About Agnieszka Krygier-Łączkowska

Autor nie uzupełnił żadnych szczegółów
So far Agnieszka Krygier-Łączkowska has created 368 blog entries.

Antoni Mańczak – uczeń z Szamotuł, ofiara Auschwitz

Antoni Mańczak – uczeń z Szamotuł, ofiara obozu koncentracyjnego w Auschwitz

W 1940 r. Antoni Mańczak został uwięziony w obozie w Auschwitz, skąd już nie wrócił. Ze zdjęć patrzy na nas szczupły chłopak: w mundurze ucznia szamotulskiego Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi stoi obok mamy i siostry, a zimą z kolegami jeździ na sankach w Wielonku. Jego historię próbują odtworzyć siostrzenica Maria Sroka z domu Paszkowska i jej syn Maciej.

Antoni był jednym z pięciorga dzieci Wincentego Mańczaka (1890-1958), mistrza rzeźnickiego, i Anny z domu Najdek (1891-1961). Urodził się 21 maja 1920 r. w Pamiątkowie, skąd pochodziła jego mama i gdzie małżonkowie mieszkali przez pierwsze lata po ślubie. W 1929 r. Mańczakowie kupili dom w Szamotułach przy dzisiejszej ul. Poznańskiej 18 (dawniej nr 7). Wincenty w podwórzu miał zakład masarski, a gotowe wyroby sprzedawał we własnym sklepie. W latach trzydziestych  kupił też 40-hektarowe gospodarstwo w Kępie i sam hodował zwierzęta na mięso.


Antoni Mańczak (w mundurze Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi w Szamotułach) z mamą Anną i siostrą Joanną Paszkowską


Antoni uczył się w Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi, w 1940 r. miał zdawać maturę. Był człowiekiem wrażliwym, bardzo lubił konie, wspólnie z rodzicami planował, że po szkole zajmie się prowadzeniem rodzinnego gospodarstwa.

W lutym 1940 r. starszemu bratu Antoniego – Stanisławowi oraz jego kolegom udało się przejść przez zieloną granicę na Węgry i w kwietniu dołączyć do polskiego wojska we Francji (por. artykuł http://regionszamotulski.pl/wojenne-drogi-stanislawa-manczaka/). Antoni również postanowił spróbować przedostać się na Zachód. Niestety, przy próbie przekroczenia granicy on i jego koledzy (wśród nich Czesław Kwiatkowski) zostali złapani przez Niemców i osadzeni w więzieniu w Tarnowie.


Antoni Mańczak z kolegami w Wielonku, 9.12.1938 r. Z lewej strony Sylwester Sławski (jego ojciec Marceli zginął w 1940 r. w Dachau), z prawej Kryspin Krzymień.

O aresztowaniu brata najpierw dowiedziała się jego starsza siostra Joanna Paszkowska, w styczniu 1940 r. wraz z mężem i córką wysiedlona z Poznania do Generalnego Gubernatorstwa. To do nich, do Julianowa w powiecie opatowskim (obecnie woj. świętokrzyskie), pod koniec września 1940 r. dotarła kartka pocztowa podpisana przez „Życzliwą N.”. Z informacji tam zawartych wynikało, że Antoni został aresztowany i na adres Polskiego Czerwonego Krzyża w Tarnowie można mu wysłać ciepłą odzież i jedzenie. Przygotowana paczka dotarła do adresata pod koniec października. Kolejne wiadomości o losach Antoniego były już tragiczne.


Kartka pocztowa przysłana siostrze Antoniego Mańczaka – informacja o uwięzieniu Antoniego (informacje podane nie wprost). Nadawcą była nieznana kobieta.


14 marca 1941 r. Joanna i Henryk Paszkowscy otrzymali przesyłkę z obozu w Auschwitz – urnę z prochami Antoniego Mańczaka i kilka dokumentów. Na kartoniku dołączonym do urny był numer obozowy: 6181, a na dokumencie z informacjami o rzeczach pozostałych w obozie po Antonim widniała jego data śmierci – 4 stycznia 1941 r. Urodzona kilka miesięcy później córka Joanny i Henryka Paszkowskich Maria otrzymała drugie imię po zmarłym wuju: Antonina.

Urnę z prochami Antoniego siostra i szwagier przywieźli po wojnie do Szamotuł. Najpierw stanęła ona w grobowcu zaprzyjaźnionej z Mańczakami rodziny Sundmannów. Kiedy w 1958 r. zmarł Wincenty Mańczak, matka Antoniego włożyła urnę do trumny. Ojciec i syn pochowani zostali razem – w rodzinnym grobie na cmentarzu w Szamotułach.

Po wojnie rodzina Mańczaków dowiedziała się, że w obozie w Auschwitz zginął też Czesław Kwiatkowski, z którym Antoni próbował przekroczyć granicę, inny kolega, któremu udało się przeżyć obóz, przekazał informację, że Antoni zginął z głodu, zimna i wycieńczenia ciężką pracą. Upadł – prowadzony wraz z innymi więźniami do pracy – i został dobity.


Karton z adresem Henryka Paszkowskiego – dołączony do urny z prochami Antoniego Mańczaka


Czy 80 lat po śmierci Antoniego Mańczaka można dowiedzieć się czegoś więcej o jego losach? Archiwum Narodowe w Krakowie w 2021 r. – na prośbę rodziny – przesłało wersję cyfrową dokumentu Niemieckiego Zakładu Karnego w Krakowie, z której wynika, że Antoni Mańczak trafił tam 11 września 1940 r. z Gestapo w Krakowie, a 11 grudnia wywieziony został do Auschwitz. Biuro do Spraw byłych Więźniów Archiwum Muzeum Auschwitz-Birkenau potwierdziło, że transport 62 więźniów z Tarnowa dotarł do obozu koncentracyjnego dzień później, a więźniowie otrzymali numery od 6176 do 6237. Dotąd znano 15 nazwisk tych osób, dzięki informacjom dostarczonym przez rodzinę Antoniego Mańczaka do numeru 6181 dopisano jego i mię i nazwisko. Nic więcej nie wiadomo, ponieważ Niemcy zniszczyli około 90 % dokumentów obozu Auschwitz-Birkenau.

Dla rodziny każda taka, nawet drobna, informacja jest bardzo ważna. A poszukiwania są swego rodzaju hołdem złożonym Antoniemu, chłopakowi, który w momencie śmierci nie miał jeszcze ukończonych 21 lat, dopiero wkraczał w dorosłe życie, miał zdawać maturę i hodować konie…

Agnieszka Krygier-Łączkowska

zdjęcia i dokumenty udostępniła Maria Sroka z domu Paszkowska

tekst został napisany w styczniu 2022 r.

Szamotuły, ul. Poznańska 18, dom rodzinny Mańczaków. W zwieńczeniu inicjały W.M. i data 1929 – Wincenty Mańczak, rok kupna domu.

Sodalicja Mariańska, oddział szkolny chłopców. Antoni Mańczak siedzi 1. z prawej, obok ks. prefekta Antoniego Szudy. siedzi jego starszy brat Stanisław, w górnym rzędzie na środku Jan Mańczak

Karta więźnia – Niemiecki Obóz Karny w Tarnowie. Znajduje się tam informacja, o tym, że Antoni Mańczak przywieziony został 11.09.1940 r., do Tarnowa trafił z Gestapo w Krakowie, a 11.12.1940 wywieziony został do Auschwitz.
Dokument z Archiwum Narodowego w Krakowie, udostępniony rodzinie w 2021 r.

Potwierdzenie dostarczenia paczki Antoniemu Mańczakowi

Numer obozowy Antoniego Mańczaka. Kartonik doczepiony do urny z prochami, przysłanej rodzinie z Auschwitz w marcu 1941 r.

Na dokumencie z informacją o rzeczach pozostawionych przez Antoniego Mańczaka wpisano datę śmierci – 4.1.1941 r. (dokument przysłany razem z urną). Zły rok urodzin

Numer obozowy 6181 – Antoni Mańczak. Nazwiska większości więźniów nie są znane.
Dokument udostępniony przez Biuro do Spraw byłych Więźniów Archiwum Muzeum Auschwitz-Birkenau w 2021 r.

Grób rodziny Mańczaków na cmentarzu w Szamotułach. Zdjęcie – Grobonet

Antoni Mańczak – uczeń z Szamotuł, ofiara Auschwitz2025-10-04T14:26:16+02:00

Andrzej Kruszona – witraż Michała Archanioła do kościoła w Choszcznie

Wizyta w pracowni witrażowniczej

Nowe dzieło Andrzeja Kruszony

Andrzej Kruszona (ur. 1946 r.) – znany szamotulski witrażysta – nadal  w pełni sił twórczych! Właśnie pracuje nad kolejnym, już dziesiątym, witrażem do kościoła św. Jadwigi Królowej w Choszcznie. Odwiedziliśmy go ostatnio w pracowni przy ul. Kiszewskiej – zapraszamy do przeczytania tekstu i zapoznania się z relacją zdjęciową.

Najnowszy witraż przedstawia św. Michała Archanioła pokonującego szatana. Nad jego głową unosi się gołąb – symbolizujący pokój. Św. Michał trzyma w ręce włócznię, na szyi ma kotwicę – symbol nadziei, duchowej stabilności i trwałości. Na wstędze poniżej postaci umieszczono fragment modlitwy do św. Michała Archanioła. Ponieważ święty jest patronem policji, na dole umieszczono odznakę policyjną, a w jej środku księgę z 10 przykazaniami. Andrzej Kruszona jest zarówno autorem projektu witraża, jak i jego wykonawcą. Oczywiście, nowy witraż musi współgrać z tymi, które już znajdują się w tym kościele, poświęconym w 1985 r. i ciągle upiększanym.



Swoją własną pracownię witrażownictwa Andrzej Kruszona założył w 1968 r., wcześniej – przez sześć lat – zgłębiał tajniki tej sztuki pod kierunkiem szamotulskiego mistrza witrażysty Józefa Elsnera. Ponad 30 lat blisko współpracował ze znakomitym artystą plastykiem z Obrzycka – Marianem Schwarzem (1906-2001), był wykonawcą większości projektów tego twórcy. Uczył się też od niego zasad i techniki sztuki sakralnej i z czasem zaczął także sam projektować witraże.

W ciągu kilkudziesięciu lat Andrzej Kruszona stworzył ogromną liczbę witraży: od niewielkich po monumentalne. Reprezentują one odmienne typy: figuralne, ornamentowe i geometryczne. Przeznaczone zostały do kościołów z różnych epok, co zawsze trzeba było uwzględnić przy tworzeniu projektu. Witraże Andrzeja Kruszony można podziwiać w około 250 obiektach sakralnych w całej Polsce. Niestety, jego talent nie dość został wykorzystany w rodzinnych Szamotułach. Prac Andrzeja Kruszony jest w naszym mieście niewiele, umieszczone są np. w kaplicy św. Antoniego Padewskiego w kościele św. Krzyża (projekt – Marian Schwartz).



Spośród miast, w których znajdują się dzieła Andrzeja Kruszony, można wymienić Pieniężno, Dziwnów, Golczewo koło Nowogardu, Krzyż Wielkopolski, Ślesin koło Nakła, Gozdowo koło Wrześni, Gdynię Obłoże, Wielichowo, Jastrowie, Inowrocław, Zieloną Górę, Połczyn Zdrój, Ustkę, Świdwin, Santok, Choszczno i wiele innych. Najwięcej witraży wykonał do kościoła św. Mikołaja w Wałczu.



Andrzej Kruszona nie tylko od blisko 60 lat tworzy nowe witraże, ale w przeszłości przeprowadził także wiele rekonstrukcji i renowacji prac dawnych artystów. Jest twórcą stosującym dawne techniki, nieznane już właściwie kolejnym pokoleniom witrażystów, które zapewniają jego pracom długowieczność. Kiedy opowiada o swoich witrażach, zawsze podkreśla: „Piękno jest w prostocie”.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotuły, dnia 2 sierpnia 2025 r.


Andrzej Kruszona – witraż Michała Archanioła do kościoła w Choszcznie2025-08-17T12:00:31+02:00

Strona główna – sierpień 2025

Wizyta w pracowni witrażowniczej

Nowe dzieło Andrzeja Kruszony

Andrzej Kruszona (ur. 1946 r.) – znany szamotulski witrażysta – nadal  w pełni sił twórczych! Właśnie pracuje nad kolejnym, już dziesiątym, witrażem do kościoła św. Jadwigi Królowej w Choszcznie. Odwiedziliśmy go ostatnio w pracowni przy ul. Kiszewskiej – zapraszamy do przeczytania tekstu i zapoznania się z relacją zdjęciową.

Najnowszy witraż przedstawia św. Michała Archanioła pokonującego szatana. Nad jego głową unosi się gołąb – symbolizujący pokój. Św. Michał trzyma w ręce włócznię, na szyi ma kotwicę – symbol nadziei, duchowej stabilności i trwałości. Na wstędze poniżej postaci umieszczono fragment modlitwy do św. Michała Archanioła. Ponieważ święty jest patronem policji, na dole umieszczono odznakę policyjną, a w jej środku księgę z 10 przykazaniami. Andrzej Kruszona jest zarówno autorem projektu witraża, jak i jego wykonawcą. Oczywiście, nowy witraż musi współgrać z tymi, które już znajdują się w tym kościele, poświęconym w 1985 r. i ciągle upiększanym.



Swoją własną pracownię witrażownictwa Andrzej Kruszona założył w 1968 r., wcześniej – przez sześć lat – zgłębiał tajniki tej sztuki pod kierunkiem szamotulskiego mistrza witrażysty Józefa Elsnera. Ponad 30 lat blisko współpracował ze znakomitym artystą plastykiem z Obrzycka – Marianem Schwarzem (1906-2001), był wykonawcą większości projektów tego twórcy. Uczył się też od niego zasad i techniki sztuki sakralnej i z czasem zaczął także sam projektować witraże.

