocowo-warzywny U Lemoniady (od przezwiska właściciela – Januszaka) .

Ten kierunek od połowy lat 70. był szczególnie ważny ze względu na Dom Handlowy, należący do PZGS-u. Byliśmy bardzo dumni, gdy go uruchomiono. W pierwszym okresie na dole mieściły się artykuły żelazno-budowlane, wkrótce jednak sklep w całości został przeznaczony na odzież i obuwie. W stanie wojennym, na kartki, mój brat kupił tam jedyną stojącą parę butów rozmiar 46 i powiedział sprzedawczyni, że teraz może ogłosić upadłość. Spojrzała zdziwiona – takie kategorie przecież wtedy u nas nie funkcjonowały. My współczuliśmy sprzedawcom, którzy przez cały czas stali przy pustych półkach, bo to musiało być strasznie frustrujące. Nie było też wówczas czegoś takiego w sklepach odzieżowych jak podział na sezony i pory roku. Kiedyś w środku lata kupiłam sobie w Domu Handlowym ciepły płaszcz. Oczywiście, byłam bardzo zadowolona, bo czasy były takie, że towaru się nie „kupowało”, a „zdobywało”. Później, już w „nowych czasach” na piętrze były meble, a nawet – krótko – pierwsza w Szamotułach Biedronka.

Dalej, idąc w stronę Dworca, mieliśmy sklep metalowy U Dominiaka przy Urzędzie Miasta i Gminy, za nim z tyłu ogrodniczo-nasienny, a naprzeciw sklepy rzeźnicki i nabiałowy.

Za skrzyżowaniem z Wojska Polskiego mieścił się sklep motoryzacyjny U Koerpla (w przyziemiu Dworcowej 32) i po drugiej stronie ulicy pierwszy szamotulski komis w piwnicy budynku nr 33.

W tej części miasta znajdował się sklep spożywczy Szamotulanka (ul. 3 Maja 3, wtedy Dzierżyńskiego), niemal naprzeciw szamotulskiej mleczarni. Obok był jeszcze mały sklep owocowo- warzywny i monopolowy w nie istniejącym małym domku, na którego miejscu powstał potem sklep Bajbus.

Dalej, na Sportowej, restauracja Ustronie, której zniszczony budynek straszył przez ćwierć wieku od likwidacji. Dla mieszkańców powstającego od połowy lat 70. Osiedla Przyjaźni Polsko-Radzieckiej (w skrócie nazywanym Os. Przyjaźni), wokół ul. Findera (dziś Kolarska) ważne były tzw. sklep spożywczy W blokach (Sportowa 29) i Mleczny (pawilon, gdzie obecnie znajduje się oddział pocztowy). W tych czasach istniał też już kolejny szamotulski Zieleniak (Sportowa przy mostku) i Warzywniak Wojewódzkiej Spółdzielni Ogrodniczo-Pszczelarskiej na rogu Łąkowej i Pływackiej (dawnej Buczka).

Wspomnieć trzeba by jeszcze powstały chyba na przełomie lat 70. i 80. budynek Spółdzielni Mieszkaniowej przy ul. Łąkowej. Mieścił się tam duży sklep spożywczy PSS „Społem”, druga w miecie apteka (później nadano jej nazw Osiedlowa), punkty usługowe Praktyczna Pani, fryzjer, w tamtych czasach także kawiarnia Kameralna i – już w latach 90. – bar Snap w piwnicy. O sklepie meblowym przy stadionie już wspominałam.

Od połowy lat 70. do połowy 90. w mieście powstawały też ciągi mniejszych sklepików, często nazywane wtedy Butikami: wzdłuż Ratuszowej, pomiędzy Garncarską i Braci Czeskich (na dawnym placu targowym ‒ pamiętam tamte targi), przy Poznańskiej, wzdłuż parkingu za Urzędem Miasta, po obu stronach Sportowej, przy Kolarskiej.

Na przełomie lat 80. i 90. powstało wiele nowych sklepów. Na sklepy zamieniano mieszkania na parterze kamienic, budowano nowe, wolnostojące. Od połowy lat 90. w Szamotułach zaczęły pojawiać się markety. Z czasem okazało się, że tych małych sklepów jest zwyczajnie za dużo, wiele z nich nie wytrzymało konkurencji z miejscowymi dużymi sklepami i z handlem w marketach w Poznaniu. Nie oznacza to jednak, że małe sklepy straciły rację bytu. Jest to przecież nieco inny sposób kupowania i innego typu relacja sprzedający ‒ klient.

Kto nie żył  w tamtych czasach, nie może zrozumieć, jak ważne były kiedyś ‒ rozrzucone po całym mieście ‒ kioski Ruchu. Niemal ich już nie ma, a było około dwudziestu: przy skrzyżowaniu Obornickiej ze Spółdzielczą, przy Nowowiejskiego blisko elektrowni, przy Staszica, przy dworcu PKP, przy Kolarskiej, Sportowej, naprzeciw Urzędu Miasta, przy Skargi, przy Ratuszowej, na pl. Sienkiewicza, na al. 1 Maja, Ostrorogskiej. W Szamotułach działały też kioski spożywcze. Najlepiej pamiętam taki przy Poznańskiej (między domem nr 23 a 27), ale tego typu kioski były też przy Dworcowej – obok mostu i w pobliżu Franciszkańskiej, na miejscu dzisiejszej galerii Inbag i przy Jastrowskiej.

Kto nie żył w tamtych czasach, nie zrozumie też, jak ważną osobą był kiedyś kierownik sklepu. Byli kierownicy życzliwi, od których można się było dowiedzieć, kiedy będzie dostawa poszukiwanego towaru. Byli tacy, którzy wykorzystywali swoją uprzywilejowaną, na tamte czasy, pozycję, traktowali klientów z wyższością i większość poszukiwanego towaru sprzedawali osobom wybranym, czyli „spod lady”. W sklepach spożywczych i piekarniczych niektórzy robili tak, że przywieziony z piekarni świeży chleb chowali na zapleczu, a sprzedawali najpierw starszy, o której mówiono wówczas „z nocy” (raczej poprzedniej, nie ostatniej). W ten sposób zawsze w sprzedaży był chleb nieświeży. Tak, nasz handel pełen był wtedy absurdów. Ale powspominać miło…

Agnieszka Krygier-Łączkowska

PS Czekam na uwagi, zwłaszcza starszych szamotulan. Bardzo chętnie tekst uzupełnię o wcześniejsze lata. Kontakt z redakcją: wgt.szamotuly@gmail.com

Piewszą część artykułu (Rynek) można przeczytać pod linkiem http://regionszamotulski.pl/szamotulskie-sklepy-w-prl-u/.

ul. Dworcowa

ul. Sportowa

ul. Sportowa

ul. Rzeczna

Źródła zdjęć: Muzeum – Zamek Górków, Archiwum Biblioteki Publicznej, Ireneusz Walerjańczyk, Szamotulski Fotoplastykon

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Szamotulskie sklepy w PRL-u 22018-08-13T11:59:57+02:00

Karol Cyprowski – tekst gwarowy


Karol Cyprowski – pochodzi z Szamotuł, absolwent Liceum im. ks. Piotra Skargi. Ukończył stosunki międzynarodowe oraz filologię serbską i chorwacką. Jego pasją jest nauka języków obcych, pracuje jako programista. Mieszka w Warszawie.

Zapraszamy do przeczytania wywiadu, którego udzielił  http://wspolnymianownik.pl/czytaj.php?s=wywiady&a=karol-cyprowski.

Karol Cyprowski prowadzi serwis Woofla.pl, o którym pisze:

„Początki serwisu sięgają roku 2010, kiedy samodzielnie zacząłem prowadzić blog pod tytułem Świat języków obcych. Chciałem przede wszystkim dzielić się na nim moimi doświadczeniami z nauki języków, ciekawostkami z lingwistycznego świata oraz przede wszystkim przekonywać czytelników, że nauczyć się można każdego języka pod warunkiem, że osoba ucząca się poświęci nań odpowiednią ilość czasu. Strona rozwijała się w niezwykłym tempie – już rok po starcie znalazła się wśród 25 najlepszych językowych blogów świata według portalu bab.la, a sam zostałem zaproszony do udziału w prestiżowym jak na owe czasy projekcie, jakim było stworzenie firmowanego przez szkołę językową Sprachcaffe poradnika pod tytułem Jak nauczyć się języka obcego? (https://www.sprachcaffe.com/fileadmin/Redaktion/docs/Sprachcaffe-Polska/).

W 2014 roku zdałem sobie jednak sprawę z tego, że dotychczasowa formuła bloga z różnych powodów się wyczerpała i zaapelowałem do czytelników o współtworzenie na gruncie przygotowanym przez Świat języków obcych czegoś o znacznie szerszym zasięgu oddziaływania. Tak powstała Woofla, na której łamach ukazało się już 335 artykułów napisanych przez 29 autorów. Oprócz strony internetowej woofla.pl prowadzimy też fanpage na Facebooku, obserwowany przez niemal 6000 czytelników (stan na 03.08.2018). Naszemu zespołowi zależy przede wszystkim na popularyzacji wiedzy z dziedziny językoznawstwa oraz nauki języków obcych w sposób przystępny zarówno dla profesjonalistów, jak i kompletnych laików”.


Fragment tekstu w interpretacji Bartłomieja Firleta. Zapraszamy na stronę aktora: http://regionszamotulski.pl/bartlomiej-firlet/

Ćwiczenia z gwary ? tekst Karol Cyprowski. Dla Portalu Region szamotulski – portal kulturalno-historyczny. Miłej niedzieli ?

Opublikowany przez Bartłomiej Firlet Niedziela, 12 sierpnia 2018

Tekst w gwarze poznańskiej

Łe jery!


Rychu dał se wczoraj w tytę, śruba fest, bo Kolejorz majstra zdobył i łaził z modrakowo-biołą faną – dzie był to nie wie, purtelam też chyba u kuzaja w Szamotułach zaliczył, ale ućkło mu. Pamięta ino, że gorunc był i jak wracoł oślómprany na szage przez chynchy, pogonił go kejter jakiś. Aż do chaty go gonił, tak że porty, fifne takie, prawie zgubił, jak ten go szczapił. Łe jery, to by była poruta – Rychu bez portek – dość że szplejty mioł bose. Nie, że był fleja… Normalny szczun, sznupa taka fajna, bystry taki, ino klapioki mioł fest, takie same jak brachol, co sie z nich w budzie chichrali.

Stetrany Rychu wpadł do sklepu, zapalił światło, zgasił, zapalił, czorno. I cug jaki taki łed łekna. „Tu wyra se nie zrobię” – pomyśloł Rychu, że sie w sklepie nie skitra i taki rozmemłany poszedł do góry, gdzie brachol ćmika polił. „Ole mosz jape, tej! Gdzie żeś se je tak obrzympolił?” – i nie czekając na Rycha – „Pa to tej!”. I śwignął Rycha po glacy. „Nyga!”. Rychu wiedzioł, że muły ma jak bocian pjynty i że z takim patanem jak Przemo mu łatwo nie pójdzie. Wziął wjync drabke, ćpnoł porty na ryczke, gdzie już leżały klunkry, cuś tutej mu nie gra – wykukuje z wyra, a Przemo se łoblek korbol na glace. „Tyn to ma z gorem”. Rychu rozumiał – stara Fydlera go łociotała, czarciego żebra nie było. Mogło być gorzy, wiadomo. Wtedy mieszkali w Poznaniu – bilety w bimbie odbijali, bejmy mieli, szneki kupowali za winklem, na wildeckim fyrtlu ze szczunami było szukano, było gonito, bioło była zawsze na stole. Tera bioły ni mo. Tu, na wygnajewie, zostały ino haferfloki, korbol, pyry i modro. Erzac. I hyćka za łeknem. I chójka, ale ta ino na gwiazdora.

Na gwiazdora to zawsze bana przyjeżdża zez Wronek i wuja Lechu – kakalud taki z kluką jak u gapy, stara Fydlera by powiedziała, że nojszpłat. Rojber był za młodu, na blałki łaził, kamlotami świgał najdali, na kaście w trampkarzach Kolejorza – a tera sie brynkot zrobił. Frechowny taki na dodatek. I makiełki żre, ino do chaty wejdzie. I plyndze. I gzik (z pyr i gziku glajde robi, nie to co my). I nasze szare kluchy. Pener po prostu. Szkieły też go nie lubieją, ale to dlatego, że rojbrował, a potem kielczył się jak go złapali. W tych laczkach swoich, z jabzem w ręku, ino co zerwanym, tak że z jabłoni ino ogigle zostawały. Taki Lechu, no. Nahajcowali jak gość przyjechoł, dziecioki rychło wstały, ojciec ćpnoł do skrytki haczke i szype, zakluczył takim dynksem, co go na jarmarku świętojańskim za golitko wymienił. Przemo oczywiście już jest precz, dzieś na dworze, goni kociambry.

A Rychu? Ten to ma rułe. Nim wstanie, nadusi guzik radia, obejrzy pamperki stojące pod łeknem, zaś pójdzie do łazienki ze swoją szwamką. Słyszy jak mama kroi skibki, podjadając kromke, cuś kwirlejką robi (plyndze pewno), nabierką wlewa ślepe ryby. „Łe jery! – krzyczy – Jakieś fafoły pływają”. Pomojtała troche – fafołów ni mo. Wuchta wiary ma dziś przyjść, każdy z tytką czegoś, a Rychu ołówkiem na oszczytku naoszczonym pisze, co kto ma – buchalterem chce być. Bejmy liczyć. Cała wiara przyszła – nawet ta miągwa spod łebory Altmanów z kanką mleka. Jak Rychu był fertyś, skoczył na stopy, powiedział: „Ide los” i pobiegł do Jadzi. Fajna dziewucha taka. Na szukano i gonito już są za starzy, ale w tytę zawsze dać se można.

Karol Cyprowski

Szamotuły, 07.08.2018

Karol Cyprowski – tekst gwarowy2025-01-05T12:54:08+01:00

Kościół św. Jakuba w Ostrorogu

Okładka książki ks. Piotra Rossigrocha (1676 r.)

