About Agnieszka Krygier-Łączkowska

Autor nie uzupełnił żadnych szczegółów
So far Agnieszka Krygier-Łączkowska has created 361 blog entries.

Andrzej Nowak, Dom pod numerem 6 w szamotulskim Rynku

______________________________________________________________________________________________________

Andrzej J. Nowak

Domy szamotulskiego Rynku

Dom mojego dzieciństwa, Rynek 6

Część 1

Dom ten miał przed wojną numer 36. Stara numeracja obowiązywała aż do lat pięćdziesiątych, kiedy to szamotulski rynek był „Placem Walki Młodych”. Urodziłem się w tym domu – w mieszkaniu na drugim piętrze, w oficynie, w pokoju z balkonem wychodzącym na Planty, bo tak częściej mówiło się wtedy o parku Sobieskiego.

Budynek powstał w końcu XIX wieku i funkcjonował bez większych zmian przez około 100 lat. Wcześniej stał w tym miejscu zapewne mały parterowy domek ze stromym dachem i użytkowym poddaszem (tylko kilka takich domów zachowało się w szamotulskim rynku do dziś). Dom nr 6 ma część frontową, usytuowaną od strony Rynku, i oficynę biegnącą wzdłuż granicy z sąsiednią parcelą należącą do Banku Spółdzielczego. Dawniej były w nim trzy mieszkania. Zajmowały cały poziom kondygnacji – część frontową i oficynę. Miały, mniej więcej, taki sam rozkład. Po wojnie dom przejęło państwo, a mieszkania podzielono na mniejsze. W 1989 roku cały budynek został gruntownie przebudowany.


Z lewej: zachodnia pierzeja Rynku około 1903 r., po lewej stronie dom o dzisiejszym numerze 6, wówczas własność rodziny Bernsteinów. Bracia Bernsteinowie prowadzili drukarnię i byli wydawcami lokalnej gazety. Pocztówka ze zbiorów Biblioteki Głównej UAM. Z prawej: południowa część Rynku, początek XX w. Pocztówka ze zbiorów Muzeum – Zamku Górków. Na obu fotografiach nie ma jeszcze okazałej siedziby Banku Ludowego, sąsiadującego z domem nr 6.

Zachodnia Pierzeja Rynku w okresie 1913-1918. Pocztówka ze zbiorów Muzeum – Zamek Górków


Część frontowa jest dwupiętrowa. Ma dwuspadowy, drewniany, pokryty papą dach. Najprawdopodobniej ze względu na wysoki poziom wód gruntowych parter domu został podniesiony powyżej poziomu Rynku o około 1,5 m, co pozwoliło na wykonanie „sklepu” (piwnicy) pod całym budynkiem. Na parter, do głównego wejścia, wchodzi się z Rynku po schodach. Przed ostatnią przebudową były to metalowo-drewniane schodki. W dzieciństwie przesiadywaliśmy z kolegami na tych schodkach, obserwując rynkowe życie. Rynek był „salonem” naszego miasta i działo się tam wiele fascynujących rzeczy! Po podobnych schodkach wchodziło się obok do sklepiku papierniczego panien Tomaszewskich.

Za drzwiami głównego wejścia do budynku była długa sień przedzielona dwuskrzydłowymi, wahadłowymi, drzwiami. Sień prowadziła do głównej, frontowej, klatki schodowej i do mieszkań na pierwszym i drugim piętrze. Schody były drewniane – solidne i eleganckie. Obok klatki schodowej było przejście na podwórze i wejście do mieszkania i sklepiku panien Tomaszewskich.


Rys. Andrzej J. Nowak.

Historię o balonie wypuszczonym z balkonu kamienicy można przeczytać pod linkiem http://regionszamotulski.pl/balon-nad-szamotulami-wspomnienie-andrzeja-nowaka/


W latach 1905-1910, kiedy w Szamotułach zbudowano wodociągi i sieć kanalizacyjną, od strony podwórza do głównej klatki schodowej dobudowano pomieszczenia sanitarne dostępne z podestów schodowych na półpiętrach. Były w nich żeliwne zlewy z zimną wodą i muszle klozetowe. W mieszkaniach urządzono łazienki, a także doprowadzono bieżącą wodę do kuchni usytuowanych w oficynie i do pralni w piwnicy.

Na pierwszym i drugim piętrze, od strony podwórza, były balkony. Miały południowo-zachodnią wystawę. Z balkonu mieszkania na drugim piętrze, które zajmowała moja rodzina, był piękny widok na Planty i okoliczne łąki – aż do toru kolejowego. To było cudowne miejsce. Balustrada balkonowa miała w górnej części korytka na kwiaty. Moja Babcia sadziła w tych korytkach groszek pachnący i pomarańczowo-żółte „kacze pyszczki” (nasturcje), licznie odwiedzane przez motyle bielinki kapustniki. Ich gąsienice żerowały na liściach nasturcji. Podziurawione liście wyglądały potem jak zielony ser szwajcarski. W dolnej części balustrady Babcia ustawiła dodatkowe korytka, w których uprawiała pomidory. Do dziś pamiętam niezrównany smak i zapach tych „domowych” pomidorów, które się świetnie czuły na słonecznym balkonie.


Na balkonie. Jadwiga Iwaszkiewiczowa z prawnuczką Beatką, 1973 r. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Bardzo lubiłem z wysokości balkonu obserwować podwórkowe życie. Z wczesnego dzieciństwa mam w pamięci obraz jak z filmu Felliniego: w pełnym słońcu na linkach przeciągniętych w poprzek podwórza sąsiadki rozwieszają pranie. Pochylają się nad koszem z bielizną, wyjmują prześcieradła i powłoczki. Mocują je klamerkami do linek. Wiejący wiatr przeszkadza im w pracy. Wydyma rozwieszaną pościel niczym żagle na morzu. W pełnym słońcu biel pościeli bije w oczy. Mokre pranie przykleja się do pochylonych sylwetek, uwypuklając rzeźbiarsko rubensowskie kształty kobiet…

Na zachodniej ścianie dobudówki z sanitariatami, na wysokości pierwszego piętra, zawieszone były dwie duże, pomalowane na zielono, budki dla szpaków. Każdego roku na wiosnę obserwowaliśmy walki szpaków z wróblami, które zajmowały opuszczane zimą przez głównych lokatorów domki. Po uporaniu się z dzikimi lokatorami szpaki czyściły gruntownie swoje domostwa. Później, kiedy wychowywały już swoje potomstwo, też bardzo dbały o czystość. Aby nie brudzić odchodami wnętrza domków, młode ptaki wystawiały na zewnątrz przez otwór wejściowy swoje ogonki, a rodzice dziobami odbierali ich odchody prosto spod ogona i wyrzucali na zewnątrz. Podczas prac ręcznych w szkole budowaliśmy mniejsze budki – dla wróbli. Mój brat Bohdan zbudował też specjalną budkę dla jerzyków, czym wyprzedził o kilkadziesiąt lat dzisiejszą modę na budowanie takich budek na wielkomiejskich osiedlach Poznania. Budka miała kształt poziomego prostopadłościanu ze szparą zamiast okrągłego otworu tak, aby jerzyki mogły do niej wlatywać z rozpostartymi skrzydłami.


Rys. Andrzej J. Nowak


Pod dachem o drewnianej konstrukcji była „góra” (strych), wykorzystywana do suszenia prania. Była doświetlona i przewietrzana małymi okienkami umieszczonymi tuż nad podłogą. Tymi okienkami wprowadzały się co jakiś czas na strych gołębie. Były utrapieniem gospodyń domowych. Brudziły odchodami suszące się pranie. Góra służyła też jako rupieciarnia. W wydzielonych komórkach lokatorzy przechowywali stare meble i niepotrzebne sprzęty.

W oficynie były drugie, kuchenne, schody wychodzące na podwórze. Kuchenne schody były z surowych desek. Co tydzień gosposia państwa Żuromskich szorowała je i wiejskim zwyczajem posypywała żółtym piaskiem. Ściany oficyny miały grubość jednej cegły. Okna kuchni, klatki schodowej i pokoiku za tą klatką były drewniane, pojedyncze (typu krosnowego). Zimą ściany i okna przemarzały. Na szybach okien mróz malował fantastyczne kwiaty. Aby woda nie zamarzła w rurach, trzeba byłą ją zimą spuszczać z instalacji na noc. Pilnował tego pan Maryś (Marian Żuromski). Oficyna miała bardzo niskie poddasze przykryte jednospadowym drewnianym dachem krytym papą. Z poddasza można było wyjść na dach przez obity blachą wyłaz. Korzystał z niego kominiarz. Kiedy przychodził, aby wyczyścić kominy z sadzy, już z daleka wołał: komiiiiiniarz! komiiiiiniarz! Pamiętam popłoch, jaki wywoływało jego przeciągłe nawoływanie. Gospodynie gasiły ogień w kuchennych piecach i zamykały fajerki. W końcowej części poddasza mój ojciec urządził gołębnik. Do gołębnika co jakiś czas wprowadzały dzikie lokatorki – kawki, które prowadziły nieustanne wojny z prawowitymi lokatorami.

Do oficyny od strony zachodniej przylegał parterowy domek warsztatu stolarskiego Franciszka Tylla. Warsztat miał poddasze, służące do suszenia desek. Za warsztatem stolarz zbudował drewnianą szopę na drewno, pod którą był murowany śmietnik.


Dom Bernsteinów dobrze widoczny jest na fotografii z uroczystości zaprzysiężenia Straży Ludowej, 18 maja 1919 r. Zdjęcie ze zbiorów Barbary Piekarzewskiej

Pocztówka z lat 60. XX w.


Część 2. Podwórko i ulica Kapłańska

Podwórze domu nr 6 było kiedyś starannie zaplanowanym i utrzymanym ogrodem przydomowym. Jeszcze w latach pięćdziesiątych rosły na podwórzu drzewa owocowe. Na środku – dorodna śliwa sięgająca swoją koroną powyżej dachu oficyny i rodząca wspaniałe owoce, które można było zrywać z okien naszego pokoiku na drugim piętrze, za kuchenną klatką schodową. Były jeszcze: brzoskwinia, jabłoń – papierówka i śliwka mirabelka. W rozwidleniu gałęzi jabłonki i śliwki „zainstalowano” stalową rurę. Nazywaliśmy ją drągiem. Drąg służył dorosłym do trzepania dywanów, a dzieciom jako przyrząd gimnastyczny. Ćwiczyliśmy na nim podciągania i wymyki.

Podwórze zamykał od strony ulicy Kapłańskiej drewniany „sztachetowy” płot. Umieszczono w nim dwuskrzydłową bramę wjazdową oraz furtkę. Od furtki do wejścia do oficyny i przejścia na Rynek prowadził umocniony betonowymi płytkami, mocno sfatygowany, chodnik. Część podwórka przylegająca do chodnika była wybrukowana kamieniami polnymi.

Wejście kuchennej klatki schodowej okalał trejaż porośnięty krzewami dzikiej róży. W rogu podwórza, przy ul. Kapłańskiej, rosła strzelista topola włoska. Z biegiem lat wszystkie drzewa, za sprawą majstra Tylla zostały, po kolei, wycięte – przeszkadzały. Zwolniły miejsce dla stert desek i same stały się drewnem meblowym. Pień dużej śliwy zmienił się w pieniek do rąbania drew na opał i miejsce egzekucji drobiu.


Dawny wygląd podwórza, szkic z pamięci. Rys. Andrzej J. Nowak


Czasy były trudne, dlatego dość wcześnie Gosia (Michalina, gosposia państwa Żuromskich) zaprowadziła na naszym podwórzu kury. Kury znosiły jajka i nadawały się na rosół do niedzielnego obiadu, ale brudziły podwórze swoimi odchodami. Trzeba było bardzo uważać, by nie wejść na „minę”. Potem do kur dołączyły klatki z królikami, którymi opiekował się Edi (Jerzy Wojciechowski). Króliki, oprócz mięsa, dawały ciepłe skórki na zimę. Podwórze zupełnie zmieniło charakter. Stało się podwórzem gospodarczym. Brak drzew umożliwiał wygodniejsze zaopatrywanie domu na zimę w opał oraz w „pyrki” (ziemniaki) i kapustę. Wozy mogły teraz podjeżdżać bezpośrednio pod kuchenną klatkę schodową. Nie trzeba było pokonywać kilkudziesięciu metrów z ciężkimi wiadrami wypełnionymi węglem, aby przenieść opał z ulicy Kapłańskiej do piwnicy.

Dzisiaj podwórko jest porządnie wybetonowane. Nie ma nawet skrawka zieleni. Nie ma też dzieci. Za to królują na nim wszędobylskie samochody…

Ulica Kapłańska była przedłużeniem podwórza i przedpolem Plant. Dwa razy w tygodniu na Rynku był targ. Na ulicy Kapłańskiej „parkowały” latem zaprzężone w konie wozy (zimą sanie!) rolników przyjeżdżających na targ. Gospodarze okrywali konie derkami i zakładali im na pyski worki z owsem. Z zafascynowaniem patrzyliśmy, jak konie wydalały spod ogona parujące, przypominające pączki, odchody i kaskady pieniącego się moczu. Po południu, kiedy ulica pustoszała z wozów i koni, pojawiały się ekipy sprzątaczy z drewnianymi dwukołowymi wózkami i brzozowymi miotłami. Następnego dnia ulica lśniła już czystością.


Podwórkowe życie, 1960 r. Od lewej: Dzicha (Zdzisia Zelentówna), Marysia Żuromska i jej kuzynka (Jadzia Białasikówna), Antek Żuromski i Andrzej Nowak (we włóczkowym meloniku z antenką)


1977 r. Zdjęcie ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Jezdnia i chodniki ulicy Kapłańskiej były wybrukowane „kocimi łbami” (kamieniami polnymi). W latach pięćdziesiątych XX w. nawierzchnię przekładano, aby zlikwidować nierówności. Obserwowaliśmy z zainteresowaniem i podziwem ciężką pracę kamieniarzy, którzy w specjalnych ochraniaczach na kolanach obtłukiwali duże polne kamienie, dopasowując je precyzyjnie do miejsca ułożenia. Widząc to, słyszałem w uszach przestrogę Babci: „Jak się nie będziesz uczył, to będziesz tłukł kamienie”. Gdy padały ulewne deszcze, rynsztokami ul. Kapłańskiej płynęły strumienie wody. Z wymywanego przez nie piasku budowaliśmy tamy, tworząc na ulicy wypełnione wodą baseny portowe dla łódek z kory.

Piaskowe spoiny między kamieniami chodników i jezdni zarastały mchy i porosty. Obowiązkiem mieszkańców domu było dbanie, by rośliny na części ulicy przylegającej do granicy posesji nadmiernie się nie rozrastały. Co jakiś czas lokatorów odwiedzał milicjant i przypominał o tym obowiązku. O ustalonej porze wszyscy czyścili z chwastów, solidarnie, podzielony na równe odcinki, chodnik (taka sama procedura obowiązywała zimą dla usuwania śniegu i lodu z chodnika przy Rynku).

Pamiętam, że w czasie mojego dzieciństwa w Szamotułach rejon Rynku i Plant patrolowało dwóch milicjantów. Mieli przezwiska: „Czerwony Kluk” (od czerwonego nosa) i „Kogucik” (z racji niskiego wzrostu i zadziornego charakteru). Patrolowali swój rejon wyjściowych mundurach, w czapkach z paskiem służbowo zapiętym pod brodą. Nosili przewieszone przez ramię skórzane raportówki z przymocowanymi do nich gumowymi pałkami (nazywanymi przez dzisiejszych rzeczników prasowych policji, eufemistycznie, „środkami przymusu bezpośredniego”). W okolicy naszego domu milicjanci pilnowali, by nie jeździć rowerami po chodnikach i parkowych alejkach, co było surowo zabronione i karane mandatami. Sprawdzali też, czy jeżdżący na rowerach mają karty rowerowe – te pozwolenia na jazdę na rowerze często wówczas kontrolowano.


Z prawej – Rynek przed remontem, 2020 r. Zdjęcie Łukasz Wlazik


W latach sześćdziesiątych jezdnię ulicy Kapłańskiej wyasfaltowano, a chodniki wyłożono z dużymi płytkami betonowymi. Przyjęliśmy te zmiany entuzjastycznie. Na gładkim asfalcie urządzaliśmy teraz wyścigi rowerowe, biegaliśmy z obręczą od koła rowerowego (felgą) na patyku i poganialiśmy bacikami drewniane bączki, a na płytkach chodnikowych graliśmy w klasy i rysowaliśmy kredą różne obrazki. Niestety, użyte materiały budowlane były kiepskiej jakości. Płyty chodnikowe z czasem popękały, a w asfalcie pojawiły się dziury.

