Andrzej Nowak, Dom pod numerem 6 w szamotulskim Rynku
______________________________________________________________________________________________________
Andrzej J. Nowak
Domy szamotulskiego Rynku
Dom mojego dzieciństwa, Rynek 6
Część 1
Dom ten miał przed wojną numer 36. Stara numeracja obowiązywała aż do lat pięćdziesiątych, kiedy to szamotulski rynek był „Placem Walki Młodych”. Urodziłem się w tym domu – w mieszkaniu na drugim piętrze, w oficynie, w pokoju z balkonem wychodzącym na Planty, bo tak częściej mówiło się wtedy o parku Sobieskiego.
Budynek powstał w końcu XIX wieku i funkcjonował bez większych zmian przez około 100 lat. Wcześniej stał w tym miejscu zapewne mały parterowy domek ze stromym dachem i użytkowym poddaszem (tylko kilka takich domów zachowało się w szamotulskim rynku do dziś). Dom nr 6 ma część frontową, usytuowaną od strony Rynku, i oficynę biegnącą wzdłuż granicy z sąsiednią parcelą należącą do Banku Spółdzielczego. Dawniej były w nim trzy mieszkania. Zajmowały cały poziom kondygnacji – część frontową i oficynę. Miały, mniej więcej, taki sam rozkład. Po wojnie dom przejęło państwo, a mieszkania podzielono na mniejsze. W 1989 roku cały budynek został gruntownie przebudowany.
Z lewej: zachodnia pierzeja Rynku około 1903 r., po lewej stronie dom o dzisiejszym numerze 6, wówczas własność rodziny Bernsteinów. Bracia Bernsteinowie prowadzili drukarnię i byli wydawcami lokalnej gazety. Pocztówka ze zbiorów Biblioteki Głównej UAM. Z prawej: południowa część Rynku, początek XX w. Pocztówka ze zbiorów Muzeum – Zamku Górków. Na obu fotografiach nie ma jeszcze okazałej siedziby Banku Ludowego, sąsiadującego z domem nr 6.
Zachodnia Pierzeja Rynku w okresie 1913-1918. Pocztówka ze zbiorów Muzeum – Zamek Górków
Część frontowa jest dwupiętrowa. Ma dwuspadowy, drewniany, pokryty papą dach. Najprawdopodobniej ze względu na wysoki poziom wód gruntowych parter domu został podniesiony powyżej poziomu Rynku o około 1,5 m, co pozwoliło na wykonanie „sklepu” (piwnicy) pod całym budynkiem. Na parter, do głównego wejścia, wchodzi się z Rynku po schodach. Przed ostatnią przebudową były to metalowo-drewniane schodki. W dzieciństwie przesiadywaliśmy z kolegami na tych schodkach, obserwując rynkowe życie. Rynek był „salonem” naszego miasta i działo się tam wiele fascynujących rzeczy! Po podobnych schodkach wchodziło się obok do sklepiku papierniczego panien Tomaszewskich.
Za drzwiami głównego wejścia do budynku była długa sień przedzielona dwuskrzydłowymi, wahadłowymi, drzwiami. Sień prowadziła do głównej, frontowej, klatki schodowej i do mieszkań na pierwszym i drugim piętrze. Schody były drewniane – solidne i eleganckie. Obok klatki schodowej było przejście na podwórze i wejście do mieszkania i sklepiku panien Tomaszewskich.
Rys. Andrzej J. Nowak.
Historię o balonie wypuszczonym z balkonu kamienicy można przeczytać pod linkiem http://regionszamotulski.pl/balon-nad-szamotulami-wspomnienie-andrzeja-nowaka/
W latach 1905-1910, kiedy w Szamotułach zbudowano wodociągi i sieć kanalizacyjną, od strony podwórza do głównej klatki schodowej dobudowano pomieszczenia sanitarne dostępne z podestów schodowych na półpiętrach. Były w nich żeliwne zlewy z zimną wodą i muszle klozetowe. W mieszkaniach urządzono łazienki, a także doprowadzono bieżącą wodę do kuchni usytuowanych w oficynie i do pralni w piwnicy.