Pieśń o św Jakubie  – książka ks. Piotra Rossigrocha (1676)

1.07.1878 r. – informacja prasowa o odsłonięciu figury św. Jakuba

Kapliczka z wizerunkiem św. Jakuba Apostoła – upamiętniająca kościółek na Piaskowie, któremu patronował, i gdzie znajdował się obraz uważany za cudowny, Zdjęcie Andrzej Bednarski

Źródło św. Jakuba. Zdjęcie Andrzej Bednarski

Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Ostrorogu

Ołtarz główny z obrazem św. Jakuba

Obraz św. Jakuba z ołtarza głównego kościoła Wniebowzięcia NMP w Ostrorogu. Zdjęcie Andrzej Bednarski

Światła i ognie nocne, czyli o kościele św. Jakuba w Ostrorogu

25 lipca przypadało wspomnienie św. Jakuba Apostoła. Kult tego świętego w Ostrorogu trwa już od kilku wieków, a wielkim jego orędownikiem był żyjący w XVII wieku ks. Piotr Rossigroch – proboszcz ostroroski, dziekan lwówecki, syn Jana Rossigrocha, burmistrza Ostroroga. Piotr Rossigroch napisał dwie książki na temat kościoła, który niegdyś znajdował się na wzgórzu cmentarnym w Ostrorogu (wtedy w Piaskowie). To dzięki tym książkom poznajemy historię kościółka i cudów, jakie miały się zdarzać za wstawiennictwem św. Jakuba.

Stanisław Maćkowiak pisał w „Gazecie Szamotulskiej w 1934 roku:

„Dziś, gdy bezbarwna mgła przeszłości spowija jedynie pamięć o tym kościółku, gdy tylko legenda prostego ludu ożywia niemy pagórek piaskowski, na którym niegdyś za przemożną przyczyną Wielkiego Apostoła działy się cuda, gdy minęły już bezpowrotnie te chwile, kiedy Piaskowo oblegały mnogie rzesze pątników, szukających u stóp «cudotwórczego» św. Jakóba pomocy – ośmielajmy się zbliżyć poprzez świętość i cudowność do zapomnianego kościółka i rzucić o nim na papier kilka słów w nadziei, że zdołamy zbliżyć do Czytelników te czasy, kiedy przyczyna św. Jakóba była dla mieszkańców ziemi szamotulskiej «u Majestatu Boskiego ważna i skuteczna»” („Gazeta Szamotulska”, 29 maja 1934).

Zanim jednak przejdziemy do ks. Rossigrocha, kilka zdań historycznego wprowadzenia. Pierwsza wzmianka o kościele na Piaskowie pochodzi z 1396 roku, mowa jest wtedy o plebanie Mikołaju, który pełnił funkcje kapłana w tamtejszym kościele co najmniej w latach 1396-1405 r. Kolejnymi księżmi, których znamy ze źródeł, byli Jan (na pewno w 1410) i Tomasz (co najmniej 1420-1424). Parafia na Piaskowie przestała istnieć w 1432 roku, wtedy to kościół włączono wraz z uposażeniem (m.in. polami uprawnymi) do parafii w Ostrorogu.


Ryciny z wizerunkiem św. Jakuba z książek ks. P. Rossigrocha (1674 i 1676). Prawdopodobnie św. Jakub patrzy na Ostroróg z dzisiejszego wzgórza cmentarnego, czyli miejsca kościoła w Piaskowie


Jak pisał ks. Rossigroch, kościół na Piaskowie według opowieści miejscowych miał zostać wybudowany przez pewnego mansjonarza (kapłana niższego rangą, który w zamian za utrzymanie był zobowiązany pozostawać na miejscu i pełnić pewne obowiązki , np. odprawiać msze, z łac. maneo ‘zostaję’) z kolegium mansjonarzy w Ostrorogu. Podczas wielkiego głodu pewna kobieta z Rudek postanowiła utopić swego syna w „wodzie pod górą Piaskową”, ów syn chwycił się jej jednak tak mocno za szyję, że kobietę ruszyło sumienie i oddała go do kolegium mansjonarzy w Ostrorogu. Gdy został kapłanem, na pamiątkę ocalenia postawił kościół. Tyle legenda, jak jednak było naprawdę, dziś po 600 latach trudno powiedzieć.

Zdaniem Rossigrocha pierwszy kościół na Piaskowie miał zostać zniszczony przez innowierców z zamku w Ostrorogu, można więc przypuszczać, że nastąpiło to w 2 poł. XVI wieku (Bracia Czescy stacjonowali w Ostrorogu od 1553 roku). Jak głosi legenda, „heretykom” z zamku nie udało się jednak zniszczyć całego kościoła, został fragment muru, którego nie potrafili w żaden sposób rozebrać. Natomiast z budulca pozyskanego z rozebranej części kościoła podobno powstała kamieniczka przy zamku, w której według legendy nikt jednak nie chciał zamieszkać.

W 1644 roku, czyli 8 lat po odzyskaniu kościoła w Ostrorogu przez katolików, ks. Walenty Wronicz zaczął myśleć, jak odbudować zniszczony kościół. Skłoniły go do tego żarliwe modlitwy mieszkańców, które widział na wzgórzu Piaskowskim, będącym również miejscem pochówku. Udał się do burmistrza Ostroroga Jana Rossigrocha o pomoc. Burmistrz nakazał pospólstwu odkopanie murów po poprzednim kościele, które zasypane były niemal na dwa łokcie. Jak mówił ksiądz Wronicz, ludzie przystąpili do pracy z wielkim zapałem, tak że odkryto fundamenty małego chóru o wymiarach dwanaście na dziesięć łokci i dużego chóru o wymiarach piętnaście na dwadzieścia łokci. Bardzo duży udział w odbudowie kościoła miał również dziedzic Ostroroga Wojciech Szlichtnik, z wyznania kalwin, który podarował drzewo sosnowe z lasu w Chojnie oraz przekazał cegłę z opustoszałej kamieniczki przy zamku w Ostrorogu, w której nikt nie chciał mieszkać. Ksiądz Wronicz ukończył budowę kościoła w 1644 roku około święta św. Michała Archanioła. Kościół podobnie jak poprzedni nosił wezwanie św. Jakuba Apostoła. Wewnątrz kościoła powstały trzy ołtarze.

Rossigroch pisał, że ledwo kościół odbudowano, a już na tym miejscu za sprawą św. Jakuba zaczęły dziać się cuda. Ksiądz rozpoczął starania, aby miejsce to uznać za cudowne. Zgłosił sprawę do ówczesnego biskupa poznańskiego, księdza Stefana Wierzbowskiego. Biskup najpierw wezwał do siebie księdza Wronicza, który opowiedział o budowie kościoła. Następnie biskup powołał komisję, w skład której wchodzili: ks. kanonik Stefan Moręski – doktor teologii, prepozyt kościoła św. Marii Magdaleny w Poznaniu, ks. Jan Morawski – profesor Zgromadzenia Jezusowego w Kolegium Poznańskim oraz ks. Jan Kazimierz Steczewicz – doktor praw i teologii, dziekan i prepozyt zbąszyński. W celu zbadania autentyczności cudów w Piaskowie komisja trzykrotnie gościła w Ostrorogu: 16 marca, 17 czerwca oraz 23 września 1672 roku. W związku z cudami, jakie miały dziać się w kościółku św. Jakuba, komisja przesłuchała pod przysięgą ponad 20 osób.

Wśród relacji świadków mamy między innymi zeznania burmistrza Ostroroga Szymona Szostka, który 16 marca 1672 roku tak mówił:

„Mają ludzie zawsze wielki afekt do tego miejsca świętego i słyszałem od starszych moich, że w wszelkich potrzebach, tak w chorobach swoich jako i bydlęcych, udawali się z dawna i tam ofiarowane i uzdrowione około kościoła obwodzili. Ale i sam doznawałem (łask), gdym chore bydełko moje i bardzo niebezpieczne na tóż miejsce ofiarował z intencją do św. Jakóba, prosząc o pociechę; lubo nieraz, jednak całe w prędkim czasie, do siebie przychodziło i żadnej szkody w niem nie uznałem; które dobrodziejstwo, ilem razy uciekał się do przyczyny św. Jakóba, zawszem otrzymywał, mając to w zwyczaju zawsze, iż niżelim bydełko wygnał w pole, tamem wprzód około kościoła opędził; które dobrodziejstwo zawszem przyczytał przyczynie św. Jakóba. Nawet gdy córeczka moja dziesięcioletnia, imieniem Jadwiga, na gorączkę wielką i nagłą zachorowała przed trzema laty, a najemnik robotnik przyszedł do izby znagła i zawołał głosem, przelęknioną też córeczkę moją kaduk cichy porwał, który ją trzymał od słońca zajścia aż po południu nazajutrz; na którą my patrząc frasobliwi, rodzicielka moja rzekła mi: «Ofiarujmy ją do św. Jakóba na Piaskowo». Co zaledwieśmy wymówili, zaraz w te tropy, tegoż momentu, kaduk ją opuścił i zaraz rzekła córeczka: «Pani Matko, dajcie mi obrazek Najświętszej Panny, pójdę z nim do św. Jakóba». Odpowiedzieliśmy: «Pójdziesz, Jadwisiu, i obrazek z parą postawnie zaniesiesz, że cię P. Bóg pocieszył». I potem w kilka dni poszliśmy z nią i Mszę św. zakupili i parę postawnie z tym obrazkiem pergaminowym oddali na znak dobrodziejstwa, otrzymanego za przyczyną św. Jakóba”.

Pozostałymi świadkami byli m.in. Malcher Mikuła, Wojciech Mizera, Jan Murkowicz, Adam Rataya, Szostek, Jakub Chudzik, Adam Gozdecki, Jan Zagrodnik, Tomasz Litowski, Zofia Bobolecka, Tomasz Borski, Grzegorz Ględaya, Andrzej z Głuchowa i Franciszek Czekałka. Cześć z nich opowiadała o uzdrowieniach, inni o tym, jak za wstawiennictwem św. Jakuba zostali uratowani od strasznego pożaru, który wybuchł w Ostrorogu. Oto przykłady: „Cudownie mię P. Bóg zachował przez przyczynę św. Jakóba podczas pożaru wielkiego, kiedy cały prawie Ostroróg zgorzał w sobotę czwartą po Wielkiej Nocy, bom mu się cale w tem niebezpieczeństwie ofiarował. Postrzegły bowiem, że się już większa połowa miasta spaliła, a ogień pod wiatr szedł i zbliżał się ku domowi memu, jam z tego postrachu poszedł do sadku i padłszy krzyżem, zawołałem do P. Boga do św. Jakóba, wejrzawszy na jego kościół, aby mię i innych bronił, bo już trudno było od ludzi spodziewać się pomocy w takim ogniu. I takem z łaski Bożej wolny od ognia tego został, lubo się tak blisko chlew sąsiedzki i domek spalił, że i na chlewie moim już się snopki zajmowały zaraz przy domu, którem ja z Czekałkiem, wołając na św. Jakóba, snadno zrzucił i bez wody (o którą trudno było); snadnośmy ogień ugasili, i tak domu mojego P. Bóg i w tej połaci ośm domów obronił”.

Komisja przekazała wyniki swoich badań na ręce biskupa Wierzbowskiego, który z kolei w liście z dnia 24 marca 1674 roku, adresowanym do księdza Stefana Moręskiego, polecił ogłosić Piaskowo miejscem cudownym, co nastąpiło 27 kwietnia tego samego roku. W czasie uroczystości, po modlitwie do Ducha św., padły z ambony słowa, ogłaszające wszystkim po wszystkie czasy, że spełniły się marzenia mieszkańców, bo ten mały kościółek stał się miejscem cudownym za sprawą św. Jakuba. Na koniec zagrzmiało potężne Te Deum (Ciebie Boga wysławiamy).


Fragment mapy z 1808 r.


Książka Rossigrocha wspomina również o światłach, które widzieli mieszkańcy Ostroroga i okolicznych wsi, np. Wojciech Bural, kmieć ze wsi Kluczewo: „Widziałem ognie jakoby trzy pary świec szło od jeziora z tej strony kościoła: i szło po cmentarzu i weszło do kościoła i tam się w kościele z godzinę świeciło; bośmy powoli, troje nas przypatrując się jechali: byłem ja i Grzegorz Ruchay i żona jego. I patrzeliśmy na to wszystko troje. Działo to się w dzień św. Andrzeja Apostoła z półtorej godziny w noc wieczora, gdyśmy z Ostroroga do domu jechali. A była tak ciemna noc, iż nie tylko miesiąca, ale i żadnej gwiazdy nie było widać, ledwie drogę i palec przed sobą widać było”. I druga relacja – Marcina Rataya z Zapustu: „Jadąc z młyna Obrzycka, będąc trzeźwy, bom tego dnia piwa nie pił, widziałem w kościółku św. Jakóba na Paskowie światło wielkie i drzwi otwarte, przez które się to światło wydawało; i przeżegnałem się, a nie wziął mnie strach żaden. Było to o północy przed Bożem Narodzeniem. Noc była ciemna. Księżyc nie świecił, lubo gwiazdy widać było. Tenże świadek przed rokiem, także przed Bożem Narodzeniem, jadąc z Ostroroga do domu godziny ze dwie w noc: widziałem przez okna kościółka św. Jakóba ogień i światła jasne, a noc bardzo ciemna była, bo deszcz padał, i powróciłem (mówi) umyślnie do Pilarza, abym im o tem świetle powiedział. Wyszedł Jakób Rzepka i Anna, siostra jego, i widzieliśmy to światło, stojąc za miastem chwilę, a jam po tem do domu, przeżegnawszy się, odjechał”.

Jeszcze więcej elementów legendy tkwi w opowieści o „sierpie do ręki przyrosłym”. Ksiądz Wronicz twierdził, że znalazł go w trakcie odkopywania murów. „Dziewka robotna z Wierzchocina, mila od Ostroroga (jakom słyszał) żęła zboże na polu w dzień św. Marji Magdaleny. Czyli na ukaranie, czyli też na wsławienie św. Jakóba Apostoła, sierp przyrósł jej do ręki prawej tak mocno, że w zamku ostroroskim zostający heretycy, nie wierząc temu, przywołali dziewkę i sierp od ręki odłączyć usiołow. [taki zapis]; żadną jednak miarą oderwać go nie mogli. Stał jeszcze natenczas kościółek na tem Piastowie zmurowany i kapłan katolickiej wiary miał pilne o nim zawiadowanie. W tak cudownem skaraniu utrapiona żynarka zostawszy, na dzień św. Jakóba wielką wiarą ufając, że miała być pocieszona, ofiarowała się na to miejsce, na którym gdy w święto pomienionego Apostoła św. Przenajświętsza ofiara odprawowała się, podczas podniesienia Sakramentu Przenajświętszego ona też rękę podniosła, a wtem sierp jej od ręki odpadł”.