Obecnie ul. Kapłańska jest starannie wyremontowana. Na jezdni wyznaczono i wymalowano płatne miejsca parkingowe, które są na okrągło zajęte. Trudno znaleźć wolne miejsce. Rolnicy nie przyjeżdżają już do miasta wozami ani bryczkami zaprzężonymi w konie. Zastąpiły je „busy” i „fury” mechaniczne. Trochę mi żal kocich łbów…


Wygląd współczesny, marzec 2024 r. Na pierwszym planie fragment rzeźby Jarosława Kałużyńskiego


Część 3. Dawni mieszkańcy

Reprezentacyjne, główne mieszkanie na pierwszym piętrze zajmowali państwo Hoffmannowie. Głównym lokatorem był Bronisław Hoffmann. Na drzwiach frontowego eleganckiego wejścia do mieszkania jeszcze długo po śmierci głównego lokatora widniała emaliowana tabliczka z napisem: „Bronisław Hoffman były Asesor Starostwa” (asesor – w dwudziestoleciu międzywojennym – urzędnik państwowy w starostwie). Jego żona Zofia zmarła przed wojną (w 1939 r.). Państwo Hoffmannowie mieli pięcioro dzieci. Czterech synów: Tadeusza, Stanisława, Jana, Włodzimierza i córkę, jedynaczkę – Zofię (Zulę). Tadeusz został zamordowany przez bolszewików w 1940 r. Charkowie, Stanisław był lekarzem w Poznaniu, Jan księgowym w Cukrowni szamotulskiej (mieszkał we Wronkach), a Włodzimierz ekonomistą w Gdyni. Bronisław Hoffmann był plenipotentem właścicieli domu, Bernsteinów, którzy po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w 1919 roku, wyjechali do Berlina. Po II Wojnie Światowej, na mocy ustawy, dom przeszedł na własność skarbu państwa i został objęty „kwaterunkiem”.

Pani Zula wyszła za mąż za Mariana Żuromskiego. Pan Żuromski był z zawodu chemikiem. Pracował w Olejarni na stanowisku zastępcy dyrektora. Małżonkowie mieli sześcioro dzieci. Dwóch ich najstarszych synów: Antek i Stachu to moi najbliżsi koledzy z dzieciństwa. Do naszego pokolenia należały też dwie ich młodsze siostry: Marysia i Zosia. Kolejna dwójka: Ania i Józio są dużo młodsi. Ważnym członkiem rodziny była gosposia państwa Żuromskich – Michalina, nazywana przez wszystkich Gosią. Jej ulubieńcem był Antek. Miał z tego tytułu wiele profitów, z których umiejętnie korzystał.


Rodzina Hoffmanów, 1938 r. Siedzą: Tadeusz, Zofia, Bronisław i Zofia (Zula); stoją: Stanisław, Włodzimierz i Jan. Zdjęcie ze zbiorów rodziny.

Artykuł o losach Tadeusza Hofmanna można przeczytać pod linkiem http://regionszamotulski.pl/tadeusz-hoffmann-student-z-szamotul-i-zbrodnia-katynska/


Duże mieszkania na pierwszym i drugim piętrze oraz na parterze wraz z lokalami użytkowymi zostały podzielone. Czasem w dość dziwny sposób. Wydzielano pojedyncze pokoje jako samodzielne lokale. Przydzielano je pojedynczym lokatorom i instytucjom. Na parterze zabrano pannom Tomaszewskim część sklepu papierniczego i wyodrębniono pojedynczy lokal – po prostu pokój dostępny z korytarza, który zajęło Stronnictwo Demokratyczne.

Na pierwszym piętrze dwuskrzydłowe drzwi łączące pokoje frontowe zostały  zamknięte, przesłonięte dywanem (dla wygłuszenia dźwięków) i zastawione szafą. Jeden z frontowych pokoi, na wprost wejścia, został przyznany pani Barańskiej. Pani Barańska – nieco ekscentryczna kobieta – była gorseciarką. Szyła w swoim pokoju biustonosze i gorsety. Jej pracownia miała duże powodzenie. Klientek nie brakowało. Również pokoik w oficynie, dostępny z kuchennej klatki schodowej, został odebrany głównemu lokatorowi. Kwaterunek przydzielał go różnym samotnym osobom.


Na podwórku w roku 1952. Od lewej: Edi (Jerzy) Wojciechowski, Antek (z „wędką”) i Stachu Żuromscy oraz Danek (Bohdan) Nowak, brat Andrzeja (w ręce trzyma zwiniętą linkę do puszczania latawca). Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Na parterze mieszkały panie Tomaszewskie, trzy niezamężne siostry. Prowadziły sklep papierniczy. W latach pięćdziesiątych było to piękne i tajemnicze miejsce. Sklep miał cudowne, dziewiętnastowieczne, wyposażenie. Powszechny podziw budziła sklepowa kasa – dzwoniące dzieło sztuki. „Głową rodziny” była najstarsza z panien, wysoka i szczupła, w okularach, o surowym wyglądzie. Była nieco ekstrawagancka. Lubiła męskie sporty. Chodziła na mecze piłkarskie szamotulskiej „Sparty”, zawody bokserskie, a przed wojną na występy siłaczy w sali Sundmanna, co było na owe czasy dość sensacyjne. Średnia z sióstr prowadziła gospodarstwo domowe. Cicha i niewidoczna. Bardzo religijna. W ostatnich latach życia, po rekolekcjach wielkopostnych prowadzonych przez kaznodziei z zakonu ojców redemptorystów, doznała pomieszania zmysłów. Najmłodsza, drobna i cicha, w okularach, całe dnie spędzała w sklepie. Miała zawsze czas dla nas – dzieci. Tworzyła atmosferę sklepu. Pod koniec lat sześćdziesiątych sklep przy Rynku został paniom Tomaszewskim odebrany. Prowadziły kiosk „Ruchu” ustawiony przed wejściem do starego budynku Liceum Ogólnokształcącego przy ulicy Piotra Skargi. Z atmosfery sklepu w Rynku pozostał tylko miły, skromny uśmiech pani Tomaszewskiej. Piękne dziewiętnastowieczne wnętrze i wyposażenie sklepu w Rynku zostało przy okazji przebudowy i remontu w sposób nieodpowiedzialny i karygodny zniszczone. Wyrzucono je na podwórze i porąbano na opał. Nikomu nie przyszło do głowy, aby je ochronić i zachować! „Ideał sięgnął bruku”

Z mieszkania na parterze po wojnie początkowo wydzielono również (podobnie jak na pierwszym piętrze) samodzielny pokoik dostępny z kuchennej klatki schodowej. Później odebrano pannom Tomaszewskim również pomieszczenie po drugiej stronie kuchennej klatki schodowej. Podobno zajmowany przez nie metraż im nie przysługiwał. W tym pokoju zamieszkało młode małżeństwo, zapewne – jak się wtedy mówiło – „oczekujące na mieszkanie”. W gorące i duszne letnie noce, kiedy nie sposób było spać przy zamkniętych oknach, rozlegały się z tego parterowego mieszkanka odgłosy, świadczące o gorącym uczuciu łączącym tę młodą parę, co wywoływało zakłopotanie naszych rodziców.


Rzut mieszkania na 2. piętrze. Rys. Andrzej J. Nowak


Na drugim piętrze w części frontowej domu wydzielono dwupokojowe mieszkanie. W części jednego z frontowych pokoi urządzono kuchnię. Mieszkanie to zajmowali państwo Wojciechowscy. Wincenty Wojciechowski był tapicerem, jego żona dorabiała szyciem. Przed wojną Wincenty miał warsztat i mieszkał w suterenie naszego budynku. Po wojnie prowadził swój warsztat przy ulicy Ratuszowej. Po jego śmierci przejął go jego syn Jerzy (Edi). Jerzy był bardzo utalentowanym muzykiem. Grał na skrzypcach i gitarze. Już jako dziecko wykonywał po mistrzowsku słynnego czardasza Vittorio Montiego. Niestety nie zadbano, w odpowiednim czasie, o rozwój jego talentu. W latach sześćdziesiątych, po wojsku, grał w kilku zespołach muzycznych w Poznaniu, między innymi w zespole dixielandowym z solistką Mirosławą Kowalak. Przyjechał z tym zespołem do Szamotuł w 1966 roku, aby zagrać na studniówce mojego rocznika maturalnego. Profesjonalny, kilkunastoosobowy zespół zrobił duże wrażenie! Jeszcze niedawno Jerzy grał w szamotulskim zespole pieśni i tańca na marynie (charakterystycznym dla naszego regionu kontrabasie). Podróżował z zespołem za granicę. Był z tego dumny. Często występował na Zamku Górków w części artystycznej oficjalnych uroczystości z udziałem władz. W latach siedemdziesiątych spotykali się we warsztacie u Ediego przy ul. Ratuszowej, na wódeczce, jego liczni koledzy i znajomi. Gromadziły się tam szamotulskie „niebieskie ptaki”. Stałym bywalcem był, między innymi, Żużu (Andrzej Szczęsny) – piecownik (zdun), znany gawędziarz, szamotulanin całą gębą.


Z lewej: mama Barbara Nowakowa z Bohdanem, z prawej: babcia Jadwiga Iwaszkiewiczowa z Andrzejem. Zdjęcia ze zbiorów rodziny


Wygląd współczesny, marzec 2024 r.

Pozostałą część mieszkania – dwa pokoje z kuchnią i łazienką oraz spiżarnię przy kuchennej klatce schodowej w oficynie budynku – zajmowała moja rodzina: główna lokatorka – Jadwiga Iwaszkiewiczowa, wdowa z córkami: Wandą i Barbarą, jej mężem Henrykiem Nowakiem i ich synami. Moja Babcia, po śmierci dziadka w 1937 r., utrzymywała się z renty wdowiej i dochodów z prowadzenia stancji dla uczniów szamotulskiego liceum. Wanda Iwaszkiewiczówna, starsza siostra mojej Mamy, zapadła w dzieciństwie na polio – chorobę Heinego-Medina. Wynalezienie szczepionki i obowiązkowe szczepienia wprowadzone po II wojnie światowej wyeliminowały całkowicie, na całym świecie, tę straszną chorobę. Ciocia Wanda pracowała na poczcie. Zmarła na białaczkę w 1951 roku. Grała na pianinie. Słuchając jej gry, odkryłem u siebie wrażliwość muzyczną.

Moja Mama – Barbara – od matury (1935), przez całe zawodowe życie, pracowała w banku. Była długoletnia główną księgową w Banku Spółdzielczym. Przeszła na emeryturę w 1971 r. Ojciec – Henryk Nowak, zasłużony działacz kultury fizycznej, przed wojną i przez kilka lat po wojnie, był nauczycielem w naszym Gimnazjum. Mój brat – Bohdan, po ukończeniu studiów pracował przez kilkanaście lat na Politechnice Poznańskiej. W latach siedemdziesiątych ożenił się i osiadł w Szamotułach. Jest świetnym specjalistą od napraw sprzętu radiowo-telewizyjnego.


Barbara i Henryk Nowakowie. Z lewej: w okresie narzeczeńskim, 1938; z prawej: na balu maturalnym w liceum, 1958 r.

Artykuł o Henryku Nowaku pod linkiem http://regionszamotulski.pl/henryk-nowak-sportowiec-nauczyciel-i-trener/.


W suterenie, do której główne wejście prowadziło stromymi schodkami w dół z poziomu rynkowego chodnika, mieszkała rodzina Wróblewskich – matka z niezamężną córką[1] i synem. Pani Wróblewska, starsza już w latach pięćdziesiątych kobieta, ubierała się na co dzień w ludowy strój regionalny. Syn Janek (Jasiu) Wróblewski był dotknięty nieuleczalną, postępującą chorobą reumatyczną. Choroba ta wykręcała strasznie jego członki, powodowała opuchliznę, paraliżowała mowę i stopniowo całe ciało. Poruszał się na trójkołowym wózku napędzanym siłą rąk za pomocą przekładni łańcuchowej. Janek nie lubił wózka. Wolał chodzić o lasce, mimo że poruszał się z mozołem i w żółwim tempie. Całe godziny spędzał w podwórzu naszego domu, stojąc w drzwiach warsztatu mistrza stolarskiego pana Tylla. Jasiu próbował ze wszystkimi rozmawiać. Szło mu nieskładnie. Jąkał się strasznie, zacinał, ślinił. Nie można go było zrozumieć. Z biegiem lat było coraz gorzej. Mimo że młodzi stolarze wyśmiewali go i żartowali z niego nieustannie, ciągle przychodził do warsztatu. Z grymasem uśmiechu na opuchniętej z powodu choroby twarzy obserwował ich pracę i sprawne ruchy. Któregoś dnia dla zabawy młodzi stolarze zabrali mu laskę. Zawiesili wysoko na gałęzi rosnącej jeszcze w tym czasie w podwórzu jabłoni. Potem tarzali się ze śmiechu, patrząc jak Janek usiłuje przejść kilka kroków do drzewa, bez pomocy, po laskę. Chwiał się i upadał, ale się podnosił. Wreszcie jeden z prześladowców zlitował się i podał mu ją. Janek, dopóki mógł, przychodził ciągle do warsztatu…

[1] Córka, po śmierci matki i brata wyszła w dość późnym wieku za mąż za owdowiałego pana Kaszkowiaka.


Widok na dom od ul. Kapłańskiej, 2024 r.


W warsztacie pracowali czeladnicy i uczniowie. Panowała hierarchia. Oczywiście najważniejszy był „Majster” – Franciszek Tyll. Przy oknach stały trzy masywne stoły stolarskie, przy których pracowali. Był jeszcze czwarty stół, przy tylnej bocznej ścianie, nieco dalej od światła. Pracował przy nim najmłodszy stażem uczeń. Stoły przy oknach zajmowali czeladnicy. Pierwszy stół, tuż przy wejściu do warsztatu, zajmował najstarszy stażem czeladnik, który po zdaniu egzaminu mistrzowskiego opuszczał warsztat i „szedł na swoje”. Przy tym stole po południu, kiedy nie było już nikogo w warsztacie, pracował do późnego wieczora majster Tyll. Projektował meble i wykonywał osobiście najtrudniejsze elementy budowanych mebli. Zawsze dziwiłem się, jak potrafi on grubym płaskim ołówkiem stolarskim rysować najbardziej skomplikowane elementy konstrukcyjne mebli. Posługiwał się też przedwojennymi szablonami i niemieckimi precyzyjnymi katalogami z rysunkami i fotografiami różnych mebli. Były to zestawy stołowe, rozkładane stoły z krzesłami, sypialnie z okazałymi dwuosobowymi łożami, stolikami nocnymi i trzydrzwiowymi szafami, zestawy gabinetowe z przeszklonymi szafami bibliotecznymi, zestawy kuchenne, szafy, stoły, krzesła i taborety, toaletki dla pań, ze składanymi lustrami. Wszystko było wykonywane na wymiar. Meble były fornirowane (okleinowane) różnymi gatunkami drewna.

W centrum warsztatu stał stół z piłą tarczową. Na ścianach wisiały niezliczone ilości drewnianych muster (szablonów), imadeł, hebli i dłut różnych rozmiarów. Piecyk żeliwny z rurą do komina do gotowania brązowego kleju stolarskiego i ogrzewania w zimie. W suficie był otwór na stryszek, gdzie suszyło się drewno do produkcji mebli. W warsztacie był ruch. Cały czas coś się działo. Przychodzili klienci. Pracowała głośno piła tarczowa do drewna. Pachniało świeżo heblowane drewno, rozpuszczalniki i bejce, gotowany na ogniu klej stolarski. Co jakiś czas przyjeżdżał transport desek z tartaku. Deski składowane były przez kilka lat w stertach na podwórzu. Były poprzekładane listwami dla przewietrzania i zakryte arkuszami papy. Z podwórza przechodziły do szopy na zapleczu warsztatu, a stamtąd na stryszek nad warsztatem, gdzie dochodziło od dołu ciepło. Dopiero po takim wieloletnim sezonowaniu (powolnym suszeniu) stawały się materiałem na meble. W naturalny sposób suszone drewno było mniej podatne na zmiany wilgotności. Nie paczyło się. Był to swoisty ciąg produkcyjny.