Na pierwszym i drugim piętrze, od strony podwórza, były balkony. Miały południowo-zachodnią wystawę. Z balkonu mieszkania na drugim piętrze, które zajmowała moja rodzina, był piękny widok na Planty i okoliczne łąki – aż do toru kolejowego. To było cudowne miejsce. Balustrada balkonowa miała w górnej części korytka na kwiaty. Moja Babcia sadziła w tych korytkach groszek pachnący i pomarańczowo-żółte „kacze pyszczki” (nasturcje), licznie odwiedzane przez motyle bielinki kapustniki. Ich gąsienice żerowały na liściach nasturcji. Podziurawione liście wyglądały potem jak zielony ser szwajcarski. W dolnej części balustrady Babcia ustawiła dodatkowe korytka, w których uprawiała pomidory. Do dziś pamiętam niezrównany smak i zapach tych „domowych” pomidorów, które się świetnie czuły na słonecznym balkonie.
Na balkonie. Jadwiga Iwaszkiewiczowa z prawnuczką Beatką, 1973 r. Zdjęcie ze zbiorów rodziny
Bardzo lubiłem z wysokości balkonu obserwować podwórkowe życie. Z wczesnego dzieciństwa mam w pamięci obraz jak z filmu Felliniego: w pełnym słońcu na linkach przeciągniętych w poprzek podwórza sąsiadki rozwieszają pranie. Pochylają się nad koszem z bielizną, wyjmują prześcieradła i powłoczki. Mocują je klamerkami do linek. Wiejący wiatr przeszkadza im w pracy. Wydyma rozwieszaną pościel niczym żagle na morzu. W pełnym słońcu biel pościeli bije w oczy. Mokre pranie przykleja się do pochylonych sylwetek, uwypuklając rzeźbiarsko rubensowskie kształty kobiet…
Na zachodniej ścianie dobudówki z sanitariatami, na wysokości pierwszego piętra, zawieszone były dwie duże, pomalowane na zielono, budki dla szpaków. Każdego roku na wiosnę obserwowaliśmy walki szpaków z wróblami, które zajmowały opuszczane zimą przez głównych lokatorów domki. Po uporaniu się z dzikimi lokatorami szpaki czyściły gruntownie swoje domostwa. Później, kiedy wychowywały już swoje potomstwo, też bardzo dbały o czystość. Aby nie brudzić odchodami wnętrza domków, młode ptaki wystawiały na zewnątrz przez otwór wejściowy swoje ogonki, a rodzice dziobami odbierali ich odchody prosto spod ogona i wyrzucali na zewnątrz. Podczas prac ręcznych w szkole budowaliśmy mniejsze budki – dla wróbli. Mój brat Bohdan zbudował też specjalną budkę dla jerzyków, czym wyprzedził o kilkadziesiąt lat dzisiejszą modę na budowanie takich budek na wielkomiejskich osiedlach Poznania. Budka miała kształt poziomego prostopadłościanu ze szparą zamiast okrągłego otworu tak, aby jerzyki mogły do niej wlatywać z rozpostartymi skrzydłami.
Rys. Andrzej J. Nowak
Pod dachem o drewnianej konstrukcji była „góra” (strych), wykorzystywana do suszenia prania. Była doświetlona i przewietrzana małymi okienkami umieszczonymi tuż nad podłogą. Tymi okienkami wprowadzały się co jakiś czas na strych gołębie. Były utrapieniem gospodyń domowych. Brudziły odchodami suszące się pranie. Góra służyła też jako rupieciarnia. W wydzielonych komórkach lokatorzy przechowywali stare meble i niepotrzebne sprzęty.
W oficynie były drugie, kuchenne, schody wychodzące na podwórze. Kuchenne schody były z surowych desek. Co tydzień gosposia państwa Żuromskich szorowała je i wiejskim zwyczajem posypywała żółtym piaskiem. Ściany oficyny miały grubość jednej cegły. Okna kuchni, klatki schodowej i pokoiku za tą klatką były drewniane, pojedyncze (typu krosnowego). Zimą ściany i okna przemarzały. Na szybach okien mróz malował fantastyczne kwiaty. Aby woda nie zamarzła w rurach, trzeba byłą ją zimą spuszczać z instalacji na noc. Pilnował tego pan Maryś (Marian Żuromski). Oficyna miała bardzo niskie poddasze przykryte jednospadowym drewnianym dachem krytym papą. Z poddasza można było wyjść na dach przez obity blachą wyłaz. Korzystał z niego kominiarz. Kiedy przychodził, aby wyczyścić kominy z sadzy, już z daleka wołał: komiiiiiniarz! komiiiiiniarz! Pamiętam popłoch, jaki wywoływało jego przeciągłe nawoływanie. Gospodynie gasiły ogień w kuchennych piecach i zamykały fajerki. W końcowej części poddasza mój ojciec urządził gołębnik. Do gołębnika co jakiś czas wprowadzały dzikie lokatorki – kawki, które prowadziły nieustanne wojny z prawowitymi lokatorami.