Fragment mapy z 1821 r.


W 1676 roku ksiądz Rossigroch napisał Pieśń o św. Jakubie, którą jeszcze kilka lat temu można było usłyszeć w trakcie uroczystości odpustowych kościele w Ostrorogu.

Poza informacjami zawartymi w książkach ks. Piotra Rossigrocha o kościele w Piaskowie nie mamy zbyt wielu innych informacji. W 1677 roku przy kościele utworzono prebendę, czyli stworzono fundusz na utrzymanie miejsca kultu i osoby-osób duchownych. W 1725 roku ksiądz Libowicz w dokumencie z wizytacji pisał, że stojąca na piaszczystym wzgórzu świątynia stanowi filię kościoła w Ostrorogu (wcześniej była to osobna parafia). Można znaleźć tam też informacje, że prezbiterium kościoła jest murowane, ale ma sufit z desek, natomiast ściany nawy są drewniane, spróchniałe i przegniłe. Wnętrze miało charakter „dość ozdobny”, w kościele stały trzy ołtarze.

W dokumentach  mowa jest o jeszcze jednej odbudowie kościoła, która miała mieć miejsce w 1750 roku i dokonała się dzięki Barbarze Kwileckiej. Kościół z uwagi na zły stan techniczny prawdopodobnie został rozebrany w 1818 roku, chociaż na mapie z 1821 roku był jeszcze zaznaczony. Obraz św. Jakuba został natomiast przeniesiony do kościoła w Ostrorogu, gdzie znajduje się po dziś dzień. Na miejscu dawnego kościoła stoi od 1878 roku figura św. Jakuba, poświęcona przez księdza proboszcza Zenktelera w odpust św. Jakuba, 25 lipca.

Michał Dachtera


Literatura:

  1. Piotr Rossigroch, Światła y ognie nocne różnych czasów widziane w kościele y około kościoła s. Jakuba Apostoła na Piaskowie przy Ostrorogu, dobrodzieystwa także y łaski Boskie otrzymane, o sierpie przytym do ręki przyrosłym, który na tymże mieyscu przy mszy swiętey odpadł, poprzysiężone na commissiach zeznania na większą chwałę Panu Bogu y wielkiemu apostołowi Chrystusowemu Jakubowi świętemu rozsławiać dozwolone, Poznań, 1674.
  2. Piotr Rossigroch, Summarjiusza powtórnych łask y dobrodziejstw Boskich po cudownym św. Jakuba mieyscu, w Wielkiey Polscze przy Ostrorogu deklarowanym. Także Pieśń o S. Jakubie przez W. X. Piotrra Rossigroach Dziekana Lwoweckiego Proboszcza Ostrorog złożona, Poznań 1676.
  3. Edmund Callier, Ostroróg. Monografia w głównych zarysach, Poznań 1891.
  4. Józef Nowacki, Dzieje Archidiecezji Poznańskiej: Archidiecezja Poznańska w graniach historycznych i jej ustrój, tom 2, Poznań 1964.
  5. Paweł Mordal, Inwentaryzacja krajoznawcza Miasta i Gminy Ostroróg, Ostroróg 1990.
  6. Józef Łukaszewicz, Krótki opis historyczny kościołów parochialnych, kościółków, kaplic, klasztorów, szkółek parochialnych, szpitali i innych zakładów dobroczynnych w dawnej dyecezyi poznańskiej, tom 2, 1859.
  7. Karol Estreicher, Bibliografia Polska, t. 25, Kraków 1915.
  8. „Gazeta Szamotulska” 1932 nr 83,
  9. Stanisław Maćkowiak, Światła i ognie nocne. Rzecz o kościele św. Jakuba pod Ostrorogiem, „Gazeta Szamotulska” 1934 nr 62-68.
  10. Anton Freudenreich, Wielkopolska południowa – 1821 – atlas, część 2, 1821.
  11. „Orędownik” 1878 nr 81.

Szamotuły, 06.08.2018

Michał Dachtera

Mieszka w Szamotułach, ale jego serce zostało w Ostrorogu i okolicach.

Miłośnik historii, poszukiwacz archiwalnych zdjęć. Na Facebooku prowadzi profil Ostroróg na kartach historii.

Kościół św. Jakuba w Ostrorogu2025-01-06T12:14:06+01:00

Aktualności – sierpień 2018

Jarmark jak w międzywojniu

W niedzielę 26 lipca w parku Zamkowym w Szamotułach odbyły się w sumie trzy imprezy, składające się jednak na pewną całość: 3. Jarmark Szamotulski, wraz z podsumowaniem 8. pleneru „Wielki powrót rzeźb” (organizator SzOK), oraz 5. Rękodzielnik Szamotulski (Stowarzyszenie Lepsze Szamotuły). Impreza cieszyła się dużym zainteresowaniem, nie tylko mieszkańców Szamotuł.

Jarmark to żywe muzeum. W czasie jego trwania można obejrzeć przedmioty codziennego użytku i narzędzia, którymi posługiwali się nasi dziadkowie i pradziadkowie. Jest okazja uczestniczenia w warsztatach i pokazach dawnych zawodów, obejrzenia spektaklu dla dzieci i pokazu kuglarzy, wysłuchania koncertu oraz gry kataryniarza. Są dawne gry i pokazy zwierząt, a na tegorocznym jarmarku pojawiła się także żywa rzeźba „Dawny fotograf”, czyli duet artystów z Ukrainy, którzy wykonywali i drukowali dla widzów prawdziwe zdjęcia z ich udziałem. Chętni mogli, oczywiście, kupić tradycyjne wyroby spożywcze lub wyroby rękodzieła. Widzowie oglądali i fotografowali powstałe w czasie pleneru rzeźby, które już dziś rano zostały przewiezione do okolicznych wsi, gdzie znajdą swoje stałe miejsce.

Zdjęcia Marta Szymankiewicz




Szamotulskie plenery rzeźbiarstwa ludowego



Widoczna na zdjęciach rzeźba, wykonana podczas jednego z plenerów zorganizowanych w Szamotułach w 2. połowie lat 70., w parku Zamkowym stała najdłużej. Rozpadła się rok temu i nie dało się już jej naprawić. Dwa największe plenery odbyły się w tamtych czasach w 1976 i w 1977 r. Do Szamotuł przyjechało wielu twórców ludowych z różnych części Polski, np. cenieni rzeźbiarze Józef Oleksy z Rabki czy Antoni Bolek z Załęża k. Jasła. Był też – oczywiście – szamotulanin Henryk Hagel: w 1976 r. w parku stanęła jego rzeźba Babcia, a rok później  Dziadek (w niektórych domach, nie tylko w Szamotułach, z pewnością są takie Babcie niewielkich rozmiarów lub inne rzeźby tego twórcy).

Rzeźby, które po plenerach ustawiono w dwóch rzędach w parku w Szamotułach, określano wówczas jako monumentalne. Trzeba pamiętać, że twórcy posługiwali się tylko dłutem i siekierą, a pilarz mógł im pomóc przy jakimś początkowym cięciu. Pojedyncze rzeźby pojawiły się w Szamotułach także w następnych latach. My pamiętamy te, które w tamtych czasach stały na Rynku (skwerek przy ubikacjach miejskich) i przy poczcie (skwerek gdzie łączą się Dworcowa i Ratuszowa).

Przypominamy, że w Szamotułach trwa właśnie 8. plener z cyklu „Wielki powrót rzeźb”, organizowanego przez Szamotulski Ośrodek Kultury od 2011 r. Do soboty można oglądać pracę twórców, a ich gotowe dzieła będą zaprezentowane 26 sierpnia w czasie „Jarmarku szamotulskiego” (w godz. 14.00-18.00). Zapraszamy – to bardzo ciekawe imprezy dla całych rodzin!

Zdjęcia Andrzej Bednarski.


Zapraszamy do obejrzenia relacji z 1. dnia pleneru (21.08.2018 r.. Jej autorem jest Ryszard Kurczewski (szamotulok.pl)



Most, który do nikogo nie należy

Widoczny na zdjęciach most kolejowy na Warcie łączy Brączewo, leżące w  powiecie szamotulskim, ze Stobnicą, należącą już do powiatu obornickiego. Powstał w 1910 r., ma długość ponad 240 m i cechuje go rzadka w zachodniej części Polski konstrukcja blachownicowo-kratownicowa, zachowana mimo dwukrotnego niszczenia mostu w czasie II wojny. Przez most przebiegała linia kolejowa nr 381, relacji Oborniki Wlkp. – Wronki, ruch pasażerski przestał na niej funkcjonować w 1991 roku, a towarowy – w 2000. Od tego czasu most niszczeje, a okoliczni mieszkańcy z narażeniem życia przechodzą po nim na drugą stronę rzeki.

Obecnie powstaje ścieżka rowerowa od Obornik do Stobnicy. Byłoby świetnie, gdyby przedłużyć ją i – przez most – poprowadzić do Obrzycka. I tu powstaje problem, inny nawet niż finanse. Nie wiadomo bowiem, do kogo most należy. PKP twierdzi, że przekazało go Skarbowi Państwa, jednak nikt tej własności nie przejął. Kilka tygodni powstała Inicjatywa Stobnica-Brączewo, która wystosowała petycję do władz o przejęcie tego obiektu, jego rewitalizację i poprowadzenie tamtędy ścieżki pieszo-rowerowej. Popieramy tę akcję i zachęcamy do podpisywania petycji: https://www.petycjeonline.com/mostwstobnicy.

Zdjęcia Andrzej Bednarski.




Wojna polsko-bolszewicka a liczenie podatków

Marcelego Sławski dojrzałe życie spędził w Szamotułach, tu do dziś mieszka część jego potomków. Historia, którą chcemy pokazać, wiąże się jednak z czasem, kiedy mieszkał w Wielichowie (powiat grodziski). W Wielichowie prowadził on drogerię i był członkiem zarządu miejscowego Banku Ludowego. Dla tamtej części Wielkopolski Marceli Sławski stał się bardzo ważną postacią w czasie powstania wielkopolskiego. W 1920 roku w Wielichowie został kierownikiem miejskiej „kasy kameraryjnej i oszczędnościˮ. W sierpniu 1920 r. – w trudnej sytuacji, w jakiej znalazła się wtedy Polska – Marceli Sławski (ojciec sześciorga dzieci) chce znów iść walczyć w obronie niepodległości. 11 sierpnia napisał do swoich przełożonych: „Na zebraniu Towarzystwa „Sokół” w dniu 10.08 przy apelu do wstępowania do Armii Ochotniczej zgłosiłem się, aby podać się władzy wojskowej do dyspozycji. O ile szanowna Rada Miejska raczyła mnie na czas trwania wojny z mych obowiązków rendanta zwolnić, natenczas wstąpię w szeregi naszej Armii, aby zagrożoną Ojczyznę razem z drugimi bronić”. Opinia burmistrza Wielichowa w tej sprawie była jednak negatywna: „[…] Nie mogę ja na to zezwolić, aby p. Sławski opuścił dotychczas zajmowane stanowisko, a tem więcej w obecnych czasach, gdzie jest pożyczka do subskryptowania i kasy nasze jedna jak i druga w swoich zestawieniach się opóźniają. Dalej któż ma załatwić te wielkie prace podatkowe?”. Nie wiemy, czy taka postawa burmistrza i radnych zniechęciła Marcelego Sławskiego do pracy w Wielichowie. Z zachowanych dokumentów wynika, że na początku 1921 roku przeniósł się do Szamotuł, gdzie objął stanowisko „rendantaˮ Powiatowej Kasy Komunalnej i Powiatowej Kasy Oszczędności, od 1923 roku był jej dyrektorem. W Szamotułach mieszkał do 2. wojny, lokalna prasa nazywała go „znanym obywatelem”. Jako działacz patriotyczny i dawny powstaniec został aresztowany przez Niemców i trafił do obozu koncentracyjnego w Dachau, gdzie zmarł 26.10.1940 r. w wieku 60 lat.

Zdjęcia i dokumenty z archiwum rodzinnego – Kamil Słomiński (prawnuk).




Bohater w hołdzie bohaterom

Bitwa warszawska (13-15.08.1920 r.) była najważniejszym starciem w wojnie polsko-bolszewickiej. Zadecydowała o zachowaniu przez Polskę niepodległości, uznawana jest za 18. przełomową bitwę w historii świata, ponieważ zatrzymała rozprzestrzenianie bolszewizmu w całej Europie. Gen. Józef  Haller, widoczny na zdjęciu pod szamotulskim pomnikiem Powstańca, kierował organizacją Armii Ochotniczej – zrywu Polaków w obliczu utraty dopiero co odzyskanej niepodległości. W czasie bitwy warszawskiej dowodził Frontem Północnym, wchodził w skład Rady Obrony Państwa. 7.06.1931 r. gen. Haller przybył do Szamotuł na poświęcenie sztandaru koła Związku Hallerczyków (koło powstało w 1920 r.).

Tych, którzy nie czytali jeszcze artykułu o szamotulskim pomniku Powstańca, a właściwie 3 pomnikach stojących w tym samym miejscu, zapraszamy do lektury http://regionszamotulski.pl/pomnik-powstania-wielkopolskiego/

Zdjęcie z archiwum Barbary Piekarzewskiej (zakład fotograficzny Alojzego Mocka i rodziny Piekarzewskich).