Bywało, że po południu do warsztatu zachodził Wincenty Wojciechowski i panowie majstrowie wspominali, popijając wódeczkę, minione lata. Z majstrem sąsiedniej cukierni nie było komitywy. Uczniowie i czeladnicy też się specjalnie nie lubili. Czasem nawet staczali przez płot pojedynki na zepsute jajka, drewniane klocki i listwy.

Andrzej J. Nowak

Urodzony w Szamotułach. Architekt, którego wiele projektów zrealizowano za granicą. Dawny wieloletni główny architekt wojewódzki, jeden ze współzałożycieli Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi.

Andrzej Nowak, Dom pod numerem 6 w szamotulskim Rynku2024-03-10T10:53:22+01:00

Andrzej Nowak, Dom pod numerem 6, Rynek w Szamotułach

Andrzej J. Nowak

Domy szamotulskiego Rynku

Dom mojego dzieciństwa, Rynek 6

Część 1

Dom ten miał przed wojną numer 36. Stara numeracja obowiązywała aż do lat pięćdziesiątych, kiedy to szamotulski rynek był „Placem Walki Młodych”. Urodziłem się w tym domu – w mieszkaniu na drugim piętrze, w oficynie, w pokoju z balkonem wychodzącym na Planty, bo tak częściej mówiło się wtedy o parku Sobieskiego.

Budynek powstał w końcu XIX wieku i funkcjonował bez większych zmian przez około 100 lat. Wcześniej stał w tym miejscu zapewne mały parterowy domek ze stromym dachem i użytkowym poddaszem (tylko kilka takich domów zachowało się w szamotulskim rynku do dziś). Dom nr 6 ma część frontową, usytuowaną od strony Rynku, i oficynę biegnącą wzdłuż granicy z sąsiednią parcelą należącą do Banku Spółdzielczego. Dawniej były w nim trzy mieszkania. Zajmowały cały poziom kondygnacji – część frontową i oficynę. Miały, mniej więcej, taki sam rozkład. Po wojnie dom przejęło państwo, a mieszkania podzielono na mniejsze. W 1989 roku cały budynek został gruntownie przebudowany.


Zachodnia Pierzeja Rynku w okresie 1913-1918. Pocztówka ze zbiorów Muzeum – Zamek Górków

Zachodnia pierzeja Rynku około 1903 r., po lewej stronie dom o dzisiejszym numerze 6, wówczas własność rodziny Bernsteinów. Bracia Bernsteinowie prowadzili drukarnię i byli wydawcami lokalnej gazety. Pocztówka ze zbiorów Biblioteki Głównej UAM


Południowa pierzeja Rynku, w oddali dom Bernsteinów, około 1903 r. Pocztówka ze zbiorów Muzeum – Zamku Górków


Zaprzysiężenie Straży Ludowej, 18 maja 1919 r. Zdjęcie ze zbiorów Barbary Piekarzewskiej


Część frontowa jest dwupiętrowa. Ma dwuspadowy, drewniany, pokryty papą dach. Najprawdopodobniej ze względu na wysoki poziom wód gruntowych parter domu został podniesiony powyżej poziomu Rynku o około 1,5 m, co pozwoliło na wykonanie „sklepu” (piwnicy) pod całym budynkiem. Na parter, do głównego wejścia, wchodzi się z Rynku po schodach. Przed ostatnią przebudową były to metalowo-drewniane schodki. W dzieciństwie przesiadywaliśmy z kolegami na tych schodkach, obserwując rynkowe życie. Rynek był „salonem” naszego miasta i działo się tam wiele fascynujących rzeczy! Po podobnych schodkach wchodziło się obok do sklepiku papierniczego panien Tomaszewskich.

Za drzwiami głównego wejścia do budynku była długa sień przedzielona dwuskrzydłowymi, wahadłowymi, drzwiami. Sień prowadziła do głównej, frontowej, klatki schodowej i do mieszkań na pierwszym i drugim piętrze. Schody były drewniane – solidne i eleganckie. Obok klatki schodowej było przejście na podwórze i wejście do mieszkania i sklepiku panien Tomaszewskich.


Rys. Andrzej J. Nowak.

Historię o balonie wypuszczonym z balkonu kamienicy można przeczytać pod linkiem http://regionszamotulski.pl/balon-nad-szamotulami-wspomnienie-andrzeja-nowaka/


W latach 1905-1910, kiedy w Szamotułach zbudowano wodociągi i sieć kanalizacyjną, od strony podwórza do głównej klatki schodowej dobudowano pomieszczenia sanitarne dostępne z podestów schodowych na półpiętrach. Były w nich żeliwne zlewy z zimną wodą i muszle klozetowe. W mieszkaniach urządzono łazienki, a także doprowadzono bieżącą wodę do kuchni usytuowanych w oficynie i do pralni w piwnicy.

Na pierwszym i drugim piętrze, od strony podwórza, były balkony. Miały południowo-zachodnią wystawę. Z balkonu mieszkania na drugim piętrze, które zajmowała moja rodzina, był piękny widok na Planty i okoliczne łąki – aż do toru kolejowego. To było cudowne miejsce. Balustrada balkonowa miała w górnej części korytka na kwiaty. Moja Babcia sadziła w tych korytkach groszek pachnący i pomarańczowo-żółte „kacze pyszczki” (nasturcje), licznie odwiedzane przez motyle bielinki kapustniki. Ich gąsienice żerowały na liściach nasturcji. Podziurawione liście wyglądały potem jak zielony ser szwajcarski. W dolnej części balustrady Babcia ustawiła dodatkowe korytka, w których uprawiała pomidory. Do dziś pamiętam niezrównany smak i zapach tych „domowych” pomidorów, które się świetnie czuły na słonecznym balkonie.


Na balkonie. Jadwiga Iwaszkiewiczowa z prawnuczką Beatką, 1973 r. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Bardzo lubiłem z wysokości balkonu obserwować podwórkowe życie. Z wczesnego dzieciństwa mam w pamięci obraz jak z filmu Felliniego: w pełnym słońcu na linkach przeciągniętych w poprzek podwórza sąsiadki rozwieszają pranie. Pochylają się nad koszem z bielizną, wyjmują prześcieradła i powłoczki. Mocują je klamerkami do linek. Wiejący wiatr przeszkadza im w pracy. Wydyma rozwieszaną pościel niczym żagle na morzu. W pełnym słońcu biel pościeli bije w oczy. Mokre pranie przykleja się do pochylonych sylwetek, uwypuklając rzeźbiarsko rubensowskie kształty kobiet…

Na zachodniej ścianie dobudówki z sanitariatami, na wysokości pierwszego piętra, zawieszone były dwie duże, pomalowane na zielono, budki dla szpaków. Każdego roku na wiosnę obserwowaliśmy walki szpaków z wróblami, które zajmowały opuszczane zimą przez głównych lokatorów domki. Po uporaniu się z dzikimi lokatorami szpaki czyściły gruntownie swoje domostwa. Później, kiedy wychowywały już swoje potomstwo, też bardzo dbały o czystość. Aby nie brudzić odchodami wnętrza domków, młode ptaki wystawiały na zewnątrz przez otwór wejściowy swoje ogonki, a rodzice dziobami odbierali ich odchody prosto spod ogona i wyrzucali na zewnątrz. Podczas prac ręcznych w szkole budowaliśmy mniejsze budki – dla wróbli. Mój brat Bohdan zbudował też specjalną budkę dla jerzyków, czym wyprzedził o kilkadziesiąt lat dzisiejszą modę na budowanie takich budek na wielkomiejskich osiedlach Poznania. Budka miała kształt poziomego prostopadłościanu ze szparą zamiast okrągłego otworu tak, aby jerzyki mogły do niej wlatywać z rozpostartymi skrzydłami.


Rys. Andrzej J. Nowak


Pod dachem o drewnianej konstrukcji była „góra” (strych), wykorzystywana do suszenia prania. Była doświetlona i przewietrzana małymi okienkami umieszczonymi tuż nad podłogą. Tymi okienkami wprowadzały się co jakiś czas na strych gołębie. Były utrapieniem gospodyń domowych. Brudziły odchodami suszące się pranie. Góra służyła też jako rupieciarnia. W wydzielonych komórkach lokatorzy przechowywali stare meble i niepotrzebne sprzęty.

W oficynie były drugie, kuchenne, schody wychodzące na podwórze. Kuchenne schody były z surowych desek. Co tydzień gosposia państwa Żuromskich szorowała je i wiejskim zwyczajem posypywała żółtym piaskiem. Ściany oficyny miały grubość jednej cegły. Okna kuchni, klatki schodowej i pokoiku za tą klatką były drewniane, pojedyncze (typu krosnowego). Zimą ściany i okna przemarzały. Na szybach okien mróz malował fantastyczne kwiaty. Aby woda nie zamarzła w rurach, trzeba byłą ją zimą spuszczać z instalacji na noc. Pilnował tego pan Maryś (Marian Żuromski). Oficyna miała bardzo niskie poddasze przykryte jednospadowym drewnianym dachem krytym papą. Z poddasza można było wyjść na dach przez obity blachą wyłaz. Korzystał z niego kominiarz. Kiedy przychodził, aby wyczyścić kominy z sadzy, już z daleka wołał: komiiiiiniarz! komiiiiiniarz! Pamiętam popłoch, jaki wywoływało jego przeciągłe nawoływanie. Gospodynie gasiły ogień w kuchennych piecach i zamykały fajerki. W końcowej części poddasza mój ojciec urządził gołębnik. Do gołębnika co jakiś czas wprowadzały dzikie lokatorki – kawki, które prowadziły nieustanne wojny z prawowitymi lokatorami.

Do oficyny od strony zachodniej przylegał parterowy domek warsztatu stolarskiego Franciszka Tylla. Warsztat miał poddasze, służące do suszenia desek. Za warsztatem stolarz zbudował drewnianą szopę na drewno, pod którą był murowany śmietnik.

Plan sytuacyjny


Pocztówka z lat 60.


1977 r. Zdjęcie ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego


Wygląd współczesny, marzec 2023 r.


Na balkonie. Barbara Nowakowa z domu Iwaszkiewicz z Andrzejem. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Na balkonie. Irena Iwaszkiewiczowa z wnukiem Andrzejem Nowakiem. Zdjęcie ze zbiorów rodziny


Widok od ul. Kapłańskiej


Zdjęcie Łukasz Wlazik, 2020 r.


Andrzej J. Nowak

Urodzony w Szamotułach. Architekt, którego wiele projektów zrealizowano za granicą. Dawny wieloletni główny architekt wojewódzki, jeden ze współzałożycieli Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi.

Andrzej Nowak, Dom pod numerem 6, Rynek w Szamotułach2024-03-10T01:25:50+01:00

Marek Bieniecki i jego rodzice w powstaniu warszawskim

Losy rodziny Bienieckich

Powstanie warszawskie zmieniło wszystko

Marek Bieniecki, wieloletni nauczyciel szamotulskich szkół i trener, w momencie wybuchu powstania warszawskiego miał zaledwie 9 miesięcy. Nie może tego pamiętać, ale w życiu jego rodziny był to czas tragiczny.

Razem z rodzicami kilka tygodni spędził w piwnicach domu na Marymoncie, przy ul. Horyńskiej 11. Budynek został zbombardowany, a ludziom, którzy siedzieli w piwnicach, pozostała tylko modlitwa. Mama – Jadwiga z domu Kaszkowiak (1911-1988) na skutek stresu straciła pokarm. Kiedy ojciec Marka, Jan Bieniecki (1905-1945), wyruszał w poszukiwaniu mleka dla dziecka, nie było wiadomo, czy uda mu się jeszcze wrócić do rodziny. Jadwiga wspominała widok eleganckiej pani w futrze, która wykrawała kawałki mięsa z martwego konia.

Jadwiga pochodziła z Wielkopolski, przyszła na świat w Wartosławiu. Jan urodził się w Warszawie, jego rodzice byli właścicielami dużego gospodarstwa ogrodniczego na obrzeżach Warszawy, a on sam prowadził warsztat szklarski przy ul. Marszałkowskiej. Jadwiga przyjechała do Warszawy pod koniec lat 20., pracowała w szpitalu jako pomoc pielęgniarska. To tam przy jakiejś okazji poznała Jana. Młodzi zakochali się i mimo tego, że rodzice Jana ze względów majątkowych nie byli zachwyceni tym związkiem, pobrali się jeszcze przed wojną.


Z lewej: Jadwiga Bieniecka ze znajomą, w wózku syn Marek, Warszawa, 1944 r., krótko przed powstaniem warszawskim; z prawej: Marek Bieniecki, Warszawa, 1944 r.


W czasie powstania Bienieccy uniknęli losu ponad pięciuset Polaków z sąsiednich ulic Marymontu, którzy zostali rozstrzelani po zdobyciu tych terenów przez Niemców. Wehrmacht i rosyjskojęzyczni kolaboranci zabijali cywili (w tym kobiety i dzieci), a także rannych powstańców, którzy trafili do niewoli.

Jan Bieniecki został aresztowany 13 września 1944 r. Policja Bezpieczeństwa (SiPo) skierowała go do – jak to określono – więzienia prewencyjnego, w tym przypadku do obozu koncentracyjnego w Auschwitz (znalazł się tam 17 września). Otrzymał tam status więźnia politycznego (czerwony trójkąt) i numer obozowy 198703. Informacja o miejscu przetrzymywania Jana Bienieckiego trafiła do żony, która do końca życia była przekonana, że właśnie Auschwitz było miejscem śmierci męża.


Legitymacja pracownicza Jana Bienieckiego z okresu okupacji


Jadwidze udało się uniknąć aresztowania. Pomógł jej w tym granatowy policjant, który najpierw powiedział, że zostanie rozdzielona z dzieckiem, a potem – najwyraźniej tknięty współczuciem – kazał jej uciekać między wozy. Wiosną 1945 r. Jadwiga z Markiem dotarli do Podrzewia koło Dusznik – miejsca zamieszkania siostry Heleny.

Do Warszawy wracać nie chciała, postanowiła przenieść się na tereny włączone po II wojnie do Polski. Na jakiś czas Marka zostawiła u siostry i wyjechała na Wybrzeże. Po znalezieniu pracy w Kołobrzegu wróciła po syna. Pracowała w Przedsiębiorstwie Połowów i Usług Rybackich „Barka”. Po szkole podstawowej Marek uczył się w Zasadniczej Szkole Zawodowej, a potem – w wieku 17 lat – przeniósł się do Gdańska, gdzie uczęszczał do technikum budowlanego.

Od zawsze lubił sport, w związku z czym po maturze postanowił kształcić się w studium nauczycielskim na kierunku wychowanie fizyczne i rozpoczął pracę nauczyciela w jednej z gdańskich szkół podstawowych. Tytuł magistra uzyskał później na poznańskiej Akademii Wychowania Fizycznego.


Z lewej: Jadwiga Bieniecka z synem Markiem, Podrzewie 1945 r.; z prawej: zdjęcie ślubne Haliny Hanki Starkowskiej i Marka Bienieckiego, 1964 r.


Co roku w wakacje Marek Bieniecki odwiedzał w Podrzewiu ciocię Helenę i jej męża – Marcelego Frąckowiaka, dawnego żołnierza armii Andersa. W czasie jednej z wizyt wybrał się do Dusznik na zabawę taneczną zorganizowaną z okazji ważnego w tamtych czasach święta – 22 Lipca. Na tej zabawie poznał Halinę Starkowską, nazywaną przez bliskich Hanką. Hanka uczyła się wówczas w liceum w Pniewach, a do Dusznik przyjechała w odwiedziny do koleżanki. Oboje byli bardzo młodzi: Marek miał 18 lat, a Hanka 16. Pobrali się dwa lata później – w 1964 r. – w Brodach Poznańskich. Co roku 22 lipca odwiedzają Duszniki, w 2022 r. od dnia ich poznania minęło 59 lat.

Kiedy trzeba było podjąć decyzję, gdzie zamieszkają po ślubie, wybrali Wartosław – miejscowość, gdzie od 1963 r. jako nauczycielka pracowała Hanka. Marek Bieniecki znalazł się w ten sposób w miejscu urodzenia swojej mamy Jadwigi. Sukcesy sportowe jego uczniów spowodowały, że dostrzeżono go na poziomie powiatowym i zaproponowano pracę w Szamotułach. Przez 15 lat uczył wychowania fizycznego w Szkole Podstawowej nr 3, a później – aż do emerytury – w Liceum Ogólnokształcącym.

