Andrzej J. Nowak
Balon nad Szamotułami
Moi koledzy „z podwórka” i ja zajmowaliśmy się w latach szkolnych modelarstwem. Budowaliśmy z różnych materiałów modele żaglowców, okrętów, samolotów i balonów. Konstruowaliśmy modele kilkustopniowych rakiet z silnikami na paliwo stałe, którym był czarny proch „produkowany” z saletry amonowej, siarki i węgla drzewnego w… kuchni mojej babci. Materiały do produkcji tego paliwa można było kupić bez przeszkód w drogerii na narożniku Rynku i ul. Dworcowej. Kolorowe gumowe baloniki napełnialiśmy wodorem uzyskiwanym w reakcji kwasu solnego ze ściankami blachy cynkowej. Jednak baloniki to nie balony. Kilka lat wcześniej przed próbą pokazaną na fotografiach przeprowadziliśmy zakończone powodzeniem wypuszczenie balonu na ogrzane powietrze z balkonu naszego domu przy Rynku (nr 6).
Był rok 1960, może 1961, jeszcze czasy podstawówki.. Chcieliśmy zbudować konstrukcję podobną do stworzonej przez braci Montgolfier, którzy w 1782 roku zbudowali z papieru balon na ogrzane powietrze i wypuścili go z przydomowego ogródka. Z kilkudziesięciu arkuszy cienkiej papierowej bibułki kupionej w sklepiku panien Tomaszewskich [później przez lata kiosk „Ruchu” po schodkach], skleiliśmy kilkumetrowej wysokości balon. Na balkonie mojego mieszkania, od strony podwórza, na drugim piętrze, rozpaliliśmy w cynowym wiadrze ogień. Gorącym powietrzem z tego „ogniska” napełniliśmy balon. Trzymał go na wędce nad ogniem Antek Żuromski, stojący na dachu oficyny naszego domu.
To przedsięwzięcie balonowe okazało się spektakularnym sukcesem. Balon pięknie wzniósł się w powietrze na wysokość kilkudziesięciu metrów. Przeleciał nad dachem naszego domu i zawisł majestatycznie nad Rynkiem. Był to moment powrotu z pracy wielu szamotulan. Pojawienie się dużego, czerwonego balonu nad Rynkiem wywołało sensację i zbiegowisko.
Po pewnym czasie ciepłe powietrze wypełniające balon wystygło i balon zaczął powoli opadać. Rozgorączkowało to tłum obserwatorów, interweniowała milicja. Balon zawisł na rynnie w narożniku kamienicy Ciesielczyków (Rynek 1). Żeby go zdjąć, wezwano straż pożarną z drabiną. Trzeba tu wspomnieć, że w tym czasie „siły wrogie naszemu ludowemu ustrojowi”, kiedy wiały sprzyjające zachodnie wiatry, wysyłały z terenu NRF (tak się wtedy mówiło) do Polski balony z ulotkami krytykującymi naszą siermiężną rzeczywistość i ustrój.
Następnego dnia mój Ojciec spotkał swojego przyjaciele Juranda Kurczewskiego. Doktor opowiedział mu, jaki to niezwykły balon pojawił się nad szamotulskim Rynkiem. Spekulował, ile koszul z pięknego czerwonego jedwabiu mógłby sobie uszyć, gdyby taki balon wylądował u niego w ogrodzie…
Już jako licealiści, latem 1965 roku, postanowiliśmy przebić wcześniejsze osiągnięcie konstrukcyjne. Postanowiliśmy zbudować balon większy od poprzedniego. Wraz ze Stachem Żuromskim opracowałem jego projekt. W budowie pomagali nam Jarek Dehmel, Antek Żuromski i Krzychu Szut. Aby zmontować w warunkach domowych tak dużą konstrukcję, trzeba było otworzyć na przestrzał drzwi usytuowanych w amfiladzie trzech pokojów mieszkania państwa Żuromskich, dzięki czemu uzyskaliśmy niezbędną do budowy balonu przestrzeń. Zużyliśmy 140 arkuszy, tym razem żółtej, bibułki.
Nie chcieliśmy powtórzyć wcześniejszego zamieszania i kłopotów spowodowanych startem balonu, postanowiliśmy więc wypuścić go w powietrze na Piaszczychach. Poligonem startowym była piaszczysta polanka na skraju lasku. Przy starcie asystował nam Marek Tokarski (na zdjęciach z papierosem!). młodszy kolega z sąsiedniego podwórka. Niestety, mimo wielu wysiłków, start się nie powiódł. Wiał zbyt silny wiatr, który uniemożliwiał napełnienie balonu rozgrzanym powietrzem. Fotografie dobrze to pokazują. Rozczarowanie było duże.