Dawne szamotulskie targowisko

Lata 60. XX w. – targ w Szamotułach, ul. Braci Czeskich. Plac targowy, częściowo, powstał na miejscu synagogi, zburzonej przez Niemców w październiku 1939 r. Na niepublikowanym dotąd zdjęciu widać też nieistniejące już dziś domy przy ul. Braci Czeskich (do 1956 r. ulica nosiła nazwę Szerokiej, a jeszcze wcześniej Żydowskiej). Zdjęcie otrzymaliśmy wraz z bardzo miłym mailem od jego autora – Michała Sitowskiego, absolwenta szamotulskiego liceum, syna zasłużonego szamotulskiego lekarza. Wykonane zostało z okna domu przy Garncarskiej, gdzie wówczas mieszkała rodzina Sitowskich i wyróżnione w szkolnym konkursie fotograficznym.

Polecamy opublikowane w ostatnim czasie na naszym portalu artykuły dotyczące szamotulskiego handlu w latach 70. i 80.:  http://regionszamotulski.pl/szamotulskie-sklepy-w-prl-u/  i  http://regionszamotulski.pl/szamotulskie-sklepy-w-prl-u-2/ .




Zanim zniknie na zawsze. Meblarnia w Szamotułach

Klip dedykujemy pracownikom szamotulskiej meblarni – wszystkim tym, którzy w ciągu prawie stu lat istnienia firmy swój talent, czas i siły poświęcali na stworzenie mebli, które stawały się częścią domów w różnych państwach świata, także naszych domów. Dziękujemy!

Klip: zdjęcia z pleneru Klubu i Sekcji Fotograficznej SzOK (opiekun Tomasz Koryl), 2011 r. Naszym pomysłem było połączenie zdjęć z muzyką z płyty Robaka (Jarka Bogackiego) – ten dynamiczny utwór skojarzył nam się z dźwiękami, które można było usłyszeć, gdy przechodziło się koło hali produkcyjnej meblarni. Montaż Aleksandra Koryl.



1 sierpnia – rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego

W Powstaniu Warszawskim wzięli także udział mieszkańcy Ziemi Szamotulskiej. Na naszym portalu zamieściliśmy kilka miesięcy temu artykuł poświęcony szamotulaninowi Leonowi Michalskiemu (http://regionszamotulski.pl/leon-michalski/) – uczestnikowi Powstania. Dziś przypominamy postać ks. Henryka Szklarka.



Wielu szamotulan z pewnością pamięta ks. Henryka Szklarka. Od czasu przejścia na emeryturę w 1984 r. przez kilkanaście lat pomagał w parafii św. Krzyża, mieszkał u swojej rodziny – najpierw w Gałowie, potem w Szamotułach. Z Szamotułami był związany także wcześniej, to tu uczył się w Gimnazjum im. ks. Piotra Skargi, maturę zdał w 1929 r. Święcenia kapłańskie przyjął w 1934 r., był wikariuszem w Poznaniu, Rozdrażewie i Rogoźnie.

W czasie Wojny Obronnej 1939 r. pełnił funkcję kapelana Obornickiego Batalionu Obrony Narodowej. Po klęsce wrześniowej pozostał w Poznaniu, gdzie pod zmienionym nazwiskiem (Henryk Szymański) ukrywał się przed poszukującym go gestapo. Był kapelanem Sióstr Służebniczek, włączył się także w prace konspiracyjne. 8.12.1939 r. w jego mieszkaniu zawiązano tajną organizację pod nazwą Wojsko Ochotnicze Ziem Zachodnich. Po dekonspiracji tej organizacji ks. Szklarek wyjechał do Generalnej Guberni. Tam przystąpił do ZWZ-AK, od 1941 r. był kapelanem w obwodzie Warszawa – Stare Miasto. W 1942 r. otrzymał awans na majora, a w lipcu 1944 r. został pułkownikiem. Używał  pseudonimów „Mrówka”, „Rogoziński” i „Trzcielski”.

Podczas Powstania Warszawskiego był kapelanem Zgrupowania „Kuba” – „Sosna” (w Grupie „Północ”), walczącego na Starówce. 20 sierpnia 1944 r. w czasie odprawiania przy ołtarzu polowym mszy św. dla powstańców został ciężko ranny odłamkiem bomby. Po kapitulacji jako ranny został przewieziony do szpitala w Piotrkowie Trybunalskim, skąd udało mu się uciec.

Po wojnie wrócił do pracy wikariusza w Rogoźnie, a od 1946 r. był wikariuszem w Ludomach. W czasach stalinowskich był prześladowany: aresztowano go w 1952 r. i po 7 miesiącach śledztwa Wojskowy Sąd Rejonowy w Poznaniu skazał go na 4 lata więzienia; wolność odzyskał w 1954 r. w wyniku amnestii. Przez 12 lat władze nie pozwalały mu jednak pracować w diecezji poznańskiej. W 1966 r. został proboszczem w Wilczynie.

W 2001 r. otrzymał awans na pułkownika rezerwy. W 2009 r. prezydent Lech Kaczyński nadał ks. Henrykowi Szklarkowi Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla niepodległości kraju. W  imieniu prezydenta order  wręczył księdzu w jego mieszkaniu w Szamotułach Andrzej Duda, ówczesny podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta.



Polskie Nagrania z płytą „Szamotuły”

Pokoleniu, które żyło w PRL-u, nazwa Polskie Nagrania kojarzy się z wytwórnią, wydającą głównie nagrania polskich wykonawców. Do tej nazwy nawiązali Jarek Bogacki („Robak”), Patryk Kraśniewski („Wąski”) i Piotr Ruciak („Drut”), którzy wspólnie nagrali wydaną w końcu czerwca płytę zatytułowaną Szamotuły.

Są właśnie stąd – z Szamotuł, tu mieszkają i pracują (jak Jarek Bogacki, instruktor SzOK-u, akustycznie obsługujący liczne szamotulskie koncerty) lub wracają (jak Patryk Kraśniewski – pianista, muzyk różnych zespołów, związany w przeszłości z muzyką reggae, ale także z jazzem, a w czasach nieodległej wczesnej młodości nagradzany jako wykonawca muzyki klasycznej).

Nagrana przez nich płyta łączy różne style. Z jednej strony podkład muzyczny mocno wiąże się z hip-hopem, ponieważ mamy do czynienia z charakterystycznym dla tego stylu samplowaniem, czyli wykorzystaniem do stworzenia linii melodycznej pociętych fragmentów innych utworów. W tym wypadku materiał stanowią nagrania polskich wykonawców czasów PRL-u, nagrania nieco trzeszczące jak to na starych winylowych płytach. Za tę warstwę utworów odpowiada Jarek Bogacki, który w dużej mierze powrócił do materiału przygotowanego z Patrykiem Kraśniewskim i innymi osobami już 7 lat temu (żeby poczuć ten upływ czas, możemy dodać, że grający z nimi wówczas na perkusji szamotulanin Kuba Nadolny obecnie przygotowuje doktorat z astronomii na Wyspach Kanaryjskich).

Do tego dochodzi warstwa żywych instrumentów – klawisze Patryka Kraśniewskiego oraz gitara Piotra Ruciaka. Ten ostatni dołączył najpóźniej, lecz stał się równie ważną osobą w zespole, co pozostała dwójka: jest także autorem tekstów i wokalistą zespołu. Jego sposób śpiewania, bardzo interesujący i zróżnicowany, zdecydowanie odbiega od hip-hopu. Szczególnie ciekawe są jego teksty, za każdym razem opowiadające jakąś wyrazistą historię i w pomysłowy sposób nawiązujące do czasów PRL-u. Wydawnictwo dopełnia warstwa graficzna, również korespondująca z epoką sprzed półwiecza.

Płytę wydał Kalejdoskop Records.

Zapraszamy do wysłuchania jednego z 11 zawartych na płycie utworów:

Szamotuły, 03.08.2018

SIERPIEŃ 2018

IMPREZY I KONCERTY

Trwające


Minione



KINO


Aktualności – sierpień 20182025-01-30T14:36:41+01:00

Ewa Krygier, Powstanie warszawskie widziane oczami dziecka


Powstanie Warszawskie widziane oczami dziecka

Z perspektywy piwnic i gruzowisk


Z mamą – Haliną Budzyńską i bratem Krzysztofem. Nasze ostatnie zdjęcia przed powstaniem, zrobione bardzo blisko naszego domu – w ogrodach przy Zamku Królewskim. Zdjęcia z czasu wojny zachowały się tylko dzięki temu, że wysyłaliśmy je Tatusiowi do oflagu

Wejście do naszego domu – Brzozowa 2/4. Mieszkaliśmy na 3. piętrze, z okna pokoju widać było Rynek Starego Miasta

Schodki wzdłuż naszego domu do Wisły (przedłużenie ul. Celnej). Widoczne tu okrągłe okna były oknami piwnicy, w której spędziliśmy pierwsze dni i noce powstania.

Zdjęcie z czasu wojny (widoczna wyrwa po bombie z 1939 r.).

Dom PKO zajmował niezwykle ważne miejsce na powstańczej mapie Starówki ze względu na swoje rozmiary oraz położenie (skarpa w pobliżu Powiśla, obok niemieckich koszarów, bliskość Zamku, który powstańcy starali się odbić Niemcom, bliskość mostu Kierbedzia, który chcieli opanować i uratować przed wysadzeniem, a równocześnie odciąć Niemcom drogę ucieczki). Dom ten miał przede wszystkim bronić przed wdarciem się Niemców na Stary Rynek, dlatego we wspomnieniach powstańców padają określenia „reduta”, „forteca”, „bastion”. Ze wspomnień tych wynika też, że już przed powstaniem w domu tym mieściły się punkty kontaktowe, gromadzili się tam powstańcy przed godziną „W”.

Widok na warszawską Starówkę od strony Wisły, 1940 r. Z lewej spalony w 1939 r. Zamek Królewski, z prawej dom PKO, w którym mieszkaliśmy. Nasze okna i wejście było od ul. Brzozowej.


Powstanie Warszawskie to osobny, szczególnie dramatyczny fragment moich wojennych przeżyć. Kiedy później, po latach, czytałam książki, oglądałam filmy (bardzo niechętnie!), słuchałam wypowiedzi maturzystów (przez 40 lat jako polonistka w szamotulskim liceum, wielokrotnie przewodnicząca jednej z komisji maturalnych) zdających egzamin z historii, na temat Powstania Warszawskiego, wszystko to wydawało mi się obce, dalekie od moich osobistych wspomnień. Jedyną książką, która w autentyczny sposób mną wstrząsnęła, był Pamiętnik z Powstania Warszawskiego Mirona Białoszewskiego. To było „moje” wspomnienie powstania. Ale też nie mówi się tam o politycznych uwarunkowaniach, o bohaterstwie. Autor z pozycji 22-letniego cywila opisuje swoje przeżycia, jest to jednak spojrzenie dziecka, które znalazło się w absurdalnym, przerażającym świecie. Tak właśnie ja – jedenastoletnie dziecko – widziałam ten tragiczny sierpień. Do dziś bardziej przemawiają do mnie argumenty tych, którzy twierdzą, że powstanie było desperackim zrywem, który pozostawił po sobie trupy i gruzy. Taka postawa oburzała moją Mamę, która z zapartym tchem i ogromnym wzruszeniem oglądała wszystkie dokumentalne filmy poświęcone powstaniu. Brało się to chyba z tego, że ona przeżyła powstanie, mając 36 lat.


Nasz dom – widok od ul. Bugaj. Pierwsze uszkodzenie domu nastąpiło podczas bombardowania we wrześniu 1939 r.


Pamiętam wczesne popołudnie 1 sierpnia 1944 roku, kiedy to Mama wcześniej zwolniła się z pracy, gdyż w mieście mówiono, że lada moment coś się może zacząć dziać. Gdyby nie ten pośpiech, pewnie podzieliłaby los mieszkającej z nami pani Stefy Jońcówny, która nie zdołała już przedrzeć się ze Śródmieścia na Starówkę i z którą spotkaliśmy się dopiero po wojnie w Szamotułach. Nasz dom PKO, ul. Brzozowa 2/4, opanowany przez powstańców i zamykający wejście na Stary Rynek od ul Celnej, od razu stał się celem ataków Niemców, którzy starali się do niego wedrzeć od strony Powiśla. Dnie i noce spędzaliśmy w piwnicy, a przez okienko znajdujące się przy schodkach prowadzących od Powiśla do ul. Celnej stale dobiegały strzały i krzyki Niemców. W pierwszych godzinach powstania w korytarzu piwnicy siedziało kilku młodych powstańców, czekających na broń, którą mieli dla nich zdobyć koledzy podczas walki z Niemcami! W nocy Mama, Babcia, Ciocia wchodziły do mieszkania, żeby znieść co cenniejsze rzeczy. Po kilku dniach powstańcy nam, cywilom, kazali opuścić dom.



Zaraz po powstaniu. Dolna część gmachu (od ul. Bugaj) stanowiła w tym czasie już tylko gruzowisko

Schronienie znaleźliśmy w jednej z kamieniczek przy Starym Rynku, niedaleko ul. Celnej. Całe dnie spędzaliśmy w piwnicy, a spać chodziliśmy początkowo do mieszkania jakiejś pani w oficynie. Pewnego dnia jednak oficyna ta została zbombardowana, a wraz z nią część naszych rzeczy. Niemcy od godz. 7 rano do godz. 7 wieczór, właściwie bez przerwy, systematycznie równali z ziemią Starówkę. Samoloty, zrzucające bomby, latały bezkarnie tuż nad dachami. Nie wiadomo było tylko, kiedy trafią w nasz dom i czy strop piwnicy wytrzyma.

W tej samej piwnicy co my znaleźli schronienie wujostwo Rankowscy, również mieszkańcy Brzozowej 2/4, ze swoją najmłodszą córką Marylką. Czwórka pozostałych dzieci walczyła w powstaniu: Basia, Andrzej i Wicek na Starówce, Miłka w Śródmieściu. Pewnego ranka zjawiła się w piwnicy Basia z wiadomością, że Andrzej został lekko ranny w nogę, a Wicek w głowę. A potem zażartowała, że ją Niemcy trafią „w brzuszek”. I rzeczywiście w czasie walki na tyłach kościoła jezuickiego została ciężko ranna w brzuch. Umarła na stole operacyjnym. Pamiętam, jak z wiadomością o tym przyszedł do wujostwa jej narzeczony, który także po kilku dniach zginął. Przejmujący obraz umierania Basi Rankowskiej zamieścił Stanisław Podlewski w książce pt. Przemarsz przez piekło. Pisze tam o niezwykłej urodzie Basi, o nadludzkich wysiłkach lekarzy, którzy próbują wyrwać ją śmierci, o pogrzebie, który odbył się na podwórzu przy ul. Kilińskiego 1.