Halina Bieniecka uczyła w szkołach podstawowych nr 2 i 3 oraz w Liceum Ogólnokształcącym i Studium Nauczycielskim. Ukończyła politologię na UAM, a na studiach podyplomowych filozofię i religioznawstwo. Przez pierwsze lata pracy w Szamotułach Bienieccy mieszkali na poddaszu Szkoły Podstawowej nr 1. Małżeństwo doczekało się dwojga dzieci: Jacka i Katarzyny oraz pięciorga wnuków.


Marek i Halina Bienieccy na terenie dawnego obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, maj 2022 r.


Dokładniejsze informacje o losie Jana Bienieckiego rodzina otrzymała dopiero w 2009 r. Międzynarodowe Biuro Poszukiwań Czerwonego Krzyża przesłało im wówczas wyciąg z dokumentów oraz ich kopie. Okazało się, że Jan Bieniecki po niecałych dwóch miesiącach przetrzymywania w Auschwitz został przewieziony do Buchenwaldu. Musiał być w dobrym stanie fizycznym, bo przydzielono go najpierw do Komanda Ohrdruf, wykonującego prace ziemne przy – nigdy nieukończonej – podziemnej instalacji Sztabu Generalnego Wehrmachtu, a także instalacji wyrzutni dla broni V. 12 stycznia 1945 r. przeniesiono go do obozu głównego w Buchenwaldzie. Informacja od niego stamtąd już do żony nie dotarła. Nie dowiedziała się też, że 19 marca Jan Bieniecki zmarł, a jako przyczynę wpisano do dokumentacji „ropowicę lewej ręki” i „zakażenie krwi”. Cztery tygodnie później, 11 kwietnia 1945 r., obóz wyzwoliła amerykańska 3 Armia.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Jadwiga Bieniecka z domu Kaszkowiak (1911-1988)

Marek Bieniecki z najlepszymi sportowcami z rocznika absolwentów 1981 r. (Szkoła Podstawowa nr 3 w Szamotułach)

Marek Bieniecki na zawodach sportowych z uczniami Szkoły Podstawowej nr 3 w Szamotułach, lata 70. XX w.

Karta Jana Bienieckiego z obozu koncentracyjnego w Auschwitz

Dokumenty z obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie

Wyciąg z dokumentów Międzynarodowego Biura Poszukiwań

Tabliczka pamiątkowa, zawieziona przez Marka Bienieckiego do Buchenwaldu, 2022 r.

Marek Bieniecki i jego rodzice w powstaniu warszawskim2022-07-26T12:32:16+02:00

Stanisław i Anna Tymowie – rodzina szamotulskich rzemieślników

Ona szyła stroje nie tylko dla szamotulanek, ponoć niektóre klientki przyjeżdżały specjalnie z Berlina, on wykonywał najładniejsze buty w Szamotułach. Przestawiamy – oto Maria z domu Jankowiak (1874-1961) i Stanisław (1871-1941) Tymowie.

Stanisław Tym pochodził spod Murowanej Gośliny i początkowo pracował jako młynarz. W młodości stracił żonę, która zmarła w połogu, oraz nowo narodzone dziecko. W czasach służby w armii pruskiej zaprzyjaźnił się z szewcem Jankowiakiem z Wronek. Kiedy ze względów zdrowotnych, z powodu astmy, musiał szukać nowego zajęcia, pomógł mu właśnie ten wroniecki szewc. Nie tylko nauczył Stanisława Tyma własnego zawodu, ale poznał go ze swoją siostrą Marią (1874-1961), z którą wkrótce Stanisław się ożenił. Ślub odbył się we Wronkach w 1899 r.


W środku – kamienica przy Rynku w Szamotułach, w której mieszkała rodzina Tymów. Pocztówka z lat 1905-1918, Szamotuły na dawnej pocztówce, Szamotuły 2000.


Tymowie zamieszkali w Szamotułach przy Rynku, w pobliżu ul. Piotra Skargi (dziś Rynek 33). To tu – aż do wybuchu II wojny światowej – wiedli spokojne życie. Na świat przyszło pięcioro ich dzieci: trzy córki i dwóch synów. Najstarsza była Ludwika (1900-1994), później po mężu Czerwińska, żona Edmunda (1894-1969), kupca, w czasie niemieckiej okupacji więźnia obozów koncentracyjnych w Dachau i Mauthausen-Gusen. Synowie: Stefan i Roman w dorosłym życiu zostali księgowymi, Stefan pracował w zakładach fajansu w Chodzieży, a Roman (1907-1971) był głównym księgowym w szamotulskich młynach. Średnia córka we wczesnym dzieciństwie zmarła na dyfteryt. Najmłodsza córka Anna (1915-2005), urodziła się, gdy jej ojciec przebywał na froncie I wojny światowej. W kwietniu 1939 r. Anna wyszła za mąż za Mieczysława Zielińskiego (1907-2000), pracownika ubezpieczalni, a po wojnie – Banku Rolnego i Powiatowego Związku Gminnych Spółdzielni.


Maria z domu Jankowiak i Stanisław Tymowie z dziećmi: Ludwiką, Stefanem i Romanem, ok. 1910 r.


Marię Tym dziś określono by jako „bizneswoman”. Była mistrzynią krawiectwa, miała liczne grono klientek, dodatkowo kształciła uczennice, w pewnym okresie miała ich aż 16! Stanisław szył piękne i wygodne buty. Długotrwały pobyt w okopach w czasie I wojny światowej pogłębił jego chorobę. Szył jedną parę butów w miesiącu, zajmował się domem, często gotował. Rodzina Tymów miała panią, która u nich sprzątała, inna osoba przychodziła robić pranie.

Stanisław Tym działał w Kurkowym Bractwie Strzeleckim – organizacji założonej w Szamotułach w 1649 r., za czasów króla Jana Kazimierza. Należeć mogli do niej zamożniejsi obywatele, głównie kupcy i rzemieślnicy. Dwukrotnie: w 1922 i 1935 r. Stanisław Tym został królem strzeleckim. Długoletnim prezesem szamotulskiego Bractwa był teść Ludwiki, córki Stanisława, Franciszek Czerwiński.


Z lewej: Maria z domu Jankowiak Tym – mistrzyni krawiectwa (warto zwrócić uwagę na aplikacje przy sukni i wąską talię), ok. 1920 r.; z prawej: Stanisław Tym, mistrz szewski, król kurkowy w Szamotułach w latach 1922 i 1935.


W czasie okupacji Tymowie musieli opuścić swoje mieszkanie przy Rynku, zamieszkali w domu przy Kościelnej (na rogu ul. Szkolnej). Maria, wspierana przez córkę Annę, nadal utrzymywała się z szycia, nowe stroje zamawiały u niej wtedy Niemki, bo Polek nie było na nie stać. Kiedy panował głód, w ramach zapłaty przynosiły swojej krawcowej kosze z jedzeniem.

W lutym lub marcu 1945 r. Maria Tymowa (jej mąż już nie żył) razem z córką Anną, zięciem i ich dziećmi przeniosła się na ul. Sądową, przemianowaną wkrótce na al. 1 Maja. Zamieszkali w jednym z wybudowanych podczas okupacji niewielkich bloków, przeznaczonych na mieszkania dla niemieckich urzędników, głównie sądowych. Jak na tamte czasy były to mieszkania nowoczesne i przestronne. Mieszkający tam wcześniej Niemcy byli    dobrze sytuowani, na półkach mieli dzieła Goethego, a na ścianach pejzaże. Jedynie skórzane kanapy były poprzecinane nożami, bo zanim rodzina Zielińskich z Marią Tym się tam przenieśli, krótko stacjonowali w tych domach żołnierze radzieccy i widocznie czegoś w meblach szukali.      

Stanisław i Maria Tymowie spoczywają na szamotulskim cmentarzu.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Zdjęcia i informacje przekazały wnuki: Maria Osińska, Wielisława Wawrzyniak i Tomasz Zieliński.


Stanisław i Anna Tymowie – rodzina szamotulskich rzemieślników2022-07-24T14:26:30+02:00

Bracia Marcin i Franciszek Trojankowie

Bracia Marcin i Franz Trojankowie

Dziwne i pogmatwane są losy Polaków, Wielkopolan, nawet w tej samej rodzinie. Prześledźmy to na przykładzie dwóch braci, z których jeden będzie wielkim polskim patriotą a drugi stanie się patriotą niemieckim. To zresztą spowoduje, że zerwą ze sobą braterskie więzi i po 1938 r. już się nie zobaczą… Dopiero wiele lat po ich śmierci (Marcin zmarł w 1955 r., Franciszek w 1957) dwa odłamy rodziny nawiążą kontakt i stworzą więź, która trwa do dziś!

Obaj bracia przyszli na świat w czasach zaboru pruskiego w dość licznej rodzinie rolników z Chełmna i Konina pod Pniewami (wówczas Pinne). Marcin urodził się 9 października 1886 r., a Franciszek tego samego dnia, ale 5 lat później. Ich matką była Agnieszka z domu Skrzypczak (1859-1897), a ojcem Marcin Trojanek (1859-1938). Po śmierci matki i ponownym ożenku ojca dzieci z pierwszego małżeństwa zaczynają swe dorosłe samodzielne życie poza domem rodzinnym.

Pierwszy będzie Marcin, który w 1904 r. pojedzie do Westfalii do Langenbochum koło Recklinghausen, gdzie będzie pracować w kopalni jako górnik i w tej profesji dojdzie do stanowiska sztygara. Franciszek przyjedzie do Marcina, a ten weźmie go do swojej brygady, najpierw jako pomocnika i ucznia elektryka w kopalni. Podobnie będzie z siostrami Marcina; starsza Józefa i młodsze Celina (Cecylia) i Stanisława (Stasi), które początkowo będą zatrudnione w kopalni przy sortowaniu węgla, w szatni i pralni dla górników. Pracują wszyscy bardzo ciężko, ale bez większych urazów, o które w kopalni w tamtych czasach nie było trudno.

Układają sobie życie, gdyż na myśl im nie przyszło, że wojna, która wybuchnie 1 sierpnia 1914 r., w ostatecznym rozrachunku doprowadzi do rozpadu Cesarstwa Niemiec i do powstania w 1918 r. obok wielu innych państw niepodległej Polski. Józefa wyjdzie za mąż za poznanego jeszcze w Pniewach Stanisława Lisa z Goraju koło Międzychodu i wyjedzie do Mainz (Moguncji), podobnie będzie ze Stanisławą i Cecylią-Celiną, które pójdą swoimi drogami.

Franciszek – Franz, jak będą wszyscy mówić do niego, a i on wolał, gdy tak na niego wołano i tak ma we wszystkich niemieckich dokumentach, jest świadkiem na ślubie Marcina z Władysławą z domu Melonek. 11 listopada 1910 r. w Langenbochum i Recklinghausen na ich ślubie były wszystkie siostry, przyjechał też ich ojciec z macochą Agnieszką. Marcin i Agnieszka już zostaną w Niemczech, zamieszkają w Düsseldorfie obok Franza, który przeniesie się tam z Langenbochum, tam umrą i zostaną pochowani (1938 i 1958).


Ślub Marcina Trojanka i Władysławy z domu Melonek, 1910 r.


Franz będzie pracować w fabryce produkującej maszyny, broń i amunicję oraz silniki dla armii niemieckiej. Armia ta gwałtownie się zbroi, gdyż trwają przygotowania do wojny – tak naprawdę to Niemcy marzyły, by pokonać europejskie potęgi kolonialne i odebrać im kolonie w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Franz jest za wojną, uczy się francuskiego i włoskiego. Gdy w 1915 r. wstąpi do armii, będzie równolegle tłumaczem w 10 kompanii 69 regimentu piechoty i muszkieterem. W wojsku czuje się jak ryba w wodzie, jest odważny, walczy na froncie francuskim, w Afryce, w Europie Wschodniej (Warmia i Mazury), zostaje dwukrotnie ranny: raz we Francji i drugi raz na froncie włoskim.

W lutym 1915 r., czyli już w czasie I wojny światowej, w Düsseldorfie Franz bierze ślub ze starszą od niego o dwa lata Antonią Anną Beder z Blesen (Bledzewa koło Międzyrzecza) i 14 października 1915 r. zostaje ojcem Heleny Antoniny, w rodzinie nazywanej Leni.

Militarne fascynacje Franza irytują Marcina, który jako górnik jest chroniony przed pójściem do wojska, gdyż armia niemiecka bardzo potrzebuje surowców na prowadzenie wojny. Marcin pracuje, a Franciszek walczy, jest pod urokiem wojny i militarnych zapędów Niemiec, Gdy się spotkają, starszy brat przypomina mu, gdy się spotkają, że jest Polakiem. Franz jednak już wybrał. Za swoją odwagę na polach bitew 25 listopada 1916 r. (to okres zwycięstw Niemiec) otrzymuje Krzyż Żelazny II klasy, z czego jest bardzo dumny. Nie bardzo rozumie, dlaczego Marcin nie wyraża entuzjazmu z tego powodu i dlaczego swoim dzieciom nadaje patriotyczne, polskie imiona; Aleksander, Bolesław, Wanda i Teresa.


Franz Trojanek w mundurze niemieckiego piechura, 1916 r. oraz z żoną Antonią Anną Beder i córką Heleną, Düsseldorf 1924 r.


Franz dziwi się, że Marcin, choć ma doskonałą pozycję zawodową i ekonomiczną w Niemczech, gdy ledwo Polska odzyskuje niepodległość, zawozi rodzinę do Szamotuł, gdzie kupuje spory kawał ziemi, buduje dom, a sam jeździ do Francji i Niemiec, by zarabiać na wydatki związane z tą budową i utrzymaniem rodziny. We Francji w latach 1922-23 i 1931 pracuje jako górnik w kopalni Marles (Mines de Marles) w Lens, jest też członkiem Związków Zawodowych Górników we Francji.

Praktycznie bracia zrywają kontakty. W 1928 r. żona Franza umiera, a wdowiec po roku bierze ślub z Anną Otylią Münchberg z Blesen, która będzie wychowywać Leni i wspólne dziecko z Franzem – syna Hansa, urodzonego w Dusseldorfie 10 listopada 1930 r. Natomiast Marcin mieszka w Szamotułach, tutaj wraz z żoną Władysławą wychowują dzieci na dobrych Polaków. Gdy w 1938 roku umiera w Düsseldorfie ich ojciec, Marcin przyjedzie z Polski na jego pogrzeb i to będzie ostatnie spotkanie Marcina z Franzem (Franciszkiem).

Franciszek, inwalida wojenny, był zatrudniony jako pracownik cywilny w fabryce zbrojeniowej w Düsseldorfie. W czasie II wojny światowej przymusowo pracowało tam wiele osób z krajów okupowanych, m.in. Polacy, Francuzi, Włosi, Grecy. Ponieważ Franz biegle posługiwał się biegle językiem niemieckim, francuskim i włoskim, reprezentował jako tłumacz władze fabryki wobec tych robotników przymusowych. Wiadomo też, że jako specjalista energetyk i tłumacz jeździł po okupowanej Europie z ekipami, które na miejscu naprawiały wyprodukowane w Düsseldorfie urządzenia. Być może również bywał na terenie okupowanej Polski, na pewno był kilka razy w Bledzewie (ale miasto należało wtedy do Niemiec i dopiero po Jałcie i Poczdamie stało się polskim Bledzewem), gdzie odwiedzał swojego syna Hansa, który właśnie do Bledzewa – jako miasta niezagrożonego nalotami – został przeniesiony z Düsseldorfu wraz z całą szkołą. Hans uczył się w Bledzewie aż do 1944 r., kiedy to w sytuacji zbliżającego się frontu, w obawie przed dostaniem się w ręce Armii Czerwonej, woleli wrócić do Düsseldorfu i trafić do stref okupacyjnych państw zachodnich.


Krzyż Żelazny i Ausweis (potwierdzenia nadania orderu), 1916 r.


Wydawało się, że może Franciszek przyjedzie do Polski w 1955 r., gdy w wyniku pylicy umarł Marcin. Okazało się jednak, że obawiał się możliwości aresztowania jako obywatel Niemiec Zachodnich. Zmarł w 1958 r. w Düsseldorfie i tam został pochowany obok swoich rodziców.

W 2005 r. Hans z żoną Ilse wznawiają kontakty z rodziną w Polsce, spotykają się z potomkami Marcina na uroczystości jubileuszu 50-lecia swojego ślubu. Do Burgbergu 13 października 2006 r. pojechali Trojankowie z Polski: Grzegorz (wnuk Marcina) i Mateusz (prawnuk). Od tej pory kontakty są bardzo bliskie, po śmierci Leni (1964), Ilse (2018) i Hansa (2021) utrzymują je ich dzieci i wnuki. Efektem tego jest przekazanie dokumentów i pamiątek po rodzinie Franciszka do Polski. Wśród wielu pamiątek jest Krzyż Żelazny oraz patent potwierdzający jego otrzymanie.