Do oficyny od strony zachodniej przylegał parterowy domek warsztatu stolarskiego Franciszka Tylla. Warsztat miał poddasze, służące do suszenia desek. Za warsztatem stolarz zbudował drewnianą szopę na drewno, pod którą był murowany śmietnik.
Pocztówka z lat 60. XX w.
Część 2. Podwórko i ulica Kapłańska
Podwórze domu nr 6 było kiedyś starannie zaplanowanym i utrzymanym ogrodem przydomowym. Jeszcze w latach pięćdziesiątych rosły na podwórzu drzewa owocowe. Na środku – dorodna śliwa sięgająca swoją koroną powyżej dachu oficyny i rodząca wspaniałe owoce, które można było zrywać z okien naszego pokoiku na drugim piętrze, za kuchenną klatką schodową. Były jeszcze: brzoskwinia, jabłoń – papierówka i śliwka mirabelka. W rozwidleniu gałęzi jabłonki i śliwki „zainstalowano” stalową rurę. Nazywaliśmy ją drągiem. Drąg służył dorosłym do trzepania dywanów, a dzieciom jako przyrząd gimnastyczny. Ćwiczyliśmy na nim podciągania i wymyki.
Podwórze zamykał od strony ulicy Kapłańskiej drewniany „sztachetowy” płot. Umieszczono w nim dwuskrzydłową bramę wjazdową oraz furtkę. Od furtki do wejścia do oficyny i przejścia na Rynek prowadził umocniony betonowymi płytkami, mocno sfatygowany, chodnik. Część podwórka przylegająca do chodnika była wybrukowana kamieniami polnymi.
Wejście kuchennej klatki schodowej okalał trejaż porośnięty krzewami dzikiej róży. W rogu podwórza, przy ul. Kapłańskiej, rosła strzelista topola włoska. Z biegiem lat wszystkie drzewa, za sprawą majstra Tylla zostały, po kolei, wycięte – przeszkadzały. Zwolniły miejsce dla stert desek i same stały się drewnem meblowym. Pień dużej śliwy zmienił się w pieniek do rąbania drew na opał i miejsce egzekucji drobiu.
Dawny wygląd podwórza, szkic z pamięci. Rys. Andrzej J. Nowak
Czasy były trudne, dlatego dość wcześnie Gosia (Michalina, gosposia państwa Żuromskich) zaprowadziła na naszym podwórzu kury. Kury znosiły jajka i nadawały się na rosół do niedzielnego obiadu, ale brudziły podwórze swoimi odchodami. Trzeba było bardzo uważać, by nie wejść na „minę”. Potem do kur dołączyły klatki z królikami, którymi opiekował się Edi (Jerzy Wojciechowski). Króliki, oprócz mięsa, dawały ciepłe skórki na zimę. Podwórze zupełnie zmieniło charakter. Stało się podwórzem gospodarczym. Brak drzew umożliwiał wygodniejsze zaopatrywanie domu na zimę w opał oraz w „pyrki” (ziemniaki) i kapustę. Wozy mogły teraz podjeżdżać bezpośrednio pod kuchenną klatkę schodową. Nie trzeba było pokonywać kilkudziesięciu metrów z ciężkimi wiadrami wypełnionymi węglem, aby przenieść opał z ulicy Kapłańskiej do piwnicy.
Dzisiaj podwórko jest porządnie wybetonowane. Nie ma nawet skrawka zieleni. Nie ma też dzieci. Za to królują na nim wszędobylskie samochody…
Ulica Kapłańska była przedłużeniem podwórza i przedpolem Plant. Dwa razy w tygodniu na Rynku był targ. Na ulicy Kapłańskiej „parkowały” latem zaprzężone w konie wozy (zimą sanie!) rolników przyjeżdżających na targ. Gospodarze okrywali konie derkami i zakładali im na pyski worki z owsem. Z zafascynowaniem patrzyliśmy, jak konie wydalały spod ogona parujące, przypominające pączki, odchody i kaskady pieniącego się moczu. Po południu, kiedy ulica pustoszała z wozów i koni, pojawiały się ekipy sprzątaczy z drewnianymi dwukołowymi wózkami i brzozowymi miotłami. Następnego dnia ulica lśniła już czystością.