W ciągu kilkudziesięciu lat Andrzej Kruszona stworzył ogromną liczbę witraży: od niewielkich po monumentalne. Reprezentują one odmienne typy: figuralne, ornamentowe i geometryczne. Przeznaczone zostały do kościołów z różnych epok, co zawsze trzeba było uwzględnić przy tworzeniu projektu. Witraże Andrzeja Kruszony można podziwiać w około 250 obiektach sakralnych w całej Polsce. Niestety, jego talent nie dość został wykorzystany w rodzinnych Szamotułach. Prac Andrzeja Kruszony jest w naszym mieście niewiele, umieszczone są np. w kaplicy św. Antoniego Padewskiego w kościele św. Krzyża (projekt – Marian Schwartz).



Spośród miast, w których znajdują się dzieła Andrzeja Kruszony, można wymienić Pieniężno, Dziwnów, Golczewo koło Nowogardu, Krzyż Wielkopolski, Ślesin koło Nakła, Gozdowo koło Wrześni, Gdynię Obłoże, Wielichowo, Jastrowie, Inowrocław, Zieloną Górę, Połczyn Zdrój, Ustkę, Świdwin, Santok, Choszczno i wiele innych. Najwięcej witraży wykonał do kościoła św. Mikołaja w Wałczu.



Andrzej Kruszona nie tylko od blisko 60 lat tworzy nowe witraże, ale w przeszłości przeprowadził także wiele rekonstrukcji i renowacji prac dawnych artystów. Jest twórcą stosującym dawne techniki, nieznane już właściwie kolejnym pokoleniom witrażystów, które zapewniają jego pracom długowieczność. Kiedy opowiada o swoich witrażach, zawsze podkreśla: „Piękno jest w prostocie”.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotuły, dnia 2 sierpnia 2025 r.



Szamotulskie ośmioraki

Przez cały okres PRL-u poważnym problemem był brak mieszkań. Ten stan spowodowany był – na niektórych terenach – zniszczeniami wojennymi, a wszędzie – przez szybki wzrost liczby ludności i częste braki materiałów budowlanych. Z takimi trudnościami zmagały się także Szamotuły. Podaż mieszkań zdecydowanie nie nadążała za popytem.

Odpowiedzią na narastający problem mieszkaniowy było stworzenie w Szamotułach w 1956 roku Spółdzielczego Zrzeszenia Budowy Domów Jednorodzinnych – pierwszej tego typu organizacji w Polsce. Spółdzielnię założyli pracownicy różnych szamotulskich zakładów pracy, głównie Cukrowni „Szamotuły”, inicjatorem jej powstania był główny księgowy tego ostatniego zakładu – Henryk Molski (1908-1978). Jednym z budowlanych osiągnięć spółdzielni były ośmioraki przy ulicy Mariana Buczka (dzisiejsza ulica Pływacka, 32 domy). W późniejszych latach identyczne ośmioraki powstały przy al. Niepodległości (24 domy) i ul. Krasickiego (24 domy, wówczas patronem ulicy był Janek Krasicki, obecnie – Ignacy). Przy ul. Jana Kasprowicza powstał budynek składający się z sześciu segmentów, czyli sześciorak. Dziełem tej samej spółdzielni były domy jednorodzinne i tzw. bliźniaki w obrębie ulic Kiszewskiej, Okrężnej, 22 Lipca (obecnie 11 Listopada), Obornickiej i Spółdzielczej.





Cukiernia „Halszka”, czyli na lody do Kasperskiego

Cukiernia „Halszka” bez wątpienia jest częścią wspomnień wielu osób mieszkających w Szamotułach i okolicach. Szamotulanie do dziś pamiętają wyśmienite smaki, zwłaszcza te ukryte w lodowych gałkach. W latach 70. i 80. XX wieku, mimo trudnych warunków związanych z ustrojem komunistycznym, „Halszka” przeżywała swój najlepszy okres.

Właścicielem cukierni był Stanisław Kasperski (1930-2015), który po zakończeniu pracy jako kierownik cukierni i lodziarni PSS „Społem” zaczął wypiekać pączki w piwnicy własnego domu, który znajdował się na ul. Mariana Buczka 3 (dziś Pływacka). Z początku rozwoził on pączki po okolicznych sklepach, jednak po rozbudowie domu zaczął również wytwarzać inne produkty cukiernicze oraz sprzedawać je lokalnie.


Cukiernia w połowie lat 80.


Na początku lat 70. Stanisław przeniósł swoją działalność na ul. generała Świerczewskiego 10 (obecnie Wroniecka). To tam rozpoczął produkcję słynnych lodów. Najpierw były to lody włoskie, później dopiero gałkowe. Do ich produkcji sprowadzono włoskie maszyny Carpigiani. Do najlepszych i najlepiej sprzedających się smaków należały jogurtowe z wiśnią, czekoladowe z kawałkami czekolady w środku, śmietankowe oraz wszelkie owocowe smaki i tak zwane „zabajone” (waniliowo-karmelowe z likierem jajecznym). Masę lodową przekładano także w specjalne metalowe foremki. W ten sposób powstawały lubiane przez wielu cassate. Warto zaznaczyć, że wszystkie smaki były tworzone naturalnie w warsztacie cukierniczym. Na początku lody sprzedawano w okienku, a kolejka stała na zewnątrz. Po remoncie lody sprzedawano już w środku z lady chłodniczej.



Dzieciństwo i telewizja

Ten widoczny na zdjęciu Rubin 102 w połowie lat 60. (z tego czasu pochodzi to zdjęcie) stał w mieszkaniu w jednym z bloków przy ul. Obornickiej w Szamotułach. Wyprodukowany na przełomie lat 50. i 60. w Związku Radzieckim sześcienny Rubin, zamknięty w eleganckiej drewnianej skrzyneczce, stał się własnością mojego taty jeszcze w jego czasach kawalerskich. Ponieważ telewizorów w Szamotułach było wtedy niewiele, na wspólne oglądanie wybranych programów, zwłaszcza sportowych, do mieszkania taty schodziło się wiele osób.

Bo telewizor skupiał wokół siebie ludzi. Razem oglądało się filmy, seriale, programy sportowe i rozrywkowe – oglądało się, żyło się nimi i na ich temat rozmawiano. W liście, który napisał mój tata do mamy do szpitala dzień po moich narodzinach (innych możliwości kontaktu nie było), między innymi, znalazło się sformułowanie „Belfegorem okazał się…” „Kto to ten Belfegor?” – zapytałam kiedyś rodziców. „A, taki serial, który wtedy wszyscy oglądali”. Dziś nie mam najmniejszego problemu, żeby to zweryfikować. Chodziło o francuski 4-odcinkowy serial z piękną Juliette Gréco „Belfegor, czyli upiór w Luwrze”.

Wybór programów był ograniczony. Przez wiele lat istniał przecież jeden kanał, codzienna emisja programu drugiego rozpoczęła się dopiero w 1974 r. Wtedy w moim domu od kilku lat był już Beryl 102, telewizor polskiej produkcji, jeszcze czarno-biały. Później przyszedł czas na słynny Rubin 714p (marka radziecka, model produkowany w Polsce), kolorowy kolos o wadze blisko 60 kg. Moi rodzice kupili go w 1976 r., krótko przed igrzyskami olimpijskimi w Montrealu. Ponoć mitem jest, że telewizory te stawały w płomieniach, ja jednak dałabym sobie rękę uciąć, że doszło do tego po sąsiedzku – w świetlicy szamotulskiej straży pożarnej!



Historyczne zdjęcie z terenu nieistniejącej cukrowni Cukrowni Szamotuły (Zuckerfabrik Samter)

Zdjęcie z 1908 r. przedstawia fabrycznie nowy parowóz wyprodukowany przez firmę Fabrikneue Orenstein & Koppel Lokomotive (nr fabryczny 2957, 170 KM). Lokomotywy tej firmy jeździły po wszystkich kontynentach. Popularne były w wielu krajach europejskich, w obu Amerykach (Meksyk, Brazylia, Argentyna), Afryce (dzisiejsza Republika Południowej Afryki, Egipt, Maroko), Azji (Indie, Japonia, Indonezja) oraz w Australii. Wykorzystywano je nie tylko w kolejnictwie, ale także w cukrowniach, kopalniach, kamieniołomach, cegielniach czy na plantacjach trzciny cukrowej. Kilka parowozów wyprodukowanych w tym zakładzie do dziś można oglądać w muzeach kolejnictwa na terenie Polski – w Wenecji, Sochaczewie, Rogowie.

Zdjęcie wykonał szamotulski zakład fotograficzny Georga Richtera, źródło – aukcja internetowa.




Szamotulskie przedszkole przy ul. Stanisława Staszica

Siostry zakonne, portret Bieruta i wyprawy ciężarówkami po szczaw

Mieszkaliśmy po drugiej stronie Szamotuł, w okolicach ul. Nowowiejskiego, jednak od trzeciego roku życia – tak jak i cała gromada dzieci z wyżu demograficznego – rankiem szedłem z Nowowiejskiej (tak wówczas nazywała się ta ulica), przez dzisiejszą Lipową (wtedy Marchlewskiego), do Staszica, gdzie mieściło się jedyne w mieście przedszkole. Prowadziły je siostry zakonne [Służebniczki Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny], choć były to wczesne lata pięćdziesiąte, a więc niebezpieczne czasy stalinowskie.

Zawsze fascynowała mnie lśniąca czystość, którą można było zauważyć po wejściu do przedszkola. Roznosił się zapach pasty do podłóg, a w posadzkach można się było swobodnie przeglądać. Początkowo moja sala znajdowała się na 1. piętrze obok gabinetu siostry dyrektor, obok mieliśmy szafki na nasze rzeczy, na każdej był jakiś znaczek.


Podczas obiadu, 1954


Rano, po śniadaniu w stołówce na parterze, w naszej sali bawiliśmy się, uczyliśmy, o godz. 9.00 słuchaliśmy audycji radiowej dla dzieci, tańczyliśmy, przygotowywaliśmy się do różnych występów. Pamiętam mój udział w jasełkach. W parze z Małgosią Leśnik w krakowskich strojach tańczyliśmy i składaliśmy dzieciątku w żłóbku dary, ja wręczałem konika z gliny (autorstwa mojego uzdolnionego artystycznie Taty Aleksandra, strój krakowski wykonały pospołu Babcia Maria i Mama Anielka – był cudny) .

Gdy była sprzyjająca pogoda, zajęcia mieliśmy w ogrodzie, gdzie znajdowały się liczne urządzenia do zabawy (piaskownice, huśtawki, drabinki, karuzela i inne). Ogród warzywno-owocowy był domeną sióstr, które hodowały tam piękne kwiaty i wszelkie warzywa do naszych posiłków.

Strona główna – sierpień 20252025-08-17T11:52:09+02:00

Przedszkole sióstr zakonnych przy Staszica w Szamotułach

Szamotulskie przedszkole przy ul. Stanisława Staszica

Siostry zakonne, portret Bieruta i wyprawy ciężarówkami po szczaw

Mieszkaliśmy po drugiej stronie Szamotuł, w okolicach ul. Nowowiejskiego, jednak od trzeciego roku życia – tak jak i cała gromada dzieci z wyżu demograficznego – rankiem szedłem z Nowowiejskiej (tak wówczas nazywała się ta ulica), przez dzisiejszą Lipową (wtedy Marchlewskiego), do Staszica, gdzie mieściło się jedyne w mieście przedszkole. Prowadziły je siostry zakonne [Służebniczki Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny], choć były to wczesne lata pięćdziesiąte, a więc niebezpieczne czasy stalinowskie.

Zawsze fascynowała mnie lśniąca czystość, którą można było zauważyć po wejściu do przedszkola. Roznosił się zapach pasty do podłóg, a w posadzkach można się było swobodnie przeglądać. Początkowo moja sala znajdowała się na 1. piętrze obok gabinetu siostry dyrektor, obok mieliśmy szafki na nasze rzeczy, na każdej był jakiś znaczek.


W przedszkolu podczas obiadu, 1954 r.


Rano, po śniadaniu w stołówce na parterze, w naszej sali bawiliśmy się, uczyliśmy, o godz. 9.00 słuchaliśmy audycji radiowej dla dzieci, tańczyliśmy, przygotowywaliśmy się do różnych występów. Pamiętam mój udział w jasełkach. W parze z Małgosią Leśnik w krakowskich strojach tańczyliśmy i składaliśmy dzieciątku w żłóbku dary, ja wręczałem konika z gliny (autorstwa mojego uzdolnionego artystycznie Taty Aleksandra, strój krakowski wykonały pospołu Babcia Maria i Mama Anielka – był cudny) .

Gdy była sprzyjająca pogoda, zajęcia mieliśmy w ogrodzie, gdzie znajdowały się liczne urządzenia do zabawy (piaskownice, huśtawki, drabinki, karuzela i inne). Ogród warzywno-owocowy był domeną sióstr, które hodowały tam piękne kwiaty i wszelkie warzywa do naszych posiłków.


Jasełka i rozdawanie prezentów przez Gwiazdora, 1954 r. Z lewej – dzieci oddają hołd nowo narodzonemu dzieciątku, 4. z lewej Grześ Trojanek, obok Małgosia Leśnik, Matka Boża – [?] Proszyk


Przedszkolaki z prezentami, 1954 r.


Jesienią autami ciężarowymi często jeździliśmy do okolicznych lasów i na łąki – po grzyby, jagody, poziomki, szczaw, orzechy – to wszystko po takiej wspaniałej wyprawie lądowało w spiżarniach, a później trafiało do naszych posiłków. Rankiem mieliśmy wizytę woźnicy, który swoim wozem przywoził nam kany (bańki) z mlekiem i nabiał, często z bliska oglądaliśmy dwa dorodne konie z jego zaprzęgu. Kiedy siostrom nie udawało się załatwić samochodu na wycieczkę, wtedy nasz wozak zabierał nas na duży konny wóz na gumowych kołach i jechaliśmy za miasto.

Te nasze wyprawy dzisiaj chyba byłoby to nie do pomyślenia, podobnie jak i to, że samodzielnie przychodziliśmy do przedszkola i wracaliśmy do domu! Powroty z przedszkola były nieraz bardzo długie, na przykład gdy odprowadzaliśmy się wzajemnie do domu. Gdy szedłem z Januszem Niedźwiedziem, droga prowadziła od Staszica po plac Sienkiewicza! Szliśmy obok meblarni, klasztoru, kościoła (dzisiaj bazyliki) i baszty Halszki. Dwóch przedszkolaków wędrowało przez całe Szamotuły.