Grzegorz Trojanek

Rodzice: Marcin i Agnieszka z domu Skrzypczak, Pniewy, 1896 r.

Siedzą od lewej: Franciszek i Marcin Trojankowie, stoi ich znajomy, Recklinghausen, 1909 r.

Franciszek w armii pruskiej, 10 kompania 69 Regimentu Piechoty, 1916 r.

Krzyż Żelazny Franza Trojanka

Kartoteka Marcina Trojanka, potwierdzająca jego członkostwo we francuskich związkach zawodowych w kopalni w Marles, 1922 r.

Wehrpass (przydział wojskowy) Franza Trojanka z 9 marca 1943 r.

Paszport Anny Trojanek – drugiej żony Franza, 1944 r.

Franz Trojanek  z drugą żoną Anną Cecylią Münchberg, 1951 r., Düsseldorf

Bracia Marcin i Franciszek Trojankowie2022-07-24T13:12:57+02:00

Strona główna – lipiec 2022


Szamotuły – z przymrużeniem oka

Z tyłu fragment fasady przy Rynku (obecnie nr 38). Zdjęcie Andrzej Bednarski


DAWNE SZAMOTUŁY

Śluby w szamotulskim Urzędzie Stanu Cywilnego 

Zamieszczone tu zdjęcia w albumie Prezydium Miejskiej Rady Narodowej (własność Urzędu Miasta i Gminy) podpisano: „Jeden z wielu ślubów w USC w Szamotułach”. Jeden z wielu, ale w pewnym sensie wyjątkowy, bo grali na nim Władysław i Szczepan Orlikowie. I na pewno wyjątkowy dla młodej pary!

Za mąż wychodziła wówczas spowinowacona z rodziną Orlików Stanisława Wróblewska (z wykształcenia polonistka, jej mama Helena występowała w premierze „Wesela szamotulskiego”). Stanisława z domu Wróblewska i Zdzisław Foremski pobrali się w 4 kwietnia 1965 r., w czasach studenckich (mieli wówczas 19 i 21 lat), mieszkali w Warszawie i w Poznaniu; owdowiała wiele lat temu p. Stanisława mieszka w Poznaniu do dziś.

W okresie międzywojennym i do 1971 r. Urząd Stanu Cywilnego mieścił się w dawnym szamotulskim ratuszu (narożnik Ratuszowej i Kapłańskiej). Ceremonie ślubu cywilnego wprowadzono w okresie powojennym. Kierownikiem USC był każdorazowy burmistrz, od 1950 r. przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej; w połowie lat 50. zaczęto powoływać odrębnych kierowników. Funkcję tę pełnili kolejno: Maria Pawłowska, Marian Popiela, Czesława Załecka, Stanisława Kurek i – obecnie – Barbara Mrówka. W 1971 r. USC przeniesiono na parter budynku przy Rynku (nr 10), od 2015 r. mieści się on w Urzędzie Miasta i Gminy (wejście od ul. Wojska Polskiego).  

Stosunek nowożeńców do ślubów cywilnych zmieniał się w ciągu lat. W czasach PRL-u niektórzy uważali, że jest to ceremonia narzucona przez władze, a prawdziwy ślub odbywa się w kościele, więc w USC pojawiali się w niemal codziennych strojach i tylko z obowiązkowymi świadkami. Inni traktowali to jako świecką uroczystość, kobiety zakładały sukienki, w które potem – w trakcie wesela – przebierały się po północy. Dla osób, dla których jest to jedyna ceremonia ślubna, waga tej uroczystości jest dużo większa, a stroje dużo bardziej uroczyste – łącznie z zarezerwowanymi kiedyś tylko na śluby kościelne długimi białymi sukniami.

Szamotuły, 4.04.1965. Ślub Stanisławy Wróblewskiej i Zdzisława Foremskiego. Świadkowie: Bogdan Pawłowski i Tadeusz Wróblewski. Grają Władysław i Szczepan Orlikowie.


Wspomnienia

Jak nasi przodkowie jeździli na saksy

Ponieważ nasi przodkowe jeździli najpierw do sezonowej pracy w Saksonii, utrwaliła się nazwa: saksy. Władysław Paszke (ur. 1932) przesłał nam krótkie wspomnienie o wyjeździe swojej mamy, Władysławy z domu Rożynek (1899-1994), z Orliczka w powiecie szamotulskim do Lubeki w północnych Niemczech.

Żeby móc wyjechać na saksy, dostać pracę i w ogóle załatwiać wszelkie „sprawy urzędowe”, była potrzebna metryka, będąca odpowiednikiem dzisiejszego dowodu osobistego. Oryginał niemieckiego dokumentu znajduje się w zbiorach p. Władysława Paszke. Jak pisze w przesłanym do nas liście, w czasie I wojny światowej „ojciec Władysławy Michał Rożynek i jej brat Kazimierz zostali zmobilizowani do armii Kaisera – jak wszyscy Polacy zdolni do noszenia broni, którzy żyli w zaborze pruskim. Michał i Kazimierz przebywali na froncie zachodnim, między innymi walczyli pod Verdun. Babcia Teodzia pozostała z córkami: Władysławą, Anielą i Marianną; musiały sobie jakoś radzić, aby utrzymać się przy życiu. Władysława – jako najstarsza córka – podjęła pracę, aby wspomóc finansowo rodzinę. Na miejscu, w Orliczku, było trudno o stałą pracę, można było pracować tylko dorywczo u dużych gospodarzy w okresie żniw, wykopków ziemniaków i buraków cukrowych. Dlatego Władysława podjęła decyzję o wyjeździe na saksy do odległego i nieznanego miasta Lübeck. Jest czas wojny – jednym słowem czasy niespokojne i z tego powodu są obawy, czy uda się tam dojechać, a potem jeszcze szczęśliwie wrócić do Orliczka.



Podróż na saksy do Lubeki była skomplikowana, a mianowicie: drogę z Orliczka do Nojewa, gdzie mieści się stacja kolejowa, Władysława pokonała pieszo, trasę Nojewo – Szamotuły oraz Szamotuły – Szczecin – pociągiem, a ze Szczecina do portu w Lubece – statkiem parowym. Mama tę podróż zawsze wspominała z wielkim przejęciem i wzruszeniem i dodawała: «Płynęliśmy przez wielką wodę do tej Lubeki pełni obaw, czy statek szczęśliwie dopłynie z nami do nadbrzeża portowego i aby tak się stało, odmawialiśmy różaniec». Po przybyciu do Lubeki Władysława zaraz podjęła pracę w Fabryce Przetworów Ryb i Śledzi. Praca była ciężka, ale udało się zarobić trochę grosza, co było wsparciem dla rodziny (z pobytu Władysławy Rożynek na saksach załączam zdjęcie wykonane w 1916 r.).

Władysława po pobycie na saksach wróciła do Orliczka, gdzie w rodzinnym domu spotkała ukochanego brata Kazimierza, który przebywał na urlopie po opuszczeniu szpitala wojskowego, gdzie leczył rany odniesione pod Verdun. Władysława i Kazimierz pojechali na zakupy do Sierakowa i przy tej okazji zrobili sobie dołączone tu zdjęcie (1917). Widać na nim (wspominała o tym też Mama), że Kazimierz miał stopień oberfeldwebel – starszy sierżant. Otrzymał też Krzyż Żelazny – w mundur ma wpiętą baretkę, czyli wstążkę odznaczeniową Krzyża Żelaznego.

Kazimierz Rożynek (1895-1966) brał później udział w powstaniu wielkopolskim. Nie pozostał jednak w odrodzonej po 123 latach Polsce, lecz wyjechał w celach zarobkowych do Francji. Ten kraj stał się dla niego drugą ojczyzną, przebywał  tam aż do śmierci. Zamieszkał w Sevran – dzisiaj jest to już dzielnica Paryża, pracował jako hutnik przy wielkich piecach, był dobrym fachowcem. W 1923 r. ożenił się z Pelagią – Polką pochodzącą z Kościana, z tego związku w 1925 r. urodziła się córka Maria (załączam zdjęcie z 1929 r.)”.

Panie Władysławie, dziękujemy za kolejne ciekawe wspomnienie!



Złote gody Marii i Szczepana Cieciorów

Oprócz zdjęć ślubnych piękne są te z jubileuszów małżeńskich. Główni bohaterowie, otoczeni rodziną, siedzą w centrum zdjęcia. Ile razem przeżyli przez te lata – chwil radosnych i trudnych, jak w tym czasie zmienił się świat, Polska, Szamotuły?

50-lecie ślubu szamotulan Marii i Szczepana Cieciorów wypadło 8 lutego 1953 r. Małżonków dzieliła spora różnica wieku – 10 lat i, co w tamtych czasach było raczej rzadkie, to mąż był młodszy od żony. Marii z domu Palacz (1870-1959) i Szczczepanowi Cieciorze (1880-1963) nie przeszkodziło to w zgodnym i szczęśliwym przeżyciu razem 56 lat. Szczepan był stolarzem, pracował w szamotulskiej meblarni (w firmie Bracia Koerpel, potem przejętej przez państwo). Do Marii szamotulanie przynosili odzież – prała, krochmaliła i prasowała. Maria i Szczepan Cieciorowie doczekali się trojga dzieci. Najstarszy był Stanisław (1907-1987), po nim urodził się Antoni (1910-1981, późniejszy ksiądz) i Maria (1913-2004, po mężu Kozłowska). Mieszkali przy ul. 3 Maja.

Na zdjęciu obok Jubilatów siedzi ks. Antoni Cieciora, w tym samym rzędzie pierwsza z prawej jest siostra bliźniaczka Marii. W górnym rzędzie 1. z prawej stoi Maria Kozłowska, 4. z prawej stoi Zofia Cieciora z domu Wika (1908-1996), na ręce z córką Marią Ewą (po mężu Prange), mąż Zofii Stanisław stoi nad nimi. Obok Ewy widać jej kuzynkę – Urszulę Kozłowską, córkę Marii i Władysława (stoi 2. z lewej). Na dole siedzą trzej kolejni wnukowie Marii i Szczepana Cieciorów: Jacek Cieciora, Andrzej Kozłowski i Maciej Cieciora.

Zdjęcie udostępniła Ewa Prange.



DAWNE SZAMOTUŁY

Szamotuły na starej fotografii


Droga od cmentarza do kościoła św. Stanisława w Szamotułach (bazyliki kolegiackiej) w 2. połowie lat 30. XX w. Cmentarz powstał w 1830 r. i wówczas przez teren podmokły (łąki proboszczowskie) została wytyczona droga, którą obsadzono drzewami. Po prawie 100 latach ścięto je i posadzone nowe. Jeśli uważnie się przyjrzeć, za płotem po lewej stronie można dojrzeć dawną kostnicę przykościelnego cmentarza – budynek, który jeszcze w latach 70. był użytkowany jako salka katechetyczna. Na miejscu, gdzie dziś jest usytuowany parking, znajdował się ogród, a bliżej cmentarza – pole uprawne. Jeszcze 50 lat temu latem stały tam snopki zboża. Zdjęcie udostępniła Maria Wachowiak.



„Ognisko” – głosi napis na budynku stojącym przy szamotulskim Rynku (dziś Rynek 10). Tak do dziś nazywają ten dom starsi szamotulanie, dla młodszego pokolenia to po prostu budynek biblioteki.

Obiekt powstał około 1840 r. dla Kasyna Obywatelskiego, czyli centrum myśli niepodległościowej i ośrodek koordynacji działań społecznikowskich w powiecie szamotulskim. Po Wiośnie Ludów Kasyno zostało zlikwidowane. Od 2. połowy XIX w. działał tam Hotel de Gielda (z salą balową na 1. piętrze) prowadzony przez rodzinę Mamelsdorfów. W 1918 r. budynek został kupiony na cele szamotulskiej parafii; zakup ten sfinansowali okoliczni ziemianie. To wówczas powstała nazwa „Ognisko”, oznaczająca miejsce spotkań różnych organizacji.

W listopadzie 1918 r. swoją siedzibę miała tam Powiatowa Rada Ludowa i gromadzono broń dla przyszłych powstańców. W okresie międzywojennym w „Ognisku” odbywały się – na przykład – wykłady Narodowego Uniwersytetu Robotniczego i Uniwersytetu Powszechnego, działały wypożyczalnie książek i powstała w 1924 r. Stacja Opieki nad Matką i Dzieckiem. Na parterze działał zakład fotograficzny „Foto-Ognisko” (widoczny na pocztówce).

W okresie okupacji Niemcy umieścili w budynku  jedną z formacji policyjnych (Schupo), po wojnie przez kilka lat działała tam Komenda Miejska Milicji Obywatelskiej. Od 1961 r. budynek jest siedzibą biblioteki – najpierw Powiatowej i Miejskiej Biblioteki Publicznej, a od 1975 r. Biblioteki Publicznej Miasta i Gminy. Patronem placówki jest Edmund Callier.

Na 1. planie pocztówki nieistniejąca figura św. Jana Nepomucena, zniszczoną przez Niemców w 1939 r. Pocztówkę z okresu międzywojennego udostępnił Jaromir Dehmel.


Ciekawostka z Szamotuł – ulica Kręta

W trakcie budowy obiektów handlowych na miejscu dawnej meblarni odtworzono ulicę Kręą. Jej fragmenty istniały zresztą cały czas.

Dobrze widać tę ulicę na zdjęciu lotniczym z ok. 1918 r. Prowadziła ona od ul. Młyńskiej do 3 Maja, zaczynała się przed młynem, a kończyła przy mleczarni. Nazwę ulicy nadano w 1924 r. Rada Miasta uporządkowała wtedy kwestię ulic już istniejących od dłuższego czasu, a nie mających dotąd nazw (dołączamy wycinek z lokalnej prasy).

Jan Kulczak wspominał, że w końcu lat 40. często wracał tą ulicą ze Szkoły Podstawowej nr 1 w kierunku Rynku, ale tylko wtedy, gdy było sucho, ponieważ przy złej pogodzie ulica zamieniała się w błoto. Domyślamy się, że ulica przestała istnieć w latach siedemdziesiątych. Do niedawna mieliśmy tylko fragmenty tej ulicy: mały odcinek od strony ul. Młyńskiej (ma nawet zaznaczoną nazwę w mapach Google, ale działającemu tam sklepowi meblowemu przypisano adres ul. Młyńskiej) i wjazd od ul. 3 Maja, dziś pełniący funkcję parkingu przy markecie mieszczącym się w budynku dawnej mleczarni.

Zapraszamy do obejrzenia zdjęć – dawnych i obecnych.


Zdjęcie lotnicze z ok. 1918 r., zaznaczono ul. Krętą (wówczas jeszcze bez nazwy). Zdjęcie udostępnił Piotr Mańczak (FotoSzamotuły)

„Gazeta Szamotulska” 1924 nr 44

Zdjęcie Tomasz Kotus, 2020 r.

Zaktualizowana mapa Google, nie widać na niej jeszcze, że można przejechać od ul. Młyńskiej do al. Jana Pawła II.

Zdjęcia współczesne, 2022 r.

Strona główna – lipiec 20222022-07-24T14:31:06+02:00

Aktualności – lipiec 2022

We wrześniu wystawa Victorii Popovej

Victoria Popova, mieszkająca od marca w Szamotułach artystka z Ukrainy, namalowała ostatnio tę piękną akwarelę przedstawiającą Zamek Górków. Jej akwarele powstają w czasie przejażdżek rowerowych po Szamotułach i okolicy, a także podczas odbywających się w mieście koncertów. Rzeźbi – ostatnio jej „Orlik” stanął w Przyborówku, tworzy kolejne rzeźby. To właśnie rzeźbiarstwo przywiodło Victorię Popovą po raz pierwszy do Szamotuł – w sierpniu ubiegłego roku wzięła udział w X Plenerze Rzeźbiarskim. W tym roku w Parku Zamkowskim namalowała interesującą pracę podczas Ulicznego Festiwalu Osobliwości.

Po ataku Rosji na Ukrainę artystkę i jej rodzinę, mieszkającą na stałe w Charkowie, zaprosił do Szamotuł  dyrektor Szamotulskiego Ośrodka Kultury – Piotr Michalak. Victoria Popova napisała wtedy na FB, dziękując Polakom: „Postaram się też przydać się w Szamotulach i wnieść do waszego miasta swoją wiedzą artystyczną i wdzięczność!”