Podwórkowe życie, 1960 r. Od lewej: Dzicha (Zdzisia Zelentówna), Marysia Żuromska i jej kuzynka (Jadzia Białasikówna), Antek Żuromski i Andrzej Nowak (we włóczkowym meloniku z antenką)
Jezdnia i chodniki ulicy Kapłańskiej były wybrukowane „kocimi łbami” (kamieniami polnymi). W latach pięćdziesiątych XX w. nawierzchnię przekładano, aby zlikwidować nierówności. Obserwowaliśmy z zainteresowaniem i podziwem ciężką pracę kamieniarzy, którzy w specjalnych ochraniaczach na kolanach obtłukiwali duże polne kamienie, dopasowując je precyzyjnie do miejsca ułożenia. Widząc to, słyszałem w uszach przestrogę Babci: „Jak się nie będziesz uczył, to będziesz tłukł kamienie”. Gdy padały ulewne deszcze, rynsztokami ul. Kapłańskiej płynęły strumienie wody. Z wymywanego przez nie piasku budowaliśmy tamy, tworząc na ulicy wypełnione wodą baseny portowe dla łódek z kory.
Piaskowe spoiny między kamieniami chodników i jezdni zarastały mchy i porosty. Obowiązkiem mieszkańców domu było dbanie, by rośliny na części ulicy przylegającej do granicy posesji nadmiernie się nie rozrastały. Co jakiś czas lokatorów odwiedzał milicjant i przypominał o tym obowiązku. O ustalonej porze wszyscy czyścili z chwastów, solidarnie, podzielony na równe odcinki, chodnik (taka sama procedura obowiązywała zimą dla usuwania śniegu i lodu z chodnika przy Rynku).
Pamiętam, że w czasie mojego dzieciństwa w Szamotułach rejon Rynku i Plant patrolowało dwóch milicjantów. Mieli przezwiska: „Czerwony Kluk” (od czerwonego nosa) i „Kogucik” (z racji niskiego wzrostu i zadziornego charakteru). Patrolowali swój rejon wyjściowych mundurach, w czapkach z paskiem służbowo zapiętym pod brodą. Nosili przewieszone przez ramię skórzane raportówki z przymocowanymi do nich gumowymi pałkami (nazywanymi przez dzisiejszych rzeczników prasowych policji, eufemistycznie, „środkami przymusu bezpośredniego”). W okolicy naszego domu milicjanci pilnowali, by nie jeździć rowerami po chodnikach i parkowych alejkach, co było surowo zabronione i karane mandatami. Sprawdzali też, czy jeżdżący na rowerach mają karty rowerowe – te pozwolenia na jazdę na rowerze często wówczas kontrolowano.
Z prawej – Rynek przed remontem, 2020 r. Zdjęcie Łukasz Wlazik
W latach sześćdziesiątych jezdnię ulicy Kapłańskiej wyasfaltowano, a chodniki wyłożono z dużymi płytkami betonowymi. Przyjęliśmy te zmiany entuzjastycznie. Na gładkim asfalcie urządzaliśmy teraz wyścigi rowerowe, biegaliśmy z obręczą od koła rowerowego (felgą) na patyku i poganialiśmy bacikami drewniane bączki, a na płytkach chodnikowych graliśmy w klasy i rysowaliśmy kredą różne obrazki. Niestety, użyte materiały budowlane były kiepskiej jakości. Płyty chodnikowe z czasem popękały, a w asfalcie pojawiły się dziury.