Zdjęcia grupowe – 1953 r.


Siostry bardzo dbały o nasz rozwój, także fizyczny; dlatego często mieliśmy gimnastykę poranną, a zimą jeździliśmy na łyżwach, sankach, a nawet na nartach.

Moją opiekunką była siostra Amata, zwana przez nas Armatą. Miała bardzo surowy wygląd i ostry głos, ale i dobre dla nas serce. W oczach mam, jak rano modliliśmy się przed dużym drewnianym krzyżem. Po jego obu stronach wisiały portrety Bolesława Bieruta i Konstantego Rokossowskiego (tłumaczono to tym, że Jezus wisiał na krzyżu w otoczeniu… dwóch grzeszników!).

Co roku późną wiosną siostry robiły zbiorowe portrety poszczególnych grup. Zdjęcia wykonywał znany szamotulski fotograf Alojzy Mocek. Wtedy robienie zdjęć było prawdziwym misterium – wielki aparat na nóżkach, czekanie kilkanaście dni na wywołanie zdjęcia i wielka radość, gdy się je już dostało!

Grzegorz Aleksander Trojanek

zdjęcia historyczne – własność Grzegorz Aleksander Trojanek, zdjęcie współczesne – Robert Kołdyka

***

Dopisek historyczny:

Budynek przyszłego przedszkola zaczęto wznosić w 1938 r. Inicjatywę stworzenia ochronki (przedszkola) dla dzieci osób bezrobotnych podjęto z okazji 25-lecia sprawowania funkcji proboszcza w Szamotułach przez ks. Bolesława Kaźmierskiego. Obiektu nie zdołano ukończyć przed początkiem II wojny światowej. W 1945 r. uruchomiono przedszkole parafialne „Caritas”, pracą z dziećmi zajęły się siostry ze zgromadzenia Służebniczek Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny (w skrócie: służebniczki Maryi). W latach 1951-1961 siostry nadal prowadziły przedszkole, ale formalnie przeszło ono na własność Zrzeszenia Katolików „Caritas” – stowarzyszenia  podporządkowanego władzom państwowym. Od 1958 r. do 1996 r. siostry mieszkały na 1. piętrze budynku. Ostatecznie odsunięto je od pracy z dziećmi w 1961 r., kiedy przedszkole przejęła Powiatowa Rada Narodowa. W 1977 r. nadano nazwę „Jarzębinka”, inspirację stanowiła baśń rosyjskiego pisarza Jakowa Tajca .

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotuły, 8 sierpnia 2025 r.

Przedszkole sióstr zakonnych przy Staszica w Szamotułach2025-08-20T19:58:35+02:00

Dzieciństwo przed ekranem telewizora

Telewizja mojego dzieciństwa

Ten widoczny na zdjęciu Rubin 102 w połowie lat 60. (z tego czasu pochodzi to zdjęcie) stał w mieszkaniu w jednym z bloków przy ul. Obornickiej w Szamotułach. Wyprodukowany na przełomie lat 50. i 60. w Związku Radzieckim sześcienny Rubin, zamknięty w eleganckiej drewnianej skrzyneczce, stał się własnością mojego taty jeszcze w jego czasach kawalerskich. Ponieważ telewizorów w Szamotułach było wtedy niewiele, na wspólne oglądanie wybranych programów, zwłaszcza sportowych, do mieszkania taty schodziło się wiele osób.

Bo telewizor skupiał wokół siebie ludzi. Razem oglądało się filmy, seriale, programy sportowe i rozrywkowe – oglądało się, żyło się nimi i na ich temat rozmawiano. W liście, który napisał mój tata do mamy do szpitala dzień po moich narodzinach (innych możliwości kontaktu nie było), między innymi, znalazło się sformułowanie „Belfegorem okazał się…” „Kto to ten Belfegor?” – zapytałam kiedyś rodziców. „A, taki serial, który wtedy wszyscy oglądali”. Dziś nie mam najmniejszego problemu, żeby to zweryfikować. Chodziło o francuski 4-odcinkowy serial z piękną Juliette Gréco „Belfegor, czyli upiór w Luwrze”.

Wybór programów był ograniczony. Przez wiele lat istniał przecież jeden kanał, codzienna emisja programu drugiego rozpoczęła się dopiero w 1974 r. Wtedy w moim domu od kilku lat był już Beryl 102, telewizor polskiej produkcji, jeszcze czarno-biały. Później przyszedł czas na słynny Rubin 714p (marka radziecka, model produkowany w Polsce), kolorowy kolos o wadze blisko 60 kg. Moi rodzice kupili go w 1976 r., krótko przed igrzyskami olimpijskimi w Montrealu. Ponoć mitem jest, że telewizory te stawały w płomieniach, ja jednak dałabym sobie rękę uciąć, że doszło do tego po sąsiedzku – w świetlicy szamotulskiej straży pożarnej!

Co pamiętam z tamtych czasów? Najwcześniejsze wspomnienia to dobranocki: „Jacek i Agatka” (rozmowy pacynek – na białą rękawiczkę nałożona główka z piłeczki pingpongowej), „Przygody gąski Balbinki” (ze śmiesznie mówiącym jej kolegą – kurczakiem Ptysiem), jak przez mgłę pamiętam „Misia z okienka”. To wszystko oglądałam jeszcze na widocznym na zdjęciu Rubinie. Lata 70. to już kreskówki. Najpierw polskie: „Bolek i Lolek” (którego lubiliście bardziej?), „Reksio”, „Porwanie Baltazara Gąbki” (ze słynnym czarnym charakterem – Szpiegiem z Krainy Deszczowców i jego okrzykiem „Karramba”), „Zaczarowany ołówek”, „Miś Uszatek” (i jego „klapnięte uszko”), „Przygody misia Colargola”, „Przygody kota Filemona” (i Bonifacego), „Mały pingwin Pik-Pok”, „Dziwne przygody Koziołka Matołka”, „Pomysłowy Dobromir”, „Proszę słonia”, „Ferdynand wspaniały” – mnóstwo wspaniałych bajek! Do tego trzeba jeszcze dodać czechosłowackie kreskówki: „Przygody rozbójnika Rumcajsa”, „Krecik” („Ah jo!”), „Bajki z mchu i paproci”, „Psi żywot” i radziecką: „Wilk i Zając” („Nu pagadi!”). Ile wspomnień, ile różnych emocji! A potem jeszcze na ekranie zagościła „Pszczółka Maja” (Internet podpowiada: produkcja austriacko-japońsko-zachodnioniemiecka), z niezapomnianą piosenką w wykonaniu Zbigniewa Wodeckiego. Ale to już był sam koniec mojego dzieciństwa.

W latach 70. stopniowo mój telewizyjny świat poszerzał się i rozrastał. W poniedziałki towarzyszył mi „Zwierzyniec” z ciekawymi opowieściami Michała Sumińskiego i zestawem amerykańskich kreskówek. W czwartki warto było obejrzeć „Ekran z bratkiem”. To w ramach tego programu zapoczątkowany został ruch „Niewidzialna ręka”, zachęcający do anonimowej bezinteresownej pomocy innym („Niewidzialna ręka to także ty!”). Trudno było nie podziwiać niezwykłej pomysłowości Adama Słodowego, prowadzącego kącik dla majsterkowiczów „Zrób to sam”. Na koniec gratka – odcinek serialu młodzieżowego, np. „Stawiam na Tolka Banana”, „Szaleństwo Majki Skowron”, „Pan Samochodzik i templariusze”, „Podróż za jeden uśmiech”, „Wakacje z duchami” (tekst z tego serialu: „Przebacz mi, Brunhildo” usłyszałam ostatnio w reklamie, jako dziecko można mnie było straszyć tymi słowami, więcej – bałam się nawet muzyki z tego filmu!). Były też seriale zagraniczne, chociażby mój ulubiony „Zorro” (któż nie naśladował sierżanta Garcii, popychającego innych brzuchem!). Jakoś mniej lubiłam piątkowy program „Pora na Telesfora”– rozmowy z lalką pacynką wyobrażającą smoka (pamiętam, jak do Telesfora dołączył młodszy smok Teodor), w latach późniejszych – w podobnej formule – realizowano „Piątek z Pankracym”. W niedzielę – wiadomo – trzeba było wstać przed godziną dziewiątą, bo wtedy zaczynał się „Teleranek” – program, który dziś nazwano by kultowym. Jego symbolem był pojawiający się w czołówce kogut, przez krótki czas żywy, później animowany. „Dzień, w którym nie było Teleranka” – to synonim 13 grudnia 1981 r., kiedy to od rana – co godzinę – telewizja nadawała przemówienie Wojciecha Jaruzelskiego, informujące o wprowadzeniu stanu wojennego.

Z rodziną oglądałam powtórki „Czterech pancernych” i „Stawki większej niż życie” (ich telewizyjnych premier nie mogę pamiętać; słabo przypominam sobie dziecięcy telewizyjny „Klub pancernych”) i inne seriale tamtych czasów, na przykład „Czarne chmury”, „Czterdziestolatka”, „Daleko od szosy” (kto pamięta Bronkę plującą pestkami?), „Polskie drogi”, „Lalkę”. Wysoki poziom aktorstwa, piękna muzyka.

Fascynował mnie czwartkowy Teatr Sensacji „Kobra” (pamiętacie charakterystyczną czołówkę z wężem?). Lubiłam różne programy o wartościach edukacyjnych: „W starym kinie” Stanisława Janickiego, „Z kamerą wśród zwierząt” Hanny i Antoniego Gucwińskich, „Piórkiem i węglem” prof. Wiktora Zina i teleturniej „Wielka gra” (pamiętam jeszcze scenografię, gdy zawodnicy odpowiadali zamknięci w specjalnej kabinie). No i „Sonda” – znakomity program popularnonaukowy Zdzisława Kamińskiego i Andrzeja Kurka. To już pod koniec szkoły podstawowej.

I jeszcze sport. Pierwszym wydarzeniem sportowym, które zapamiętam z transmisji telewizyjnych, były Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w 1974 r. (pamiętacie otwarcie imprezy i występ Maryli Rodowicz z piosenką „Futbol”?). A jaki krzyk i tupanie rozlegało się w całym bloku po każdej bramce zdobytej przez Polaków!

Czy dużo spędzaliśmy czasu w dzieciństwie przed tymi naszymi „pierwszymi telewizorami”? Niektórym wydawało się wtedy, że tak, twierdzono, że jesteśmy pierwszym pokoleniem „wychowanym przed telewizorem”. Ale telewizja wtedy rzeczywiście wychowywała. Indoktrynowała również, to prawda. Jak każde narzędzie komunikacyjne wykorzystywana była przez odbiorców i dobrze, i źle. Z dzisiejszej perspektywy widać jednak, jak wiele było w dawnej telewizji programów wartościowych, z iloma ciekawymi osobowościami telewizyjnymi mieliśmy jako młodzi ludzie do czynienia.

Wspomnienie tamtych telewizyjnych, PRL-owskich czasów jest jednym z łączników naszego pokolenia.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotuły, luty 2025 r.

Dzieciństwo przed ekranem telewizora2025-08-08T14:34:03+02:00

Cukiernia Stanisława Kasperskiego

Cukiernia „Halszka”, czyli na lody do Kasperskiego

Cukiernia „Halszka” bez wątpienia jest częścią wspomnień wielu osób mieszkających w Szamotułach i okolicach. Szamotulanie do dziś pamiętają wyśmienite smaki, zwłaszcza te ukryte w lodowych gałkach. W latach 70. i 80. XX wieku, mimo trudnych warunków związanych z ustrojem komunistycznym, „Halszka” przeżywała swój najlepszy okres.

Właścicielem cukierni był Stanisław Kasperski (1930-2015), który po zakończeniu pracy jako kierownik cukierni i lodziarni PSS „Społem” zaczął wypiekać pączki w piwnicy własnego domu przy ul. Mariana Buczka 3 (dziś Pływacka). Z początku rozwoził on pączki po okolicznych sklepach, jednak po rozbudowie domu zaczął również wytwarzać inne produkty cukiernicze oraz sprzedawać je lokalnie.


Cukiernia „Halszka” w połowie lat 80. XX w.


Na początku lat 70. Stanisław przeniósł swoją działalność na ul. generała Świerczewskiego 10 (obecnie Wroniecka). To tam rozpoczął produkcję słynnych lodów. Najpierw były to lody włoskie, później dopiero gałkowe. Do ich produkcji sprowadzono włoskie maszyny Carpigiani. Do najlepszych i najlepiej sprzedających się smaków należały jogurtowe z wiśnią, czekoladowe z kawałkami czekolady w środku, śmietankowe oraz wszelkie owocowe smaki i tak zwane „zabajone” (waniliowo-karmelowe z likierem jajecznym). Masę lodową przekładano także w specjalne metalowe foremki. W ten sposób powstawały lubiane przez wielu cassate. Warto zaznaczyć, że wszystkie smaki były tworzone naturalnie w warsztacie cukierniczym. Na początku lody sprzedawano w okienku, a kolejka stała na zewnątrz. Po remoncie lody sprzedawano już w środku z lady chłodniczej.


Bogumiła Kasperska z synową Grażyną wydają lody klientom


Cukiernia była rodzinnym biznesem. Oprócz etatowych pracowników Stanisławowi pomagała jego żona – Bogumiła (1942-2015) i jej ojciec Jan Lisiak (1908-1980), który w razie potrzeby naprawiał maszyny w warsztacie cukierni i sprzedawał lody. W pomocy uczestniczyły także dzieci Stanisława i Bogumiły. Pod koniec lat 70. w cukierni zaczął pomagać ich syn, Krzysztof. Zaczynał u ojca jako praktykant, ucząc się zawodu, a gdy został już czeladnikiem w zawodzie cukiernika, zaczął normalną pracę w cukierni „Halszka”. Gdy Krzysztof się ożenił, jego ojciec powierzył mu piekarnię w Otorowie, którą Krzysztof prowadził do około 1986 roku.

Cukiernia działała jeszcze długo po zamknięciu piekarni. Z czasem ograniczono ilość sprzedawanych produktów do lodów, pączków i drożdżówek. Stanisław prowadził cukiernię od samego początku, aż do jej zamknięcia około 2008 roku.