Tak się dzieje – artystka sama tworzy piękne prace i uczy innych malarstwa. Wszystkie prowadzone przez nią cykle zajęć cieszą się dużym zainteresowaniem.



Spacer ulicą 3 Maja w Szamotułach

Kolejny Spacer z Historią już za nami, nie przeszkodził nam żar, który lał się z nieba!

Powstanie linii kolejowej i dworca (1848 r.) wpłynęło na rozwój południowej części miasta. Wytyczono wówczas ulicę Dworcową (Bahnhofstrasse), a później ulicę łączącą Dworcową z Lipową, czyli dzisiejszą ul. 3 Maja. W okresie zaborów i podczas okupacji była to Hartmannstrasse. Ponieważ to bardzo popularne w krajach niemieckojęzycznych nazwisko, trudno jednoznacznie rozstrzygnąć, który z Hartmannów stał się patronem ulicy (Hartmannowie dzierżawili też majątek szamotulski na początku XX w. i zarządzali nim podczas okupacji). Być może chodziło tu o Johannesa Hartmanna, niemieckiego uczonego z przełomu XVI i XVII w. – matematyka, lekarza, twórcę wielu leków i pierwszego w Europie profesora chemii. Po odrodzeniu państwa polskiego postanowiono poprzez nazwę ulicy uhonorować 1. w Europie konstytucję; święto 3 Maja obchodzone było w okresie międzywojennym w Szamotułach niezwykle uroczyście (msza św., apel członków stowarzyszeń, defilada, akademia z odczytem, festyn ludowy i zabawy taneczne). Po II wojnie światowej nowe władze wprowadziły świętowanie 1 Maja, obchody 3-majowe zaczęto ograniczać już w 1946 r., a rok później w ogóle je zlikwidowano. Zmieniono również nazwę ulicy – jej patronem został Feliks Dzierżyński, rewolucjonista, organizator radzieckich służb bezpieczeństwa. W 1989 r. z inicjatywy lokalnej organizacji Stronnictwa Demokratycznego przywrócono ulicy nazwę 3 Maja, upamiętnia to tablica na narożnym budynku – dawnym zajeździe. Nastąpiło to jeszcze przed przemianami demokratycznymi 1989 r.; kolejne nazwy ulic zmieniono w sierpniu 1990 r.

Dzisiejszy market „Biedronka” (od 1999 r.) to dawny budynek powstałej w 1888 r. spółki mleczarskiej. Przystosowując obiekt do celów handlowych, usunięto charakterystyczną rampę, przy której oddawano bańki z mlekiem, pozostał natomiast komin. Powstanie spółki było inicjatywą okolicznych ziemian – Polaków i Niemców. Po II wojnie światowej spółdzielnia mleczarska przyjmowała mleko od PGR-ów, spółdzielni produkcyjnych i rolników indywidualnych.

Budynek dzisiejszej Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia im. Wacława z Szamotuł po II wojnie światowej przejęto na cele milicji. Od 1950 r. mieściły się tam – wcześniej usytuowane w innych częściach miasta – Komenda Powiatowa Milicji Obywatelskiej, Komenda Miejska oraz Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego (od 1956 r., kiedy zlikwidowano krytykowany za metody pracy Urząd Bezpieczeństwa, pracownicy milicji politycznej – Służby Bezpieczeństwa byli zatrudnieni w komendzie powiatowej, ale w praktyce działali jako niezależna formacja). W piwnicach budynku znajdowały się cele różnej wielkości; w czasach stalinowskich osoby podejrzane o negatywny stosunek do władzy były bite, torturowane, przesłuchiwane po kilkanaście godzin dziennie. Stawiano im od razu zarzut próby obalenia ustroju politycznego, wyroki mogły sięgać nawet 8 lat (jak w przypadku członków szamotulskich niewielkich młodzieżowych organizacji przełomu lat 40. i 50.). Po likwidacji powiatów (1975 r.) w budynku mieściła się już tylko komenda miejska, którą w 1977 r. przeniesiono do nowego obiektu przy ul. Polnej.

Dzięki inicjatywie Stefana Krawczyka budynek przejęło wówczas Społeczne Ognisko Muzyczne, a od września 1981 r. zaczęła w nim działać Państwowa Szkoła Muzyczna I stopnia (później przez wiele lat I i II stopnia). Stefan Krawczyk był jej pierwszym dyrektorem; jego imię od 2016 r. nosi aula szkoły, której budowę zainicjował. Na elewacji budynku jeszcze pod koniec lat 70. umieszczono kraty z elementem liry i nutami, każda krata jest inna, bo pojawiają się na nich fragmenty zapisu nutowego utworu Wacława z Szamotuł „Już się zmierzcha”. W szkole uczy się około 150 dzieci, większość kadry dojeżdża z Poznania. Stary budynek przeszedł w ostatnich latach remont, uczestnicy spaceru mogli podziwiać obie aule – małą, w starym budynku, z trzema obrazami przedstawiającymi patrona szkoły – Wacława z Szamotuł (dwa z nich namalował Marian Schwartz), oraz dużą, która służy nie tylko uczniom szkoły, ale odbywają się w niej również interesujące koncerty otwarte. O współczesności szkoły opowiadała nam p. dyrektor Olga Siejna-Bernady – bardzo dziękujemy.

Kolejnym obiektem, który zwiedzaliśmy, był budynek Szkoły Podstawowej nr 1. Obiekt oddano do użytku we wrześniu 1928 r., w tamtych czasach był on bardzo nowoczesny, gdyż mieściły się w nim duże sala lekcyjne i przestronne korytarze, od samego początku działało centralne ogrzewanie. Początkowo – przez dwa miesiące – w szkole uczyły się dziewczęta, później ulokowano tam chłopców, a uczennice wróciły do budynku przy ul. Kapłańskiej. Anegdota mówi o tym, że w czasie budowy obiektu popełniono błąd; rzeczywiście – od strony ulicy znajdują się dwa niewielkie wejścia, a od strony podwórza jedno, dużo bardziej reprezentacyjne (odwrotnie jest w przypadku szkoły nr 3). W okresie powojennym, w latach 1946-1957, w budynku działały dwie szkoły: nr 3 (na piętrze) i nr 1 (na parterze). Po wybudowaniu nowego obiektu przy ul. Szczuczyńskiej przeszli tam uczniowie…  dotychczasowej „Jedynki” ze swoim kierownikiem Alojzym Ziołkiem. Wynikało to z faktu, że to w „Trójce” uczyły się dzieci z Dworcowej, Wojska Polskiego, Lipowej i innych ulic w pobliżu Staszica. Do kolejnego przepełnienia szkoły doszło w latach 80. Zanim w 1992 r. oddano do użytku nowe skrzydło szkoły, uczniowie musieli korzystać z sal w sąsiednim baraku, w Domu Chłopa, ośrodku kultury, na stadionie, a nawet uczyli się w dawnych salkach katechetycznych. Niektórzy uczestnicy naszego spaceru byli uczniami tej szkoły; chodzili do niej w czasach różnych dyrektorów: Alojzego Ziołka, Waleriana Granopsa, Czesława Mańczaka i Wojciecha Kaczmarka.

W okresie niemieckiej okupacji w gmachu znajdował się Urząd Pracy (Arbeitsamt), który swym zasięgiem obejmował także – między innymi – Wronki, Międzychód, Oborniki i Rogoźno.

Nasz spacer zakończyliśmy przy mostku na Rowie Przybrodzkim opowieściami o dawnym wykorzystaniu do umocnienia nadbrzeża macew, czyli tablic nagrobnych z cmentarza żydowskiego, i o willi mecenasa Józefa Kierskiego (późniejsza siedziba PZU, obecnie hostel).

Spotkanie prowadzili Agnieszka Krygier-Łączkowska i Łukasz Bernady (z powodu choroby nie było z nami dr. Piotra Nowaka). Dziękujemy serdecznie tym, którzy wzięli udział w spacerze, państwu: Małgorzacie Kowzan, Tadeuszowi Trojankowi i Ryszardowi Kałce – za dopowiedzenie nam pewnych historii. Szczególne podziękowania kierujemy do Piotra Mańczaka (FotoSzamotuły), który obdarował nas pięknymi zdjęciami.



Wielkopolska każdego dnia

Powoli dobiega końca 1. edycja codziennego programu Telewizji Polskiej (TVP 3) poświęconego historii Wielkopolski. Odcinki z informacjami o osobach i wydarzeniach związanych z regionem szamotulskim w tym miesiącu pojawią się w następujące dni: 2 lipca (1939 r. – zaprzysiężenie Szamotulskiego Batalionu Obrony Narodowej i przekazanie zakupionej przez mieszkańców Szamotuł i okolic broni), 3 lipca (2006 r. – odkrycie pierwszej – niedokończonej – lokacji Szamotuł), 5 lipca (1903 r. – śmierć znanego architekta Zygmunta Gorgolewskiego, projektanta, m. in. pałaców w Kobylnikach i Oporowie), 7 lipca (1882 r. – inicjatywa stworzenia w Szamotułach cukrowni), 10 lipca (1935 r. – uroczystość poświęcenia kamienia węgielnego pod pierwszy dom osiedla robotniczego pomiędzy dzisiejszymi ulicami Powstańców Wlkp. i Szczuczyńską w Szamotułach), 12 lipca (1895 r. – w Gałowie urodziła się Zofia z Mycielskich Rostworowska, później Skrzyńska, działaczka patriotyczna, ziemianka z Gębic w powiecie gostyńskim), 14 lipca (1919 r. – wybór Konstantego Scholla na burmistrza Szamotuł), 19 lipca (1908 r. – urodził się ks. płk Henryk Szklarek-Trzcielski, kapelan Armii Krajowej i powstania warszawskiego, prześladowany w czasach stalinowskich).

Link do programu: https://poznan.tvp.pl/55640115/wielkopolska-kazdego-dnia


LIPIEC 2022


Imprezy i koncerty

Najbliższe


Minione


KINO

Aktualności – lipiec 20222022-07-25T23:04:59+02:00

Aktualności – czerwiec 2022

UFO znów wylądowało w Szamotułach

Po dwuletniej przerwie do Szamotuł powrócił niezwykle popularny Uliczny Festiwal Osobliwości. W związku z remontem płyty rynku przeniesiono go do Parku Zamkowskiego i był to strzał w dziesiątkę! Ciekawe żywe rzeźby, interakcje z odbiorcami, lokalne wątki w postaci Halszki w baszcie i trójki drukarzy (pierwsza w Wielkopolsce drukarnia mieściła się przecież na terenie zamku Górków) – wszystko to niezwykle podobało się, jak zwykle licznej, publiczności.

Zapraszamy do obejrzenia reportażu z tego wydarzenia.


Kwietne dywany w Sędzinach koło Dusznik co roku ładniejsze

W Spycimierzu (gmina Uniejów) dywany z kwiatów w Boże Ciało układa się od ponad 200 lat. W naszych Sędzinach to dopiero 8. rok, ale widać, że zrodziła się już tradycja, którą zaakceptowała miejscowa społeczność. Kwiaty zbiera cała parafia, kobierzec układa kilkanaście osób – zawsze przed wejściem do kościoła, a od kilku lat także wokół świątyni i w środku (od ołtarza do wyjścia).

Pomysł zrodził się podczas jednej z katechez, kiedy ks. proboszcz Sławomir Pawlicki opowiadał młodzieży właśnie o Spycimierzu. W kościele Niepokalanego Serca NMP i św. Wojciecha w Sędzinach od kilku lat powstaje także największa w naszym regionie szopka bożonarodzeniowa (druga w Wielkopolsce). Do Sędzin zapraszamy przez cały rok. W kościele warto obejrzeć obrazy i witraże Mariana Schwartza.

Zdjęcia z FB parafialnego i Magdalena Hojak-Pałęza



Na Uniwersytecie Trzeciego Wieku w Szamotułach powstają piękne ikony!

Studentki szamotulskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, pod kierunkiem Jarka Kałużyńskiego – artysty i znawcy ikon, stworzyły piękne wizerunki Mikołaja Cudotwórcy. Zakończył się szósty cykl pisania ikon; w poprzednich semestrach namalowano, lub – jak wolą niektórzy – napisano, następujące typy ikon: mandylion (twarz Chrystusa odciśnięta na chuście), archanioł Michał, Matka Boża Kazańska, Nie płacz, Matko (Matka Boża Bolesna), Matka Boża Pocieszenia „Szamotuł Pani” (to również typ Matki Bożej Kazańskiej). Proces powstawania ikon jest wieloetapowy. „Każda ikona jest inna, piękna i prawdziwa, bo stworzona z ogromnym zaangażowaniem i pasją” – stwierdził Jarek Kałużyński. Gratulujemy!



To był jubileuszowy Spacer z Historią

10. Spacer z Historią odbył się 25 maja szamotulskimi ulicami Sukienniczą i Skargi. Dla tych, którzy nie mogli być z nami, kilkanaście zdań komentarza. W czasie spotkania weszliśmy do dwóch budynków: obecnego gmachu Szkoły Podstawowej nr 2 (dawnego gimnazjum) i kaplicy sióstr służebniczek Niepokalanego Poczęcia NMP w pierwszym budynku szpitala.

Usytuowanie budynku szkoły przy ul. Skargi przedwojenny dyrektor Gimnazjum ocenił jako niefortunne. Kazimierz Beik pod koniec lat 20. XX w. pisał, że w prowadzeniu lekcji bardzo przeszkadza turkot wozów z pobliskiego Rynku, zwłaszcza w dni targowe, nieprzyjemny jest też zapach rzeki znajdującej się na tyłach budynku. Obiekt powstał w 1882 r. dla Szkoły Rolniczej (Landwirtschaftsschule), przeniesionej dwa lata wcześniej ze Wschowy. Szkoła realizowała 6-letni program nauczania, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości najstarsze klasy dokończyły nauczanie, a resztę roczników przekształcono w polskie gimnazjum. Do 1933 r. szkoła realizowała program 8-letniej szkoły gimnazjalnej, następnie przekształcono ją w 4-letnie gimnazjum (zakończone tzw. małą maturą) i 2-letnie liceum (zwieńczone egzaminem maturalnym, który otwierał drogę na studia). Szkolny regulamin obowiązywał uczniów nawet w wakacje! Dotyczył on np. opłat za szkołę, stroju uczniowskiego czy zakazu wychodzenia z domów po godz. 20 (od jesieni do wiosny) lub po 21 (wiosną i latem) – dodać należy, że po tych godzinach spacer pod opieką rodziców był jednak możliwy. Szamotulskie gimnazjum w okresie międzywojennym miało profil humanistyczny (z łaciną), nosiło wówczas nr 790. Na 1. piętrze, ciasnej zresztą szkoły, mieściło się 5-pokojowe mieszkanie dyrektora. Kilka lat po wojnie ze względów politycznych zaprzestano używania imienia patrona i szkołę przekształcono w 4-letnie liceum ogólnokształcące (przez wiele lat nr 54). W 1976 r. oddano do użytku nowy gmach szkolny, do którego przeniesiono liceum, natomiast w budynku przy ul. Skargi pozostała powołana do życia rok wcześniej Szkoła Podstawowa nr 4 (od 1978 r. im. K. Świerczewskiego). Zlikwidowano ją w momencie reformy szkolnictwa, która wprowadziła gimnazja (Gimnazjum nr 1 im. Powstańców Wlkp.). Wraz z kolejną reformą oświatową budynek stał się jednym z obiektów Szkoły Podstawowej nr 2.