Obecnie ul. Kapłańska jest starannie wyremontowana. Na jezdni wyznaczono i wymalowano płatne miejsca parkingowe, które są na okrągło zajęte. Trudno znaleźć wolne miejsce. Rolnicy nie przyjeżdżają już do miasta wozami ani bryczkami zaprzężonymi w konie. Zastąpiły je „busy” i „fury” mechaniczne. Trochę mi żal kocich łbów…
Wygląd współczesny, marzec 2024 r. Na pierwszym planie fragment rzeźby Jarosława Kałużyńskiego
Część 3. Dawni mieszkańcy
Reprezentacyjne, główne mieszkanie na pierwszym piętrze zajmowali państwo Hoffmannowie. Głównym lokatorem był Bronisław Hoffmann. Na drzwiach frontowego eleganckiego wejścia do mieszkania jeszcze długo po śmierci głównego lokatora widniała emaliowana tabliczka z napisem: „Bronisław Hoffman były Asesor Starostwa” (asesor – w dwudziestoleciu międzywojennym – urzędnik państwowy w starostwie). Jego żona Zofia zmarła przed wojną (w 1939 r.). Państwo Hoffmannowie mieli pięcioro dzieci. Czterech synów: Tadeusza, Stanisława, Jana, Włodzimierza i córkę, jedynaczkę – Zofię (Zulę). Tadeusz został zamordowany przez bolszewików w 1940 r. Charkowie, Stanisław był lekarzem w Poznaniu, Jan księgowym w Cukrowni szamotulskiej (mieszkał we Wronkach), a Włodzimierz ekonomistą w Gdyni. Bronisław Hoffmann był plenipotentem właścicieli domu, Bernsteinów, którzy po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w 1919 roku, wyjechali do Berlina. Po II Wojnie Światowej, na mocy ustawy, dom przeszedł na własność skarbu państwa i został objęty „kwaterunkiem”.
Pani Zula wyszła za mąż za Mariana Żuromskiego. Pan Żuromski był z zawodu chemikiem. Pracował w Olejarni na stanowisku zastępcy dyrektora. Małżonkowie mieli sześcioro dzieci. Dwóch ich najstarszych synów: Antek i Stachu to moi najbliżsi koledzy z dzieciństwa. Do naszego pokolenia należały też dwie ich młodsze siostry: Marysia i Zosia. Kolejna dwójka: Ania i Józio są dużo młodsi. Ważnym członkiem rodziny była gosposia państwa Żuromskich – Michalina, nazywana przez wszystkich Gosią. Jej ulubieńcem był Antek. Miał z tego tytułu wiele profitów, z których umiejętnie korzystał.
Rodzina Hoffmanów, 1938 r. Siedzą: Tadeusz, Zofia, Bronisław i Zofia (Zula); stoją: Stanisław, Włodzimierz i Jan. Zdjęcie ze zbiorów rodziny.
Artykuł o losach Tadeusza Hofmanna można przeczytać pod linkiem http://regionszamotulski.pl/tadeusz-hoffmann-student-z-szamotul-i-zbrodnia-katynska/
Duże mieszkania na pierwszym i drugim piętrze oraz na parterze wraz z lokalami użytkowymi zostały podzielone. Czasem w dość dziwny sposób. Wydzielano pojedyncze pokoje jako samodzielne lokale. Przydzielano je pojedynczym lokatorom i instytucjom. Na parterze zabrano pannom Tomaszewskim część sklepu papierniczego i wyodrębniono pojedynczy lokal – po prostu pokój dostępny z korytarza, który zajęło Stronnictwo Demokratyczne.
Na pierwszym piętrze dwuskrzydłowe drzwi łączące pokoje frontowe zostały zamknięte, przesłonięte dywanem (dla wygłuszenia dźwięków) i zastawione szafą. Jeden z frontowych pokoi, na wprost wejścia, został przyznany pani Barańskiej. Pani Barańska – nieco ekscentryczna kobieta – była gorseciarką. Szyła w swoim pokoju biustonosze i gorsety. Jej pracownia miała duże powodzenie. Klientek nie brakowało. Również pokoik w oficynie, dostępny z kuchennej klatki schodowej, został odebrany głównemu lokatorowi. Kwaterunek przydzielał go różnym samotnym osobom.