Jan Kasperski – prawnuk Stanisława

zdjęcia ze zbiorów rodziny Kasperskich

Szamotuły, dnia 6 sierpnia 2025 r.

Legitymacja czeladnicza Stanisława Kasperskiego

Stanisław Kasperski z synem Krzysztofem

Cukiernia – wygląd z lat 90. Wewnątrz zakładu Grażyna Kasperska

Przed cukiernią, ul. Wroniecka

Grażyna Kasperska sprzedaje lody

Sprzedaż lodów, w okienku Grażyna Kasperska

Pracownik zakładu Paweł Bączkowski w czasie wyrobu lodów

Na zapleczu – Grażyna Kasperska i Paweł Bączkowski

Cukiernia Stanisława Kasperskiego2025-09-21T17:18:37+02:00

Szamotulskie ośmioraki

Szamotulskie ośmioraki

Przez cały okres PRL-u poważnym problemem był brak mieszkań. Ten stan spowodowany był – na niektórych terenach – zniszczeniami wojennymi, a wszędzie – przez szybki wzrost liczby ludności i częste braki materiałów budowlanych. Z takimi trudnościami zmagały się także Szamotuły. Podaż mieszkań zdecydowanie nie nadążała za popytem.

Odpowiedzią na narastający problem mieszkaniowy było stworzenie w Szamotułach w 1956 roku Spółdzielczego Zrzeszenia Budowy Domów Jednorodzinnych – pierwszej tego typu organizacji w Polsce. Spółdzielnię założyli pracownicy różnych szamotulskich zakładów pracy, głównie Cukrowni „Szamotuły”, inicjatorem jej powstania był główny księgowy tego ostatniego zakładu – Henryk Molski (1908-1978). Jednym z budowlanych osiągnięć spółdzielni były ośmioraki przy ulicy Mariana Buczka (dzisiejsza ulica Pływacka, 32 domy). W późniejszych latach identyczne ośmioraki powstały przy al. Niepodległości (24 domy) i ul. Krasickiego (24 domy, wówczas patronem ulicy był Janek Krasicki, obecnie – Ignacy). Przy ul. Jana Kasprowicza powstał budynek składający się z sześciu segmentów, czyli sześciorak. Dziełem tej samej spółdzielni były domy jednorodzinne i tzw. bliźniaki w obrębie ulic Kiszewskiej, Okrężnej, 22 Lipca (obecnie 11 Listopada), Obornickiej i Spółdzielczej (por. artykuł http://regionszamotulski.pl/spoldzielnia-pracowniczych-domkow-jednorodzinnych-w-szamotulach/).



Ośmioraki przy ul. Buczka podczas budowy. Kronika Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Szamotułach


Przed rozpoczęciem budowy, w tle ul. Marcina Kasprzaka (obecnie Wioślarska), z tyłu widoczny dach domu dziecka

Rysunek poglądowy na projekcie budynków gospodarczych, z ówczesnymi nazwami ulic

ul. Pływacka, Mapy Google, 2025 r.

al. Niepodległości, Mapy Google, 2025 r.

ul. Krasickiego, Mapy Google, 2025 r.

ul. Kasprowicza, Mapy Google, 2025 r.

Ośmioraki, jak sama nazwa wskazuje, to budynki składające się z ośmiu jednorodzinnych domów szeregowych, o niewielkim metrażu, połączonych ze sobą ścianami oraz działkami zarówno z przodu, jak i z tyłu domu. Budowę realizowano w technologii oszczędnej, co przejawiało się w minimalistycznym kształcie budynków oraz zastosowaniu płaskich dachów, charakterystycznych dla PRL-u.  

Przy ulicy Buczka powstały cztery budynki, czyli razem 32 domy szeregowe. Ich budowa rozpoczęła się około 1964 r., a domy w niektórych przypadkach zostały oddane właścicielom już w 1967 r. Po kolejnych trzech latach powstały takie same segmenty budynków przy al. Niepodległości, a jeszcze później przy ul. Krasickiego. Taki system wznoszenia ośmioraków pozwalał na stworzenie gęstej zabudowy na stosunkowo niewielkim terenie, co było bardzo istotne w okresie permanentnego w PRL-u kryzysu.


al. Niepodległości w latach 70. XX w.


Projekt domu przewidywał cztery poziomy: piwnicę, parter, pierwsze i drugie piętro. Budynki postawiono na niewielkim terenie (ok. 294 m²), z czego powierzchnia użytkowa domu wynosiła ok. 76 m². Działka miała kształt regularny, zbliżony do wydłużonego prostokąta. Z czasem posesje zostały wzbogacone o garaże (w przypadku ośmioraków na ulicy Pływackiej znajdują się one od strony ul. Szachowej).

Aby móc zapisać się do spółdzielni i ubiegać o przydział lokalu, trzeba było najpierw dowiedzieć się o jej działaniu, co wcale nie było proste – jedynie niewielka grupa obywateli miała świadomość, że taka możliwość powstała. Następnie należało uiścić określoną kwotę, a dopiero potem odbywało się losowanie, w którym wyłaniano osoby brane pod uwagę przy przydziale domów. Wszystko to nie było łatwe, ponieważ wymagało nie tylko formalnego zaangażowania, jakim była bezwzględna obecność na każdym zebraniu, ale również sporego, jak na tamte lata, udziału finansowego. Dla wielu członków spółdzielni najtrudniejsze było jednak jeszcze coś innego – własny udział w pracach budowlanych. Członkowie spółdzielni wykonywali znaczną część prac samodzielnie, co również miało wpływ na czas finalizacji budowy. Odbywało się to w ramach realizacji narzuconych przez spółdzielnię 1250 godzin do odpracowania. Wymagania dotyczące obowiązkowego czasu pracy były często trudne do pogodzenia z codziennymi obowiązkami zawodowymi. Ze względu na zobowiązania wobec pracodawców oraz te związane z normalnym życiem rodziny potencjalni właściciele często decydowali się na zatrudnienie i samodzielne opłacanie pracowników budowlanych.


Pomiędzy ulicami Buczka a Kasprzaka (Pływacką i Wioślarską) – w miejscu dzisiejszego parku

Dokument – przydział działki przy ul. Buczka



Przed domem nr 31 przy ul. Buczka (Pływackiej), połowa lat 70.

Pomiędzy ulicami Buczka a Kasprzaka (Pływacką i Wioślarską) – w miejscu dzisiejszego parku

Park pomiędzy Pływacką a Wioślarską – widok wiosną, zdjęcie Piotr Mańczak. Kilka lat temu mostek wymieniono na nowy. Ten sam park – widok jesienią, zdjęcie Robert Kołdyka

Interwencja Warszawy

Socjalizm, pomimo swoich teoretycznych założeń o równości społecznej, w praktyce funkcjonował według specyficznych zasad, często sprzyjając wybranym grupom obywateli. Tak też było w przypadku przydziału domów mieszkalnych na ulicy Buczka. Mieszkania w pierwszym segmencie zostały przyznane głównie osobom o wyższym statusie społecznym. Z powodu niekoniecznie sprawiedliwego „losowania” mieszkań duża część członków spółdzielni, pomimo swojego wkładu własnego w budowę na ul. Buczka, musiała czekać na powstanie kolejnych ośmioraków. Okres oczekiwania na nie wynosił kolejne trzy lata, a nowe budynki o takiej samej strukturze powstały przy al. Niepodległości. Był to ogromny problem dla każdego, kto przez cały ten okres oczekiwania musiał wynajmować miejsce do życia, gdyż wiązało się to ze sporymi kosztami.

Nie wszyscy potencjalni mieszkańcy jednak poddali się niekorzystnej dla nich decyzji spółdzielni. Jedna z członkiń spółdzielni postanowiła przejąć inicjatywę i zawalczyć o swoje prawo do otrzymania domu. Pomimo że zapisała się i wpłaciła odpowiednią kwotę oraz odrobiła wraz z mężem wszystkie godziny na budowie, mieszkanie zostało przydzielone komuś innemu. Wtedy właśnie postanowiła napisać list, którego adresatem był Władysław Gomułka – 1 sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, czyli najważniejsza osoba w państwie. Jego treść dotyczyła niesprawiedliwego procesu rozdzielania mieszkań i skargi na bezpodstawną decyzję spółdzielni. Cała sytuacja poskutkowała interwencją urzędników warszawskich oraz sprowokowaną przez nich kontrolą spółdzielni przez pracowników Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu. Miała ona na celu sprawdzenie całego systemu oraz dokumentacji dotyczącej na przykład list obecności na zebraniach spółdzielczych. Brak przydziału lokalu tej rodzinie został uargumentowany nieobecnością małżeństwa na jednym z zebrań spółdzielni. Jednak po wnikliwej ocenie sytuacji urzędnicy zdecydowali interweniować i rozstrzygnąć całą sytuację na korzyść poszkodowanej rodziny. Pani, która opowiedziała mi tę historię, mieszka w wywalczonym domu po dziś dzień.


Przy Łąkowej w pobliżu Buczka (Pływackiej) często stawał cyrk. Zdjęcia Mariana Różańskiego z 1968 r.

Dużo pracy za nami, jeszcze drugie tyle przed nami

Czas oczekiwania na własny dom był długi, a praca na budowie żmudna. Choć chęć przeprowadzki była duża, to jeszcze większa była ilość prac, które trzeba było wykonać, żeby w tym domu zamieszkać. Dom oddany właścicielom nie różnił się zbytnio z zewnątrz od obecnego stanu. Zrobiona była elewacja, wstawione drzwi wejściowe i okna tzw. szwedzkie (skręcane). Ogrodzenia mieszkańcy musieli postawić we własnym zakresie, podobnie jak garaż, który w niemalże każdym przypadku ulokowany jest na końcu działki. W środku natomiast zamontowane były grzejniki, piec węglowy w kuchni oraz urządzenia sanitarne w łazience. Do samodzielnej instalacji pozostawał piec do ogrzewania centralnego oraz podłogi, na które niektórzy mieszkańcy otrzymali drewno. Z relacji właścicieli domów wynikało, że drewno to często było mokre i nie nadawało się natychmiastowego wykorzystania.

Przy wykończeniu, a właściwie dokończeniu budowy – jak wspomina jeden z dawnych mieszkańców – największym problemem był brak dostępności materiałów budowlanych:

Wtedy wszystko trzeba było zdobyć, „załatwić”, „załatwić po znajomości”. Pamiętam, że większość materiałów Ojciec „załatwił” w składzie budowlanym przy ulicy Dworcowej koło kościoła Św. Krzyża.

Życie pokazało, że użyte do budowy materiały były kiepskiej jakości i mieszkańcy przez wiele lat musieli borykać się, na przykład, z przeciekaniem dachów. Ten ostatni problem udało się usunąć dopiero w latach dziewięćdziesiątych, kiedy dostępne stały się nowsze technologie w budownictwie.


Przed domem nr 17 przy ul. Buczka (Pływackiej), zdjęcie z okazji uroczystości komunijnej, połowa lat 70.



Pierwsze lata życia na Buczka

Każda z trzech lokalizacji, w której powstały ośmioraki, była i nadal jest bardzo atrakcyjna dla jej mieszkańców. Dla młodych właścicieli szczególnie ważna była niewielka odległość od szkół i przedszkoli oraz zakładów pracy, takich jak cukrownia czy też meblarnia, dziś już – niestety – nieistniejących. Minusem z pewnością była nieutwardzona droga, gdyż do połowy lat siedemdziesiątych po obu stronach szeregowców na ulicy Pływackiej były pola.

W dzieciństwie bardzo lubiliśmy się bawić w głębokich kałużach, które tworzyły się na środkowym odcinku ulicy. Nazywaliśmy je naszymi stawami – wspomina jedna z dawnych mieszkanek ulicy. W miejscu dzisiejszego parku między Pływacką a Wioślarską my – ekipa dzieci z ośmioraków rozgrywaliśmy walki z tymi „z bloków”. My byliśmy Polakami, a oni Krzyżakami – wspomina jedna z dawnych mieszkanek.

Wraz z powstaniem bloków przy ulicy Lampego (Szachowej) zaczęły się problemy z zalewaniem posiadłości, które spowodowane były wyższym umiejscowieniem bloków, co tworzyło spadek. W przypadku większych opadów ośmioraki miały zalane całe piwnice. Dlatego właśnie z czasem część mieszkańców postanowiła usunąć spadek do garażu i wyrównać tę powierzchnię, co miało zapobiec dalszym powodziom. Problemy z wilgocią były spowodowane także brakiem izolacji fundamentów.


Mieszkańcy z gośćmi przed domem nr 3, ul. Pływacka, 1992 r.


Dawni mieszkańcy wspominają, jak po wybudowaniu bloku – deski na ul. Lampego (Szachowej) znacznie pogorszył się odbiór telewizji. Każdy z domów miał własną antenę na dachu. Aby poradzić sobie z pogorszeniem jakości sygnału telewizyjnego, na dachach stawiano nowe anteny:

W szeregowcach trwała swoista rywalizacja w wysokości masztów antenowych. Wygrywał ten, kto był dumnym posiadaczem najdłuższej rury – wspomina jeden z pierwszych mieszkańców dawnej ul. Buczka. Inna mieszkanka dodaje: Mój tata był inicjatorem negocjacji ze spółdzielnią lokatorsko-własnościową z ul. Łąkowej, która w ramach zadośćuczynienia włączyła nasze ośmioraki do tzw.  anteny zbiorczej, umieszczonej na bloku przy ul. Szachowej. Podłączenie to umożliwiło również  odbiór fal radiowych FM w stereo!  W tym momencie nasze anteny dachowe zostały zdemontowane.

Linia telefoniczna została położona w 1975 r., początkowo tylko dla dwóch abonentów: doktora Jerzego Malinowskiego (pediatrę, dom nr 4) oraz rodziny Kierończyków (nr 31). Początkowo był to jeden numer telefonu, dzielony w sposób towarzyski. Wymagało to specjalnego aparatu telefonicznego!

Dziś trudno uwierzyć w to, że w przydomowych ogródkach mieszkańcy hodowali różnego rodzaju zwierzęta domowe, łącznie z kurami, kaczkami, nutriami, królikami i… świniami! Niektórzy wyrzucali odchody bezpośrednio do kanalizacji (każdy dom miał studzienkę w ogrodzie), co powodowało jej regularne zapychanie. 