Najstarsza zachowana wzmianka o szpitalu w Szamotułach pochodzi z 1413 r., był to jednak szpital parafialny przy nieistniejącym kościele św. Ducha (ul. Poznańska), czyli rodzaj przytułku. W 1873 r. do Szamotuł przybyły siostry służebniczki Niepokalanego Poczęcia NMP, które – w tym samym miejscu – prowadziły ochronkę i opiekowały się chorymi. Tę działalność siostry kontynuowany w powstałej w 1894 r. nowej siedzibie pod wezwaniem św. Józefa – budynku przy ul. Sukienniczej. Władze pruskie kilka razy ograniczały działalność sióstr, sprowadzono również diakonisy (siostry ewangelickie), które założyły własny szpital przy dzisiejszym pl. Sienkiewicza. Początkowo szpital przy Sukienniczej był niewielki, gdyż liczył 20 łóżek, nowe skrzydło wybudowano w 1911 r., kolejna duża rozbudowa nastąpiła w 1930 r. W 1949 r. władze państwowe odebrały siostrom ich obiekt, szpital zaczął działać jako instytucja powiatowa. Nadano mu imię XIX-wiecznego polskiego chirurga, pioniera ortopedii – Ludwika Bierkowskiego; z nieznanych przyczyn w późniejszym okresie przestano przywoływać nazwisko patrona. Kolejne skrzydło szpitala – tym razem prostopadłe, przy ul. Skargi – zostało oddane do użytku w 1976 r. W 2018 r. na tyłach szpitala powstał budynek poradni specjalistycznych. W czasie spaceru krótko wspomniano postaci pierwszych wybitnych ordynatorów szpitala – Sylwestra Nizińskiego, Antoniego Nowickiego i – powojennego dyrektora – Wiktora Dullina.

Obecnie w Szamotułach mieszka tylko kilka sióstr służebniczek Maryi. Trzeba jednak pamiętać, że w przeszłości odegrały one bardzo ważną rolę w służbie dla mieszkańców Szamotuł. Oprócz ochronki i szpitala w latach 1927-27 prowadziły Przytulisko dla Starców przy ul. Chrobrego, a od 1945 r. także przedszkole parafialne przy Staszica (upaństwowione w 1961 r.). W przyszłym roku przypada 150-lecie pobytu sióstr  w Szamotułach.

Spotkanie prowadzili Agnieszka Krygier-Łączkowska i Piotr Nowak. Dziękujemy wszystkim, którzy wzięli w nim udział i już zapraszamy na kolejny spacer, który odbędzie się 25 czerwca. Tym razem chcemy opowiedzieć Państwu o historii ul. 3 Maja.

Zdjęcia obiektów Piotr Mańczak i Andrzej Bednarski



Wielkopolska każdego dnia

W czerwcu w codziennym programie Telewizji Polskiej (TVP 3) będzie można obejrzeć odcinki z informacjami o osobach i wydarzeniach związanych z regionem szamotulskim: UFO, czyli Ulicznym Festiwalu Osobliwości (2.06), Mieczysławie Kwileckim z Oporowa (5.06), uznaniu cudów związanych z obrazem Matki Bożej Szamotulskiej (6.06), wizycie gen. Józefa Hallera w Szamotułach i we Wronkach (7.06), Henryku Haglu (16.06), powstaniu Rady Gimnastyczno-Sportowej i budowie stadionu w Szamotułach (17.06), otwarciu Muzeum Ziemi Szamotulskiej (22.06), obchodach 500-lecia Szamotuł  (23.06), Wincentym Szamotulskim (24.06) i Zofii z Karskich Mycielskiej (26.06).

Link do programu: https://poznan.tvp.pl/55640115/wielkopolska-kazdego-dnia


CZERWIEC 2022


Imprezy i koncerty



Minione


KINO

Aktualności – czerwiec 20222022-07-23T12:08:18+02:00

Bracia Kąkolowie – piłkarze złotej ery szamotulskiej Sparty

Bracia Kąkolowie – piłkarze złotej ery szamotulskiej „Sparty”

„Było nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel”. W nich krew płynęła ta sama, bo przecież byli braćmi, a kiedy powstał ten utwór, na początku lat osiemdziesiątych, ich drogi już się nieco rozchodziły. Kilka lat wcześniej cel każdego był ten sam – umieścić piłkę w siatce bramki przeciwnika „Sparty” Szamotuły. Bracia Kąkolowie: Paweł, Wojciech i Zenon.

Tak naprawdę dzieci Mariana Kąkola i Ireny z domu Krysztofiak było siedmioro: Aleksandra (ur. 1950), Paweł (ur. 1951), Wojciech (ur. 1953), Danuta (ur. 1954), Zenon (ur. 1955), Halina (1957) i Eugeniusz (ur. 1959). Najpierw mieszkali w domu dziadków przy ul. Zielonej, później przenieśli się na osiedle bloków przy Sportowej, do domu wybudowanego przez olejarnię, gdzie zatrudniony był Marian Kąkol.

Dziewięć osób w dwóch pokojach na poddaszu, 40 metrów kwadratowych i piece kaflowe. Tak się wtedy żyło. Najtrudniej było zimą, kiedy ojciec chciał odespać nockę, a do jego dzieci stale wpadał któryś z rówieśników. Ale od wczesnej wiosny do późnej jesieni w domu siedziało się mało. Przy Zielonej grało się na ulicy, gdzie ruch był wtedy niewielki, albo w lasku – wystarczyły słupy, które stanowiły bramkę. Najważniejsze było jedno: mieć piłkę. Radość z gry była niesamowita! Po przeprowadzce na Sportową już niemal wychowywali się na boisku.


Kąkolowie: Paweł, Wojciech i Zenon


W szkole grali w tenisa stołowego, siatkówkę, koszykówkę, a przygodę ze „Spartą” zaczynali w wieku 10 lat – od trampkarzy, przez juniorów – do seniorów. W pewnym okresie w szamotulskim klubie na boisku pojawiała się cała trójka, wszyscy na pomocy lub ataku.

Pierwszy – jako najstarszy – zaczął trenować w „Sparcie” Paweł Kąkol. Związany był z nią przez ponad 20 lat jako zawodnik (z przerwą w czasie służby wojskowej, kiedy to skierowano go do gry w „Grunwaldzie” Poznań), a potem był jej trenerem. Trenował też inne drużyny: „Kłos” Gałowo (wówczas grający pod nazwą „Orkan”), „Pogoń” Lwówek i „Orzeł” Słopanowo. Wojtek przeszedł drogę od trampkarzy w „Sparcie”, przez III ligę siatkarzy, wrócił do drużyny seniorskiej „Sparty”, potem – pod koniec lat 70. – spędził dwa lata w poznańskiej „Olimpii” i znów grał w „Sparcie”. Jako trener pracował z „Wartą” Obrzycko i „Kłosem” Gałowo. Zenek w okresie służby wojskowej tak jak Paweł trafił do „Grunwaldu”, w 1. połowie lat 80. grał też w „Warcie” Poznań. Tam zresztą dwa razy w czasie meczu złamano mu nogę. Najmłodszy braci, Eugeniusz, miał wadę serca, zaczynał od tenisa stołowego, ale później też grał w piłkę w Gałowie i w naszej „Sparcie”. Nie był to już jednak czas największych sukcesów klubu.


„Sparta”, 1975 r. przed meczem z „Pogonią” Szczecin (wygranym przez szamotulan 2:0). Stoją od lewej : Henryk Magdziarek, Wojciech Kąkol, Bogdan Kochański, Tadeusz Kalotka, Roman Maćkowiak, Tadeusz Baraniak, Ryszard Starosta, Roman Gierczyński, Hieronim Piechota, dolny rząd : Marian Kurowski, Wacław Brzoska, Zenon Kąkol, Bogdan Białasik, Andrzej Owsiany, Jacek Vidura, Piotr Juś


W Szamotułach od wiosny do jesieni trenowało się na stadionie lub drugim boisku przy ul. Sportowej. Młodsze roczniki zawodników pomagały Stanisławowi Kurowskiemu – opiekunowi obiektu, a od 2012 r. jego patronowi. Czasem trzeba było coś pomalować, czasem ściąć i zgrabić trawę lub podlać nawierzchnię boiska. Zimą treningi odbywały się w salach gimnastycznych szkół podstawowych nr 1 i 3. Nie było siłowni, trenerzy zarządzali tzw. ćwiczenia stacyjne. Był problem ze strojami sportowymi i butami. Kiedy trener pierwszej drużyny w połowie lat 70. zdobył dla zawodników adidasy, wszyscy byli zachwyceni. Zwykle grali w popularnych w tamtych czasach „wałbrzychach”, od których mieli rany na nogach.   

Najlepszy okres w historii klubu przypadł na lata 1974-1979. Na mecze „Sparty” przychodziły tłumy kibiców, mnie – uczennicę pierwszych klas szkoły podstawowej – zabierał tam tata. I to właśnie Pawła, Wojtka i Zenka Kąkolów zapamiętałam najbardziej – trzech braci, trochę jak w baśniach. Dwaj blondyni i brunet, dłuższe włosy – taka była wtedy moda. Takie same fryzury nosili wówczas choćby reprezentanci Polski, też grający na pomocy i ataku: Kazimierz Deyna, Robert Gadocha czy Andrzej Szarmach. Ich mecze też świetnie pamiętam. Kiedy padała bramka strzelona przez polską reprezentację, w całym bloku przy ul. Obornickiej było słychać pełen radości krzyk i tupanie nogami!


Ok. 1974 r., stoją od lewej : Marian Kurowski, Bogdan Kochański, Henryk Magdziarek, Tadeusz Kalotka, Wojciech Kąkol, Roman Gierczyński, Wacław Brzoska, Władysław Szmyt, Jacek Vidura, Tadeusz Proszyk, Zenon Kąkol

Autokary klubowe


„Sparta” grała wtedy na trzecim poziomie rozgrywek ligowych, a trenerem pierwszej drużyny był Łucjan Gojny (ur. 1938). Pochodził z Górnego Śląska, jako zawodnik grał na pozycji obrońcy, najpierw w „Górniku” Radlin, potem w szczecińskiej „Pogoni”, poznańskim „Lechu”, „Unii” Racibórz i „Olimpii” Poznań, skąd w sezonie 1970/71 przeszedł do „Sparty” wraz z kilkoma zawodnikami i objął pierwszy zespół. Miał duży wpływ na świetną atmosferę w zespole, dużo rozmawiał z zawodnikami. Jak wspominają Kąkolowie, drużyna była jak rodzina, nie trzech, lecz piętnastu braci. Dużo zależało też od kapitana „Sparty”, Mariana Kurowskiego (ur. 1949), syna Stanisława, późniejszego jej długoletniego trenera (1978-1989), a następnie szkoleniowca, m.in., „Amiki” i „Lecha”. Z działaczy tamtych czasów szczególnie ciepło wspominają prezesa Stefana Mizgalskiego (1935-1994) – wspaniałego organizatora i niezwykle sympatycznego człowieka.

Polska miała wówczas „Orły” Kazimierza Górskiego, Szamotuły – naszą „Spartę”. Najważniejszym sukcesem tamtych lat była gra w barażach o wejście do II ligi. Po zwycięstwie w swojej grupie w Lidze Okręgowej zawodnicy „Sparty” klubowym autobusem marki Jelcz, czyli słynnym „ogórkiem”, pojechali na 6-tygodniowy intensywny obóz przygotowawczy do Chodzieży. Znaleźli się w jednej grupie z „Górnikiem” Wałbrzych, „Unią” Racibórz i „Górnikiem” Knurów. Przeciwnicy – kluby o dużo większym doświadczeniu i budżecie – sądzili, że „Sparta” będzie w tych meczach będzie tylko „dostarczycielem punktów”. Tak się nie stało – w czasie starć z „Unią” Racibórz i „Górnikiem” Knurów szamotulanie raz zwyciężyli, raz przegrali, za każdym razem były to starcia równego z równym. Poza ich zasięgiem był „Górnik” Wałbrzych. Pierwszy mecz, w Szamotułach, zawodnicy „Sparty” przegrali 1:2, ale liczyli na rewanż. W meczu rozgrywanym na wyjeździe rywal zdobył dwie bramki więcej (4:2), w wielu sytuacjach szamotulanie dopatrzyli się jednak faworyzowania potężniejszego gospodarza. To „Górnik” Wałbrzych awansował do II ligi, a po kolejnym sezonie grał już w I lidze – wówczas najwyższej. Pod koniec lat 90. oldboye „Sparty” spotkali się w Szamotułach z oldboyami z Wałbrzycha. Dowiedzieli się wówczas, że „Górnik” w 1976 r. miał bank informacji o zawodnikach „Sparty” – coś, o czym szamotulanie mogli tylko marzyć. Ze starcia oldboyów wyszli wówczas zwycięsko.


„Sparta” przed meczem z reprezentacją młodzieżową Kuby, 1979 r. Stoją od lewej Roman Maćkowiak, Henryk Magdziarek, Marian Drewniak, Wojciech Kąkol, Tadeusz Baraniak, Piotr Juś, Zenon Kąkol, Włodzimierz Stasiak, Marek Pawłowicz, dolny rząd: Krzysztof Franke, Marian Kurowski, Bogdan Białasik, Paweł Kąkol, Paweł Stuper, Ireneusz Tomkowiak.

Do II ligi „Sparta” w 1976 r. nie weszła, ale trafiła wówczas do nowo powstałej ligi międzywojewódzkiej (III ligi). Najlepiej radziła w niej sobie przez dwa pierwsze sezony, później grała ze zmiennym szczęściem – zaliczała spadki do okręgówki i kolejne awanse do III ligi (ostatni raz grała w niej w sezonie 1988/1989).

Bracia Kąkolowie wspominają kolegów z drużyny – oprócz kapitana i późniejszego trenera Mariana Kurowskiego, także (nazwiska w kolejności alfabetycznej): Jerzego Bajdzińskiego, Tadeusza Baraniaka, Bogdana Białasika, Wacława Brzoskę, Krzysztofa Frankego, Romana Gierczyńskiego, Piotra Jusia, Tadeusza Kalotkę, Bogdana Kochańskiego, Romana Maćkowiaka, Henryka Magdziarka, Hieronima Piechotę, Tadeusza Proszyka, Zdzisława Siąkowskiego i Jacka Vidurę, – kilku z nich już nie żyje. W Niemczech mieszka ich dawny trener Łucjan Gojny, który zachował Szamotuły w serdecznej pamięci. Niektórzy dawni zawodnicy utrzymują z nim kontakt.


Oldboye „Sparty”, ok. 1998 r. 5. od prawej stoi dawny trener Łucjan Gojny


W latach 1972-1996 „Sparta” była MZKS-em, czyli Międzyzakładowym Klubem Sportowym. Jak wspominają bracia Kąkolowie, zawodnicy mieli etaty w szamotulskich zakładach, w sezonie piłkarskim pracowali tam jednak cztery godziny dziennie, a potem trenowali, a kiedy awansowali do III ligi, zajmowali się już jedynie treningami. Później, po rozstaniu ze „Spartą”, wrócili do szamotulskich firm. Paweł Kąkol pracował w Spółdzielni Transportu Wiejskiego, potem w Produkcyjno-Usługowej Spółdzielni Pracy, a następnie prowadził własną działalność gospodarczą – zajmował się szkoleniami BHP. Wojciech był zatrudniony w olejarni, a potem w firmie ADM, a Zenon – w Zakładzie Gospodarki Komunalnej. Obecnie wszyscy są już na emeryturach, rosną im wnuki, a z bujnych czupryn zostało niewiele.      

Z dawnymi kolegami drużyny spotykają się co kilka miesięcy, aby powspominać, pooglądać stare zdjęcia. Kibice (i kibicki!) też ich wspominają, nie tylko w roku 100-lecia szamotulskiego klubu.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Paweł Kąkol (z piłką) i inni trampkarze „Sparty”

Paweł i Wojciech Kąkolowie

Zenek Kąkol

Na stadionie „Sparty”, z lewej strony Zenek Kąkol

Zenek Kąkol w akcji na stadionie w Szamotułach

Spotkanie „Sparty” w klubie „Ad Acta” w Szamotułach, ok. 1975 r. Pierwszy z lewej Stanisław Kurowski, trzeci Marian Kurowski, czwarty Jerzy Musiał

Spotkanie w klubie „Ad Acta” w Szamotułach, ok. 1975 r. Od lewej: Wojciech Kąkol, Jerzy Bajdziński, Zenon Kąkol i Stanisław Wojciechowski

Stefan Mizgalski, prezes „Sparty” w latach 1971-1978, z prawej Halina Gmur, I sekretarz Komitetu Miejsko-Gminnego PZPR i przewodnicząca Rady Narodowej Miasta i Gminy Szamotuły w latach 1975-1981

Wojciech i Zenon Kąkolowie

Zawodnicy „Sparty” podczas obozu zimowego, na 1. planie Wojciech Kąkol

Paweł Kąkol na obozie zimowym

Na obozie zimowym

Wojciech i Zenon Kąkolowie w czasie zimowego treningu

Oldboye „Sparty”, 1986 r. Od prawej kierownik drużyny Marian Konieczny, prezes klubu Przemysław Matysiak i wiceprezes Ryszard Mataj

Bracia Kąkolowie – piłkarze złotej ery szamotulskiej Sparty2022-05-23T22:30:26+02:00

Piekarz Nikodem Lipoński i kamienica przy ulicy Poznańskiej 21

Piekarz Nikodem Lipoński i kamienica przy ulicy Poznańskiej 21

W Szamotułach mieszkało wiele pokoleń Lipońskich, najstarsze zachowane zapisy związane z tą rodziną pochodzą z 1. połowy XVIII w. Dwa stojące do dziś domy, jeden przy Rynku (obecnie nr 50), a drugi przy ul. Poznańskiej (obecnie nr 21) zbudował mistrz piekarski Nikodem Lipoński. Jego syn był ostatnim Lipońskim z Szamotuł. Dziś nazwisko to należy w Polsce do bardzo rzadkich, w 2021 r. nosiło je tylko 16 kobiet i 15 mężczyzn.