Pamiętam euforię, jaka zapanowała, gdy rozeszła się wieść o zdobyciu przez powstańców czołgu, a właściwie niemieckiego pojazdu do rozbijania barykad. Po chwili usłyszeliśmy straszny wybuch, to na ul. Świętojańskiej pojazd wyleciał w powietrze, a wraz z nim ludzie, którzy go gęsto obsiedli. Wśród zabitych była też moja koleżanka – córka szewca z ul. Celnej. Ojciec w promieniu kilkudziesięciu metrów znalazł skrawki jej sukienki i buciki. Inna moja koleżanka – Ewunia Kaczmarkówna, która z rodzicami i bratem uciekła z ul. Brzozowej na Nowe Miasto, zginęła zasypana gruzami w piwnicy, uratowali się rodzice i brat, którzy w tym momencie znajdowali się na korytarzu. Rozpaczliwie próbowali odwalać cegły, ale na nic to się nie zdało.

Siedząc w piwnicy, przez wiele godzin modliliśmy się głośno. Ja jako „niewinne dziecko” często te modlitwy prowadziłam. Później, po wojnie zdarzało się, że ksiądz w kościele zaczynał odmawiać jakąś, jak wydawało mi się początkowo, nieznaną mi modlitwę, a ja nagle w pamięci odnajdywałam jej dalsze słowa – były to chyba modlitwy odmawiane w czasie powstania.

Pewnego wieczoru, kiedy sądziliśmy, że to już koniec nalotów, nagle nad Starym Rynkiem pojawił się niemiecki samolot i zbombardował naszą kamieniczkę. Bomba nie przebiła stropu, tylko schodami posypał się gruz. Ci, którzy na nich stali, zostali zabici. Całą noc spędziliśmy pod gruzami, stłoczeni w części piwnicy, z góry kapała woda, którą na piętrach zgromadzono w wiadrach i garnkach na wypadek pożaru, a spod gruzów piętrzących się na schodach zwisały głowy zabitych. Mama nie miała na czym usiąść, więc stojąc, osłaniała przez całą noc mnie i brata. Rano przez wybity otwór wydostaliśmy się na Stary Rynek, skąd pobiegliśmy na ul. Długą do domu, w którym schronił się mieszkający u nas przez część wojny wujek Alfred Taczak z Bydgoszczy. Staraliśmy się jak najszybciej pokonać tę drogę, gdyż na dachach czaili się tzw. gołębiarze (niemieccy snajperzy) i strzelali do ludzi.

W tym już czasie powstańcy szykowali się do przejścia kanałami do Śródmieścia. W domu przy ul. Długiej spędziliśmy kilka dni, coraz trudniej było o jedzenie i wodę. Ja wtedy zachorowałam – chyba na grypę. Mama zaprowadziła mnie do lekarza, który mieszkał w oficynie. Dostałam od niego jakieś lekarstwo, a Mama wskazówkę, żeby mnie „lepiej myła”. Pamiętam, że bardzo ją ta uwaga zabolała. Powiedziała, że państwo, którzy nas przygarnęli, mogą nam dać tyle wody, ile starcza do picia, i to z ledwością.

Rynek Starego Miasta zaraz po upadku powstania. W głębi widoczne nasze wejście do domu PKO

Napis w Muzeum Powstania Warszawskiego

Barbara Rankowska (1923-1944), sanitariuszka Armii Krajowej (Grupa „Północ”, zgrupowanie „Róg”, batalion „Bończa”). Pseudonimy: „Basia” i „Grom”

Tyle po wojnie zostało z górnej części budynku, czyli tej, w której mieszkaliśmy

Widok na Wisłę z ruin naszego domu – 1947 r.

Ostatni fragment budynku (brama) stanowił część tarasu widokowego, 1969 r.

Skarpa, gdzie stał dom PKO – widok współczesny

Źródła zdjęć: archiwum rodzinne, Fotopolska, Narodowe Archiwum Cyfrowe, Muzeum Powstania Warszawskiego, Warszawa1939.pl

Ostatniego wieczoru naszego pobytu na ul. Długiej wychyliłam się przez okno i zobaczyłam na placyku sąsiadującym z podwórzem ustawionych w dwuszereg młodziutkich powstańców. Późnym wieczorem nasz dom zaczął się palić i musieliśmy z niego uciekać. Przebiegaliśmy przez wspomniany przed chwilą placyk, było ciemno, a pod nogami wyczuliśmy coś miękkiego. W pewnej chwili okazało się, że stąpamy po zwłokach żołnierzy, których Niemcy zabili podczas zbiórki, rzucając na placyk granaty. Całą noc błądziliśmy wśród płonących ruin, szukając jakiegoś schronienia. Na barykadach – gdzieniegdzie – siedzieli jeszcze młodzi żołnierze – raczej dzieci – z karabinami. Większość powstańców przeszła już kanałami do Śródmieścia.

Powstanie na Starówce dogorywało. W ostatnich dniach sierpnia Niemcy już mniej bombardowali (zresztą nie bardzo było co), a więcej podpalali – często dotyczyło to gruzowisk, pod którymi chowali się ludzie, zakładając, że zbombardowanych domów samoloty nie będą powtórnie bombardować.

Po długiej wędrówce przez gruzy, barykady, na których leżało dużo trupów, rano dołączyliśmy do ogromnego pochodu ludzi, na którego czele niesiono jakąś białą płachtę. Przeszliśmy przez Nowe Miasto i otoczyli nas Niemcy. Pamiętam ich głośne rozmowy, śmiechy (do dziś alergicznie reaguję na niezwykle głośnych turystów niemieckich, choć wiem, że to nie ma sensu). Jeden z Niemców trzymał na ramieniu małpkę uwiązaną na łańcuszku i ogromnie zadowolony z siebie częstował polskie dzieci cukierkami. Mama zabroniła mi się do niego zbliżać, ale ja i bez jej uwag nie miałam na te cukierki najmniejszej ochoty.

Niemcy zapędzili nas najpierw na Cytadelę, a potem gnali wśród ruin i pożarów przez całą Warszawę. Wzdłuż trasy stali niemieccy żołnierze z karabinami wycelowanymi w nas, niektórzy trzymali na smyczy wielkie psy. Mama trzymała nas kurczowo za ręce, Krzysia chwilami niosła. Babcia i Ciocia dźwigały jakieś tobołki. Wszyscy byliśmy obdarci, brudni, zawszawieni.

Nigdy nie zapomnę chwili, gdy zbliżaliśmy się do kościółka na Woli. Przed nami szła nasza sąsiadka z ul. Brzozowej – pani Stamirska z córką Krysią (towarzyszką moich podwórkowych zabaw) i nieco starszym od niej synem Adamem, upośledzonym umysłowo, co z daleka rzucało się w oczy. Adaś cierpiał chyba na zespół Downa. Matka i siostra szły po bokach, osłaniając chłopca przed wzrokiem Niemców. Niestety, w pewnym momencie jakiś żołnierz zauważył go, wpadł pomiędzy nas, wyrwał matce Adasia, wyciągnął go z szeregu i zastrzelił. Zrobiło się zamieszanie, pani Stamirska krzyczała, nie chciała dalej iść. Wtedy dopadł do niej inny Niemiec, pchnął kolbą karabinu i pochód ruszył dalej. Doprowadzono nas do jakiegoś dworca i bydlęcymi wagonami zawieziono do Pruszkowa. Pamiętam ogromne hale i koczujące na betonie tłumy ludzi.

Tak upłynął najbardziej dramatyczny miesiąc w moim życiu. Taki właśnie obraz powstania pozostał w mojej pamięci – obraz widziany oczami dziecka, z perspektywy piwnic i gruzowisk. Kiedy od czasu do czasu bywam w Warszawie, wędruję szlakiem moich wspomnień. W czasach, kiedy uczyłam w szamotulskim liceum, znalazłam się na Starym Rynku z grupą koleżanek z pracy. Wszystkie weszły na lody do Hortexu. Tylko ja zostałam na zewnątrz, nie byłam w stanie tam wejść, bo lokal mieścił się w kamieniczce, w której spędziłam najwięcej powstańczych dni i w której nas zbombardowano.

Po kilku dniach w Pruszkowie przeprowadzono wśród nas selekcję: mężczyzn i młode kobiety bez dzieci wysyłano na roboty do Niemiec. Nas: Mamy, Babci Jadzi, Cioci Zosi, Brata Krzysia i mnie na szczęście nie rozdzielono. Znaleźliśmy się w bydlęcych wagonach, które zostały zaplombowane i ruszyliśmy w nieznane. Siedzieliśmy stłoczeni pod ścianami wagonu, a na środku królowała na wielkim tobole brudna kobieta – po niej i po jej dobytku spacerowały masy robactwa, właśnie dzięki niemu miała wokół siebie dużo wolnej przestrzeni. Wagony otworzono na jakiejś małej stacyjce w okolicach Tomaszowa, kazano nam wyjść i przesiąść się na furmanki chłopów, którzy na nas czekali.

Nasza rodzina została ulokowana w jednym z gospodarstw w Zakrzowie. Nasz adres brzmiał: Zakrzów, Post Białaczów, Districkt Radom. Bardzo życzliwie przyjęła nas młoda kobieta, której męża Niemcy wywieźli na roboty. Spaliśmy na słomie w jednym pokoju. Rzeczy mieliśmy zniszczone. Pamiętam, że chodziłam po wsi w jakiejś pasiastej zapasce gospodyni i bardzo się w niej dobrze czułam. Gospodyni zabierała mnie w pole i pozwalała wykopywać ziemniaki. W nocy często budziło nas pukanie do okien: to partyzanci, których pełno było w okolicznych lasach, składali wizytę naszej gospodyni.

W Zakrzowie toczyliśmy nieustanną walkę z wszami: Mama, Babcia i Ciocia gorącym żelazkiem „z duszą” prasowały nasze rzeczy, szczególną uwagę zwracając na wszelkie zaszewki. Stale myliśmy głowy. Mama wyprowadzała do lasu mnie i brata, wyczesywała nam wszy gęstym grzebieniem i ściągała nam z włosów gnidy. Poza tymi – mało apetycznymi – wspomnieniami z Zakrzowa zostały mi w pamięci bardzo przyjemne doznania smakowe. Pamiętam wspaniały, gorący chleb, który kupowaliśmy w Białaczowie. Skibki obkładało się jeżynami i grubo posypywało cukrem. Chyba niczego lepszego już później w życiu nie jadłam. Zakrzowskie jeżyny przypominają mi się do dziś – kiedy znajdę gdzieś w lesie te owoce lub zobaczę w sklepie, zawsze sobie myślę: „Gdzie im tam do tych z Zakrzowa!”

W czasie pobytu w Zakrzowie Mama skontaktowała się ze swoją kuzynką Bożeną Rucińską, która wywieziona z Obornik wraz z mężem, synem, matką i wujem, znalazła schronienie w Krakowie. Jak się okazało, Rucińscy szukali nas przez RGO i ogłoszenia w gazetach. Kiedy do nich napisaliśmy, natychmiast zaprosili nas do siebie.

W Krakowie wujostwo Rucińscy otoczyli nas serdeczną opieką, ubrali, znaleźli umeblowane mieszkania: najpierw przy ul. Starowiślnej 64, później przy ul. Brodowicza 34. Dzięki nim Mama znalazła pracę w małej fabryczce pasty do butów i proszków do farbowania rzeczy. W Krakowie na przełomie 1944 i 1945 roku było w miarę spokojnie. Pamiętam tylko jedno wydarzenie z okresu, gdy mieszkaliśmy przy ul. Starowiślnej. Nagle wieczorem Niemcy zaczęli „przeczesywać” okoliczne domy, wpadli i do nas. Wspólny korytarz mieliśmy z jakąś panią i jej dorosłymi córkami. Widziałam, jak Niemcy otworzyli drzwi do ich kuchni – na środku stała beczka z kapustą, a w niej stał jakiś nieznany mężczyzna i gołymi nogami ubijał tę kapustę. Niemcy wycofali się. Może to właśnie tego mężczyzny Niemcy szukali, a on ich sprytnie wyprowadził w pole?

Najdramatyczniejszy dla nas (bo mało nie zakończył się tragicznie) był dzień wkroczenia Rosjan do Krakowa. Mama z sąsiadką wybrała się z ul. Brodowicza gdzieś w okolice cmentarza Rakowickiego po chleb i właśnie tam spadła bomba, która o mało Mamy nie zabiła. Kilka odłamków poraniło jej nogi, jeden przebił rondo kapelusika. Mama z trudem dotarła do domu, dostała wysokiej gorączki, a po kilku tygodniach w szpitalu wyjęli jej te odłamki. Pamiętam dzień 9 maja 1945 roku. Szłam wtedy z Ciocią Zosią krakowskimi Plantami, gdy odezwały się syreny zwiastujące zakończenie wojny.

Mój obraz powstania zdecydowanie różni się od obrazu zachowanego w pamięci i sercach przeważającej większości powstańców. Ci ostatni i w trakcie walki, i po jej zakończeniu w powstańczym zrywie widzieli sens. W przekonaniu o ważności powstania utwierdzały ich także represje, jakie ich spotykały, najpierw ze strony Niemców, potem – władz PRL-u. Szczególne uhonorowani zostali powstańcy po zmianie ustroju, wtedy też oficjalnie docenione zostało powstanie. Sytuacja siedzących w piwnicach cywilów była zupełnie inna. Dominującym uczuciem było przerażenie, poczucie chaosu. Przez całe lata uwagę koncentrowano na bohaterstwie powstańców, cywilom – którzy stali się ofiarami powstania – niemal nie poświęcano uwagi. Stosunkowo mało miejsca zajmują w Muzeum Powstania Warszawskiego. O upamiętnieniu wszystkich mieszkańców stolicy pomyślano dopiero w 66. rocznicę upadku powstania, kiedy to przy Muzeum odsłonięto Pomnik Poległych, Zamordowanych oraz Wypędzonych Mieszkańców Warszawy. Warto przytoczyć tu słowa wypowiedziane podczas odsłonięcia monumentu przez prezesa Związku Powstańców Warszawskich gen. Zbigniewa Ścibora-Rylskiego: „My, powstańcy warszawscy, żołnierze, którzy walczyliśmy, zupełnie inaczej przeżywaliśmy powstanie niż ludność cywilna. Tragedia ludności cywilnej była straszna. Wszyscy pamiętamy, jak już pod koniec powstania niektórzy psychicznie nie wytrzymywali. Ludność cywilna była w piwnicach, w strasznych warunkach, z dziećmi (…), także ludzie starsi, oni wszyscy pomagali nam. (…) Myślę, że my żołnierze walczącej stolicy, powinniśmy złożyć najwyższy hołd i ja – osobiście bym powiedział – przeprosić ludność cywilną, że poniosła tak straszne upokorzenia, tak straszne cierpienia”. Za te przeprosiny spotkała Ścibora-Rylskiego krytyka.