Te niedogodności w niczym nie umniejszyły szczęśliwego dzieciństwa moich rówieśników. Chodziliśmy do tej samej szkoły, byliśmy w mniej więcej tym samym wieku, biegaliśmy od rana do wieczora po dworze. Cudny czas! – podsumowuje dawna mieszkanka.

Fasada domu nr 4 przy ul. Pływackiej w 2006 r. (moment kupna przez nowych właścicieli)

Wejście do domu nr 4 przy Pływackiej, 2006 r.

Fasada tylna, 2006 r.

Garaż od ul. Szachowej, 2006 r.

Projekt budynku gospodarczego z garażem


Dawniej a dziś

Chociaż domy od zewnątrz wyglądają niemalże identycznie jak wtedy, gdy zostały oddane do zamieszkania, to większość z nich zmieniła się znacznie w środku. Na planie poniżej przedstawiony jest układ pomieszczeń na poszczególnych piętrach. Najczęściej zachodzącą zmianą wprowadzaną zazwyczaj przez nowych, a nie pierwotnych właścicieli, było przesunięcie klatki schodowej. Taki zabieg pozwalał bardziej otworzyć przestrzeń i stworzyć długi prosty korytarz oraz zaoszczędzić miejsce na ostatnim piętrze, w którym duża część mieszkańców umiejscowiła dodatkową toaletę. W domach, w których klatka schodowa pozostała na pierwotnym miejscu, na dolnym piętrze znajduje się dodatkowe niewielkie pomieszczenie, które zazwyczaj pełni rolę skrytki.


Szkic poglądowy rozkładu pomieszczeń sporządzony przy sprzedaży jednego z domów w 2006 r.


Jeden z dawnych mieszkańców ośmioraków wspomina: Pierwsze pomieszczenie na parterze, po wyjściu z „wiatrołapu” zostało urządzone jako mała jadalnia. Było to logiczne ze względu na to, że kuchnia była na tym samym poziomie. Jednak czasem kiedy wpadł jakiś gość, to wchodził prosto na rodzinę siedząca akurat przy stole… Dalszy ciąg komunikacyjny był taki, że – aby dostać się na drugie piętro – trzeba było przejść przez główny pokój na pierwszym piętrze i dopiero drugimi schodami na górę. Ja miałem pokój właśnie na górze i odwiedzający mnie koledzy – jeżeli nie trafili akurat na posiłek przy stole – to musieli przedefilować przed siedzącymi tam Rodzicami… Trochę to było krępujące. 

Z wywiadu przeprowadzonego z mieszkańcami wynika, że układ pomieszczeń nie zmienił się znacznie, ale czy to oznacza, że jest on dla nich funkcjonalny? Jako mieszkanka jednego z tych szeregowców uważam, że układ pomieszczeń z pewnością nie spełnia nowoczesnych standardów. Będąc dzieckiem, nie zauważałam żadnych problemów, jednak dziś jestem w stanie wskazać kilka z nich. Podczas wymiany większych gabarytowo mebli przeszkodą staje się frontowe wejście. Sposób jego zabudowy uniemożliwia wnoszenie tak dużych przedmiotów, co zmusza nas do przetransportowania rzeczy do drugiego wejścia od strony ogródka. Duża część mieszkańców zapytanych o układ pomieszczeń przyznaje, że nie stanowi on większego problemu, jednakże kłopotem zazwyczaj staje się liczba pięter, zwłaszcza dla osób starszych. Dość trudno jest też utrzymać tę przestrzeń w czystości. Znaczna część mieszkańców skarży się również na brak miejsca do przechowywania rzeczy. Faktycznie, muszę przyznać, że także dla mnie i mojej rodziny jest to niedogodność. Domy te, poprzez sposób budowy, nie dają możliwości składowania rzeczy na przykład na strychu, a w piwnicy, podobnie jak u mnie, często zaaranżowany jest dodatkowy pokój – zwykle sypialnia, co również na to nie pozwala. Sąsiedzi podkreślają, że pomimo małej powierzchni niewątpliwym atutem jest jego położenie w pobliżu stacji kolejowej, marketów, apteki i biblioteki.

Ośmioraki w Szamotułach to element lokalnej historii. Choć ich budowa wiązała się z licznymi trudnościami, dla wielu rodzin stały się one miejscem życiowej stabilizacji. Dziś, mimo że domy wymagają modernizacji i nie zawsze spełniają współczesne standardy, nadal służą mieszkańcom, będąc świadectwem czasów PRL-u.

Sonia Niegolewska – mieszkanka ośmioraków od 2006 r.

Współpraca: Agnieszka Krygier-Łączkowska (redakcja), Magdalena Kierończyk, Magdalena Mikołajczak-Maciaszczyk, Michał Sitowski oraz obecni mieszkańcy ul. Buczka – Pływackiej


Szamotuły, dnia 2 sierpnia 2025 r.

Ośmioraki współcześnie





ul. Pływacka


al. Niepodległości


ul. Ignacego Krasickiego

Szamotulskie ośmioraki2025-08-05T11:13:41+02:00

Andrzej Nowak, Dom pod numerem 6 w szamotulskim Rynku

______________________________________________________________________________________________________

Andrzej J. Nowak

Domy szamotulskiego Rynku

Dom mojego dzieciństwa, Rynek 6

Część 1

Dom ten miał przed wojną numer 36. Stara numeracja obowiązywała aż do lat pięćdziesiątych, kiedy to szamotulski rynek był „Placem Walki Młodych”. Urodziłem się w tym domu – w mieszkaniu na drugim piętrze, w oficynie, w pokoju z balkonem wychodzącym na Planty, bo tak częściej mówiło się wtedy o parku Sobieskiego.

Budynek powstał w końcu XIX wieku i funkcjonował bez większych zmian przez około 100 lat. Wcześniej stał w tym miejscu zapewne mały parterowy domek ze stromym dachem i użytkowym poddaszem (tylko kilka takich domów zachowało się w szamotulskim rynku do dziś). Dom nr 6 ma część frontową, usytuowaną od strony Rynku, i oficynę biegnącą wzdłuż granicy z sąsiednią parcelą należącą do Banku Spółdzielczego. Dawniej były w nim trzy mieszkania. Zajmowały cały poziom kondygnacji – część frontową i oficynę. Miały, mniej więcej, taki sam rozkład. Po wojnie dom przejęło państwo, a mieszkania podzielono na mniejsze. W 1989 roku cały budynek został gruntownie przebudowany.


Z lewej: zachodnia pierzeja Rynku około 1903 r., po lewej stronie dom o dzisiejszym numerze 6, wówczas własność rodziny Bernsteinów. Bracia Bernsteinowie prowadzili drukarnię i byli wydawcami lokalnej gazety. Pocztówka ze zbiorów Biblioteki Głównej UAM. Z prawej: południowa część Rynku, początek XX w. Pocztówka ze zbiorów Muzeum – Zamku Górków. Na obu fotografiach nie ma jeszcze okazałej siedziby Banku Ludowego, sąsiadującego z domem nr 6.

Zachodnia Pierzeja Rynku w okresie 1913-1918. Pocztówka ze zbiorów Muzeum – Zamek Górków


Część frontowa jest dwupiętrowa. Ma dwuspadowy, drewniany, pokryty papą dach. Najprawdopodobniej ze względu na wysoki poziom wód gruntowych parter domu został podniesiony powyżej poziomu Rynku o około 1,5 m, co pozwoliło na wykonanie „sklepu” (piwnicy) pod całym budynkiem. Na parter, do głównego wejścia, wchodzi się z Rynku po schodach. Przed ostatnią przebudową były to metalowo-drewniane schodki. W dzieciństwie przesiadywaliśmy z kolegami na tych schodkach, obserwując rynkowe życie. Rynek był „salonem” naszego miasta i działo się tam wiele fascynujących rzeczy! Po podobnych schodkach wchodziło się obok do sklepiku papierniczego panien Tomaszewskich.

Za drzwiami głównego wejścia do budynku była długa sień przedzielona dwuskrzydłowymi, wahadłowymi, drzwiami. Sień prowadziła do głównej, frontowej, klatki schodowej i do mieszkań na pierwszym i drugim piętrze. Schody były drewniane – solidne i eleganckie. Obok klatki schodowej było przejście na podwórze i wejście do mieszkania i sklepiku panien Tomaszewskich.


Rys. Andrzej J. Nowak.

Historię o balonie wypuszczonym z balkonu kamienicy można przeczytać pod linkiem http://regionszamotulski.pl/balon-nad-szamotulami-wspomnienie-andrzeja-nowaka/


W latach 1905-1910, kiedy w Szamotułach zbudowano wodociągi i sieć kanalizacyjną, od strony podwórza do głównej klatki schodowej dobudowano pomieszczenia sanitarne dostępne z podestów schodowych na półpiętrach. Były w nich żeliwne zlewy z zimną wodą i muszle klozetowe. W mieszkaniach urządzono łazienki, a także doprowadzono bieżącą wodę do kuchni usytuowanych w oficynie i do pralni w piwnicy.

Na pierwszym i drugim piętrze, od strony podwórza, były balkony. Miały południowo-zachodnią wystawę. Z balkonu mieszkania na drugim piętrze, które zajmowała moja rodzina, był piękny widok na Planty i okoliczne łąki – aż do toru kolejowego. To było cudowne miejsce. Balustrada balkonowa miała w górnej części korytka na kwiaty. Moja Babcia sadziła w tych korytkach groszek pachnący i pomarańczowo-żółte „kacze pyszczki” (nasturcje), licznie odwiedzane przez motyle bielinki kapustniki. Ich gąsienice żerowały na liściach nasturcji. Podziurawione liście wyglądały potem jak zielony ser szwajcarski. W dolnej części balustrady Babcia ustawiła dodatkowe korytka, w których uprawiała pomidory. Do dziś pamiętam niezrównany smak i zapach tych „domowych” pomidorów, które się świetnie czuły na słonecznym balkonie.


Na balkonie. Jadwiga Iwaszkiewiczowa z prawnuczką Beatką, 1973 r. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Bardzo lubiłem z wysokości balkonu obserwować podwórkowe życie. Z wczesnego dzieciństwa mam w pamięci obraz jak z filmu Felliniego: w pełnym słońcu na linkach przeciągniętych w poprzek podwórza sąsiadki rozwieszają pranie. Pochylają się nad koszem z bielizną, wyjmują prześcieradła i powłoczki. Mocują je klamerkami do linek. Wiejący wiatr przeszkadza im w pracy. Wydyma rozwieszaną pościel niczym żagle na morzu. W pełnym słońcu biel pościeli bije w oczy. Mokre pranie przykleja się do pochylonych sylwetek, uwypuklając rzeźbiarsko rubensowskie kształty kobiet…

Na zachodniej ścianie dobudówki z sanitariatami, na wysokości pierwszego piętra, zawieszone były dwie duże, pomalowane na zielono, budki dla szpaków. Każdego roku na wiosnę obserwowaliśmy walki szpaków z wróblami, które zajmowały opuszczane zimą przez głównych lokatorów domki. Po uporaniu się z dzikimi lokatorami szpaki czyściły gruntownie swoje domostwa. Później, kiedy wychowywały już swoje potomstwo, też bardzo dbały o czystość. Aby nie brudzić odchodami wnętrza domków, młode ptaki wystawiały na zewnątrz przez otwór wejściowy swoje ogonki, a rodzice dziobami odbierali ich odchody prosto spod ogona i wyrzucali na zewnątrz. Podczas prac ręcznych w szkole budowaliśmy mniejsze budki – dla wróbli. Mój brat Bohdan zbudował też specjalną budkę dla jerzyków, czym wyprzedził o kilkadziesiąt lat dzisiejszą modę na budowanie takich budek na wielkomiejskich osiedlach Poznania. Budka miała kształt poziomego prostopadłościanu ze szparą zamiast okrągłego otworu tak, aby jerzyki mogły do niej wlatywać z rozpostartymi skrzydłami.


Rys. Andrzej J. Nowak


Pod dachem o drewnianej konstrukcji była „góra” (strych), wykorzystywana do suszenia prania. Była doświetlona i przewietrzana małymi okienkami umieszczonymi tuż nad podłogą. Tymi okienkami wprowadzały się co jakiś czas na strych gołębie. Były utrapieniem gospodyń domowych. Brudziły odchodami suszące się pranie. Góra służyła też jako rupieciarnia. W wydzielonych komórkach lokatorzy przechowywali stare meble i niepotrzebne sprzęty.

W oficynie były drugie, kuchenne, schody wychodzące na podwórze. Kuchenne schody były z surowych desek. Co tydzień gosposia państwa Żuromskich szorowała je i wiejskim zwyczajem posypywała żółtym piaskiem. Ściany oficyny miały grubość jednej cegły. Okna kuchni, klatki schodowej i pokoiku za tą klatką były drewniane, pojedyncze (typu krosnowego). Zimą ściany i okna przemarzały. Na szybach okien mróz malował fantastyczne kwiaty. Aby woda nie zamarzła w rurach, trzeba byłą ją zimą spuszczać z instalacji na noc. Pilnował tego pan Maryś (Marian Żuromski). Oficyna miała bardzo niskie poddasze przykryte jednospadowym drewnianym dachem krytym papą. Z poddasza można było wyjść na dach przez obity blachą wyłaz. Korzystał z niego kominiarz. Kiedy przychodził, aby wyczyścić kominy z sadzy, już z daleka wołał: komiiiiiniarz! komiiiiiniarz! Pamiętam popłoch, jaki wywoływało jego przeciągłe nawoływanie. Gospodynie gasiły ogień w kuchennych piecach i zamykały fajerki. W końcowej części poddasza mój ojciec urządził gołębnik. Do gołębnika co jakiś czas wprowadzały dzikie lokatorki – kawki, które prowadziły nieustanne wojny z prawowitymi lokatorami.

Do oficyny od strony zachodniej przylegał parterowy domek warsztatu stolarskiego Franciszka Tylla. Warsztat miał poddasze, służące do suszenia desek. Za warsztatem stolarz zbudował drewnianą szopę na drewno, pod którą był murowany śmietnik.