Dzięki zachowanym i zindeksowanym w Internecie dokumentom można odtworzyć kilka pokoleń przodków urodzonego w Szamotułach w 1867 r. Nikodema Lipońskiego. Był jedynym synem Wojciecha Lipońskiego (1815-1882) i Ludwiki z domu Rosnowskiej (1835-?). Rodzice pobrali się w 1863 r., oprócz syna mieli cztery córki: Teofilę (ur. 1866, po mężu Szublewska), Franciszkę (ur. 1870, po mężu Gogolewska), Mariannę (1872-1944, po mężu Grupińska) i Apolonię (1878-1934, później s. Władysława w zakonie bernardynek).


Nikodem i Władysława Lipońscy, po prawej stronie siostrzenica Władysławy – Aniela z domu Murska (po mężu Karpińska)


Zawód piekarza wykonywał prawdopodobnie już ojciec Nikodema – Wojciech. Dziad Nikodema, Kajetan (1782-?) był tkaczem, ożenił się z Apollonią Priminską (taki zapis widnieje w dokumentach). I najstarsze pokolenie – pradziadkowie Nikodema – to Chryzostom (?-1806) i Magdalena z domu Derpińska, którzy pobrali się w Szamotułach w 1766 r. Inni Lipońscy wspominani są w dokumentach szamotulskiej parafii już wcześniej, ale trudno ustalić ich pokrewieństwo z najstarszym w linii prostej znanym przodkiem Nikodema.

Z analizy dokumentów, którą przeprowadził architekt Andrzej J. Nowak, wynika, że w kwietniu 1897 r. Nikodem Lipoński, właściciel parceli nr 3 (obecnie nr 50) na szamotulskim Rynku wystąpił o pozwolenie na budowę nowego domu. Budowę zrealizował, według wykonanych przez siebie rysunków, mistrz murarski i ciesielski z Szamotuł – Henryk Wysocki. W listopadzie 1897 r. od strony uliczki wewnętrznej (Mittelgasse, obecnie Średnia) zbudowano budynek gospodarczy.  

Henryk Wysocki (1846-1914) prowadził w Szamotułach firmę budowlaną i tartak od 1872 r. Zrealizował budowę wielu domów w Szamotułach, m.in. sąsiadującą ze wspomnianym budynkiem Lipońskiego kamienicę Franciszka Nowaczyńskiego (obecnie Rynek 51), okazałą siedzibę Banku Ludowego (obecnie Bank Spółdzielczy Duszniki, Rynek 7) czy dom doktora Sylwestra Nizińskiego przy ul. Poznańskiej (obecnie nr 14). Henryk Wysocki był też polskim radnym i wchodził w skład magistratu Szamotuł przez ponad dwadzieścia lat, aż do śmierci. Jego zasługi dla miasta były tak duże, że w 1924 r. został patronem jednej z szamotulskich ulic – dzisiejszej ulicy Wiosny Ludów (ta nazwa obowiązuje od 1950 r.).


Rysunek elewacji domu Lipońskiego przy Rynku (obecnie nr 50)


Zapewne w tym samym czasie Lipoński kupił działkę przy ul. Poznańskiej nr 13 (obecnie nr 21). Na tej działce stał w granicy z sąsiadem doktorem Munterem (jak się domyślam z rysunków) mały parterowy dom. Nikodem Lipoński chciał początkowo ten dom rozbudować i przebudować. Odpowiednie rysunki i wniosek o pozwolenie budowlane przygotował 28 września 1911 r. Henryk Wysocki. Projekt nie uzyskał jednak akceptacji władzy budowlanej.

Przypuszczalnie pod kierunkiem poznańskiego architekta i budowniczego Oskara Hoffmanna opracowany został w ciągu 2 miesięcy zupełnie nowy projekt domu. Urodzony w 1850 r. w Świdnicy Hoffmann, po studiach architektonicznych we Wrocławiu i Berlinie, od 1885 roku aż do śmierci (w 1916 r.) działał w Poznaniu, prowadząc własne biuro projektowo-realizacyjne zatrudniające kilka osób (Bureau fur Architektur und Bauleitung). Oprócz działalności projektowo-realizacyjnej w Poznaniu, na zlecenie lokalnych władz budowlanych (der Städtischen Baupolzei-Verwaltung) sprawdzał też prawidłowość obliczeń statycznych i jakość poważniejszych projektów budowlanych realizowanych na terenie jurysdykcji tych władz. Oskar Hoffman był najbardziej znanym i „wziętym” w swoim czasie poznańskim architektem, autorem najciekawszych zbudowanych w Poznaniu budynków secesyjnych, tzw. pereł poznańskiej secesji. Uważa się, że dzięki niemu mamy w Poznaniu europejskiej klasy obiekty secesyjne.


Fasada przednia domu przy ul. Poznańskiej – rysunek zatwierdzony do realizacji


Powszechnie stosowaną w owym czasie praktyką było, że rysunki budowlane dla realizowanych projektów opracowywały firmy budowlane prowadzone przez fachowo do tego przygotowanych murarzy i cieśli, a dyplomowani architekci projektowali fasady tych budynków i sprawdzali obliczenia statyczne.

Tak było w przypadku projektu, który dla Lipońskiego przygotował Henryk Wysocki. Oskar Hoffman początkowo chciał wprowadzić, jak to miał w zwyczaju, drobne poprawki w elewacji pierwotnego projektu. Efekt tych poprawek był jednak niezadowalający i skończyło się na opracowaniu nowego projektu.

Nowy projekt budynku datowany na 21 listopada 1911 r. ma trzy kondygnacje. Przykryty jest czterospadowym, mansardowym [dwupłaszczyznowym] dachem, w którym mieści się trzecia kondygnacja. Ma wszystkie cechy charakterystyczne dla stylu Hoffmana takie jak: wielopłaszczyznowe, o różnej fakturze, dekoracje w tynku elewacji, dwukondygnacyjne pilastry [płaskie kolumny] z klasycznymi stylizowanymi na nowoczesną modłę głowicami, neorenesansowe boniowania fragmentów ścian [tu: rowki w tynku], dekoracyjne obramowania okien, neobarokowe szczyty lukarn [elementów doświetlających poddasze] w dachu mansardowym oraz dość skromne, jak na secesję, motywy roślinne – wieńce i girlandy. W zworniku obramowania łuku koszowego [łuku wspartym na filarach] loggii miała być umieszczona maska. Od strony szczytowej znajduje się balkon z kutą balustradą. Nieśmiało pojawia się też asymetria.

Wszystko to sprawia, że dawny dom Lipońskich przy ul. Poznańskiej w Szamotułach jest bardzo ciekawym przykładem mieszanki panujących w tym czasie w architekturze stylów i tendencji – eklektycznego historyzmu z elementami modnej secesji.

Niestety – jak konkluduje Andrzej J. Nowak – renowacje fasady w dużej mierze pozbawiły obiekt dawnego uroku i piękna. 


Szamotuły, ul. Poznańska, pocztówka z okresu 1912-1918


W czasie, gdy powstawał dom przy ul. Poznańskiej, Nikodem Lipoński był już żonaty po raz trzeci. Pierwszą żonę – Pelagię z domu Mende (1864-1901) poślubił w Czarnkowie w 1890 r. Miał z nią dwoje dzieci: córkę Stefanię Ludwikę (1891-1922) i zmarłego we wczesnym dzieciństwie syna Mariana (1897-1898). W 1902 r. Lipoński ożenił się z Anną z domu Szymińską (1867-1903). Rok później stracił i żonę i zrodzoną z tego związku półroczną córeczkę Walentynę.

Dwukrotnie owdowiały Nikodem Lipoński poślubił pochodzącą ze Śremu Władysławę z domu Mockiewicz (1877-1954). W 1908 r. we Wrocławiu przyszedł na świat Henryk Lipoński (zm. 1951), wychowywany jako syn Nikodema i jego żony Władysławy. W rodzinie mówiło się jednak, że w rzeczywistości dziecko dla bezpłodnej Władysławy urodziła jej młodsza siostra, która później wyszła za mąż i założyła własną rodzinę.

W 1913 r. córka Nikodema z pierwszego małżeństwa, Stefania Lipońska, poślubiła Władysława Mazurkiewicza (1887-1941), piekarza pochodzącego z Koźmina Wielkopolskiego. W 1912 r. Mazurkiewicz założył własną firmę w Ostrorogu, tam przyszło na świat czworo dzieci małżonków: Czesława (1914), Izabella (1917-1985), Adelanna (1917-1993) i Henryk (1920-1990). Około 1920 r. rodzina przeniosła się do Szamotuł. Władysław Mazurkiewicz kupił przy Rynku (obecnie nr 39) dom wraz z zakładem piekarniczym. Stefania Mazurkiewicz z domu Lipońska przez wiele lat chorowała, zmarła w 1922 r. Z drugą żoną, Anną z domu Kobusińską, Mazurkiewicz doczekał się trojga dzieci. W latach 30. zmodernizował zakład i pod szyldem WuMa (od inicjałów) rozpoczął na dużą skalę sprzedaż pierników według własnej receptury. Zmarł w czasie II wojny światowej w obozie koncentracyjnym Mauthausen-Gusen, do którego trafił na skutek donosu. Stworzona przez niego firma – po wojnie kierowana przez żonę i najstarszego syna – działała aż do 1 połowy lat 70. XX w., kiedy to odkupił ją Tadeusz Pabich. Z wyrobów zakładu Mazurkiewicza szczególną popularnością cieszyły się wówczas bułki kajzerki, drożdżówki (szneki z glancem) i figurki z marcepanu.


Zdjęcie Andrzej Bednarski, 2022 r.


W ogłoszeniu z „Gazety Szamotulskiej” z 1933 r. jako specjalność zakładu Nikodema Lipońskiego wymieniano chleb wiejski, wodny (to chyba dzisiaj chleb nazywany obecnie portugalskim), holenderski i gryzki bezrobotne. W tym ostatnim przypadku słownik podpowiada mi, że „gryzka” to długa bułka, w Wielkopolsce nazywana najczęściej kawiorkiem, ale jaki to typ: „bezrobotna”, już nie umiem wyjaśnić. Warto wspomnieć, że aż do lat 70., kiedy bardziej popularne stały się kuchenki z piekarnikami, do piekarni nosiło się do upieczenia blachy z przygotowanymi w domu plackami czy foremki z babkami. Oznaczano je kartką z nazwiskiem właściciela i po jakimś czasie były gotowe do odbioru.

W swojej dużej piekarni Lipoński zatrudniał wielu pracowników, miał też kształcących się u niego w zawodzie uczniów. W prowadzeniu firmy wspierała go żona Władysława, która sprzedawała pieczywo w ich własnym sklepie w budynku przy ul. Poznańskiej. Pomagała jej siostrzenica Aniela Murska (1901-1999). Rodzice Anieli zmarli w stosunkowo młodym wieku i u wujostwa Lipońskich znalazła nowy dom rodzinny, a w Szamotułach poznała swojego przyszłego męża Edwarda Karpińskiego (1888-1973), malarza i działacza społecznego ( por. http://regionszamotulski.pl/rodzina-karpinskich/).


Zdjęcie Andrzej Bednarski, 2022 r.


Nikodem Lipoński przez lata przewodził cechowi piekarzy, zmarł w 2. połowie lat 30. XX w. Firmę przejął wówczas jego syn Henryk, działała ona jeszcze kilka lat po wojnie. Na początku 1939 r. Henryk Lipoński poślubił pochodzącą z Młynkowa (parafia Boruszyn) Pelagię z domu Kośmider. Dwóch synów małżonków: Nikodem (1939) i Waldemar Józef (1941) zmarło wkrótce po porodzie. Przeżyła tylko córka Zyta (ur. 1942 r.), później po mężu Foremska – na niej ta gałąź Lipońskich się skończyła. Jej ojciec Henryk zmarł stosunkowo młodo, w 1951 r., przez lata chorował na cukrzycę.

Na drugim piętrze domu Lipońskich przy ul. Poznańskiej wiele lat mieszkała rodzina Owczarków: Sylwester (1910-1984) i Halina z domu Mockiewicz (1916-1991, bratanica Władysławy Lipońskiej) z dziećmi: Andrzejem, Zbigniewem i Mirosławą. Sylwester Owczarek zajmował kierownicze stanowisko w szamotulskim Urzędzie Skarbowym, a dzieci w 1. połowie lat 60. ukończyły szamotulskie liceum.  


Grobowiec rodziny Lipońskich na cmentarzu w Szamotułach, zdjęcie własne, 2022 r.


Około 1950 r. piekarnia Lipońskich, podobnie jak wiele innych prywatnych firm rzemieślniczych i handlowych, została upaństwowiona. Z tego, co udało mi się ustalić, działała jeszcze w latach sześćdziesiątych. Pieczywo można było nadal kupić w sklepie znajdującym się w lewej części budynku (patrząc od frontu), który jednak zmienił swój charakter na ogólnospożywczy, na przykład kupowało się tam mleko przelewane do blaszanych baniek, czyli kanek. Potem na miejscu tego sklepu pojawił się słynny w tamtych czasach monopolowy „Kubuś”, a pieczywo nabywano wprost w piekarni. W prawej części budynku działał sklep o bardzo zróżnicowanym asortymencie, jeden z popularnych wówczas – głównie na wsiach – sklepów spożywczo-przemysłowych, typowe „mydło i powidło”. Obecnie, od 30 lat, w lewej części budynku mieści się sklep odzieżowy, a w prawej – duży sklep z tapetami, który przejął dawną nazwę „Kubuś”.

W połowie lat 60. od wnuczki Nikodema Lipońskiego odkupił ten dom Edward Kołodziej. Obecnie należy on do jego spadkobierczyń. Wewnątrz przeprowadzono wiele remontów, w 2010 r. przemalowano elewację na zielono, a obecnie – w 2022 r. – trwa wymiana pokrycia dachu.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Nikodem i Władysława Lipońscy z Anielą Murską (po mężu Karpińską), ok. 1930 r.

Rynek w Szamotułach, po prawej stronie pierwszy dom wybudowany przez Nikodema Lipońskiego, zdjęcie własne

Pierwszy (niezaakceptowany) projekt domu przy Poznańskiej (obecnie 21)

Rysunek fasady bocznej domu przy ul. Poznańskiej

Jeden z rysunków domu przy ul. Poznańskiej – piekarnia.

Rysunki poszczególnych kondygnacji domu Lipońskich przy ul. Poznańskiej

Fragment pocztówki z okresu 1913-1918

W domu Lipońskich, przy fortepianie Henryk, syn Nikodema, obok Franciszek Fabiś

Aniela Murska, Henryk Lipoński i Franciszek Fabiś w ogrodzie na tyłach domu przy ul. Poznańskiej (w pobliżu Samy)

Władysława Lipońska, Aniela Murska i Henryk Lipoński przed wyjściem na bal karnawałowy

Siedzą Aniela Karpińska z domu Murska i Władysława Lipońska, z tyłu stoją Ignacy Stelmaszyk, Melania Michalska z domu Stelmaszyk i Henryk Lipoński; dzieci: Aleksandra Stelmaszyk, Bogumiła Karpińska (z piłką) i Bolesław Karpińscy

Dom przy ul. Poznańskiej, 2019 r. Zdjęcie Jan Kulczak

Fragment fasady, 2022 r. Zdjęcie Andrzej Bednarski

Fragmenty fasady przedniej, 2022 r. Zdjęcia Andrzej Bednarski


Zdjęcia rodziny Lipońskich udostępniła Irena Krawczyńska z domu Karpińska

Archiwalne materiały udostępnił Andrzej J. Nowak

Piekarz Nikodem Lipoński i kamienica przy ulicy Poznańskiej 212022-05-17T15:38:31+02:00
Go to Top