W powstaniu poległo lub zostało zamordowanych przez Niemców 18 000 powstańców i aż 150-180 000 cywilów, z rodzinnych domów wypędzono około 550 000 warszawiaków. Dzieci powstania warszawskiego, którym przez tygodnie w każdej chwili groziła śmierć, straciły dobytek, często najbliższych, zostały wysiedlone i przeszły przez obóz w Pruszkowie, nie doczekały się uprawnień kombatanckich. Nas – dzieci powstania warszawskiego – było chyba za dużo…

Ewa Budzyńska-Krygier

Fragmenty książki 6 lat dzieciństwa, 6 lat wojny (Ewa Krygier, Agnieszka Krygier-Łączkowska i Halszka Łączkowska), Poznań 2012.

Wspomnienia Ewy Budzyńskiej-Krygier z wojennej edukacji  http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/

Szamotuły, 03.08.2018

Przy ul. Brzozowej. Taras w miejscu, gdzie stał dom PKO. 2011 r.


Fragment Pomnika Poległych, Zamordowanych i Wypędzonych Mieszkańców Warszawy

Mur Pamięci przy Muzeum Powstania Warszawskiego – umieszczono na nim nazwiska poległych powstańców, wśród nich – Basi Rankowskiej

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.

Ewa Krygier, Powstanie warszawskie widziane oczami dziecka2025-01-03T21:16:18+01:00

Szamotulskie sklepy w PRL-u

Szamotulskie sklepy w „drugiej połowie” PRL-u

część 1. Rynek

Jakiś czas temu na facebookowym profilu naszego portalu zapytaliśmy czytelników o nazwy dawnych szamotulskich sklepów. Odzew był bardzo duży, posypały się wspomnienia…

Cofnijmy się więc do czasów, gdy na szamotulskim Rynku nie było dziewięciu banków i czterech punktów obsługi telefonii komórkowej (ta ostatnia zresztą jeszcze nie istniała). To na Rynku, a nie w powstających od połowy lat 90. marketach, koncentrował się handel.

Zacznijmy okrążać Rynek od ul. Poznańskiej. Tą właśnie ulicą zawsze docierałam do Rynku w dzieciństwie i młodości, tylko wtedy w PRL-u była to ul. Rewolucji Październikowej (por. tekst  http://regionszamotulski.pl/nazwy-szamotulskich-ulic/).

Na narożniku przy ul. Poznańskiej mieścił się wtedy sklep z artykułami gospodarstwa domowego, który przez kilka lat sklep działał pod nazwą 1001 Drobiazgów (wcześniejsza nazwa Jubileuszowy). Starsze pokolenie mówiło też czasem Po Kroschlu – od jeszcze nazwiska dawnego kupca, który prowadził ten sklep (dom należy do rodziny Kroschlów). Obecnie od wielu lat działa tam sklep z tkaninami i firankami.

W domu nr 25, odkąd pamiętam, był sklep Zabawkowy. Przez jakiś czas na szybie widniała nazwa Grajdudek, ale na co dzień się jej nie używało. W latach 90. sklep powiększono i nadano mu nazwę Czarny Piotruś. Obok jest sklep, o którym przez dziesięciolecia mówiło się, od nazwiska właściciela: U Przybylaka ‒ jeden z tych, które przez cały PRL pozostawał w rękach prywatnych. Jak pamiętam, w latach 70. i 80. pracowała tam córka Walentego Przybylaka Maria Bąk i jej mąż Stefan. Rodzina obdarzona była talentem muzycznym. Walenty Przybylak grał w kapeli szamotulskiej, a córka, o silnym i pięknym głosie, śpiewała w chórze parafialnym. Kiedyś był to sklep pasmanteryjno-odzieżowy, a do niedawna sklep z odzieżą, prowadzony przez kolejne pokolenie właścicieli.

W kolejnym domu (nr 26) mieścił się sklep spożywczy Konsumy, czyli ‒ według obiegowej nazwy ‒ U Praksi. W PRL-u pod nazwą Konsumy funkcjonowały sklepy i stołówki milicyjne (wcześniej nazwa dotyczyła wszelkich sklepów zakładowych). W szamotulskim sklepie przy wejściu po prawej stronie wisiały w gablocie elementy milicyjnego munduru (pewnie można je tam było kupić), najpierw sklep był tylko dla wybranych, z czasem jednak stał się ogólnodostępny. Potem, już „w nowych czasach”, w tym samym miejscu przez ponad 20 lat był Jubiler Ireny Jęczmyk. W drugim sklepie w tym samym domu przez wiele lat działał sklep z koszulami, w którym sprzedawała Krystyna Bielikowa, mama mojej szkolnej koleżanki.

Pod numerem 27, gdzie od wielu lat są dwa nieduże sklepy z tkaninami i pościelą, wcześniej działał jeden sporej wielkości sklep z odzieżą o nazwie Elegant. Jeszcze dalej (Rynek 30) ‒ po schodkach ‒ był należący do Gminnej Spółdzielni sklep z dywanami i tkaninami, niezwykle ważny w czasach, gdy odzież szyło się na miarę u któregoś z szamotulskich krawców: Niemczyka, Cejby, Kalotki, Guzego, Nowakowej, Nowickiej i innych. Przez jakiś czas sklep nosił nazwę Wełna, ale mówiło się też U Leśnikowej, od nazwiska kierowniczki sklepu. Potem w tym samym miejscu działał sklep spożywczy Tęcza.

Dalej (nr 31) był Fryzjer Krystyna (Krystyny Tanalskiej). Ostatni na tej ścianie Rynku (nr 32) sklep z długimi tradycjami to Romex, nazwa pojawiła się w 1. połowie lat 90., kiedy modne były wszelkie nazwy z końcówką -ex. Wcześniej był tu Polmozbyt, mówiono więc o kupowaniu w Polmozbycie lub w  Motoryzacyjnym.

Jeszcze przed II wojną na narożniku Rynku powstała stacja benzynowa. W czasach kryzysu kolejki samochodów nawet trzykrotnie oplatały Rynek. Przez wiele powojennych lat była to jedyna stacja w Szamotułach, centrum miasta skazane było więc na dość uciążliwe zapachy i narażone na niebezpieczeństwo wiążące się z funkcjonowaniem tego typu obiektu. Stacja przestała działać dopiero na początku lat 90.

Na południowej pierzei rynku, czyli między ulicami Skargi i Ratuszową. W budynku nr 33 dość długo znajdował się sklep z kryształami, artykułami szklanymi Irena (WSS Społem). Pod nr. 35, odkąd pamiętam, znajdowały się Upominki (głównie torebki, galanteria), przez lata prowadził ją Walczak.

Rynek 36 ‒ mieścił się tu dawniej sklep z telewizorami i radioodbiornikami, czyli szamotulski ZURiT. Z pewnością wielu mieszkańców naszego miasta kupiło tam swoje pierwsze telewizory. Później przez wiele lat działał tam sklep z elegancką odzieżą damską Eland, wiele osób używało jednak nazwiska pierwszej właścicielki i posługiwało się nazwą U Liberowej.

Pod nr. 37 długie lata działał sklep obuwniczy. Starsze od mojego pokolenie szamotulan mówiło o nim Bata, ale w okresie, który pamiętam, nie była to już nazwa oficjalna. W tym samym domu na rogu po schodkach długo mieściła się Drogeria (wcześniej własność Urbaniaków). Pamiętam zapach tego sklepu. Oprócz środków czystości sprzedawano tam rozpuszczalniki i farby. Na pewno klimatem i zapachem sklep ten zdecydowanie różnił się od Perfumerii Uroda, znajdującej się wewnątrz rynku, na narożniku koło Nowaczyńskiego. Perfumeria to był w czasach PRL-u trochę inny świat: świat pięknych zapachów, starannych fryzur i wyróżniającego się makijażu sprzedających tam pań.

Wracam do pierzei południowej, tym razem na przeciwległy do dawnej drogerii narożnik rynku i Dworcowej. Przez lata był tam sklep Sportowy, niektórzy pamiętają działające tam wcześniej Upominki. Później – w 1. połowie lat 90. – w tym miejscu mieściła się kawiarnia w stylu nieco artystycznym – Portia. Dalej był Fryzjer męski, wcześniej Ubowski, potem Narcyz Bajdziński.

Pierzeję wschodnią, od Ratuszowej do Wronieckiej, rozpoczynał dom, w którym mieściła się pralnia chemiczna i zakład zegarmistrzowski Grysa. Antoni Grys, znany także jako turysta, prowadził swój zakład przez wiele lat. Pamiętam, że z okazji jubileuszu w oknie wystawowym pojawił się napis: „50 lat w służbie czasu”. Wtedy wydawał mi się śmieszny, dziś myślę inaczej, poza tym przez lata przyzwyczailiśmy się do różnych sloganów reklamowych. W kolejnym domu przez wiele lat funkcjonowała kawiarnia Szamotulanka (m.in. o niej pisała u nas na portalu Irena Kuczyńska, por.  http://regionszamotulski.pl/dawne-szamotulskie-restauracje/), a po jej likwidacji sklep odzieżowy (przez pewien czas pod nazwą Merkury). Dalej kiosk Ruchu, którego obiegowa nazwa utrwaliła się w gwarowej formie Po schódkach. Pod numerem 9. do dziś działa nieduży sklep odzieżowy, kiedyś był to sklep określany od nazwiska właścicielki: U Koszudowej, a obok był w tamtych czasach sklep z butami U Pawlakowej.

Za biblioteką przez kilkadziesiąt lat, jeszcze do niedawna działał duży sklep spożywczy o nazwie Weska (WSS „Społem”), w ostatnim okresie „uszlachetniony” dodaniem członu Delikatesy. Nazwa była jeszcze przedwojenna, być może została utworzona od skrótu (W. i Spółka?). Jej niezrozumienie prowadziło do przekręcania, Weskę zamieniano na Westkę, co w gwarze oznacza kamizelkę. W latach 70. w większych sklepach spożywczych były młynki do kawy (kawę można było kupić na wagę) i informowano klientów „Mielimy kawę” (choć jedynie poprawną formą było wtedy „mielemy”). Kiedy w 2. połowie lat 70. rozpoczął się w Polsce kryzys gospodarczy i kawa stała się, jak to wówczas mówiono, „towarem deficytowym”, krążył dowcip: „Jaki sens ma informowanie, że kawa się skończyła – «Mieli my kawę»?”.

Obok w latach 70. i 80. był sklep Nasiona, należący do PZGS-u (Powiatowego Związku Gminnych Spółdzielni), a później do Jana Żwawiaka (Rynek 12). Rynek w tamtych czasach zamykał mały placyk z kilkoma pawilonami. Na pewno był tam rożen, prowadzony przez Gustawa Jądrzyka, i pierwsze lody włoskie w Szamotułach, pyszne gofry i bułki z pieczarkami, czyli U Budycha.

Na pierzei północnej, czyli między ulicami Wroniecką i Poznańską, w przyziemiu domu nr 14, znajdował się warsztat i sklep z artykułami metalowymi – konewkami, wiadrami, rynnami (U Brzezińskiego). Obok mniej więcej do połowy lat 70.  znajdował się bar Zagłoba (Rynek 15). Po przebudowie kamienicy kilka lat mieścił się tam po lewej stronie sklep rzeźnicki, w głębi z zabawkami, a po prawej sklep z modną odzieżą i równie modną nazwą Lux Styl.

Pamiętam remont parteru budynku obok (Rynek 16/17), gdzie wcześniej działały trzy sklepy. Pierwszym z nich był sklep z artykułami żelaznymi i gospodarstwa domowego, w tym czasie należący do Gminnej Spółdzielni. Niektórzy wspominają stojącą tam beczkę z naftą i skupowanie monet. O sklepie mówiło się  U Sikorskiego, od nazwiska długoletniego kierownika. W połowie lat 70. Sklep przeniesiono na parter nowo wybudowanego Domu Handlowego, a później do pawilonu na ul. Rzeczną. W kolejnym sklepiku mieścił się kiosk, a na rogu punkt należący do znajdującego się wówczas przy Rynku dworca PKS (por. tekst http://regionszamotulski.pl/autobusy-przy-szamotulskim-rynku/). Po połączeniu sklepów przez ponad ćwierć wieku mieścił się tam oddział PKO. Od czasu przeniesienia się banku do nowej siedziby pomieszczenia stoją puste, a kamienica zdecydowanie szpeci Rynek.

Bardzo ważnym miejscem dla wielu pokoleń szamotulan była Apteka Pod Orłem (Rynek 18). Tradycyjną nazwę przywrócono po reprywatyzacji w 1991 roku. W okresie międzywojennym, w latach 1945-50 oraz do sprzedaży kamienicy już na początku XXI wieku  stanowiła ona własność rodziny Galińskich. Przez wiele powojennych lat była to jedyna apteka w mieście, a swymi tradycjami sięgała aż 1795 roku, długo kierowniczką była tam ciocia mojego męża – Mirosława Łączkowska. Warto dodać, że apteka w tamtych czasach pełniła dyżur całonocny.