Na podwórku w roku 1952. Od lewej: Edi (Jerzy) Wojciechowski, Antek (z „wędką”) i Stachu Żuromscy oraz Danek (Bohdan) Nowak, brat Andrzeja (w ręce trzyma zwiniętą linkę do puszczania latawca). Zdjęcie ze zbiorów rodziny
Na parterze mieszkały panie Tomaszewskie, trzy niezamężne siostry. Prowadziły sklep papierniczy. W latach pięćdziesiątych było to piękne i tajemnicze miejsce. Sklep miał cudowne, dziewiętnastowieczne, wyposażenie. Powszechny podziw budziła sklepowa kasa – dzwoniące dzieło sztuki. „Głową rodziny” była najstarsza z panien, wysoka i szczupła, w okularach, o surowym wyglądzie. Była nieco ekstrawagancka. Lubiła męskie sporty. Chodziła na mecze piłkarskie szamotulskiej „Sparty”, zawody bokserskie, a przed wojną na występy siłaczy w sali Sundmanna, co było na owe czasy dość sensacyjne. Średnia z sióstr prowadziła gospodarstwo domowe. Cicha i niewidoczna. Bardzo religijna. W ostatnich latach życia, po rekolekcjach wielkopostnych prowadzonych przez kaznodziei z zakonu ojców redemptorystów, doznała pomieszania zmysłów. Najmłodsza, drobna i cicha, w okularach, całe dnie spędzała w sklepie. Miała zawsze czas dla nas – dzieci. Tworzyła atmosferę sklepu. Pod koniec lat sześćdziesiątych sklep przy Rynku został paniom Tomaszewskim odebrany. Prowadziły kiosk „Ruchu” ustawiony przed wejściem do starego budynku Liceum Ogólnokształcącego przy ulicy Piotra Skargi. Z atmosfery sklepu w Rynku pozostał tylko miły, skromny uśmiech pani Tomaszewskiej. Piękne dziewiętnastowieczne wnętrze i wyposażenie sklepu w Rynku zostało przy okazji przebudowy i remontu w sposób nieodpowiedzialny i karygodny zniszczone. Wyrzucono je na podwórze i porąbano na opał. Nikomu nie przyszło do głowy, aby je ochronić i zachować! „Ideał sięgnął bruku”…
Z mieszkania na parterze po wojnie początkowo wydzielono również (podobnie jak na pierwszym piętrze) samodzielny pokoik dostępny z kuchennej klatki schodowej. Później odebrano pannom Tomaszewskim również pomieszczenie po drugiej stronie kuchennej klatki schodowej. Podobno zajmowany przez nie metraż im nie przysługiwał. W tym pokoju zamieszkało młode małżeństwo, zapewne – jak się wtedy mówiło – „oczekujące na mieszkanie”. W gorące i duszne letnie noce, kiedy nie sposób było spać przy zamkniętych oknach, rozlegały się z tego parterowego mieszkanka odgłosy, świadczące o gorącym uczuciu łączącym tę młodą parę, co wywoływało zakłopotanie naszych rodziców.
Rzut mieszkania na 2. piętrze. Rys. Andrzej J. Nowak
Na drugim piętrze w części frontowej domu wydzielono dwupokojowe mieszkanie. W części jednego z frontowych pokoi urządzono kuchnię. Mieszkanie to zajmowali państwo Wojciechowscy. Wincenty Wojciechowski był tapicerem, jego żona dorabiała szyciem. Przed wojną Wincenty miał warsztat i mieszkał w suterenie naszego budynku. Po wojnie prowadził swój warsztat przy ulicy Ratuszowej. Po jego śmierci przejął go jego syn Jerzy (Edi). Jerzy był bardzo utalentowanym muzykiem. Grał na skrzypcach i gitarze. Już jako dziecko wykonywał po mistrzowsku słynnego czardasza Vittorio Montiego. Niestety nie zadbano, w odpowiednim czasie, o rozwój jego talentu. W latach sześćdziesiątych, po wojsku, grał w kilku zespołach muzycznych w Poznaniu, między innymi w zespole dixielandowym z solistką Mirosławą Kowalak. Przyjechał z tym zespołem do Szamotuł w 1966 roku, aby zagrać na studniówce mojego rocznika maturalnego. Profesjonalny, kilkunastoosobowy zespół zrobił duże wrażenie! Jeszcze niedawno Jerzy grał w szamotulskim zespole pieśni i tańca na marynie (charakterystycznym dla naszego regionu kontrabasie). Podróżował z zespołem za granicę. Był z tego dumny. Często występował na Zamku Górków w części artystycznej oficjalnych uroczystości z udziałem władz. W latach siedemdziesiątych spotykali się we warsztacie u Ediego przy ul. Ratuszowej, na wódeczce, jego liczni koledzy i znajomi. Gromadziły się tam szamotulskie „niebieskie ptaki”. Stałym bywalcem był, między innymi, Żużu (Andrzej Szczęsny) – piecownik (zdun), znany gawędziarz, szamotulanin całą gębą.