Dom Bernsteinów dobrze widoczny jest na fotografii z uroczystości zaprzysiężenia Straży Ludowej, 18 maja 1919 r. Zdjęcie ze zbiorów Barbary Piekarzewskiej

Pocztówka z lat 60. XX w.


Część 2. Podwórko i ulica Kapłańska

Podwórze domu nr 6 było kiedyś starannie zaplanowanym i utrzymanym ogrodem przydomowym. Jeszcze w latach pięćdziesiątych rosły na podwórzu drzewa owocowe. Na środku – dorodna śliwa sięgająca swoją koroną powyżej dachu oficyny i rodząca wspaniałe owoce, które można było zrywać z okien naszego pokoiku na drugim piętrze, za kuchenną klatką schodową. Były jeszcze: brzoskwinia, jabłoń – papierówka i śliwka mirabelka. W rozwidleniu gałęzi jabłonki i śliwki „zainstalowano” stalową rurę. Nazywaliśmy ją drągiem. Drąg służył dorosłym do trzepania dywanów, a dzieciom jako przyrząd gimnastyczny. Ćwiczyliśmy na nim podciągania i wymyki.

Podwórze zamykał od strony ulicy Kapłańskiej drewniany „sztachetowy” płot. Umieszczono w nim dwuskrzydłową bramę wjazdową oraz furtkę. Od furtki do wejścia do oficyny i przejścia na Rynek prowadził umocniony betonowymi płytkami, mocno sfatygowany, chodnik. Część podwórka przylegająca do chodnika była wybrukowana kamieniami polnymi.

Wejście kuchennej klatki schodowej okalał trejaż porośnięty krzewami dzikiej róży. W rogu podwórza, przy ul. Kapłańskiej, rosła strzelista topola włoska. Z biegiem lat wszystkie drzewa, za sprawą majstra Tylla zostały, po kolei, wycięte – przeszkadzały. Zwolniły miejsce dla stert desek i same stały się drewnem meblowym. Pień dużej śliwy zmienił się w pieniek do rąbania drew na opał i miejsce egzekucji drobiu.


Dawny wygląd podwórza, szkic z pamięci. Rys. Andrzej J. Nowak


Czasy były trudne, dlatego dość wcześnie Gosia (Michalina, gosposia państwa Żuromskich) zaprowadziła na naszym podwórzu kury. Kury znosiły jajka i nadawały się na rosół do niedzielnego obiadu, ale brudziły podwórze swoimi odchodami. Trzeba było bardzo uważać, by nie wejść na „minę”. Potem do kur dołączyły klatki z królikami, którymi opiekował się Edi (Jerzy Wojciechowski). Króliki, oprócz mięsa, dawały ciepłe skórki na zimę. Podwórze zupełnie zmieniło charakter. Stało się podwórzem gospodarczym. Brak drzew umożliwiał wygodniejsze zaopatrywanie domu na zimę w opał oraz w „pyrki” (ziemniaki) i kapustę. Wozy mogły teraz podjeżdżać bezpośrednio pod kuchenną klatkę schodową. Nie trzeba było pokonywać kilkudziesięciu metrów z ciężkimi wiadrami wypełnionymi węglem, aby przenieść opał z ulicy Kapłańskiej do piwnicy.

Dzisiaj podwórko jest porządnie wybetonowane. Nie ma nawet skrawka zieleni. Nie ma też dzieci. Za to królują na nim wszędobylskie samochody…

Ulica Kapłańska była przedłużeniem podwórza i przedpolem Plant. Dwa razy w tygodniu na Rynku był targ. Na ulicy Kapłańskiej „parkowały” latem zaprzężone w konie wozy (zimą sanie!) rolników przyjeżdżających na targ. Gospodarze okrywali konie derkami i zakładali im na pyski worki z owsem. Z zafascynowaniem patrzyliśmy, jak konie wydalały spod ogona parujące, przypominające pączki, odchody i kaskady pieniącego się moczu. Po południu, kiedy ulica pustoszała z wozów i koni, pojawiały się ekipy sprzątaczy z drewnianymi dwukołowymi wózkami i brzozowymi miotłami. Następnego dnia ulica lśniła już czystością.


Podwórkowe życie, 1960 r. Od lewej: Dzicha (Zdzisia Zelentówna), Marysia Żuromska i jej kuzynka (Jadzia Białasikówna), Antek Żuromski i Andrzej Nowak (we włóczkowym meloniku z antenką)


1977 r. Zdjęcie ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Jezdnia i chodniki ulicy Kapłańskiej były wybrukowane „kocimi łbami” (kamieniami polnymi). W latach pięćdziesiątych XX w. nawierzchnię przekładano, aby zlikwidować nierówności. Obserwowaliśmy z zainteresowaniem i podziwem ciężką pracę kamieniarzy, którzy w specjalnych ochraniaczach na kolanach obtłukiwali duże polne kamienie, dopasowując je precyzyjnie do miejsca ułożenia. Widząc to, słyszałem w uszach przestrogę Babci: „Jak się nie będziesz uczył, to będziesz tłukł kamienie”. Gdy padały ulewne deszcze, rynsztokami ul. Kapłańskiej płynęły strumienie wody. Z wymywanego przez nie piasku budowaliśmy tamy, tworząc na ulicy wypełnione wodą baseny portowe dla łódek z kory.

Piaskowe spoiny między kamieniami chodników i jezdni zarastały mchy i porosty. Obowiązkiem mieszkańców domu było dbanie, by rośliny na części ulicy przylegającej do granicy posesji nadmiernie się nie rozrastały. Co jakiś czas lokatorów odwiedzał milicjant i przypominał o tym obowiązku. O ustalonej porze wszyscy czyścili z chwastów, solidarnie, podzielony na równe odcinki, chodnik (taka sama procedura obowiązywała zimą dla usuwania śniegu i lodu z chodnika przy Rynku).

Pamiętam, że w czasie mojego dzieciństwa w Szamotułach rejon Rynku i Plant patrolowało dwóch milicjantów. Mieli przezwiska: „Czerwony Kluk” (od czerwonego nosa) i „Kogucik” (z racji niskiego wzrostu i zadziornego charakteru). Patrolowali swój rejon wyjściowych mundurach, w czapkach z paskiem służbowo zapiętym pod brodą. Nosili przewieszone przez ramię skórzane raportówki z przymocowanymi do nich gumowymi pałkami (nazywanymi przez dzisiejszych rzeczników prasowych policji, eufemistycznie, „środkami przymusu bezpośredniego”). W okolicy naszego domu milicjanci pilnowali, by nie jeździć rowerami po chodnikach i parkowych alejkach, co było surowo zabronione i karane mandatami. Sprawdzali też, czy jeżdżący na rowerach mają karty rowerowe – te pozwolenia na jazdę na rowerze często wówczas kontrolowano.


Z prawej – Rynek przed remontem, 2020 r. Zdjęcie Łukasz Wlazik


W latach sześćdziesiątych jezdnię ulicy Kapłańskiej wyasfaltowano, a chodniki wyłożono z dużymi płytkami betonowymi. Przyjęliśmy te zmiany entuzjastycznie. Na gładkim asfalcie urządzaliśmy teraz wyścigi rowerowe, biegaliśmy z obręczą od koła rowerowego (felgą) na patyku i poganialiśmy bacikami drewniane bączki, a na płytkach chodnikowych graliśmy w klasy i rysowaliśmy kredą różne obrazki. Niestety, użyte materiały budowlane były kiepskiej jakości. Płyty chodnikowe z czasem popękały, a w asfalcie pojawiły się dziury.

Obecnie ul. Kapłańska jest starannie wyremontowana. Na jezdni wyznaczono i wymalowano płatne miejsca parkingowe, które są na okrągło zajęte. Trudno znaleźć wolne miejsce. Rolnicy nie przyjeżdżają już do miasta wozami ani bryczkami zaprzężonymi w konie. Zastąpiły je „busy” i „fury” mechaniczne. Trochę mi żal kocich łbów…


Wygląd współczesny, marzec 2024 r. Na pierwszym planie fragment rzeźby Jarosława Kałużyńskiego


Część 3. Dawni mieszkańcy

Reprezentacyjne, główne mieszkanie na pierwszym piętrze zajmowali państwo Hoffmannowie. Głównym lokatorem był Bronisław Hoffmann. Na drzwiach frontowego eleganckiego wejścia do mieszkania jeszcze długo po śmierci głównego lokatora widniała emaliowana tabliczka z napisem: „Bronisław Hoffman były Asesor Starostwa” (asesor – w dwudziestoleciu międzywojennym – urzędnik państwowy w starostwie). Jego żona Zofia zmarła przed wojną (w 1939 r.). Państwo Hoffmannowie mieli pięcioro dzieci. Czterech synów: Tadeusza, Stanisława, Jana, Włodzimierza i córkę, jedynaczkę – Zofię (Zulę). Tadeusz został zamordowany przez bolszewików w 1940 r. Charkowie, Stanisław był lekarzem w Poznaniu, Jan księgowym w Cukrowni szamotulskiej (mieszkał we Wronkach), a Włodzimierz ekonomistą w Gdyni. Bronisław Hoffmann był plenipotentem właścicieli domu, Bernsteinów, którzy po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w 1919 roku, wyjechali do Berlina. Po II Wojnie Światowej, na mocy ustawy, dom przeszedł na własność skarbu państwa i został objęty „kwaterunkiem”.

Pani Zula wyszła za mąż za Mariana Żuromskiego. Pan Żuromski był z zawodu chemikiem. Pracował w Olejarni na stanowisku zastępcy dyrektora. Małżonkowie mieli sześcioro dzieci. Dwóch ich najstarszych synów: Antek i Stachu to moi najbliżsi koledzy z dzieciństwa. Do naszego pokolenia należały też dwie ich młodsze siostry: Marysia i Zosia. Kolejna dwójka: Ania i Józio są dużo młodsi. Ważnym członkiem rodziny była gosposia państwa Żuromskich – Michalina, nazywana przez wszystkich Gosią. Jej ulubieńcem był Antek. Miał z tego tytułu wiele profitów, z których umiejętnie korzystał.


Rodzina Hoffmanów, 1938 r. Siedzą: Tadeusz, Zofia, Bronisław i Zofia (Zula); stoją: Stanisław, Włodzimierz i Jan. Zdjęcie ze zbiorów rodziny.

Artykuł o losach Tadeusza Hofmanna można przeczytać pod linkiem http://regionszamotulski.pl/tadeusz-hoffmann-student-z-szamotul-i-zbrodnia-katynska/


Duże mieszkania na pierwszym i drugim piętrze oraz na parterze wraz z lokalami użytkowymi zostały podzielone. Czasem w dość dziwny sposób. Wydzielano pojedyncze pokoje jako samodzielne lokale. Przydzielano je pojedynczym lokatorom i instytucjom. Na parterze zabrano pannom Tomaszewskim część sklepu papierniczego i wyodrębniono pojedynczy lokal – po prostu pokój dostępny z korytarza, który zajęło Stronnictwo Demokratyczne.

Na pierwszym piętrze dwuskrzydłowe drzwi łączące pokoje frontowe zostały  zamknięte, przesłonięte dywanem (dla wygłuszenia dźwięków) i zastawione szafą. Jeden z frontowych pokoi, na wprost wejścia, został przyznany pani Barańskiej. Pani Barańska – nieco ekscentryczna kobieta – była gorseciarką. Szyła w swoim pokoju biustonosze i gorsety. Jej pracownia miała duże powodzenie. Klientek nie brakowało. Również pokoik w oficynie, dostępny z kuchennej klatki schodowej, został odebrany głównemu lokatorowi. Kwaterunek przydzielał go różnym samotnym osobom.


Na podwórku w roku 1952. Od lewej: Edi (Jerzy) Wojciechowski, Antek (z „wędką”) i Stachu Żuromscy oraz Danek (Bohdan) Nowak, brat Andrzeja (w ręce trzyma zwiniętą linkę do puszczania latawca). Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Na parterze mieszkały panie Tomaszewskie, trzy niezamężne siostry. Prowadziły sklep papierniczy. W latach pięćdziesiątych było to piękne i tajemnicze miejsce. Sklep miał cudowne, dziewiętnastowieczne, wyposażenie. Powszechny podziw budziła sklepowa kasa – dzwoniące dzieło sztuki. „Głową rodziny” była najstarsza z panien, wysoka i szczupła, w okularach, o surowym wyglądzie. Była nieco ekstrawagancka. Lubiła męskie sporty. Chodziła na mecze piłkarskie szamotulskiej „Sparty”, zawody bokserskie, a przed wojną na występy siłaczy w sali Sundmanna, co było na owe czasy dość sensacyjne. Średnia z sióstr prowadziła gospodarstwo domowe. Cicha i niewidoczna. Bardzo religijna. W ostatnich latach życia, po rekolekcjach wielkopostnych prowadzonych przez kaznodziei z zakonu ojców redemptorystów, doznała pomieszania zmysłów. Najmłodsza, drobna i cicha, w okularach, całe dnie spędzała w sklepie. Miała zawsze czas dla nas – dzieci. Tworzyła atmosferę sklepu. Pod koniec lat sześćdziesiątych sklep przy Rynku został paniom Tomaszewskim odebrany. Prowadziły kiosk „Ruchu” ustawiony przed wejściem do starego budynku Liceum Ogólnokształcącego przy ulicy Piotra Skargi. Z atmosfery sklepu w Rynku pozostał tylko miły, skromny uśmiech pani Tomaszewskiej. Piękne dziewiętnastowieczne wnętrze i wyposażenie sklepu w Rynku zostało przy okazji przebudowy i remontu w sposób nieodpowiedzialny i karygodny zniszczone. Wyrzucono je na podwórze i porąbano na opał. Nikomu nie przyszło do głowy, aby je ochronić i zachować! „Ideał sięgnął bruku”

Z mieszkania na parterze po wojnie początkowo wydzielono również (podobnie jak na pierwszym piętrze) samodzielny pokoik dostępny z kuchennej klatki schodowej. Później odebrano pannom Tomaszewskim również pomieszczenie po drugiej stronie kuchennej klatki schodowej. Podobno zajmowany przez nie metraż im nie przysługiwał. W tym pokoju zamieszkało młode małżeństwo, zapewne – jak się wtedy mówiło – „oczekujące na mieszkanie”. W gorące i duszne letnie noce, kiedy nie sposób było spać przy zamkniętych oknach, rozlegały się z tego parterowego mieszkanka odgłosy, świadczące o gorącym uczuciu łączącym tę młodą parę, co wywoływało zakłopotanie naszych rodziców.


Rzut mieszkania na 2. piętrze. Rys. Andrzej J. Nowak


Na drugim piętrze w części frontowej domu wydzielono dwupokojowe mieszkanie. W części jednego z frontowych pokoi urządzono kuchnię. Mieszkanie to zajmowali państwo Wojciechowscy. Wincenty Wojciechowski był tapicerem, jego żona dorabiała szyciem. Przed wojną Wincenty miał warsztat i mieszkał w suterenie naszego budynku. Po wojnie prowadził swój warsztat przy ulicy Ratuszowej. Po jego śmierci przejął go jego syn Jerzy (Edi). Jerzy był bardzo utalentowanym muzykiem. Grał na skrzypcach i gitarze. Już jako dziecko wykonywał po mistrzowsku słynnego czardasza Vittorio Montiego. Niestety nie zadbano, w odpowiednim czasie, o rozwój jego talentu. W latach sześćdziesiątych, po wojsku, grał w kilku zespołach muzycznych w Poznaniu, między innymi w zespole dixielandowym z solistką Mirosławą Kowalak. Przyjechał z tym zespołem do Szamotuł w 1966 roku, aby zagrać na studniówce mojego rocznika maturalnego. Profesjonalny, kilkunastoosobowy zespół zrobił duże wrażenie! Jeszcze niedawno Jerzy grał w szamotulskim zespole pieśni i tańca na marynie (charakterystycznym dla naszego regionu kontrabasie). Podróżował z zespołem za granicę. Był z tego dumny. Często występował na Zamku Górków w części artystycznej oficjalnych uroczystości z udziałem władz. W latach siedemdziesiątych spotykali się we warsztacie u Ediego przy ul. Ratuszowej, na wódeczce, jego liczni koledzy i znajomi. Gromadziły się tam szamotulskie „niebieskie ptaki”. Stałym bywalcem był, między innymi, Żużu (Andrzej Szczęsny) – piecownik (zdun), znany gawędziarz, szamotulanin całą gębą.


Z lewej: mama Barbara Nowakowa z Bohdanem, z prawej: babcia Jadwiga Iwaszkiewiczowa z Andrzejem. Zdjęcia ze zbiorów rodziny


Wygląd współczesny, marzec 2024 r.

Pozostałą część mieszkania – dwa pokoje z kuchnią i łazienką oraz spiżarnię przy kuchennej klatce schodowej w oficynie budynku – zajmowała moja rodzina: główna lokatorka – Jadwiga Iwaszkiewiczowa, wdowa z córkami: Wandą i Barbarą, jej mężem Henrykiem Nowakiem i ich synami. Moja Babcia, po śmierci dziadka w 1937 r., utrzymywała się z renty wdowiej i dochodów z prowadzenia stancji dla uczniów szamotulskiego liceum. Wanda Iwaszkiewiczówna, starsza siostra mojej Mamy, zapadła w dzieciństwie na polio – chorobę Heinego-Medina. Wynalezienie szczepionki i obowiązkowe szczepienia wprowadzone po II wojnie światowej wyeliminowały całkowicie, na całym świecie, tę straszną chorobę. Ciocia Wanda pracowała na poczcie. Zmarła na białaczkę w 1951 roku. Grała na pianinie. Słuchając jej gry, odkryłem u siebie wrażliwość muzyczną.

Moja Mama – Barbara – od matury (1935), przez całe zawodowe życie, pracowała w banku. Była długoletnia główną księgową w Banku Spółdzielczym. Przeszła na emeryturę w 1971 r. Ojciec – Henryk Nowak, zasłużony działacz kultury fizycznej, przed wojną i przez kilka lat po wojnie, był nauczycielem w naszym Gimnazjum. Mój brat – Bohdan, po ukończeniu studiów pracował przez kilkanaście lat na Politechnice Poznańskiej. W latach siedemdziesiątych ożenił się i osiadł w Szamotułach. Jest świetnym specjalistą od napraw sprzętu radiowo-telewizyjnego.


Barbara i Henryk Nowakowie. Z lewej: w okresie narzeczeńskim, 1938; z prawej: na balu maturalnym w liceum, 1958 r.

Artykuł o Henryku Nowaku pod linkiem http://regionszamotulski.pl/henryk-nowak-sportowiec-nauczyciel-i-trener/.


W suterenie, do której główne wejście prowadziło stromymi schodkami w dół z poziomu rynkowego chodnika, mieszkała rodzina Wróblewskich – matka z niezamężną córką[1] i synem. Pani Wróblewska, starsza już w latach pięćdziesiątych kobieta, ubierała się na co dzień w ludowy strój regionalny. Syn Janek (Jasiu) Wróblewski był dotknięty nieuleczalną, postępującą chorobą reumatyczną. Choroba ta wykręcała strasznie jego członki, powodowała opuchliznę, paraliżowała mowę i stopniowo całe ciało. Poruszał się na trójkołowym wózku napędzanym siłą rąk za pomocą przekładni łańcuchowej. Janek nie lubił wózka. Wolał chodzić o lasce, mimo że poruszał się z mozołem i w żółwim tempie. Całe godziny spędzał w podwórzu naszego domu, stojąc w drzwiach warsztatu mistrza stolarskiego pana Tylla. Jasiu próbował ze wszystkimi rozmawiać. Szło mu nieskładnie. Jąkał się strasznie, zacinał, ślinił. Nie można go było zrozumieć. Z biegiem lat było coraz gorzej. Mimo że młodzi stolarze wyśmiewali go i żartowali z niego nieustannie, ciągle przychodził do warsztatu. Z grymasem uśmiechu na opuchniętej z powodu choroby twarzy obserwował ich pracę i sprawne ruchy. Któregoś dnia dla zabawy młodzi stolarze zabrali mu laskę. Zawiesili wysoko na gałęzi rosnącej jeszcze w tym czasie w podwórzu jabłoni. Potem tarzali się ze śmiechu, patrząc jak Janek usiłuje przejść kilka kroków do drzewa, bez pomocy, po laskę. Chwiał się i upadał, ale się podnosił. Wreszcie jeden z prześladowców zlitował się i podał mu ją. Janek, dopóki mógł, przychodził ciągle do warsztatu…

[1] Córka, po śmierci matki i brata wyszła w dość późnym wieku za mąż za owdowiałego pana Kaszkowiaka.


Widok na dom od ul. Kapłańskiej, 2024 r.


W warsztacie pracowali czeladnicy i uczniowie. Panowała hierarchia. Oczywiście najważniejszy był „Majster” – Franciszek Tyll. Przy oknach stały trzy masywne stoły stolarskie, przy których pracowali. Był jeszcze czwarty stół, przy tylnej bocznej ścianie, nieco dalej od światła. Pracował przy nim najmłodszy stażem uczeń. Stoły przy oknach zajmowali czeladnicy. Pierwszy stół, tuż przy wejściu do warsztatu, zajmował najstarszy stażem czeladnik, który po zdaniu egzaminu mistrzowskiego opuszczał warsztat i „szedł na swoje”. Przy tym stole po południu, kiedy nie było już nikogo w warsztacie, pracował do późnego wieczora majster Tyll. Projektował meble i wykonywał osobiście najtrudniejsze elementy budowanych mebli. Zawsze dziwiłem się, jak potrafi on grubym płaskim ołówkiem stolarskim rysować najbardziej skomplikowane elementy konstrukcyjne mebli. Posługiwał się też przedwojennymi szablonami i niemieckimi precyzyjnymi katalogami z rysunkami i fotografiami różnych mebli. Były to zestawy stołowe, rozkładane stoły z krzesłami, sypialnie z okazałymi dwuosobowymi łożami, stolikami nocnymi i trzydrzwiowymi szafami, zestawy gabinetowe z przeszklonymi szafami bibliotecznymi, zestawy kuchenne, szafy, stoły, krzesła i taborety, toaletki dla pań, ze składanymi lustrami. Wszystko było wykonywane na wymiar. Meble były fornirowane (okleinowane) różnymi gatunkami drewna.

W centrum warsztatu stał stół z piłą tarczową. Na ścianach wisiały niezliczone ilości drewnianych muster (szablonów), imadeł, hebli i dłut różnych rozmiarów. Piecyk żeliwny z rurą do komina do gotowania brązowego kleju stolarskiego i ogrzewania w zimie. W suficie był otwór na stryszek, gdzie suszyło się drewno do produkcji mebli. W warsztacie był ruch. Cały czas coś się działo. Przychodzili klienci. Pracowała głośno piła tarczowa do drewna. Pachniało świeżo heblowane drewno, rozpuszczalniki i bejce, gotowany na ogniu klej stolarski. Co jakiś czas przyjeżdżał transport desek z tartaku. Deski składowane były przez kilka lat w stertach na podwórzu. Były poprzekładane listwami dla przewietrzania i zakryte arkuszami papy. Z podwórza przechodziły do szopy na zapleczu warsztatu, a stamtąd na stryszek nad warsztatem, gdzie dochodziło od dołu ciepło. Dopiero po takim wieloletnim sezonowaniu (powolnym suszeniu) stawały się materiałem na meble. W naturalny sposób suszone drewno było mniej podatne na zmiany wilgotności. Nie paczyło się. Był to swoisty ciąg produkcyjny.

Bywało, że po południu do warsztatu zachodził Wincenty Wojciechowski i panowie majstrowie wspominali, popijając wódeczkę, minione lata. Z majstrem sąsiedniej cukierni nie było komitywy. Uczniowie i czeladnicy też się specjalnie nie lubili. Czasem nawet staczali przez płot pojedynki na zepsute jajka, drewniane klocki i listwy.

Andrzej J. Nowak

Urodzony w Szamotułach. Architekt, którego wiele projektów zrealizowano za granicą. Dawny wieloletni główny architekt wojewódzki, jeden ze współzałożycieli Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi.

Andrzej Nowak, Dom pod numerem 6 w szamotulskim Rynku2024-12-30T15:17:56+01:00

Andrzej Nowak, Dom pod numerem 6, Rynek w Szamotułach

Andrzej J. Nowak

Domy szamotulskiego Rynku

Dom mojego dzieciństwa, Rynek 6

Część 1

Dom ten miał przed wojną numer 36. Stara numeracja obowiązywała aż do lat pięćdziesiątych, kiedy to szamotulski rynek był „Placem Walki Młodych”. Urodziłem się w tym domu – w mieszkaniu na drugim piętrze, w oficynie, w pokoju z balkonem wychodzącym na Planty, bo tak częściej mówiło się wtedy o parku Sobieskiego.

Budynek powstał w końcu XIX wieku i funkcjonował bez większych zmian przez około 100 lat. Wcześniej stał w tym miejscu zapewne mały parterowy domek ze stromym dachem i użytkowym poddaszem (tylko kilka takich domów zachowało się w szamotulskim rynku do dziś). Dom nr 6 ma część frontową, usytuowaną od strony Rynku, i oficynę biegnącą wzdłuż granicy z sąsiednią parcelą należącą do Banku Spółdzielczego. Dawniej były w nim trzy mieszkania. Zajmowały cały poziom kondygnacji – część frontową i oficynę. Miały, mniej więcej, taki sam rozkład. Po wojnie dom przejęło państwo, a mieszkania podzielono na mniejsze. W 1989 roku cały budynek został gruntownie przebudowany.


Zachodnia Pierzeja Rynku w okresie 1913-1918. Pocztówka ze zbiorów Muzeum – Zamek Górków

Zachodnia pierzeja Rynku około 1903 r., po lewej stronie dom o dzisiejszym numerze 6, wówczas własność rodziny Bernsteinów. Bracia Bernsteinowie prowadzili drukarnię i byli wydawcami lokalnej gazety. Pocztówka ze zbiorów Biblioteki Głównej UAM


Południowa pierzeja Rynku, w oddali dom Bernsteinów, około 1903 r. Pocztówka ze zbiorów Muzeum – Zamku Górków


Zaprzysiężenie Straży Ludowej, 18 maja 1919 r. Zdjęcie ze zbiorów Barbary Piekarzewskiej


Część frontowa jest dwupiętrowa. Ma dwuspadowy, drewniany, pokryty papą dach. Najprawdopodobniej ze względu na wysoki poziom wód gruntowych parter domu został podniesiony powyżej poziomu Rynku o około 1,5 m, co pozwoliło na wykonanie „sklepu” (piwnicy) pod całym budynkiem. Na parter, do głównego wejścia, wchodzi się z Rynku po schodach. Przed ostatnią przebudową były to metalowo-drewniane schodki. W dzieciństwie przesiadywaliśmy z kolegami na tych schodkach, obserwując rynkowe życie. Rynek był „salonem” naszego miasta i działo się tam wiele fascynujących rzeczy! Po podobnych schodkach wchodziło się obok do sklepiku papierniczego panien Tomaszewskich.

Za drzwiami głównego wejścia do budynku była długa sień przedzielona dwuskrzydłowymi, wahadłowymi, drzwiami. Sień prowadziła do głównej, frontowej, klatki schodowej i do mieszkań na pierwszym i drugim piętrze. Schody były drewniane – solidne i eleganckie. Obok klatki schodowej było przejście na podwórze i wejście do mieszkania i sklepiku panien Tomaszewskich.


Rys. Andrzej J. Nowak.

Historię o balonie wypuszczonym z balkonu kamienicy można przeczytać pod linkiem http://regionszamotulski.pl/balon-nad-szamotulami-wspomnienie-andrzeja-nowaka/


W latach 1905-1910, kiedy w Szamotułach zbudowano wodociągi i sieć kanalizacyjną, od strony podwórza do głównej klatki schodowej dobudowano pomieszczenia sanitarne dostępne z podestów schodowych na półpiętrach. Były w nich żeliwne zlewy z zimną wodą i muszle klozetowe. W mieszkaniach urządzono łazienki, a także doprowadzono bieżącą wodę do kuchni usytuowanych w oficynie i do pralni w piwnicy.

Na pierwszym i drugim piętrze, od strony podwórza, były balkony. Miały południowo-zachodnią wystawę. Z balkonu mieszkania na drugim piętrze, które zajmowała moja rodzina, był piękny widok na Planty i okoliczne łąki – aż do toru kolejowego. To było cudowne miejsce. Balustrada balkonowa miała w górnej części korytka na kwiaty. Moja Babcia sadziła w tych korytkach groszek pachnący i pomarańczowo-żółte „kacze pyszczki” (nasturcje), licznie odwiedzane przez motyle bielinki kapustniki. Ich gąsienice żerowały na liściach nasturcji. Podziurawione liście wyglądały potem jak zielony ser szwajcarski. W dolnej części balustrady Babcia ustawiła dodatkowe korytka, w których uprawiała pomidory. Do dziś pamiętam niezrównany smak i zapach tych „domowych” pomidorów, które się świetnie czuły na słonecznym balkonie.


Na balkonie. Jadwiga Iwaszkiewiczowa z prawnuczką Beatką, 1973 r. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Bardzo lubiłem z wysokości balkonu obserwować podwórkowe życie. Z wczesnego dzieciństwa mam w pamięci obraz jak z filmu Felliniego: w pełnym słońcu na linkach przeciągniętych w poprzek podwórza sąsiadki rozwieszają pranie. Pochylają się nad koszem z bielizną, wyjmują prześcieradła i powłoczki. Mocują je klamerkami do linek. Wiejący wiatr przeszkadza im w pracy. Wydyma rozwieszaną pościel niczym żagle na morzu. W pełnym słońcu biel pościeli bije w oczy. Mokre pranie przykleja się do pochylonych sylwetek, uwypuklając rzeźbiarsko rubensowskie kształty kobiet…

Na zachodniej ścianie dobudówki z sanitariatami, na wysokości pierwszego piętra, zawieszone były dwie duże, pomalowane na zielono, budki dla szpaków. Każdego roku na wiosnę obserwowaliśmy walki szpaków z wróblami, które zajmowały opuszczane zimą przez głównych lokatorów domki. Po uporaniu się z dzikimi lokatorami szpaki czyściły gruntownie swoje domostwa. Później, kiedy wychowywały już swoje potomstwo, też bardzo dbały o czystość. Aby nie brudzić odchodami wnętrza domków, młode ptaki wystawiały na zewnątrz przez otwór wejściowy swoje ogonki, a rodzice dziobami odbierali ich odchody prosto spod ogona i wyrzucali na zewnątrz. Podczas prac ręcznych w szkole budowaliśmy mniejsze budki – dla wróbli. Mój brat Bohdan zbudował też specjalną budkę dla jerzyków, czym wyprzedził o kilkadziesiąt lat dzisiejszą modę na budowanie takich budek na wielkomiejskich osiedlach Poznania. Budka miała kształt poziomego prostopadłościanu ze szparą zamiast okrągłego otworu tak, aby jerzyki mogły do niej wlatywać z rozpostartymi skrzydłami.


Rys. Andrzej J. Nowak


Pod dachem o drewnianej konstrukcji była „góra” (strych), wykorzystywana do suszenia prania. Była doświetlona i przewietrzana małymi okienkami umieszczonymi tuż nad podłogą. Tymi okienkami wprowadzały się co jakiś czas na strych gołębie. Były utrapieniem gospodyń domowych. Brudziły odchodami suszące się pranie. Góra służyła też jako rupieciarnia. W wydzielonych komórkach lokatorzy przechowywali stare meble i niepotrzebne sprzęty.

W oficynie były drugie, kuchenne, schody wychodzące na podwórze. Kuchenne schody były z surowych desek. Co tydzień gosposia państwa Żuromskich szorowała je i wiejskim zwyczajem posypywała żółtym piaskiem. Ściany oficyny miały grubość jednej cegły. Okna kuchni, klatki schodowej i pokoiku za tą klatką były drewniane, pojedyncze (typu krosnowego). Zimą ściany i okna przemarzały. Na szybach okien mróz malował fantastyczne kwiaty. Aby woda nie zamarzła w rurach, trzeba byłą ją zimą spuszczać z instalacji na noc. Pilnował tego pan Maryś (Marian Żuromski). Oficyna miała bardzo niskie poddasze przykryte jednospadowym drewnianym dachem krytym papą. Z poddasza można było wyjść na dach przez obity blachą wyłaz. Korzystał z niego kominiarz. Kiedy przychodził, aby wyczyścić kominy z sadzy, już z daleka wołał: komiiiiiniarz! komiiiiiniarz! Pamiętam popłoch, jaki wywoływało jego przeciągłe nawoływanie. Gospodynie gasiły ogień w kuchennych piecach i zamykały fajerki. W końcowej części poddasza mój ojciec urządził gołębnik. Do gołębnika co jakiś czas wprowadzały dzikie lokatorki – kawki, które prowadziły nieustanne wojny z prawowitymi lokatorami.

Do oficyny od strony zachodniej przylegał parterowy domek warsztatu stolarskiego Franciszka Tylla. Warsztat miał poddasze, służące do suszenia desek. Za warsztatem stolarz zbudował drewnianą szopę na drewno, pod którą był murowany śmietnik.

Szamotuły, 09.03.2024

Plan sytuacyjny


Pocztówka z lat 60.


1977 r. Zdjęcie ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego


Wygląd współczesny, marzec 2023 r.


Na balkonie. Barbara Nowakowa z domu Iwaszkiewicz z Andrzejem. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Na balkonie. Irena Iwaszkiewiczowa z wnukiem Andrzejem Nowakiem. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Widok od ul. Kapłańskiej


Zdjęcie Łukasz Wlazik, 2020 r.


Andrzej J. Nowak

Urodzony w Szamotułach. Architekt, którego wiele projektów zrealizowano za granicą. Dawny wieloletni główny architekt wojewódzki, jeden ze współzałożycieli Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi.

Andrzej Nowak, Dom pod numerem 6, Rynek w Szamotułach2025-01-10T12:29:11+01:00

Marek Bieniecki i jego rodzice w powstaniu warszawskim

Losy rodziny Bienieckich

Powstanie warszawskie zmieniło wszystko

Marek Bieniecki, wieloletni nauczyciel szamotulskich szkół i trener, w momencie wybuchu powstania warszawskiego miał zaledwie 9 miesięcy. Nie może tego pamiętać, ale w życiu jego rodziny był to czas tragiczny.

Razem z rodzicami kilka tygodni spędził w piwnicach domu na Marymoncie, przy ul. Horyńskiej 11. Budynek został zbombardowany, a ludziom, którzy siedzieli w piwnicach, pozostała tylko modlitwa. Mama – Jadwiga z domu Kaszkowiak (1911-1988) na skutek stresu straciła pokarm. Kiedy ojciec Marka, Jan Bieniecki (1905-1945), wyruszał w poszukiwaniu mleka dla dziecka, nie było wiadomo, czy uda mu się jeszcze wrócić do rodziny. Jadwiga wspominała widok eleganckiej pani w futrze, która wykrawała kawałki mięsa z martwego konia.

Jadwiga pochodziła z Wielkopolski, przyszła na świat w Wartosławiu. Jan urodził się w Warszawie, jego rodzice byli właścicielami dużego gospodarstwa ogrodniczego na obrzeżach Warszawy, a on sam prowadził warsztat szklarski przy ul. Marszałkowskiej. Jadwiga przyjechała do Warszawy pod koniec lat 20., pracowała w szpitalu jako pomoc pielęgniarska. To tam przy jakiejś okazji poznała Jana. Młodzi zakochali się i mimo tego, że rodzice Jana ze względów majątkowych nie byli zachwyceni tym związkiem, pobrali się jeszcze przed wojną.


Z lewej: Jadwiga Bieniecka ze znajomą, w wózku syn Marek, Warszawa, 1944 r., krótko przed powstaniem warszawskim; z prawej: Marek Bieniecki, Warszawa, 1944 r.


W czasie powstania Bienieccy uniknęli losu ponad pięciuset Polaków z sąsiednich ulic Marymontu, którzy zostali rozstrzelani po zdobyciu tych terenów przez Niemców. Wehrmacht i rosyjskojęzyczni kolaboranci zabijali cywili (w tym kobiety i dzieci), a także rannych powstańców, którzy trafili do niewoli.

Jan Bieniecki został aresztowany 13 września 1944 r. Policja Bezpieczeństwa (SiPo) skierowała go do – jak to określono – więzienia prewencyjnego, w tym przypadku do obozu koncentracyjnego w Auschwitz (znalazł się tam 17 września). Otrzymał tam status więźnia politycznego (czerwony trójkąt) i numer obozowy 198703. Informacja o miejscu przetrzymywania Jana Bienieckiego trafiła do żony, która do końca życia była przekonana, że właśnie Auschwitz było miejscem śmierci męża.


Legitymacja pracownicza Jana Bienieckiego z okresu okupacji


Jadwidze udało się uniknąć aresztowania. Pomógł jej w tym granatowy policjant, który najpierw powiedział, że zostanie rozdzielona z dzieckiem, a potem – najwyraźniej tknięty współczuciem – kazał jej uciekać między wozy. Wiosną 1945 r. Jadwiga z Markiem dotarli do Podrzewia koło Dusznik – miejsca zamieszkania siostry Heleny.

Do Warszawy wracać nie chciała, postanowiła przenieść się na tereny włączone po II wojnie do Polski. Na jakiś czas Marka zostawiła u siostry i wyjechała na Wybrzeże. Po znalezieniu pracy w Kołobrzegu wróciła po syna. Pracowała w Przedsiębiorstwie Połowów i Usług Rybackich „Barka”. Po szkole podstawowej Marek uczył się w Zasadniczej Szkole Zawodowej, a potem – w wieku 17 lat – przeniósł się do Gdańska, gdzie uczęszczał do technikum budowlanego.

Od zawsze lubił sport, w związku z czym po maturze postanowił kształcić się w studium nauczycielskim na kierunku wychowanie fizyczne i rozpoczął pracę nauczyciela w jednej z gdańskich szkół podstawowych. Tytuł magistra uzyskał później na poznańskiej Akademii Wychowania Fizycznego.


Z lewej: Jadwiga Bieniecka z synem Markiem, Podrzewie 1945 r.; z prawej: zdjęcie ślubne Haliny Hanki Starkowskiej i Marka Bienieckiego, 1964 r.


Co roku w wakacje Marek Bieniecki odwiedzał w Podrzewiu ciocię Helenę i jej męża – Marcelego Frąckowiaka, dawnego żołnierza armii Andersa. W czasie jednej z wizyt wybrał się do Dusznik na zabawę taneczną zorganizowaną z okazji ważnego w tamtych czasach święta – 22 Lipca. Na tej zabawie poznał Halinę Starkowską, nazywaną przez bliskich Hanką. Hanka uczyła się wówczas w liceum w Pniewach, a do Dusznik przyjechała w odwiedziny do koleżanki. Oboje byli bardzo młodzi: Marek miał 18 lat, a Hanka 16. Pobrali się dwa lata później – w 1964 r. – w Brodach Poznańskich. Co roku 22 lipca odwiedzają Duszniki, w 2022 r. od dnia ich poznania minęło 59 lat.

Kiedy trzeba było podjąć decyzję, gdzie zamieszkają po ślubie, wybrali Wartosław – miejscowość, gdzie od 1963 r. jako nauczycielka pracowała Hanka. Marek Bieniecki znalazł się w ten sposób w miejscu urodzenia swojej mamy Jadwigi. Sukcesy sportowe jego uczniów spowodowały, że dostrzeżono go na poziomie powiatowym i zaproponowano pracę w Szamotułach. Przez 15 lat uczył wychowania fizycznego w Szkole Podstawowej nr 3, a później – aż do emerytury – w Liceum Ogólnokształcącym.

Halina Bieniecka uczyła w szkołach podstawowych nr 2 i 3 oraz w Liceum Ogólnokształcącym i Studium Nauczycielskim. Ukończyła politologię na UAM, a na studiach podyplomowych filozofię i religioznawstwo. Przez pierwsze lata pracy w Szamotułach Bienieccy mieszkali na poddaszu Szkoły Podstawowej nr 1. Małżeństwo doczekało się dwojga dzieci: Jacka i Katarzyny oraz pięciorga wnuków.


Marek i Halina Bienieccy na terenie dawnego obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, maj 2022 r.


Dokładniejsze informacje o losie Jana Bienieckiego rodzina otrzymała dopiero w 2009 r. Międzynarodowe Biuro Poszukiwań Czerwonego Krzyża przesłało im wówczas wyciąg z dokumentów oraz ich kopie. Okazało się, że Jan Bieniecki po niecałych dwóch miesiącach przetrzymywania w Auschwitz został przewieziony do Buchenwaldu. Musiał być w dobrym stanie fizycznym, bo przydzielono go najpierw do Komanda Ohrdruf, wykonującego prace ziemne przy – nigdy nieukończonej – podziemnej instalacji Sztabu Generalnego Wehrmachtu, a także instalacji wyrzutni dla broni V. 12 stycznia 1945 r. przeniesiono go do obozu głównego w Buchenwaldzie. Informacja od niego stamtąd już do żony nie dotarła. Nie dowiedziała się też, że 19 marca Jan Bieniecki zmarł, a jako przyczynę wpisano do dokumentacji „ropowicę lewej ręki” i „zakażenie krwi”. Cztery tygodnie później, 11 kwietnia 1945 r., obóz wyzwoliła amerykańska 3 Armia.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotuły, 26 lipca 2022 r.

Jadwiga Bieniecka z domu Kaszkowiak (1911-1988)

Marek Bieniecki z najlepszymi sportowcami z rocznika absolwentów 1981 r. (Szkoła Podstawowa nr 3 w Szamotułach)

Marek Bieniecki na zawodach sportowych z uczniami Szkoły Podstawowej nr 3 w Szamotułach, lata 70. XX w.

Karta Jana Bienieckiego z obozu koncentracyjnego w Auschwitz

Dokumenty z obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie

Wyciąg z dokumentów Międzynarodowego Biura Poszukiwań

Tabliczka pamiątkowa, zawieziona przez Marka Bienieckiego do Buchenwaldu, 2022 r.

Marek Bieniecki i jego rodzice w powstaniu warszawskim2025-08-08T15:05:08+02:00
Go to Top