W kolejnych sklepach po tej stronie Rynku mieściły się sklep Chemiczny (potem krótko telewizory) i sklep ogrodniczy (nr 19). Ta strona Rynku kojarzy mi się ze sklepem z zabawkami i artykułami papierniczymi. Nie wiem, czy była to ogólna tendencja, czy też zwyczaj mojego domu, ale my zawsze nazywaliśmy go Papierniczym, a nazwa Zabawkowy  była zarezerwowana dla sklepu na sąsiedniej pierzei, późniejszego Czarnego Piotrusia. O tym sklepie mówiono też obiegowo od nazwiska kierowniczki U Szuflakowej (choć było to nazwisko panieńskie).

W tym samym domu (nr 20), odkąd sięgam pamięcią, mieści się także Pasmanteria. Przez wiele lat całą ścianę zajmował tam regał składający się z samych szufladek z guzikami, zamkami błyskawicznymi, wstążkami, szpulkami nici itp. Został on jeszcze z czasów, gdy sklep prowadził mój dziadek, Kazimierz Krygier. W 1950 roku władze odebrały go dziadkowi, jak wspominał mój tata, odszkodowanie za sprzęt było żenująco niskie i w dodatku płatne przez dłuższy czas w ratach miesięcznych. Sklep przejął MHD – Miejski Handel Detaliczny. Potem dziadek prowadził kioski spożywcze, których od dawna już nie ma, przy ul. Nowowiejskiego, Poznańskiej i Dworcowej. Starsze pokolenie ponoć mówiło o pasmanterii Po Krygierze (albo raczej Po Krygrze, jak znam problemy szamotulan z odmianą naszego nazwiska). Ja jednak tego nie pamiętam, podobnie jak samego dziadka, który zmarł kilka lat przed moimi narodzinami. Dziadek nazywał swój sklep Składem towarów krótkich (z niemieckiego Kurzwaren) – tak właśnie określano w Wielkopolsce do okresu powojennego pasmanterie i sklepy z drobną galanterią.

Obok, pod numerem 21, jeszcze w starym budynku, funkcjonował sklep odzieżowy, wtedy używało się nazwy Konfekcja lub U Taisnerowej (sklep MHD, czyli Miejskiego Handlu Detalicznego). Dobrze pamiętam, jak w oknie wystawowym zmieniano wystrój przed świętami religijnymi, zwłaszcza przed procesją Bożego Ciała, w czasie której jeden z ołtarzy stał właśnie w pobliżu tego sklepu. W PRL-u w sklepach należących do państwowych firm żadne oficjalne dekoracje z okazji świąt religijnych, oczywiście, nie mogły się pojawić, sprzedawczynie wprowadzały więc elementy kolorystyki kościelnej: barwy biało-żółte i biało-niebieskie. I tak w oknie wystawowym pojawiały się w stosownym czasie żółte, białe i niebieskie … koszule nocne i halki. W tym samym miejscu działał potem sklep instalacyjny Anny Szmani z armaturą, rurami i kablami. W latach 90. stanął w tym miejscu zupełnie nowy budynek.

W budynku nr 22 (narożnikowym z Wodną)  mieścił się w latach 60. (na pewno w jego 2. połowie) sklep meblowy. W moim domu przetrwała anegdota, jak to mój brat, który w wieku czterech lat z drewnianych klocków nauczył się liter, pytał mamę, czy czyta się „Elbem”, czy „Meble”, bo nie był pewien, od której strony należy łączyć litery. Potem wiele lat działał tam sklep odzieżowy (płaszcze, kurtki), a na przełomie lat 80. i 90. samoobsługowy sklep spożywczy.

Przejdźmy teraz na wewnętrzną część Rynku. Przy krzyżu, od wschodniej strony, pod numerem 48, przed kilkadziesiąt lat mieścił się sklep z drobnymi artykułami gospodarstwa domowego. Obiegową nazwą była U Sucharskiego, od nazwiska właściciela (drewniane zabawki tam kupowane wspominała Daromiła Wąsowska-Tomawska w jednym z Obrazków z przeszłości http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska-dziupla-bak-i-sama/), a w późniejszym okresie U Lembicza.

W domu nr 50 w tamtych czasach mieścił się sklep owocowo-warzywny (PSS Społem), o którym mówiło się U Girusowej. Po przejęciu sklepu przez właścicieli kamienicy, u progu „nowych czasów” najpierw działał tam duży sklep z dywanami, oknami, lampami, a później nastąpił podział na dwa mniejsze lokale.

Lokale w kolejnej kamienicy (nr 51) mają ponad stuletnie tradycje piekarniczo-cukiernicze, związane z rodziną Nowaczyńskich. W 1911 roku firmę założyli małżonkowie Franciszek i Bronisława Nowaczyńscy (najpierw pod dzisiejszym adresem Rynek 50, a od 1913 roku Rynek 51). Piekarnię i cukiernię Nowaczyńscy prowadzili do X 1939 roku, kiedy to firmę odebrali im Niemcy. Po wojnie działalność wznowił syn Franciszka i Bronisławy ‒ Edmund, ale już po trzech latach firmę przejęły nowe władze. Zakład został upaństwowiony, dopiero w 1957 roku pozwolono Edmundowi i jego żonie Genowefie na prowadzenie mniejszego zakładu ‒ cukierni (po prawej stronie budynku). W 1987 roku piekarnię udało się odzyskać od „Społem”. Od 1992 roku firmę prowadzi następne pokolenie: małżeństwo Dariusz i Katarzyna Nowaczyńscy, w ostatnich latach wraz z kolejnym pokoleniem. W mniejszym lokalu w tym samym budynku mieścił się potem sklep warzywny, obiegowo nazywany od nazwiska właścicielki U Kary.

Na narożniku Rynku (nr 52) znajdowała się wspominana już Perfumeria Uroda (na początku lat 90. Kwiaciarnia Balcerowiaków), dalej zegarmistrz – Maria Kałużyńska, która swój zakład przejęła po zmarłym wcześnie mężu Marianie (Rynek 38). W kamienicy pod tym samym adresem, ale od kolejnej strony Rynku mieścił się jeden z kilku szamotulskich sklepów Mięso ‒  Wędliny RKS Buszewko. Siedziba zarządu Rolniczego Kombinatu Spółdzielczego Buszewko znajdowała się w pałacu w Dębinie, stąd o sklepach z tamtejszymi wyrobami mówiono zamiennie Buszewko i Dębina. W Szamotułach w poszczególnych okresach sklepy Buszewka mieściły się w różnych miejscach: właśnie przy Rynku 38, Wronieckiej 1, Poznańskiej 1, przy Obornickiej 9 i al. 1 Maja (pawilon obok nr. 30).

Obok (nr 39) w tamtych czasach stał niewielki parterowy dom, w którym znajdował się sklep piekarniczy (dawniej także piekarnia) Pabicha. W 1974 roku Tadeusz Pabich odkupił firmę od rodziny Mazurkiewiczów, która piekarnię prowadziła od 1921 roku. Firma Pabich ma zresztą prawie równie długą tradycję, bo pierwszą piekarnię założył ojciec Tadeusza Jan w 1930 roku w Przemęcie. Pod numerem 40 mieścił się Bar Grill, należący do PSS „Społem”, a potem sklep spożywczy. Teraz od wielu lat działa tam sklep drogeryjny Ariel.

Dalej (Rynek 41), też odkąd sięgam pamięcią, księgarnia. Kiedyś była większa, obejmowała powierzchnię obu sklepów pod tym adresem, zmieniali się też właściciele (pamiętam Jadwigę Białasik i Różę Cejbę). Od kilkunastu lat księgarnia funkcjonuje pod nazwą Muminek. W połowie lat 70. Tata kupił mi tam pięknie wydane bajki, takie przestrzenne, z różnymi ruchomymi elementami. Dziś to coś normalnego, wtedy – wielka atrakcja. W tamtych czasach można było też kupić losy, nagrodami były – oczywiście – książki, ja wygrałam tam ukochaną moją książkę – Kubusia Puchatka. I pamiętam jeszcze ogólnopolską akcję z najgłębszego kryzysu 1. połowy lat 80. – „Lektury z makulatury”: w zamian za oddanie iluś kilogramów makulatury otrzymywało się talon, potem ten talon trzeba było zarejestrować w księgarni, a książki – 4-tomowe wydanie dzieł Mickiewicza można było kupić dopiero po kilku latach. Były klejone i po otwarciu pękały.

Lokal w kolejnym domu (nr 42) to fryzjer, w podwórzu tej kamienicy w tamtych czasach (ja pamiętam połowę lat 70.) był punkt napełniania syfonów – jeszcze tych w szklanej butelce. Dopiero później pojawiły się metalowe syfony, do których kupowało się specjalne naboje ze sprężonym dwutlenkiem węgla. A ta woda sodowa, pita również z sokiem, to był dopiero rarytas!

Budynek stojący na rogu przy zegarze powstał w latach 80. W kamienicy, która stała tam wcześniej, mieścił się kiosk z gazetami, papierosami, od nazwisk osób go prowadzących określany jako U Jęchorka, a potem U Koputowej (albo U Węgierki, bo pani Koputowa z pochodzenia była Węgierką, która wyszła za mąż za Polaka, i mówiła z akcentem; później prowadziła kiosk przy Ratuszowej). W tym samym domu, ale na drugiej ścianie, za rogiem, działał punkt usługowy Praktyczna Pani – krawiectwo, dziewiarstwo, punkt repasacji pończoch (wtedy pończochy i rajstopy się naprawiało, czyli podciągano oczka i zaszywano dziurki) oraz wypożyczalnia naczyń.

Między zegarem a krzyżem w domu o numerze 44 kupowało się pieczywo z piekarni WSS-ów, obiegowo mówiło się od imienia sprzedawcy U Cezusia (zdrobnienie od Cezary). Pod numerem 45 w moim dzieciństwie mieścił się sklep Jubiler – Upominki, wcześniej działał tam zakład fotograficzny Alojzego Mocka, przeniesiony potem i funkcjonujący już w trzecim pokoleniu pod numerem 8. Po przełomie ustrojowym mieścił się tu, największy poza marketami, sklep drogeryjno-perfumeryjny Mefa, swego rodzaju symbol sukcesu tamtych lat.

Obok (nr 46) przez wiele lat znajdował się nieduży sklep z tkaninami i ręcznikami, a potem spożywczy, przez jakiś czas działający pod nazwą Brylant. Były to takie małe delikatesy, można tam było kupić najróżniejsze herbaty, kawy, słodycze, które właściciel (Sieklicki) osobiście sprowadzał z Berlina. Z czasem sklep poszerzył asortyment o owoce, warzywa i inne.

W domu pod nr. 47, gdzie od lat 90.  jest jeden duży sklep gospodarstwa domowego, kiedyś w lewej części był sklep obuwniczy GS (wiem, że wcześniej mówiono o nim Paputki, np. w Paputkach, koło Paputków), a później też obuwniczy (WZGS-u, U Walendowskiego); natomiast w prawej mieściły się dwa zakłady rzemieślnicze: w piwnicy szewc, a po schodkach rymarz Czechowski. W połowie lat 70. kamienicę kupił Jenek i w miejscu zakładów rzemieślniczych stworzył sklep gospodarstwa domowego, który po kilkunastu latach powiększył.

I ostatnia ściana domu, od którego zaczynaliśmy wędrówkę po wewnętrznej części Rynku. W piwnicy miał swój zakład blacharz Bajdziński, a na górze znajdowała się pierwsza w Szamotułach kolektura Toto-Lotka, gdzie co tydzień ustawiały się długie kolejki szamotulan marzących o zmianie swojego losu. Najpierw kolektura działała w wydzielonym kąciku znajdującego się tam sklepu z meblami, który obsługiwał Grajewski. Tego już nie pamiętam, zresztą w mojej rodzinie nie grało się w Toto-Lotka, a w wielkopolską grę liczbową Koziołki. Takie nieuleczalne przywiązanie do tego, co regionalne.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

PS Czekam na uwagi, zwłaszcza starszych szamotulan. Bardzo chętnie tekst uzupełnię o wcześniejsze lata. Kontakt z redakcją: wgt.szamotuly@gmail.com

Część druga tekstu (Handel poza Rynkiem)  http://regionszamotulski.pl/szamotulskie-sklepy-w-prl-u-2/.

Zdjęcia od lat 50. do 90. XX w.

Źródło zdjęć: Muzeum – Zamek Górków i Narodowe Archiwum Cyfrowe

Jadwiga Szymkowiak i Krystyna Łuczak w sklepie z tkaninami Rynek 46 (zdjęcie archiwalne Krystyny Kędziory)

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Szamotulskie sklepy w PRL-u2018-08-12T18:08:01+02:00

Amelia Czaja



Stale musi się coś dziać

Amelia Czaja mieszka w Ostrorogu razem z rodzicami i starszym bratem. Ma 12 lat i od ponad sześciu lat gra w filmach. Marzenie wielu dziewcząt w jej wieku dla niej jest rzeczywistością.

Pół życia przed kamerą

Jej przygoda z filmem zaczęła się jesienią 2011 roku, kiedy Amelka miała pięć i pół roku. Wujek Amelki usłyszał wtedy o castingu do nowego serialu i zapytał jej rodziców, czy nie mieliby chęci się tam wybrać. Chęci miała przede wszystkim sama Amelka. I do dziś tak jest. Bo nawet, jeśli to mama, Jolanta Czaja, dostanie informację o jakimś nowym castingu, nowym projekcie, to Amelka decyduje, czy chce się w coś zaangażować, spróbować swoich sił.

Pierwszy był casting do komediowego serialu TVP Ja to mam szczęście. Do ról dziecięcych poszukiwane były dwie dziewczynki, jedna w wieku 6-10 lat, druga 12-15-letnia. Na casting przyjechały 4 tysiące dzieci. Amelka przechodziła z etapu do etapu, do Warszawy jeździła co tydzień, za każdym razem część kandydatek do roli odpadała. W końcu listopada zostały już tylko dwie kandydatki do roli młodszej dziewczynki – Amelka i Weronika. Obie radziły sobie tak samo dobrze, jednak producenci ostatecznie wybrali Weronikę, starszą od Amelki o półtora roku, ponieważ obawiano się, że młodsza dziewczynka może mieć w przyszłości problemy z zapamiętaniem długich partii tekstu. Reżyser castingu poradziła jednak mamie Amelki, że można zapisać córkę do jednej z agencji dla aktorów dziecięcych.

Trzeba było podjąć niełatwą decyzję. Niełatwą tym bardziej, że pracownica agencji w pierwszej rozmowie przedstawiła pani Joli same trudności związane z tego typu dziecięco-rodzicielskim zaangażowaniem, powiększone jeszcze ze względu na odległość Ostroróg-Warszawa. Gdyby nie to, że rodzice Amelii mają własną firmę i mogą wymieniać się w pracy, w ogóle nie byłoby to możliwe.




Najpierw, na początku 2012 roku, Amelka wystąpiła w trzech odcinkach serialu Hotel 52, potem były drobne role w Na Wspólnej, Ojcu Mateuszu i w Na dobre i na złe. I jeszcze kilka reklam. Od wiosny 2015 roku Amelka ma stałą rolę w serialu Na dobre i na złe. Wciela się w postać Matyldy Smudy, córki prawniczki Katarzyny Smudy (w tej roli Ilona Ostrowska – aktorka, której wielką popularność przyniosła postać Lucy w serialu Ranczo). Serialowa Matylda pozostaje pod opieką profesora Andrzeja Falkowicza, granego przez Michała Żebrowskiego. I to właśnie z Michałem Żebrowskim Amelia gra najwięcej scen. W sumie sceny z jej udziałem pojawiły się w ponad 30 odcinkach tego serialu.

Na dobre i na złe w Na dobre i na złe?

Amelia bardzo lubi atmosferę na planie. W wolnych chwilach gra tam z realizatorami w gry planszowe, najczęściej w Dooble. Już przyzwyczaiła się do powitalnego okrzyku na planie: „O, Amelka! A Dooble przywiozłaś?”

Tak duże seriale jak Na dobre i na złe mają liczne grono realizatorów. Amelia pracowała na jego planie pod kierunkiem siedmiu różnych reżyserów. Czasem z dziesięciu scen, w których wystąpiła, do odcinka wchodzą tylko trzy. Oprócz scen z Michałem Żebrowskim i Iloną Ostrowską, grała także z Katarzyną Dąbrowską, Grzegorzem Daukszewiczem, Kamilem Kulą, Mateuszem Janickim, Martą Bryłą, Martą Żmudą-Trzebiatowską, Marcinem Sianko. Sceny z jej udziałem kręcone są w Falenicy (główny plan filmowy), Józefowie (dom Falkowicza i szkoła, w której uczy się serialowa Matylda), w przeszłości kilka scen powstało w Otwocku.

Czasem Amelia ma kilka miesięcy przerwy w graniu, a czasem na planie serialu musi być nawet trzy dni w tygodniu. Wszystko zależy od tego, jak bardzo w danym okresie rozbudowany jest wątek, w którym występuje. Wiosną tego roku emitowane były odcinki powstałe jesienią 2017 roku, Matylda pojawiała się w nich dość często. W maju i w czerwcu tego roku Amelia znów miała dużo pracy na planie i od jesieni pojawi się w kolejnym sezonie serialu.




Wątek Matyldy jest ciekawy, pokazuje inne oblicze serialowego Falko. Jak długo jednak będzie kontynuowany, nie wiadomo. Czasami jest tak, że to produkcja rezygnuje z jakiegoś wątku, czasem odchodzą aktorzy. Michał Żebrowski jest osobą zawodowo bardzo zajętą, gra w filmach i w teatrze, jest współwłaścicielem i dyrektorem prywatnego Teatru 6. Piętro, ma małe gospodarstwo ekologiczne na Podhalu. Kontrowersyjna postać Andrzeja Falkowicza wzbogaca serial, wprowadza pewną ciekawą niejednoznaczność.

Zapytana, czy jest podobna do serialowej Matyldy, Amelka wyraźnie się zmieszała, a nawet zarumieniła. Mama dopowiada, że jest podobna, bo ma żywy temperament, jest uczuciowa i … pyskata.

Amelia trzykrotnie brała udział w telewizyjnym programie Pytanie na śniadanie. Raz wspólnie z Michałem Żebrowskim opowiadali o relacji prof. Falkowicz – Matylda. Innym razem wystąpiła z okazji 18-lecia serialu Na dobre i na złe. Trzecia wizyta w studiu, w sierpniu 2017 r., związana była z przygotowaniami do nowego roku szkolnego. Bo przecież temat szkoły dotyczy Amelki jak każdego dziecka w jej wieku.




„Jestem z ciebie dumny”

Powiedział ostatnio Michał Żebrowski, kiedy dowiedział się, że Amelka świetnie radzi sobie w szkole i na koniec roku miała 2. najwyższą średnią, choć przez częste wyjazdy na plan dużo zajęć opuszcza. Ale Amelia umie uczyć się w każdej wolnej chwili, pomiędzy poszczególnymi scenami, w czasie podróży.

W dodatku uczy się nie tylko w Szkole Podstawowej w Ostrorogu, ale także w Państwowej Szkole Muzycznej I i II stopnia w Szamotułach, czyli trzy lub cztery razy w tygodniu jeździ na popołudniowe lekcje i ćwiczy grę na pianinie w domu. W jednej ze scen serialu jej umiejętność gry została zresztą wykorzystana – grała w duecie z Michałem Żebrowskim.

Co w przyszłości? Aktorstwo? Chyba jednak nie. W tej chwili Amelia bardziej myśli o zawodzie … lekarza. A grać w filmie chciałaby, ale tak od czasu do czasu. Teraz zresztą też marzy o występie w filmie kinowym, nie tylko w serialu.

Amelka pracuje dużo i tak jest do tego przyzwyczajona, że w gruncie rzeczy najtrudniejszym czasem są dla niej wakacje, bo ten normalny dla niej rytm jest wtedy zakłócony. Bo Amelia mówi, że „musi się coś dziać”.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

25 lipca 2018 r.

Kwiecień 2020 r.

Co nowego u Amelii?

W tym roku Amelia kończy siódmą klasę. Rok temu została absolwentką szamotulskiej szkoły muzycznej. Żyje jej się trochę spokojniej, bo nie musi dzielić czasu między dwie szkoły i pracę na planie serialu. W 2018 i 2019 r. wątek Matyldy w serialu był dość mocno rozbudowany. Amelia grała już nie tylko z Michałem Żebrowskim i Iloną Ostrowską, ale także Mateuszem Janickim, Katarzyną Dąbrowską, Agnieszką Pilaszewską i samym Danielem Olbrychskim (jej serialowym pradziadkiem)! Matylda w serialu dorasta, pojawiają się nowe problemy: zakochanie w dużo starszym chłopaku, ryzykowne odchudzanie; kto zna tę postać, wie, że ona tak łatwo nie odpuszcza. 🙂 Amelia w tym roku po raz ostatni była na planie na początku marca, kręcony wówczas odcinek został już wyemitowany. 29 kwietniafinał sezonu, skróconego ze względu na pandemię koronawirusa.

Zdjęcia Agnieszka Teska


Szamotuły, 25.07.2018

Amelia Czaja2025-01-10T13:06:26+01:00

Cmentarz ewangelicki w Szczepankowie

Szczepankowo (ok. 1912 r.) – gospoda Fritza Treske

Zdjęcie współczesne Andrzej Bednarski

Zdjęcia Andrzej Bednarski

Zdjęcia Elżbieta Drewniak

Więcej zdjęć z innych cmentarzy ewangelickich w powiecie szamotulskim http://regionszamotulski.pl/koscioly-i-cmentarze-protestanckie-zdjecia/.

Zapomniany cmentarz w lesie

Stephanshofen – tak w zaborze pruskim nazywało się Szczepankowo. Na początku XX wieku w Szczepankowie zamieszkiwało wiele osób narodowości niemieckiej. W latach 1904-1908 wieś stanowiła własność Królewskiej Komisji Osadniczej Państwa Pruskiego. Po 1905 roku majątek rolny został rozparcelowany i osadzono na nim niemieckich kolonistów. W tamtym czasie w Szczepankowie była niemiecka szkoła i cmentarz.

Cmentarz ewangelicki znajdował się w lesie po lewej stronie drogi prowadzącej do Ostroroga. Chcąc napisać ten tekst, szukałem informacji na temat cmentarza w starej prasie, znalazłem jedynie krótką notkę w „Gazecie Szamotulskiej” z 14 lipca 1932 roku: „W pobliżu miejsca zbrodni znajduje się w lesie niewielki cmentarz ewangelicki. Tablice nagrobkowe głoszą stereotypowo: «Hierruht in Gott».”  Poprosiłem o pomoc Pana Pawła Przewoźnego, który spisał swoje wspomnienia na temat cmentarza przełomu lat 50.i 60.XX wieku oraz pierwszej połowy lat 60., za co bardzo dziękuję.



W Szczepankowie mieszkałem od 1956 roku i w tych właśnie latach jako dzieciaki często chodziliśmy do szczepankowskiego lasu […]. Na dołączonym zdjęciu czerwonym prostokątem zaznaczyłem orientacyjne położenie cmentarza. Zaczynał się tuż za przydrożnym rowem. Nie był zbyt duży, zajmował obszar mniej więcej 50 na 50 metrów. Już w tamtych latach był opuszczony, zarośnięty i zupełnie zaniedbany. Na jego terenie znajdowało się kilkadziesiąt mogił. Trudno mi powiedzieć ile, bo nigdy nieliczyłem, ale oceniam gdzieś na około pięćdziesiąt. Część mogił (co najmniej kilkanaście) posiadało cementowe obramowania bez poziomych płyt, typowe dla nagrobków z przełomu XIX i XX w. Niektóre obramowania były proste, niektóre lekko trapezowe z ozdobnymi ornamentami. Między mogiłami można było znaleźć leżące betonowe krzyże nagrobne i fragmenty nagrobnych betonowych nagłówków. Takich elementów było jednak niewiele. Niektóre obramowania mogił były częściowo pochyłe i zapadnięte. Reszta grobów to były jedynie zarośnięte trawą kopczyki ziemi. Rzędy mogił biegły równolegle do szosy, zwrócone do niej „nagłówkami”. Na całym tym terenie rosły wysokie drzewa i dość wysoka trawa zasłaniająca mogiły. Tak więc jadąc szosą, trudno było dostrzec, że jest tam cmentarz. Zakrzewień na tym terenie było wtedy niewiele.



Nie przypominam sobie, by były tam jakieś krzyże czy inne elementy żelazne lub żeliwne. Były natomiast dwie studnie. Orientacyjne ich położenie zaznaczyłem na zdjęciu czerwonymi kółkami. Studnie ocembrowane do poziomu gruntu, ale bez przykrycia. Obie częściowo zasypane grubymi gałęziami, liśćmi itp. Studnia położona bliżej szosy była głęboka na około 3–4 metry, a na dnie, między gałęziami, nieraz prześwitywała woda. Druga studnia, położona mniej więcej na tej samej wysokości, ale dalej od szosy, była zasypana bardziej i miała głębokość około 2 metrów. Ta już była sucha.

Cmentarz nie posiadał już wtedy żadnego ogrodzenia, ale po wschodniej stronie (odstrony Szczepankowa) były chyba, o ile pamiętam, jakieś dłuższe fragmenty betonowej podmurówki. Wiele, wiele lat później słyszałem, że kiedyś cmentarz był ogrodzony, a elementy jego metalowego ogrodzenia wykorzystane zostały do ogrodzenia Figury Królowej Korony Polski w Szczepankowie i mostku na ul. Szamotulskiej w Ostrorogu nad rzeką Ostroroga. Być może tak było, ale przyznam, że dość sceptycznie podchodzę do tego. Figura w Szczepankowie wystawionazostała (i poświęcona) w 1926 roku. Zakładając, że jej ogrodzenie powstało w tym samym czasie, cmentarz musiałby być już w tych latach opuszczony, skoro zlikwidowano jego ogrodzenie. A przecież mieszkali wtedy jeszcze w Szczepankowie liczni ewangelicy pochodzenia niemieckiego. Poza tym ogrodzenie figury w Szczepankowie i elementy mostku w Ostrorogu tylko na pierwszy rzut oka są podobne. Jeśli przyjrzeć się bliżej, to wyraźnie różnią się elementami zdobienia. (Tu zakładam, że ogrodzenie cmentarza z każdej strony było jednolite. A może jednak nie było??).

Na zdjęciu zaznaczyłem też pomarańczowym owalem obszar znacznie bliżej torów kolejowych, na którym w opisywanych latach była jedna lub dwie mogiły (tu mnie zawodzi pamięć, ale raczej dwie). Zakładam, że były to mogiły, ponieważ były to zarośnięte małe kopczyki ziemi z niewielkimi drewnianymi, mocno spróchniałymi krzyżami. Czy miały one jakikolwiek związek z cmentarzem? Tego nie wiem.

Fragment mapy z 1916 r.

Fragment mapy z 1931 r.

Michał Dachtera

Szamotuły, 23.07.2018

Michał Dachtera

Mieszka w Szamotułach, ale jego serce zostało w Ostrorogu i okolicach.

Miłośnik historii, poszukiwacz archiwalnych zdjęć. Na Facebooku prowadzi profil Ostroróg na kartach historii.

Cmentarz ewangelicki w Szczepankowie2025-01-06T12:16:20+01:00

Centralne Dożynki w Szamotułach – 1986

Centralne Dożynki w Szamotułach w fotografii

7 września 1986 r. w Szamotułach odbyły się Centralne Dożynki. Był to w naszym mieście „szczyt PRL-u”, ze względu na wizytę Wojciecha Jaruzelskiego, najważniejszej osoby w tamtym państwie, i innych władz najwyższego szczebla, rozmach uroczystości, przygotowania miasta na ten dzień. 

Zdjęcia Foto-Druk, Marian Różański i Ireneusz Walerjańczyk.

Reprodukcja Ireneusz Walerjańczyk.

Władze, goście i mieszkańcy



Obrzęd dożynkowy



Widowisko na stadionie



Wokół stadionu: wystawy produktów rolnych, pokaz sprzętu rolniczego i występy dla mieszkańców



Szamotuły, 22.07.2018

Centralne Dożynki w Szamotułach – 19862025-01-07T12:46:34+01:00
Go to Top