Z lewej: mama Barbara Nowakowa z Bohdanem, z prawej: babcia Jadwiga Iwaszkiewiczowa z Andrzejem. Zdjęcia ze zbiorów rodziny
Pozostałą część mieszkania – dwa pokoje z kuchnią i łazienką oraz spiżarnię przy kuchennej klatce schodowej w oficynie budynku – zajmowała moja rodzina: główna lokatorka – Jadwiga Iwaszkiewiczowa, wdowa z córkami: Wandą i Barbarą, jej mężem Henrykiem Nowakiem i ich synami. Moja Babcia, po śmierci dziadka w 1937 r., utrzymywała się z renty wdowiej i dochodów z prowadzenia stancji dla uczniów szamotulskiego liceum. Wanda Iwaszkiewiczówna, starsza siostra mojej Mamy, zapadła w dzieciństwie na polio – chorobę Heinego-Medina. Wynalezienie szczepionki i obowiązkowe szczepienia wprowadzone po II wojnie światowej wyeliminowały całkowicie, na całym świecie, tę straszną chorobę. Ciocia Wanda pracowała na poczcie. Zmarła na białaczkę w 1951 roku. Grała na pianinie. Słuchając jej gry, odkryłem u siebie wrażliwość muzyczną.
Moja Mama – Barbara – od matury (1935), przez całe zawodowe życie, pracowała w banku. Była długoletnia główną księgową w Banku Spółdzielczym. Przeszła na emeryturę w 1971 r. Ojciec – Henryk Nowak, zasłużony działacz kultury fizycznej, przed wojną i przez kilka lat po wojnie, był nauczycielem w naszym Gimnazjum. Mój brat – Bohdan, po ukończeniu studiów pracował przez kilkanaście lat na Politechnice Poznańskiej. W latach siedemdziesiątych ożenił się i osiadł w Szamotułach. Jest świetnym specjalistą od napraw sprzętu radiowo-telewizyjnego.
Barbara i Henryk Nowakowie. Z lewej: w okresie narzeczeńskim, 1938; z prawej: na balu maturalnym w liceum, 1958 r.
Artykuł o Henryku Nowaku pod linkiem http://regionszamotulski.pl/henryk-nowak-sportowiec-nauczyciel-i-trener/.
W suterenie, do której główne wejście prowadziło stromymi schodkami w dół z poziomu rynkowego chodnika, mieszkała rodzina Wróblewskich – matka z niezamężną córką[1] i synem. Pani Wróblewska, starsza już w latach pięćdziesiątych kobieta, ubierała się na co dzień w ludowy strój regionalny. Syn Janek (Jasiu) Wróblewski był dotknięty nieuleczalną, postępującą chorobą reumatyczną. Choroba ta wykręcała strasznie jego członki, powodowała opuchliznę, paraliżowała mowę i stopniowo całe ciało. Poruszał się na trójkołowym wózku napędzanym siłą rąk za pomocą przekładni łańcuchowej. Janek nie lubił wózka. Wolał chodzić o lasce, mimo że poruszał się z mozołem i w żółwim tempie. Całe godziny spędzał w podwórzu naszego domu, stojąc w drzwiach warsztatu mistrza stolarskiego pana Tylla. Jasiu próbował ze wszystkimi rozmawiać. Szło mu nieskładnie. Jąkał się strasznie, zacinał, ślinił. Nie można go było zrozumieć. Z biegiem lat było coraz gorzej. Mimo że młodzi stolarze wyśmiewali go i żartowali z niego nieustannie, ciągle przychodził do warsztatu. Z grymasem uśmiechu na opuchniętej z powodu choroby twarzy obserwował ich pracę i sprawne ruchy. Któregoś dnia dla zabawy młodzi stolarze zabrali mu laskę. Zawiesili wysoko na gałęzi rosnącej jeszcze w tym czasie w podwórzu jabłoni. Potem tarzali się ze śmiechu, patrząc jak Janek usiłuje przejść kilka kroków do drzewa, bez pomocy, po laskę. Chwiał się i upadał, ale się podnosił. Wreszcie jeden z prześladowców zlitował się i podał mu ją. Janek, dopóki mógł, przychodził ciągle do warsztatu…
[1] Córka, po śmierci matki i brata wyszła w dość późnym wieku za mąż za owdowiałego pana Kaszkowiaka.
Widok na dom od ul. Kapłańskiej, 2024 r.
W warsztacie pracowali czeladnicy i uczniowie. Panowała hierarchia. Oczywiście najważniejszy był „Majster” – Franciszek Tyll. Przy oknach stały trzy masywne stoły stolarskie, przy których pracowali. Był jeszcze czwarty stół, przy tylnej bocznej ścianie, nieco dalej od światła. Pracował przy nim najmłodszy stażem uczeń. Stoły przy oknach zajmowali czeladnicy. Pierwszy stół, tuż przy wejściu do warsztatu, zajmował najstarszy stażem czeladnik, który po zdaniu egzaminu mistrzowskiego opuszczał warsztat i „szedł na swoje”. Przy tym stole po południu, kiedy nie było już nikogo w warsztacie, pracował do późnego wieczora majster Tyll. Projektował meble i wykonywał osobiście najtrudniejsze elementy budowanych mebli. Zawsze dziwiłem się, jak potrafi on grubym płaskim ołówkiem stolarskim rysować najbardziej skomplikowane elementy konstrukcyjne mebli. Posługiwał się też przedwojennymi szablonami i niemieckimi precyzyjnymi katalogami z rysunkami i fotografiami różnych mebli. Były to zestawy stołowe, rozkładane stoły z krzesłami, sypialnie z okazałymi dwuosobowymi łożami, stolikami nocnymi i trzydrzwiowymi szafami, zestawy gabinetowe z przeszklonymi szafami bibliotecznymi, zestawy kuchenne, szafy, stoły, krzesła i taborety, toaletki dla pań, ze składanymi lustrami. Wszystko było wykonywane na wymiar. Meble były fornirowane (okleinowane) różnymi gatunkami drewna.
W centrum warsztatu stał stół z piłą tarczową. Na ścianach wisiały niezliczone ilości drewnianych muster (szablonów), imadeł, hebli i dłut różnych rozmiarów. Piecyk żeliwny z rurą do komina do gotowania brązowego kleju stolarskiego i ogrzewania w zimie. W suficie był otwór na stryszek, gdzie suszyło się drewno do produkcji mebli. W warsztacie był ruch. Cały czas coś się działo. Przychodzili klienci. Pracowała głośno piła tarczowa do drewna. Pachniało świeżo heblowane drewno, rozpuszczalniki i bejce, gotowany na ogniu klej stolarski. Co jakiś czas przyjeżdżał transport desek z tartaku. Deski składowane były przez kilka lat w stertach na podwórzu. Były poprzekładane listwami dla przewietrzania i zakryte arkuszami papy. Z podwórza przechodziły do szopy na zapleczu warsztatu, a stamtąd na stryszek nad warsztatem, gdzie dochodziło od dołu ciepło. Dopiero po takim wieloletnim sezonowaniu (powolnym suszeniu) stawały się materiałem na meble. W naturalny sposób suszone drewno było mniej podatne na zmiany wilgotności. Nie paczyło się. Był to swoisty ciąg produkcyjny.
Bywało, że po południu do warsztatu zachodził Wincenty Wojciechowski i panowie majstrowie wspominali, popijając wódeczkę, minione lata. Z majstrem sąsiedniej cukierni nie było komitywy. Uczniowie i czeladnicy też się specjalnie nie lubili. Czasem nawet staczali przez płot pojedynki na zepsute jajka, drewniane klocki i listwy.
Inne teksty Andrzeja J. Nowaka:
http://regionszamotulski.pl/andrzej-nowak-dom-stanislawy-burzynskiej-rynek-nr-5/
http://regionszamotulski.pl/andrzej-nowak-szamotulscy-hollaendrowie/
http://regionszamotulski.pl/andrzej-j-nowak-norman-sherran-w-poszukiwaniu-korzeni/
http://regionszamotulski.pl/wspomnienia-ermy-lewinsohn-corki-szamotulskiego-piekarza/
Andrzej J. Nowak
Urodzony w Szamotułach. Architekt, którego wiele projektów zrealizowano za granicą. Dawny wieloletni główny architekt wojewódzki, jeden ze współzałożycieli Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi.