Rodzina Karpińskich

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotulskie lata rodziny Karpińskich

Jeden z wielu grobów na cmentarzu w Szamotułach. Na pionowej tablicy napis: „Grób rodziny Karpińskich”. Na poziomej wyryte trzy imiona i daty: Edward (1888-1973), Aniela (1901-1999) i – świeży napis: Bogumiła (1934-2018). Tak naprawdę w grobie tym spoczywa aż 10 osób; w 1907 roku został tam pochowany powstaniec styczniowy Edward Karpiński (ur. 1826), dziadek Edwarda wymienionego na płycie grobu.

Historię rodziny opowiedziała mi Irena Krawczyńska, córka Edwarda i prawnuczka Edwarda. Od lat śledzi historię rodziny, udało jej się ustalić nawet imiona praprapradziadków, urodzonych w czasach przedrozbiorowych.

W Szamotułach jako pierwszy z Karpińskich przed 1880 rokiem zamieszkał Bolesław (1855-1914). Być może sprowadziła go tu miłość, a może najpierw osiadł w Szamotułach, a dopiero potem spotkał Pelagię z domu Stankiewicz (1855-1913) i poślubił ją w 1880 roku. Stankiewiczowie mieszkali w Szamotułach już wcześniej; rodzice Pelagii, Piotr Stankiewicz (ur. 1822) i Marianna z domu Wieczorkiewicz (ur. 1832), pobrali się w Szamotułach w 1852 roku.


Zdjęcie Edwarda Karpińskiego, zesłanego po powstaniu styczniowym. Z wystawy poświęconej jego wnukowi Ludwikowi, Gniezno 2017 r.


Za Bolesławem do Szamotuł przyjechał jego ojciec Edward, powstaniec styczniowy. Wiadomo o nim, że przed powstaniem pracował jako kucharz w Czachórach; dziś to powiat ostrowski, gmina Nowe Skalmierzyce, wówczas miejscowość leżąca tuż przy granicy z Królestwem Polskim. Jego przodkowie pochodzili z terenów dawnych północnych Kresów Wschodnich, być może dzisiejszej Litwy. On sam po powstaniu trafił dużo dalej na wschód, bo został zesłany na Syberię. W sierpniu 1864 roku „z wygnania” wysłał żonie swoje zdjęcie; podpisał je: „mojej najukochańszej Bogini”. Tą „Boginią” była Bogumiła z domu Kaliszewska (ur. 1828), poślubiona 10 lat wcześniej w Doruchowie (powiat ostrzeszowski).

Z zesłania Edward wrócił prawdopodobnie dopiero na początku XX w. Żona już wówczas nie żyła, więc przyjechał do syna do Szamotuł. Ważył około 30 kilogramów, właściwie nie miał mięśni i można go było nosić jak dziecko. Wkrótce zmarł.


Uczniowie katolickiej szkoły elementarnej w Szamotułach, 1902 r. Wśród nich Edward Karpiński (w ostatnim rzędzie, za chłopcem, który trzyma rękę na ramieniu nauczyciela).


Małżonkowie Bolesław i Pelagia Karpińscy mieli pięcioro dzieci: trzy córki i dwóch synów. Dwie córki: Maria i Anna zmarły młodo i to one najpierw spoczęły w rodzinnym grobie. Trzecia – Zofia żyła 94 lata, w okresie międzywojennym była opiekunką i towarzyszką niewiele młodszych od siebie córek właściciela Pożarowa Stanisława Kurnatowskiego – Elżbiety (po mężu Sczanieckiej) i Anny (po mężu Taczanowskiej), a po wojnie mieszkała z Taczanowskimi w Krakowie i opiekowała się ich synem Stefanem, późniejszym profesorem Akademii Górniczo-Hutniczej.

Najstarszy syn Ludwik (1883-1947), kupiec i przemysłowiec, zamieszkał w Krobi, a następnie w Gnieźnie. W 1922 roku odkupił istniejącą tam wcześniej firmę Neufeldta, zmodernizował i rozbudował. Specjalnością stworzonej przez niego Wielkopolskiej Fabryki Wódek i Likierów „Luka” (Ludwik Karpiński) były wódka wiśniowa z owocami, wódka gorzka, a także likiery deserowe, koniaki, rumy i soki. Był postacią niezwykle ważną dla Gniezna okresu międzywojennego; w 2017 roku poświęcono mu wystawę przygotowaną w gnieźnieńskiej Bibliotece Publicznej Miasta i Gminy.


Uczniowie i nauczyciele szkoły rzemiosł artystycznych w Berlinie, 1906 r. Wśród nich Edward Karpiński (w środku ostatniego rzędu, obok wiszącego na ścianie rysunku głowy dziecka).


Młodszy syn, Edward po dziadku, w 1902 roku ukończył katolicką szkołę elementarną w Szamotułach (budynek obecnej Szkoły Podstawowej nr 2 przy ul. Kapłańskiej). Ojciec Bolesław był rzemieślnikiem – malarzem, Edward miał zacięcie bardziej artystyczne. Dwa lata kształcił się w szkole rzemiosł artystycznych w Berlinie. Po powrocie nie wyobrażał sobie zwykłej rzemieślniczej pracy, zapragnął zostać aktorem i przystąpił do trupy teatralnej. Przygoda z aktorstwem nie trwała jednak długo. Młody Edward pewnie widział siebie jako odtwórcę głównych ról, tymczasem kazano stać mu z halabardą. Wrócił więc do Szamotuł i pracował z ojcem. Do końca życia lubił jednak recytować. Córka Irena z rozbawieniem wspomina, jak kiedyś – w latach 50. – recytował w mieszkaniu balladę Alpuhara, fragment Konrada Wallenroda Adama Mickiewicza. Wczuwając się w tekst, po słowach „Już w gruzach leżą Maurów posady” wykonał sugestywny gest ręką i zrzucił stojący na stoliku komplet do mycia – ceramiczny dzbanek i miskę. Umiał pięknie śpiewać, był członkiem szamotulskiego chóru „Lutnia” i wchodził do jego zarządu.

Brał udział w 1. wojnie światowej. Po odniesieniu ran został zwolniony z dalszej służby. W okresie międzywojennym działał w szamotulskim Bractwie Strzeleckim i wielokrotnie wygrywał zawody strzeleckie (zostawał Królem Kurkowym). W latach 1922-1925 był członkiem Rady Miejskiej.


Członkowie Rady Miejskiej w Szamotułach (kadencja 1923-1926). W pierwszym rzędzie 2. od lewej Edward Karpiński.


W 1919 roku Edward Karpiński poślubił Walerię z domu Kuleszę, wkrótce po ślubie kupił niedużą kamienicę przy pl. Sienkiewicza 3. Z tyłu za domem znajdował się warsztat i widoczny na wielu zdjęciach ogród, a później także ule. W 1976 roku, już po śmierci Edwarda, rodzina sprzedała kamienicę. Dziś stanowi ona dość smutny widok.

Edward i Waleria Karpińscy mieli dwoje dzieci: Bolesława (ur. 1921) i Bogumiłę (ur. 1923). W 1929 roku Waleria zmarła. Dwa lata później Edward poznał Anielę Murską (ur. 1901). Aniela pochodziła ze Środy Wielkopolskiej, po śmierci rodziców zamieszkała u przyrodniej siostry matki – Władysławy Lipońskiej. Wuj Nikodem Lipoński prowadził piekarnię w domu przy ul. Poznańskiej (dziś dom rodziny Kubowiczów), a Aniela pomagała w sklepie. Edwarda Karpińskiego wraz z żoną widywała na częstych wówczas w Szamotułach balach, wydawał jej się wtedy niesłychanie poważny i niedostępny. Poznali się dopiero w marcu 1931 roku, kiedy to – po śmierci wuja Nikodema – potrzebny był rzemieślnik do odnowienia rodzinnego grobowca Lipońskich, znajdującego się obok rzędu grobów szamotulskich księży. Pół roku później wzięli ślub.


Edward i Aniela Karpińscy oraz dzieci: Bolesław, Halina i Bogumiła, 1937 r.


Na świat przyszły cztery córki: Halina (ur. 1932), Bogumiła (1934-2018, imię odziedziczyła po przyrodniej siostrze, która zmarła przed jej narodzinami), Krystyna (ur. 1938, po mężu Schreiber) i Irena (ur. 1947, po mężu Krawczyńska). Kiedy rodziła się najmłodsza córka, Edward Karpiński miał blisko 60 lat. „Był cudownym człowiekiem i najczulszym ojcem” – wspomina Irena Krawczyńska. Jednocześnie cenił porządek i lubił mieć wszystko zaplanowane, a w domu utrzymywał dyscyplinę. W żaden sposób nie narzucał jednak dzieciom wyboru drogi życiowej. Talent plastyczny odziedziczyła po nim Halina, która ukończyła liceum plastyczne w Poznaniu i Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych w Łodzi, interesowała ją moda i całe zawodowe życie zajmowała się projektowaniem ubrań.

Syn Bolesław był osobą niezwykle uzdolnioną naukowo i językowo. W 1947 roku ożenił się z Haliną z domu Pokorną (córką nauczyciela fizyki z szamotulskiego gimnazjum i liceum im. ks. Piotra Skargi), w 1949 roku skończył medycynę, świetnie zapowiadającą się karierę przerwała jednak choroba. Nie zdążył nawet podjąć pracy, gdyż ujawniło się bardzo szybko postępujące u niego stwardnienie rozsiane. Ta linia Karpińskich kończy się na Marku Karpińskim – matematyku, profesorze uniwersytetu w Bonn.


Aniela i Edward Karpiński. W 80. urodziny Edwarda – 1.10.1968 r.


W czasie II wojny Edward wraz z synem byli zatrudnieni jako pracownicy remontowi w mleczarni. Po wojnie w swoim prywatnym zakładzie rzemieślniczym wykształcił wielu szamotulskich malarzy rzemieślników. Okazało się, że jako „prywatnej inicjatywie” nie przysługiwała mu ani renta, ani nawet emerytura po ukończeniu 65 roku życia. W 1953 roku Edward Karpiński zatrudnił się więc na 5 lat w państwowej firmie i wówczas przyznano mu najniższą rentę.

Dziś nikt z rodziny Karpińskich nie mieszka już w Szamotułach. Został  tylko ten rodzinny grób.

Szamotuły, 04.12.2018


Edward Karpiński na fotografiach z różnych lat

Aniela i Edward Karpińscy – zdjęcie ślubne, 1931 r.

Edward Karpiński w mundurze Bractwa Strzeleckiego z żoną Anielą oraz dziećmi Bogumiłą, Haliną i Bolesławem, 1932 r.

Gość z Sudanu w Szamotułach. Gabir Salih Mahmoud przed studiami na handlu zagranicznym przez rok uczył się w Łodzi języka polskiego. Tam poznała go Halina Karpińska i na święta zaprosiła do swojej rodziny. Na zdjęciu razem z nim: Aniela, Bogumiła, Irena, Halina i Zofia Karpińskie oraz Władysław Murski (brat Anieli), 1960 r.


Zdjęcia z archiwum rodzinnego Ireny Krawczyńskiej

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Rodzina Karpińskich2025-01-03T21:10:48+01:00

Marcin Kowalewski

Marcin Kowalewski – powstaniec wielkopolski i ułan Wojska Polskiego

Marcin Kowalewski urodził się 6 października 1896 roku pod Szamotułami – w Piotrkówku. Jego rodzicami byli rolnik Jakub i Franciszka z domu Filipiak. W czasie I wojny światowej został wcielony do armii zaborcy, po stronie niemieckiej walczył – między innymi – w 1916 roku pod Verdun. Na krótko trafił do niewoli francuskiej. Wrócił w rodzinne strony i podobnie jak młodsi bracia poszedł walczyć w powstaniu wielkopolskim.

Brat Jan (1899-1988) również walczył w I wojnie światowej, do armii powstańczej wstąpił w Poznaniu i przydzielony został do artylerii konnej na Sołaczu, a  po powstaniach: wielkopolskim i śląskim został żołnierzem zawodowym. Młodszy o dwa lata od Jana Stanisław (1901-1985) uniknął już udziału w I wojnie. W powstaniu wielkopolskim walczył z Kompanii Szamotulskiej na froncie północnym w okolicach Czarnkowa, w Wojsku Polskim pozostał do 1921 r. i przeszedł do rezerwy jako kapral. 

Marcin zgłosił się do powstania w Poznaniu, został ułanem w Jeździe Wielkopolskiej, która właśnie tam powstała jako element odrodzonego Wojska Polskiego. Podobnie jak Stanisław w powstaniu walczył na froncie północnym, a potem wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej (1920-1921).

Wcześniej jednak, 2 marca 1919 roku, w Szamotułach ożenił się z Marią Marianną z domu Marciniak (1896-1970), w 1920 roku urodziła się ich córka Aniela. 

Marcin pozostał w Wojsku Polskim, kwaterował w Grudziądzu lub Gnieźnie. Żona nie chciała wyprowadzić się z Szamotuł i razem z córką mieszkały przy dzisiejszej ul. Nowowiejskiego.


Marcin Kowalewski na fotografiach wykonanych z okazji ślubu. Warto przyjrzeć się galowemu mundurowi ułanów.


Rany, które odniósł w czasie wojen, spowodowały, że 14.04.1926 r. zmarł w szpitalu wojskowym w Gnieźnie jako stosunkowo młody człowiek, nie dożył bowiem 30. urodzin.

Końcowe dni ojca tak wspominała po latach Aniela Kowalewska, po mężu Trojanek:

Pamiętam ten dzień. Mój Tato Marcin leży w łóżku na piętrze mieszkania przy ulicy Nowowiejskiej [dziś Nowowiejskiego – przyp. red.] w otoczeniu rodziny i znajomych. Odpoczywał, gdyż otrzymał przepustkę ze szpitala w Gnieźnie po to, jak się później okazało, by pożegnać się z rodziną, żoną Marianną, a przede wszystkim ze mną − swoją jedyną córką. Mam 5 lat, gdy dopuszczają mnie do niego, siadam na łóżku. Ojciec wyciąga rękę, uśmiecha się i głaszcze mnie po głowie, mówi: „O, mój kochany Aniołku… ” Ma zabandażowane piersi, rozpalone oczy i ręce gorące jak rozgrzane żelazo. Trochę się go boję, przecież prawie się nie znamy. Ja tu w Szamotułach, a on gdzieś daleko, ciągle w drodze do Poznania, Gniezna, Grudziądza, gdzieś na Kresach… Ale nie cofam ręki, trzymam ją… To moje ostatnie z nim widzenie przed śmiercią. Rano Tato odjeżdża pociągiem do Gniezna do szpitala wojskowego.

Aniela Kowalewska wraz ze swoją mama pojechały do Gniezna i tam uczestniczyły w pogrzebie męża i ojca. Ciekawe, że 6-letnia dziewczynka tak dobrze zapamiętała ten pochówek Ojca. Może ta wojskowa otoczka była tego powodem? Może, ale w pamięci Anielki do końca jej świadomego życia pozostały wszelkie detale tej ceremonii.

Jest 18 kwiecień 1926 roku, rano odbyła się msza żałobna w Kościele Garnizonowym. Po mszy trzy trumny żołnierskie umieszczono na platformie  armatniej zaprzężonej w sześć koni. Stąd kondukt żałobny ruszył na cmentarz przy ulicy Witkowskiej. Po bokach ułani na koniach z proporczykami na czele w powózce konnej czterech księży, w drugiej, trzeciej i czwartej rodziny zmarłych oraz oficerowie zwierzchnicy zmarłych ułanów. Największe wrażenie robiły sztandary wojskowe i kościelne wiezione przez jezdnych oraz orkiestra, której marsz stymulował szybkość marszu.

Od około 1 km przed cmentarzem wojskowi, księża i rodziny szły pieszo do miejsc złożenia ciał do grobu. Aniela pamiętała przebieg ceremonii, wystąpienia wojskowych i księży oraz trąbkę grającą nad grobami między innymi jej ojca, nie umiała jednak powiedzieć, czy odbyła się salwa honorowa? Pewnie tak!

Po pogrzebie dowódca jednostki zaprosił rodziny na wspólny obiad, a następnie odwieziono je na pociąg do Poznania. Rzadko odwiedzała grób ojca, dopiero kilka lat po II wojnie światowej pojechała do Gniezna z mężem dwoma synami, odnaleźli ten grób − skromne, wszystkie jednakowe, kopczyki z ziemi z drewnianymi krzyżami.

Tak naprawdę grobami żołnierzy 1920 roku na Cmentarzu przy Witkowskiej zajęli się samorządowcy Gniezna po 2000 roku. Wtedy przebudowano kwatery, wszystkie mogiły (189) otrzymały granitowe płyty, poprawiono nazwiska i dane pochowanych, na środku postawiono kamień ze stosownym napisem i masztem, na którym cały czas powiewa polska flaga. Cmentarz przy ulicy Witkowskiej robi wrażenie, bo obok kwatery żołnierzy I wojny światowej, powstania wielkopolskiego, kwatery wojny polsko-radzieckiej 1920 roku są mogiły ofiar terroru hitlerowskiego − osób, które zamęczono we Wronkach, Rawiczu i Gnieźnie, oraz Memoriał, gdzie pochowano blisko 4 tysiące żołnierzy radzieckich, którzy zginęli w okolicach Gniezna w walkach z Niemcami w II wojnie światowej.

Córka Aniela w 1940 r. wyszła za mąż za Aleksandra Trojanka, zmarła w 2001 r. w Górze Śląskiej. Spoczywa obok męża na cmentarzu w Szamotułach.

Grzegorz Aleksander Trojanek (wnuk Marcina Kowalewskiego) i Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotuły, 03.11.2018

Marcin Kowalewski pod Verdun, 1916 r.

Aniela Kowalewska, I komunia św., Szamotuły, 1931 r.

Aniela Trojanek z synami Tadeuszem i Zbigniewem przy grobie ojca. Cmentarz w Gnieźnie, lata 50. XX w.

Kwatera żołnierzy wojny polsko-bolszewickiej na cmentarzu w Gnieźnie przy ul. Witkowskiej. Na zdjęciach przy grobie Marcina Kowalewskiego: Grzegorz Aleksander Trojanek (wnuk), jego żona Barbara oraz Mateusz Aleksander Trojanek (prawnuk Marcina).

Marcin Kowalewski2025-01-03T21:11:56+01:00

Czesław Andrzejewski

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Czesław Andrzejewski (1918-2011)

To Szamotuły go ukształtowały

Czesław Andrzejewski całym sercem był szamotulaninem, choć  ani się w Szamotułach nie urodził, ani nie umarł. Co więcej z całego bardzo długiego, bo 93-letniego, życia w Szamotułach i podszamotulskim Szczuczynie spędził tylko 13 lat.

W Szczuczynie zamieszkał jako ośmioletni chłopiec, razem z rodzicami i młodszym rodzeństwem. Był synem Mariana Andrzejewskiego i Agnieszki z domu Urbaniak. Ojciec pochodził z Kicina pod Poznaniem, był browarnikiem.  Zawodu uczył się w niemieckich browarach w Bawarii, później pracował w Uzarzewie i w Poznaniu. W 1926 roku zaproponowano mu kierowanie gorzelnią należącą do Ordynacji Kobylnickiej – majątku rodziny Twardowskich herbu Ogończyk.

Ordynacja Kobylnicka składała się z dwóch ośrodków gospodarczych: Kobylnik i właśnie Szczuczyna, w którym mieściła się pierwsza siedziba właścicieli. Znajdujący się tam pierwszy dworek stał jeszcze, gdy Andrzejewscy zamieszkali w Szczuczynie, rozebrano go bowiem dwa lata później – w 1928 roku. Obok tego pierwszego dworku Teodor Twardowski postawił nowy budynek przeznaczony na pałac, jednak jego syn Tadeusz postanowił zmienić jego funkcję i w 1881 roku założył tam gorzelnię, a piękny nowy, znacznie większy i okazały pałac wzniósł w 1886 r. w Kobylnikach, według projektu znanego architekta Zygmunta Gorgolewskiego.

W Złotej księdze ziemiaństwa polskiego (1929) można przeczytać, że pierwsze maszyny i urządzenia gorzelni działały do 1926 roku, kiedy to zastąpiono je nowymi. Trudno dziś rozstrzygnąć, czy zmiany te wprowadził już nowy kierownik gorzelni, czy też były one dziełem osób kierujących wówczas ordynacją. Spory budynek gorzelni (niedoszłego pałacu) na kilkadziesiąt lat stał się domem rodzinnym Andrzejewskich. Oprócz Czesława, urodzonego w 1918 roku, wychowywali się tam jego o rok młodsza siostra Anna, późniejsza żona Konrada Scholla, syna Konstantego – pierwszego  szamotulskiego burmistrza po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, a także dwaj bracia: Wojciech i Wawrzyniec.

Czesław uczył się w szamotulskim Gimnazjum Humanistycznym im. ks. Piotra Skargi, maturę zdał w 1937 roku. Z czasów szkolnych pochodzi zdjęcie Czesława w stroju szamotulskim. Ma na nim 16 lat, widać, że już wtedy wyróżniał się wzrostem – miał prawie 2 metry.


Czesław Andrzejewski z Olgą (nazwisko nieznane), 1934 r.


U siostrzenicy – Urszuli Dudzik zachowały się listy i kartki pisane przez 18-letniego Czesława z kilkutygodniowego wakacyjnego kursu krajoznawczego w Podegrodziu koło Starego Sącza. Wynika z nich, że Czesław był jedynym uczestnikiem tego kursu z Szamotuł. Najprawdopodobniej wysłał go tam Andrzej Hanyż – nauczyciel historii i geografii w szamotulskim gimnazjum, opiekun szkolnego koła Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego i Męskiej Drużyny Harcerskiej im. Bolesława Chrobrego i Kółka Historyczno-Literackiego. Prof. Hanyż organizował wycieczki, prowadził badania historyczne, etnograficzne i geograficzne regionu. Włączał w nie młodzież, która zapisywała podania, pisała teksty do szkolnego pisma „Z Grodu Halszki” (1931-36), a nawet włączała się w prace wykopaliskowe w okolicach Szamotuł. Pod jego kierunkiem w gimnazjum przygotowano inscenizację Wesela szamotulskiego, widowisko to prezentowane było w wielu miejscowościach (więcej o Weselu szamotulskim można przeczytać w tekście http://regionszamotulski.pl/wesele-szamotulskie/). Bardzo prawdopodobne, że występował w nim również Czesław Andrzejewski. Klasowym kolegą Czesława był Marian Orlik, syn Franciszka – głównej postaci kapeli braci Orlików. Obaj chłopcy mieli tę samą pasję: grę na różnych instrumentach oraz zbieranie melodii ludowych.

W 1936 roku Czesław Andrzejewski na pewno umiał już grać na organach (w jednym z listów wspominał, że organy w kościele w Podegrodziu są marne) i skrzypcach. Na kursie krajoznawczym z własnej inicjatywy ćwiczy z kolegami pieśni, które potem wykonują w czasie nabożeństwa. W ramach prac badawczych chodzi po wsi, rozmawia z ludźmi, opisuje ludowe stroje, spisuje pieśni. Kontynuuje zatem prace folklorystyczne, z którymi zetknął się w szamotulskim gimnazjum.

Pisze w listach, że sam zaskoczony jest zetknięciem się na małopolskiej wsi z wieloma „inteligentnymi i oświeconymi ludźmi”. Największe wrażenie zrobiło na nim spotkanie z Wojciechem Migaczem z Gostwicy – rzeźbiarzem, fotografem, który skonstruował dla siebie nie tylko aparat fotograficzny, ale także gramofon, skrzypce, a nawet lunetę do obserwowania gwiazd!


Jeden z listów do rodziców


W listach do rodziców Czesław szczegółowo opisuje plan dnia na obozie, przedstawia panujące tam warunki: gdzie śpi i co je. Z perspektywy dzisiejszych czasów najbardziej uderza chyba sposób zwracania się do bliskich. Widać, że Czesława łączy z rodzicami bardzo silna więź, tęskni za domem, a ojciec jest dla niego wielkim autorytetem. Listy świadczą też o charakterze chłopca, jego umiejętności cieszenia się z drobiazgów i postawie wdzięczności. Spójrzmy na kilka fragmentów:

Kochani Rodzice,
dziękuję Wam bardzo za przysłaną mi paczkę, Mamusi za babkę, a Ojcu za tak piękny list.
Zanim opiszę kochanym rodzicom coś o obozie, pragnę uspokoić Wasze obawy. A więc donoszę, ze jestem zupełnie zdrowy, jeść mogę dużo. Po obiedzie zawsze odpoczywam, poza tem przestrzegam wszystkiego, co kochany Ojciec mi w liście nakazuje. […]
Ciekawy też jestem, co tam w domu słychać, zwłaszcza czy Mamusia jeszcze cierpi na żołądek. Bardzo często myślę sobie, co też teraz w domu robicie, czy chłopcy jeżdżą na kajaku, czy Ojciec też idzie na pole. Może nie teraz, ale później mógłby kochany Ojciec coś o tem krótko napisać.

Kochani Rodzice,
donoszę Wam, że jestem zdrowy i zadowolony ze wszystkiego.
Dziękuję bardzo kochanej Mamusi za paczkę, której się wcale nie spodziewałem, a która mnie bardzo ucieszyła, nie tylko dlatego, ze zawierała żywność, ale i dlatego, że przygotowana była rękami kochanych Rodziców i świadczy o wielkiej trosce o mnie.

Kochani Rodzice,
donoszę wam, że jestem zupełnie zdrowy i nic mi nie brakuje. […]
Przyjadę do domu pewno w piątek. Całą podróż i pakowanie odbędę według wskazówek kochanego Ojca.

Po maturze Czesław Andrzejewski rozpoczął studia na leśnictwie. Wybuch wojny przekreślił jego wszystkie plany życiowe, podobnie jak milionom innych Polaków. Najpierw jednak, latem 1939 roku Czesław odbył przeszkolenie wojskowe w Zambrowie i otrzymał przydział do artylerii ciężkiej. 28 sierpnia wyjechał do swojej jednostki i walczył w Kampanii Wrześniowej. Na wojnę poszedł też wuj Jan Urbaniak.

W kalendarzyku 1939 roku, z okładką z napisem „Komunalna Kasa Oszczędności miasta Szamotuły rok założenia 1885”, Anna Andrzejewska – siostra Czesława kilkakrotnie notowała informację: „Msza św. w intencji Wujka i Czesia”. Pod koniec października zapisała: „Wujek powrócił z wojny”, a w połowie listopada: „Kartka od Czesia z niewoli”. Czesław trafił najpierw do obozu jenieckiego, a później do pracy u niemieckiego gospodarza. Nie musiało mu być tam źle, bo ze wzajemnością zakochał się w córce gospodarza – Teodorze. Teodora w wielkiej tajemnicy przed ukochanym przyjechała do jego rodziców do Szczuczyna. Pewnie chciała przedstawić się przyszłym teściom, opowiedzieć o tym, co dzieje się u Czesława, a czego nie może napisać w listach do rodziców. Gdy Czesław dowiedział się o tym wyjeździe, był na Teodorę zły, że naraziła obie rodziny (własną i Czesława) na duże niebezpieczeństwo. Związki tego typu były przecież przez faszystów surowo karane. Młodzi pobrali się krótko po wojnie, urodziło im się dwóch synów.

Na przyzwoitych Niemców trafiła też rodzina Andrzejewskich w Szczuczynie. Zarząd nad gorzelnią przejął Niemiec Schulz. Chociaż wiedział, kto we wsi nielegalnie zabija świnie, za co groziła surowa kara, na nikogo nie doniósł. Andrzejewscy musieli opuścić przestronne mieszkanie i przenieść się do oficyny, relacje z rodziną Schulzów układały się jednak poprawnie. Kiedy uciekali przed nadejściem frontu, dzieci Schulzów dostały nawet od Anny zrobione przez nią na drutach ciepłe wełniane rękawiczki. Zima z 1944 na 45 rok była wyjątkowo mroźna…

Dla Czesława miłość życia wiązała się z wyborem miejsca życia. Skończył studia medyczne w Niemczech, na uniwersytecie w Bonn wykładał anatomię głowy. Był człowiekiem bardzo wierzącym. Jak mógł, starał się pomagać innym przebywającym w Niemczech Polakom. Dom Andrzejewskich zawsze był nieco nietypowy: wszyscy umieli grać na różnych instrumentach, sprawy materialne były dla nich mało ważne, nigdy nie mieli ani telewizora, ani samochodu.

Czesław przez całe swoje długie życie (zmarł w 2011 roku) szukał opracowań polskich ludowych utworów, zupełnie jak wtedy, gdy chodził do szamotulskiego gimnazjum albo jak wówczas, gdy jako 18-latek uczestniczył w kursie krajoznawczym. W czasie uroczystości, które uniwersytet w Bonn zorganizował z okazji jego 80. urodzin, zagrał gościom na skrzypcach melodie „od Szamotuł”.

W Bonn odwiedzała go rodzina z Polski, on jednak do Szamotuł przyjechał tylko raz. Bardzo tęsknił za Szamotułami i pobyt ten ciężko odchorował.  Zdecydował wtedy, że więcej nie przyjedzie. Ale Szamotuły były w nim.

Szamotuły, 27.10.2018

Gorzelnia w Szczuczynie, 2. połowa lat 20. XX w. Złota księga ziemiaństwa polskiego, Poznań 1929

Podwórze w Szczuczynie, 2. poł. lat 20. XX w. Złota księga ziemiaństwa polskiego, Poznań 1929

Pałac Twardowskich w Kobylnikach. Dwory polskie w Wielkim Księstwie Poznańskim, Poznań 1912

Szczuczyn – orszak dożynkowy w drodze do Słopanowa. Lata 30. XX w.

Dożynki w Kobylnikach, przed 1939 r. 1. z lewej siedzi Anna Andrzejewska (później Scholl)

Agnieszka Andrzejewska z d. Urbaniak (1898-1982)

Marian Andrzejewski (1881-1967). Zdjęcie z 1960 r.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Czesław Andrzejewski2025-01-03T21:13:37+01:00

Ewa Krygier, Przyszliśmy wyzwolić was od panów


Wspomnienia wojenne (1939-1940)

„Przyszliśmy wyzwolić was od panów”


Pamiętam atmosferę sierpnia 1939 roku. Tatuś, podporucznik rezerwy, jeszcze w lipcu został powołany na ćwiczenia wojskowe 1. Pułku Kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza. W ostatnich dniach sierpnia zjawił się na krótko w domu, żeby się z nami pożegnać. Pamiętam, jak odprowadzałyśmy go z Mamą do placu Zamkowego. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że rozstajemy się na 6 lat.

Kiedy widzę w telewizji, a w przeszłości także przy okazji wizyt w Warszawie, narożnik ul. Świętojańskiej i placu Zamkowego, przypominam sobie, że właśnie w tym miejscu na pożegnanie Tatuś pocałował mnie w lewą skroń, a ja w duchu przyrzekłam sobie, że do Jego powrotu tego miejsca nie będę myła. Moje plany pokrzyżowała Mama, która tego samego dnia wieczorem włożyła mnie do wanny i całą wyszorowała.


Najpóźniejsze zachowane zdjęcie moich Rodziców razem ze mną (inne przepadły w czasie powstania warszawskiego) – 1937 r. Mama trzyma na kolanach moją ulubioną lalkę – Murzynkę


W sierpniu 1939 roku spędzały u nas wakacje dwie nauczycielki pracujące w Szamotułach: siostra mojej babci Jadwigi Kędzierskiej – ciocia Zosia Janikówna oraz jej koleżanka pani Stefa (Stefania) Jońcówną. Zbliżająca się wojna, a potem jej wybuch  zatrzymał je w Warszawie. Tak więc lata wojenne przeżywaliśmy z bratem Krzysiem bez ojca, za to pod opieką aż czterech kobiet: Mamy  – Haliny Budzyńskiej, Babci Jadzi, Cioci Zosi i pani Stefy. Te ostatnie wkrótce zajęły się moją edukacją, w lipcu skończyłam siedem lat i trzeba było zacząć regularnie się uczyć (por. wspomnienie http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/).

W ostatnich dniach sierpnia gosposia „Złotowłosa Stacha” codziennie rano, wchodząc do naszego mieszkania, stwierdzała, że właśnie wybuchła wojna. Nie powiedziała tego tylko 1 września. Zagadnięta potem przez Mamę: „Stasiu, wojna, a Stasia nic nie mówi”, odpowiedział: „A bo myślałam, że to znowu jakieś plotki”.

Z pierwszych dni wojny zapamiętałam jedną charakterystyczną scenę. Spodziewano się, że Niemcy będą zrzucać nie tylko bomby burzące, ale posłużą się też bronią chemiczną. Z tego powodu musieliśmy zaopatrzyć się w maski przeciwgazowe i okleić szczelnie taśmą okna i drzwi jednego pokoju, żeby w razie ataku chemicznego mieć się gdzie schronić. Nasz dozorca pan Dec, na pytanie Mamy, skąd ma wiedzieć, kiedy ma uciekać do piwnicy, a kiedy zamknąć się w tym właśnie pokoju, uspakajająco odpowiedział, że zależnie od typu bombardowania będzie inaczej uderzał w gong. Skąd będzie wiedział, jaki to atak, Mama już nie dopytywała.

Raz schroniliśmy się w tym właśnie pokoju. Ostatnia wkroczyła nasza gosposia, która przed chwilą wyjęła z pieca placek, a ponieważ nie chciała go narazić na zanieczyszczenie środkami chemicznymi, wzięła go ze sobą. Pamiętam pełne przerażenia okrzyki dorosłych, którzy byli przekonani, że w razie zagrożenia ten gorący placek może nas pozbawić resztek tlenu – i gosposia, ku swemu zmartwieniu, musiała wystawić go na korytarz.


Bombardowanie Warszawy we wrześniu 1939 r.


W pierwszych dniach września Mama odebrała pensję Tatusia i w Ministerstwie powiedziano jej, że następuje ewakuacja do Dubna (wówczas był to teren Polski, woj. wołyńskie, dziś zachodnia Ukraina). Zaproponowano Mamie wyjazd z Warszawy razem z innymi rodzinami pracowników Ministerstwa Sprawiedliwości. Oficjalnie w naszej rodzinie mówiło się, że trzeba jechać, bo w Warszawie nie dostaniemy już żadnych pieniędzy w związku z tym, że zakład pracy Tatusia przenosi się do Dubna. Z perspektywy czasu myślę jednak, że wówczas w Ministerstwie mama poczuła, że z Warszawy trzeba uciekać. Tak więc całą szóstką znaleźliśmy się na dworcu i wyruszyliśmy w podróż, która trwała kilka dni. Pociąg był często ostrzeliwany przez pikujące nad nim samoloty niemieckie. Schronienia szukaliśmy wtedy w okolicznych lasach lub po prostu kryliśmy się w krzakach obok torów.

W czasie tej podróży po raz pierwszy w życiu doznałam uczucia głodu. Ja, która doprowadzałam do rozpaczy Rodziców swoim wybrzydzaniem na wszystko, co znalazło się na stole (choć mieliśmy wspaniale gotującą gosposię), z ogromnym apetytem zjadłam wtedy zdobytą jakimś cudem przez Mamę skibkę czarnego chleba posypaną grubo cukrem. Mam w oczach obraz pani Stefy, jak na jednym z postojów tryumfalnie wkroczyła do wagonu z butelką mleka dla Krzysia. Mój brat miał wtedy dopiero 10 miesięcy.

Po latach ten pociąg wracał do mnie we wspomnieniach innych osób. Znalazłam gdzieś informacje, że jechali nim m.in. Jerzy Giedroyć, późniejszy redaktor paryskiej „Kultury”, oraz pisarz i tłumacz – Tadeusz Boy-Żeleński, który dotarł do Lwowa.

Kilka lat temu córka i wnuczka zaczęły weryfikować moje wspomnienia, dotarły do wielu dokumentów i publikacji. Wiem stąd, że decyzja o ewakuacji biur Ministerstwa Sprawiedliwości do Dubna w województwie wołyńskim zapadła jeszcze przed początkiem wojny, w sierpniu. Pracownicy ministerstwa ewakuowali się z Warszawy wraz z rodzinami, w budynkach gimnazjum w Dubnie rozpoczęto normalną pracę.


Dubno, jedna z ważniejszych ulic. Zdjęcie z okresu międzywojennego


Potwierdzenie znalazła też informacja, że pociągiem tym podróżował Tadeusz Boy-Żeleński. Józef Hen, badacz biografii Boya i autor książki Błazen-wielki mąż, tak opowiadał w jednym z wywiadów: „Pociąg, którym jechał, był kilkakrotnie bombardowany. Wszyscy wtedy wybiegali w panice, szukali schronienia. Tylko nie Boy. Tak pamięta go uczestnik tamtej podróży, mecenas Krzysztof Bieńkowski. Ale to nie była jakaś brawura czy nieostrożność. Raczej fatalizm. Może w tym kontekście nie brzmi to zbyt poważnie, ale Boy przecież przetłumaczył Kubusia fatalistę. Teraz na pewno wziął do siebie lekcję Diderota, że wszystko co się ma przytrafić, zostało zapisane gdzieś w górze. Stanie się to, co ma się stać. Przeznaczenie”. Być może w podróży zajmował się tłumaczeniami, według znalezionej gdzie indziej relacji syna w podróż zabrał szkice Prousta. A ja przez wiele lat wyobrażałam sobie, że może pod jakimś krzaczkiem chowałam się razem z Boyem-Żeleńskim!

Sprawa podróży Jerzego Giedroycia nie jest oczywista, nawet w świetle źródeł historycznych, w tym wspomnień późniejszego redaktora paryskiej „Kultury”, a przed wojną pracownika Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Wiadomo jednak, że jechał na wschód ostrzeliwanym pociągiem i przez Lublin, Kowel, Łuck dotarł do Równego, a stamtąd – po kilku dniach – już samochodem został z innymi przedstawicielami rządu ewakuowany do Rumunii. Czy ten mój pociąg jechał tą samą trasą, tego (na razie) nie udało się ustalić nawet mojej dociekliwej córce. Dopiero po latach dowiedziałam się, że Jerzy Giedroyć był naszym najbliższym sąsiadem w przedwojennej Warszawie w domu przy Brzozowej 2/4. W książce Marka Żebrowskiego Jerzy Giedroyć. Życie przed „Kulturą” opublikowany został fragment planu kamienicy z zaznaczonym mieszkaniem, które zajmował. Widać tam także część naszego mieszkania w kamienicy, której po wojnie już nie odbudowano. Ja zapamiętałam miłych starszych państwa Giedroyciów, którzy w czasie wojny przenieśli się do mieszkania syna. Po latach dowiedziałam się, że w czasie powstania zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach.

Na dworcu w Dubnie na naszą rodzinę czekali państwo Dębińscy. W czasie, gdy Tatuś był sędzią grodzkim we Wronkach, Dębiński pracował na stanowisku naczelnika więzienia, a jego rodzina mieszkała w naszym sąsiedztwie. Później, gdy wyprowadziliśmy się z Wronek i mieszkaliśmy w Poznaniu, a potem w Warszawie, Rodzice musieli mieć z nimi jakiś kontakt. Przed wojną Dębiński został przeniesiony służbowo do Dubna. Przez cały czas pobytu w tym mieście mieszkaliśmy u nich, otoczeni ogromną życzliwością.


Armia Czerwona wkracza na teren Polski. Zdjęcie Narodowe Archiwum Cyfrowe


Dzień 17 września 1939 roku przeżyliśmy właśnie w Dubnie, zajętym już pierwszego dnia sowieckiej inwazji. Pamiętam, jak wkraczający, często obdarci, z karabinami na sznurkach, żołnierze Armii Czerwonej – ku naszemu zdumieniu – powtarzali, że „przyszli nas wyzwolić od panów”. Z opracowań historycznych wynika, że w rozkazach bojowych, odczytanych żołnierzom przed atakiem na Polskę, znalazły się fałszywe informacje o tym, jakoby Armia Czerwona szła na pomoc robotnikom i chłopom Białorusi, Ukrainy i Polski, którzy powstali przeciw kapitalistom i obszarnikom. Armia Czerwona miała więc wkroczyć nie jako zdobywca, lecz jako „wyzwoliciel braci Białorusinów, Ukraińców i ludu pracującego Polski”.

Mama skrzętnie ukrywała fakt, że jest żoną sędziego. Nasz gospodarz, pan Dębiński, zniknął zaraz po zajęciu Dubna przez wojska sowieckie. Pewnej nocy Mama usłyszała przez ścianę jego głos. Kiedy jednak rano spytała panią Dębińską, czy to naprawdę był on, ta gwałtownie zaprzeczyła i widać było, że jest bardzo niespokojna. Mama zrozumiała, że dalszy pobyt u rodziny Dębińskich może stanowić zagrożenie dla obu rodzin. Po latach dowiedziałam się, że Sowieci po wkroczeniu do Dubna aresztowali niemal wszystkich pracowników przeniesionego tam ministerstwa, tylko kilka osób zdążyło się przed nimi ukryć lub uciec.

Przenieśliśmy  się wtedy na wieś pod Dubno. Pamiętam, że w domu, w którym się zatrzymaliśmy, poprzedniego dnia zmarło na biegunkę małe dziecko jakichś uciekinierów wojennych. Po podwórzu krążył zrozpaczony ojciec dziecka.

Zanim to jednak nastąpiło, Mama, Ciocia Zosia i pani Stefa chodziły często na targ w Dubnie i sprzedawały, co się dało. Szczególnym wzięciem wśród Rosjanek cieszyły się koszule nocne, które kupowały jako suknie balowe. Te „suknie balowe” odnajdywałam potem w różnych tekstach. Niedawno w jednej z książek trafiłam na informację, że we Lwowie na początku sowieckiej okupacji na jakąś imprezę kulturalną wkroczyła grupa kobiet przybyłych wraz z armią Czerwoną. Wszystkie ubrane były w efektowne koszule nocne. U nas zresztą podobne sytuacje też się zdarzały. Znajoma opowiadała mi, jak w latach osiemdziesiątych przyszła do niej paczka z odzieżą z Zachodu. Na wierzchu leżała bluzka w kolorze, który nie odpowiadał obdarowanej, dała ją więc koleżance, która dumnie paradowała w niej po Szamotułach. Po jakimś czasie dostała kolejną paczkę od tego samego nadawcy, w której znalazły się pasujące do rzekomej bluzki spodnie. Okazało się, że to, co obie z koleżanką uznały za bluzkę, było górą od piżamy.


Rynek w Dubnie w okresie międzywojennym. Być może właśnie tam Ciocia Zosia sprzedawała nasze rzeczy, abyśmy mieli z czego żyć.


Ponieważ stanęło nam przed oczyma widmo wywózki w głąb ZSRR, po krótkim pobycie na wsi pod Dubnem wyruszyliśmy do Przemyśla. San stanowił granicę między obu naszymi okupantami i krążyły wieści, że Niemcy od czasu do czasu przyjeżdżają do Przemyśla, aby – po uzgodnieniu z Rosjanami – wydać niektórym uciekinierom przepustki na powrót do ich domów. W Przemyślu koczowaliśmy przez wiele tygodni, głodując, wyprzedając resztki osobistych rzeczy. Mieszkaliśmy w jakimś ponurym gmaszysku (klasztorze?). Mający ledwo roczek Krzyś poważnie zachorował. Pamiętam chwile, w których Babcia i Ciocia mierzyły mu gorączkę, a przerażona Mama biegała po korytarzu, bojąc się wrócić do pokoju, aby nie usłyszeć, że gorączka wzrosła. Strach ten był w pełni uzasadniony, bo dzieci – szczególnie te najmłodsze – masowo umierały, głównie na biegunkę. Na szczęście gorączka zaczęła spadać i Krzyś powoli wracał do zdrowia.

Kiedy rozeszła się wieść, że Niemcy przyjechali i będą wydawać „bieżeńcom” przepustki, zostaliśmy z Babcią w domu, a Mama, Ciocia i pani Stefa wyruszyły przed budynek, w którym urzędowali Niemcy. Co wieczór wracały zrezygnowane, bo przed drzwiami wejściowymi kłębił się ogromny tłum. Próbujący utrzymać porządek Kozak na koniu, z nahajką w ręce, rozganiał ludzi, krzycząc: „Dawaj nazad!”

Któregoś z kolei dnia do stojącej z boku Mamy, która była bardzo ładną, pełną wdzięku młodą kobietą, podszedł jakiś mówiący po polsku człowiek i spytał: „Dlaczego jesteście taka smutna?” Wtedy Mama odpowiedziała, że ma małe dzieci, chce wrócić do Warszawy, gdzie jest jej dom, ale nie ma żadnych szans zdobycia przepustki. Wtedy nasz (jak się później okazało) dobroczyńca powiedział, że następnego dnia o wskazanej godzinie ma stać na tym samym miejscu, a on jej pomoże. Mama – nie mając wielkiej nadziei – czekała na niego, na wszelki wypadek wzięła z sobą panią Stefę. Ku ich zdumieniu tajemniczy człowiek zjawił się punktualnie, podprowadził je do jakiegoś bocznego okna, które wcześniej musiał odblokować od środka, podsadził i w ten sposób znalazły się wewnątrz obleganego gmachu. Teraz już z łatwością udało im się stanąć przed niemiecko-rosyjską komisją i z przepustkami wróciły do nas. Ten człowiek, prawdopodobnie żołnierz sowiecki, naraził własne życie. Za ten czyn groziła mu kara śmierci, pomógł bowiem uciec spod władzy Stalina „niebezpiecznym elementom”. Być może uratował nam życie: był to kwiecień 1940 roku, a w czerwcu zaczęły się masowe wywózki Polaków w głąb Związku Sowieckiego.


Przemyśl, cywile przechodzący przez most ze strony sowieckiej na niemiecką. My przeszliśmy tamtędy w kwietniu 1944 r.


Bezpośrednio po przekroczeniu Sanu Niemcy skierowali nas do jakiegoś budynku, w którym podzielono nas według płci i wieku, rozebrano do naga i dezynfekowano. W pewnym momencie nas – nieco starsze dzieci wpędzono do pomieszczenia, w którym siedziały w wannie maluchy. Wśród wrzeszczących dzieciaków z trudem rozpoznałam Krzysia. Przeżyłam też moment zdumienia, gdy z prawej strony wkroczyła grupa nagich kobiet i zniknęły w drzwiach po lewej stronie. Wówczas nagość dorosłych była dla mnie czymś zupełnie nieznanym i szokującym. Rozpoznałam tylko panią Stefę i to po… bursztynowych koralach, które stale nosiła i których Niemcy nie kazali jej zdjąć.

Gdy dotarliśmy do Warszawy, zastaliśmy prawie całe mieszkanie zajęte przez uciekinierów z Wielkopolski. Wujostwo, którzy mieszkali w tym samym domu i u których zostawiliśmy klucze, chyba raczej nie spodziewali się naszego powrotu i ulokowali u nas ludzi, którzy stracili dach nad głową. Kiedy Wujek Feliks Rankowski zobaczył Mamusię, spytał krótko: „Dzieci są?” W Warszawie mówiono, że kto jak kto, ale dzieci raczej żywe z tego piekła nie wracają.

Nasza Mama do końca swojego długiego życia pościła w 1. święto Wielkanocy. W czasie śniadania wielkanocnego jadła tylko jajka i sałatkę warzywną. Zachowanie to wiązało się ze złożonym przez nią przyrzeczeniem postu w intencji uratowania życia dzieci i wydostania się spod okupacji sowieckiej. Wielkanoc w 1940 roku wypadał 24 marca, był to zatem czas, gdy Mama próbowała zdobyć przepustkę do niemieckiej strefy okupacyjnej.

Ewa Budzyńska-Krygier

wrzesień 2018 r.

Szamotuły, 20.09.2018


Wejście do naszego domu w Warszawie, ul. Brzozowa 2/4. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze.

Przedwojennych zdjęć z moim bratem nie mam. Jedyne można zobaczyć tym zdjęciu jako fotografię wiszącą na ścianie.

Podział Przemyśla pomiędzy dwóch okupantów

Zdjęcie zrobione z części Przemyśla zajętej przez Niemców. Po drugiej stronie rzeki widać wielkie propagandowe płachty, wywieszone na domach w części zajętej przez Związek Sowiecki.

Most drogowy na Sanie w Przemyślu został zniszczony na początku wojny. Granicę przekraczało się więc przez most kolejowy. Zdjęcia od strony sowieckiej i niemieckiej.

Kiedy udało nam się wrócić do Warszawy, przekonaliśmy się, że w czasie oblężenia Warszawy we wrześniu 1939 r. bomba uszkodziła nasz dom, a dokładnie jego dolną część od ul. Bugaj. Na szczęście nikt nie ucierpiał.

Wyrwa w domu widziana od góry. 1944 r., przed powstaniem warszawskim

Zdjęcia, które Mama wysłała Tatusiowi do oflagu po naszym powrocie do Warszawy, zrobione na tarasie naszej kamienicy. Tatuś miał dzięki nim potwierdzenie, że żyjemy i rośniemy

Moja mama zmarła w 1997 r. Do dziś niektóre osoby w Szamotułach pamiętają jej elegancję i urodę.

Ostatnie zdjęcie wysłane Tatusiowi z Warszawy. Ogrody Zamkowe, 1944 r., przed powstaniem


Wspomnienia Ewy Budzyńskiej-Krygier z powstania warszawskiego można przeczytać pod linkiem:

Powstanie warszawskie widziane oczami dziecka (http://regionszamotulski.pl/powstanie-warszawskie-oczami-dziecka/)

Inne wspomnienia tej samej Autorki:

Tęsknota za tornistrem, czyli wojenna edukacja (http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/)

Za wcześnie, kwiatku, z wcześnie…, czyli moja nauka w szamotulskich szkołach (http://regionszamotulski.pl/w-szamotulskich-szkolach-1945-51/)

Studia w czasach stalinowskich (http://regionszamotulski.pl/studia-w-czasach-stalinowskich/)

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.

Ewa Krygier, Przyszliśmy wyzwolić was od panów2025-01-03T21:15:01+01:00

Ewa Krygier, Powstanie warszawskie widziane oczami dziecka


Powstanie Warszawskie widziane oczami dziecka

Z perspektywy piwnic i gruzowisk


Z mamą – Haliną Budzyńską i bratem Krzysztofem. Nasze ostatnie zdjęcia przed powstaniem, zrobione bardzo blisko naszego domu – w ogrodach przy Zamku Królewskim. Zdjęcia z czasu wojny zachowały się tylko dzięki temu, że wysyłaliśmy je Tatusiowi do oflagu

Wejście do naszego domu – Brzozowa 2/4. Mieszkaliśmy na 3. piętrze, z okna pokoju widać było Rynek Starego Miasta

Schodki wzdłuż naszego domu do Wisły (przedłużenie ul. Celnej). Widoczne tu okrągłe okna były oknami piwnicy, w której spędziliśmy pierwsze dni i noce powstania.

Zdjęcie z czasu wojny (widoczna wyrwa po bombie z 1939 r.).

Dom PKO zajmował niezwykle ważne miejsce na powstańczej mapie Starówki ze względu na swoje rozmiary oraz położenie (skarpa w pobliżu Powiśla, obok niemieckich koszarów, bliskość Zamku, który powstańcy starali się odbić Niemcom, bliskość mostu Kierbedzia, który chcieli opanować i uratować przed wysadzeniem, a równocześnie odciąć Niemcom drogę ucieczki). Dom ten miał przede wszystkim bronić przed wdarciem się Niemców na Stary Rynek, dlatego we wspomnieniach powstańców padają określenia „reduta”, „forteca”, „bastion”. Ze wspomnień tych wynika też, że już przed powstaniem w domu tym mieściły się punkty kontaktowe, gromadzili się tam powstańcy przed godziną „W”.

Widok na warszawską Starówkę od strony Wisły, 1940 r. Z lewej spalony w 1939 r. Zamek Królewski, z prawej dom PKO, w którym mieszkaliśmy. Nasze okna i wejście było od ul. Brzozowej.


Powstanie Warszawskie to osobny, szczególnie dramatyczny fragment moich wojennych przeżyć. Kiedy później, po latach, czytałam książki, oglądałam filmy (bardzo niechętnie!), słuchałam wypowiedzi maturzystów (przez 40 lat jako polonistka w szamotulskim liceum, wielokrotnie przewodnicząca jednej z komisji maturalnych) zdających egzamin z historii, na temat Powstania Warszawskiego, wszystko to wydawało mi się obce, dalekie od moich osobistych wspomnień. Jedyną książką, która w autentyczny sposób mną wstrząsnęła, był Pamiętnik z Powstania Warszawskiego Mirona Białoszewskiego. To było „moje” wspomnienie powstania. Ale też nie mówi się tam o politycznych uwarunkowaniach, o bohaterstwie. Autor z pozycji 22-letniego cywila opisuje swoje przeżycia, jest to jednak spojrzenie dziecka, które znalazło się w absurdalnym, przerażającym świecie. Tak właśnie ja – jedenastoletnie dziecko – widziałam ten tragiczny sierpień. Do dziś bardziej przemawiają do mnie argumenty tych, którzy twierdzą, że powstanie było desperackim zrywem, który pozostawił po sobie trupy i gruzy. Taka postawa oburzała moją Mamę, która z zapartym tchem i ogromnym wzruszeniem oglądała wszystkie dokumentalne filmy poświęcone powstaniu. Brało się to chyba z tego, że ona przeżyła powstanie, mając 36 lat.


Nasz dom – widok od ul. Bugaj. Pierwsze uszkodzenie domu nastąpiło podczas bombardowania we wrześniu 1939 r.


Pamiętam wczesne popołudnie 1 sierpnia 1944 roku, kiedy to Mama wcześniej zwolniła się z pracy, gdyż w mieście mówiono, że lada moment coś się może zacząć dziać. Gdyby nie ten pośpiech, pewnie podzieliłaby los mieszkającej z nami pani Stefy Jońcówny, która nie zdołała już przedrzeć się ze Śródmieścia na Starówkę i z którą spotkaliśmy się dopiero po wojnie w Szamotułach. Nasz dom PKO, ul. Brzozowa 2/4, opanowany przez powstańców i zamykający wejście na Stary Rynek od ul Celnej, od razu stał się celem ataków Niemców, którzy starali się do niego wedrzeć od strony Powiśla. Dnie i noce spędzaliśmy w piwnicy, a przez okienko znajdujące się przy schodkach prowadzących od Powiśla do ul. Celnej stale dobiegały strzały i krzyki Niemców. W pierwszych godzinach powstania w korytarzu piwnicy siedziało kilku młodych powstańców, czekających na broń, którą mieli dla nich zdobyć koledzy podczas walki z Niemcami! W nocy Mama, Babcia, Ciocia wchodziły do mieszkania, żeby znieść co cenniejsze rzeczy. Po kilku dniach powstańcy nam, cywilom, kazali opuścić dom.



Zaraz po powstaniu. Dolna część gmachu (od ul. Bugaj) stanowiła w tym czasie już tylko gruzowisko

Schronienie znaleźliśmy w jednej z kamieniczek przy Starym Rynku, niedaleko ul. Celnej. Całe dnie spędzaliśmy w piwnicy, a spać chodziliśmy początkowo do mieszkania jakiejś pani w oficynie. Pewnego dnia jednak oficyna ta została zbombardowana, a wraz z nią część naszych rzeczy. Niemcy od godz. 7 rano do godz. 7 wieczór, właściwie bez przerwy, systematycznie równali z ziemią Starówkę. Samoloty, zrzucające bomby, latały bezkarnie tuż nad dachami. Nie wiadomo było tylko, kiedy trafią w nasz dom i czy strop piwnicy wytrzyma.

W tej samej piwnicy co my znaleźli schronienie wujostwo Rankowscy, również mieszkańcy Brzozowej 2/4, ze swoją najmłodszą córką Marylką. Czwórka pozostałych dzieci walczyła w powstaniu: Basia, Andrzej i Wicek na Starówce, Miłka w Śródmieściu. Pewnego ranka zjawiła się w piwnicy Basia z wiadomością, że Andrzej został lekko ranny w nogę, a Wicek w głowę. A potem zażartowała, że ją Niemcy trafią „w brzuszek”. I rzeczywiście w czasie walki na tyłach kościoła jezuickiego została ciężko ranna w brzuch. Umarła na stole operacyjnym. Pamiętam, jak z wiadomością o tym przyszedł do wujostwa jej narzeczony, który także po kilku dniach zginął. Przejmujący obraz umierania Basi Rankowskiej zamieścił Stanisław Podlewski w książce pt. Przemarsz przez piekło. Pisze tam o niezwykłej urodzie Basi, o nadludzkich wysiłkach lekarzy, którzy próbują wyrwać ją śmierci, o pogrzebie, który odbył się na podwórzu przy ul. Kilińskiego 1.

Pamiętam euforię, jaka zapanowała, gdy rozeszła się wieść o zdobyciu przez powstańców czołgu, a właściwie niemieckiego pojazdu do rozbijania barykad. Po chwili usłyszeliśmy straszny wybuch, to na ul. Świętojańskiej pojazd wyleciał w powietrze, a wraz z nim ludzie, którzy go gęsto obsiedli. Wśród zabitych była też moja koleżanka – córka szewca z ul. Celnej. Ojciec w promieniu kilkudziesięciu metrów znalazł skrawki jej sukienki i buciki. Inna moja koleżanka – Ewunia Kaczmarkówna, która z rodzicami i bratem uciekła z ul. Brzozowej na Nowe Miasto, zginęła zasypana gruzami w piwnicy, uratowali się rodzice i brat, którzy w tym momencie znajdowali się na korytarzu. Rozpaczliwie próbowali odwalać cegły, ale na nic to się nie zdało.

Siedząc w piwnicy, przez wiele godzin modliliśmy się głośno. Ja jako „niewinne dziecko” często te modlitwy prowadziłam. Później, po wojnie zdarzało się, że ksiądz w kościele zaczynał odmawiać jakąś, jak wydawało mi się początkowo, nieznaną mi modlitwę, a ja nagle w pamięci odnajdywałam jej dalsze słowa – były to chyba modlitwy odmawiane w czasie powstania.

Pewnego wieczoru, kiedy sądziliśmy, że to już koniec nalotów, nagle nad Starym Rynkiem pojawił się niemiecki samolot i zbombardował naszą kamieniczkę. Bomba nie przebiła stropu, tylko schodami posypał się gruz. Ci, którzy na nich stali, zostali zabici. Całą noc spędziliśmy pod gruzami, stłoczeni w części piwnicy, z góry kapała woda, którą na piętrach zgromadzono w wiadrach i garnkach na wypadek pożaru, a spod gruzów piętrzących się na schodach zwisały głowy zabitych. Mama nie miała na czym usiąść, więc stojąc, osłaniała przez całą noc mnie i brata. Rano przez wybity otwór wydostaliśmy się na Stary Rynek, skąd pobiegliśmy na ul. Długą do domu, w którym schronił się mieszkający u nas przez część wojny wujek Alfred Taczak z Bydgoszczy. Staraliśmy się jak najszybciej pokonać tę drogę, gdyż na dachach czaili się tzw. gołębiarze (niemieccy snajperzy) i strzelali do ludzi.

W tym już czasie powstańcy szykowali się do przejścia kanałami do Śródmieścia. W domu przy ul. Długiej spędziliśmy kilka dni, coraz trudniej było o jedzenie i wodę. Ja wtedy zachorowałam – chyba na grypę. Mama zaprowadziła mnie do lekarza, który mieszkał w oficynie. Dostałam od niego jakieś lekarstwo, a Mama wskazówkę, żeby mnie „lepiej myła”. Pamiętam, że bardzo ją ta uwaga zabolała. Powiedziała, że państwo, którzy nas przygarnęli, mogą nam dać tyle wody, ile starcza do picia, i to z ledwością.

Rynek Starego Miasta zaraz po upadku powstania. W głębi widoczne nasze wejście do domu PKO

Napis w Muzeum Powstania Warszawskiego

Barbara Rankowska (1923-1944), sanitariuszka Armii Krajowej (Grupa „Północ”, zgrupowanie „Róg”, batalion „Bończa”). Pseudonimy: „Basia” i „Grom”

Tyle po wojnie zostało z górnej części budynku, czyli tej, w której mieszkaliśmy

Widok na Wisłę z ruin naszego domu – 1947 r.

Ostatni fragment budynku (brama) stanowił część tarasu widokowego, 1969 r.

Skarpa, gdzie stał dom PKO – widok współczesny

Źródła zdjęć: archiwum rodzinne, Fotopolska, Narodowe Archiwum Cyfrowe, Muzeum Powstania Warszawskiego, Warszawa1939.pl

Ostatniego wieczoru naszego pobytu na ul. Długiej wychyliłam się przez okno i zobaczyłam na placyku sąsiadującym z podwórzem ustawionych w dwuszereg młodziutkich powstańców. Późnym wieczorem nasz dom zaczął się palić i musieliśmy z niego uciekać. Przebiegaliśmy przez wspomniany przed chwilą placyk, było ciemno, a pod nogami wyczuliśmy coś miękkiego. W pewnej chwili okazało się, że stąpamy po zwłokach żołnierzy, których Niemcy zabili podczas zbiórki, rzucając na placyk granaty. Całą noc błądziliśmy wśród płonących ruin, szukając jakiegoś schronienia. Na barykadach – gdzieniegdzie – siedzieli jeszcze młodzi żołnierze – raczej dzieci – z karabinami. Większość powstańców przeszła już kanałami do Śródmieścia.

Powstanie na Starówce dogorywało. W ostatnich dniach sierpnia Niemcy już mniej bombardowali (zresztą nie bardzo było co), a więcej podpalali – często dotyczyło to gruzowisk, pod którymi chowali się ludzie, zakładając, że zbombardowanych domów samoloty nie będą powtórnie bombardować.

Po długiej wędrówce przez gruzy, barykady, na których leżało dużo trupów, rano dołączyliśmy do ogromnego pochodu ludzi, na którego czele niesiono jakąś białą płachtę. Przeszliśmy przez Nowe Miasto i otoczyli nas Niemcy. Pamiętam ich głośne rozmowy, śmiechy (do dziś alergicznie reaguję na niezwykle głośnych turystów niemieckich, choć wiem, że to nie ma sensu). Jeden z Niemców trzymał na ramieniu małpkę uwiązaną na łańcuszku i ogromnie zadowolony z siebie częstował polskie dzieci cukierkami. Mama zabroniła mi się do niego zbliżać, ale ja i bez jej uwag nie miałam na te cukierki najmniejszej ochoty.

Niemcy zapędzili nas najpierw na Cytadelę, a potem gnali wśród ruin i pożarów przez całą Warszawę. Wzdłuż trasy stali niemieccy żołnierze z karabinami wycelowanymi w nas, niektórzy trzymali na smyczy wielkie psy. Mama trzymała nas kurczowo za ręce, Krzysia chwilami niosła. Babcia i Ciocia dźwigały jakieś tobołki. Wszyscy byliśmy obdarci, brudni, zawszawieni.

Nigdy nie zapomnę chwili, gdy zbliżaliśmy się do kościółka na Woli. Przed nami szła nasza sąsiadka z ul. Brzozowej – pani Stamirska z córką Krysią (towarzyszką moich podwórkowych zabaw) i nieco starszym od niej synem Adamem, upośledzonym umysłowo, co z daleka rzucało się w oczy. Adaś cierpiał chyba na zespół Downa. Matka i siostra szły po bokach, osłaniając chłopca przed wzrokiem Niemców. Niestety, w pewnym momencie jakiś żołnierz zauważył go, wpadł pomiędzy nas, wyrwał matce Adasia, wyciągnął go z szeregu i zastrzelił. Zrobiło się zamieszanie, pani Stamirska krzyczała, nie chciała dalej iść. Wtedy dopadł do niej inny Niemiec, pchnął kolbą karabinu i pochód ruszył dalej. Doprowadzono nas do jakiegoś dworca i bydlęcymi wagonami zawieziono do Pruszkowa. Pamiętam ogromne hale i koczujące na betonie tłumy ludzi.

Tak upłynął najbardziej dramatyczny miesiąc w moim życiu. Taki właśnie obraz powstania pozostał w mojej pamięci – obraz widziany oczami dziecka, z perspektywy piwnic i gruzowisk. Kiedy od czasu do czasu bywam w Warszawie, wędruję szlakiem moich wspomnień. W czasach, kiedy uczyłam w szamotulskim liceum, znalazłam się na Starym Rynku z grupą koleżanek z pracy. Wszystkie weszły na lody do Hortexu. Tylko ja zostałam na zewnątrz, nie byłam w stanie tam wejść, bo lokal mieścił się w kamieniczce, w której spędziłam najwięcej powstańczych dni i w której nas zbombardowano.

Po kilku dniach w Pruszkowie przeprowadzono wśród nas selekcję: mężczyzn i młode kobiety bez dzieci wysyłano na roboty do Niemiec. Nas: Mamy, Babci Jadzi, Cioci Zosi, Brata Krzysia i mnie na szczęście nie rozdzielono. Znaleźliśmy się w bydlęcych wagonach, które zostały zaplombowane i ruszyliśmy w nieznane. Siedzieliśmy stłoczeni pod ścianami wagonu, a na środku królowała na wielkim tobole brudna kobieta – po niej i po jej dobytku spacerowały masy robactwa, właśnie dzięki niemu miała wokół siebie dużo wolnej przestrzeni. Wagony otworzono na jakiejś małej stacyjce w okolicach Tomaszowa, kazano nam wyjść i przesiąść się na furmanki chłopów, którzy na nas czekali.

Nasza rodzina została ulokowana w jednym z gospodarstw w Zakrzowie. Nasz adres brzmiał: Zakrzów, Post Białaczów, Districkt Radom. Bardzo życzliwie przyjęła nas młoda kobieta, której męża Niemcy wywieźli na roboty. Spaliśmy na słomie w jednym pokoju. Rzeczy mieliśmy zniszczone. Pamiętam, że chodziłam po wsi w jakiejś pasiastej zapasce gospodyni i bardzo się w niej dobrze czułam. Gospodyni zabierała mnie w pole i pozwalała wykopywać ziemniaki. W nocy często budziło nas pukanie do okien: to partyzanci, których pełno było w okolicznych lasach, składali wizytę naszej gospodyni.

W Zakrzowie toczyliśmy nieustanną walkę z wszami: Mama, Babcia i Ciocia gorącym żelazkiem „z duszą” prasowały nasze rzeczy, szczególną uwagę zwracając na wszelkie zaszewki. Stale myliśmy głowy. Mama wyprowadzała do lasu mnie i brata, wyczesywała nam wszy gęstym grzebieniem i ściągała nam z włosów gnidy. Poza tymi – mało apetycznymi – wspomnieniami z Zakrzowa zostały mi w pamięci bardzo przyjemne doznania smakowe. Pamiętam wspaniały, gorący chleb, który kupowaliśmy w Białaczowie. Skibki obkładało się jeżynami i grubo posypywało cukrem. Chyba niczego lepszego już później w życiu nie jadłam. Zakrzowskie jeżyny przypominają mi się do dziś – kiedy znajdę gdzieś w lesie te owoce lub zobaczę w sklepie, zawsze sobie myślę: „Gdzie im tam do tych z Zakrzowa!”

W czasie pobytu w Zakrzowie Mama skontaktowała się ze swoją kuzynką Bożeną Rucińską, która wywieziona z Obornik wraz z mężem, synem, matką i wujem, znalazła schronienie w Krakowie. Jak się okazało, Rucińscy szukali nas przez RGO i ogłoszenia w gazetach. Kiedy do nich napisaliśmy, natychmiast zaprosili nas do siebie.

W Krakowie wujostwo Rucińscy otoczyli nas serdeczną opieką, ubrali, znaleźli umeblowane mieszkania: najpierw przy ul. Starowiślnej 64, później przy ul. Brodowicza 34. Dzięki nim Mama znalazła pracę w małej fabryczce pasty do butów i proszków do farbowania rzeczy. W Krakowie na przełomie 1944 i 1945 roku było w miarę spokojnie. Pamiętam tylko jedno wydarzenie z okresu, gdy mieszkaliśmy przy ul. Starowiślnej. Nagle wieczorem Niemcy zaczęli „przeczesywać” okoliczne domy, wpadli i do nas. Wspólny korytarz mieliśmy z jakąś panią i jej dorosłymi córkami. Widziałam, jak Niemcy otworzyli drzwi do ich kuchni – na środku stała beczka z kapustą, a w niej stał jakiś nieznany mężczyzna i gołymi nogami ubijał tę kapustę. Niemcy wycofali się. Może to właśnie tego mężczyzny Niemcy szukali, a on ich sprytnie wyprowadził w pole?

Najdramatyczniejszy dla nas (bo mało nie zakończył się tragicznie) był dzień wkroczenia Rosjan do Krakowa. Mama z sąsiadką wybrała się z ul. Brodowicza gdzieś w okolice cmentarza Rakowickiego po chleb i właśnie tam spadła bomba, która o mało Mamy nie zabiła. Kilka odłamków poraniło jej nogi, jeden przebił rondo kapelusika. Mama z trudem dotarła do domu, dostała wysokiej gorączki, a po kilku tygodniach w szpitalu wyjęli jej te odłamki. Pamiętam dzień 9 maja 1945 roku. Szłam wtedy z Ciocią Zosią krakowskimi Plantami, gdy odezwały się syreny zwiastujące zakończenie wojny.

Mój obraz powstania zdecydowanie różni się od obrazu zachowanego w pamięci i sercach przeważającej większości powstańców. Ci ostatni i w trakcie walki, i po jej zakończeniu w powstańczym zrywie widzieli sens. W przekonaniu o ważności powstania utwierdzały ich także represje, jakie ich spotykały, najpierw ze strony Niemców, potem – władz PRL-u. Szczególne uhonorowani zostali powstańcy po zmianie ustroju, wtedy też oficjalnie docenione zostało powstanie. Sytuacja siedzących w piwnicach cywilów była zupełnie inna. Dominującym uczuciem było przerażenie, poczucie chaosu. Przez całe lata uwagę koncentrowano na bohaterstwie powstańców, cywilom – którzy stali się ofiarami powstania – niemal nie poświęcano uwagi. Stosunkowo mało miejsca zajmują w Muzeum Powstania Warszawskiego. O upamiętnieniu wszystkich mieszkańców stolicy pomyślano dopiero w 66. rocznicę upadku powstania, kiedy to przy Muzeum odsłonięto Pomnik Poległych, Zamordowanych oraz Wypędzonych Mieszkańców Warszawy. Warto przytoczyć tu słowa wypowiedziane podczas odsłonięcia monumentu przez prezesa Związku Powstańców Warszawskich gen. Zbigniewa Ścibora-Rylskiego: „My, powstańcy warszawscy, żołnierze, którzy walczyliśmy, zupełnie inaczej przeżywaliśmy powstanie niż ludność cywilna. Tragedia ludności cywilnej była straszna. Wszyscy pamiętamy, jak już pod koniec powstania niektórzy psychicznie nie wytrzymywali. Ludność cywilna była w piwnicach, w strasznych warunkach, z dziećmi (…), także ludzie starsi, oni wszyscy pomagali nam. (…) Myślę, że my żołnierze walczącej stolicy, powinniśmy złożyć najwyższy hołd i ja – osobiście bym powiedział – przeprosić ludność cywilną, że poniosła tak straszne upokorzenia, tak straszne cierpienia”. Za te przeprosiny spotkała Ścibora-Rylskiego krytyka.

W powstaniu poległo lub zostało zamordowanych przez Niemców 18 000 powstańców i aż 150-180 000 cywilów, z rodzinnych domów wypędzono około 550 000 warszawiaków. Dzieci powstania warszawskiego, którym przez tygodnie w każdej chwili groziła śmierć, straciły dobytek, często najbliższych, zostały wysiedlone i przeszły przez obóz w Pruszkowie, nie doczekały się uprawnień kombatanckich. Nas – dzieci powstania warszawskiego – było chyba za dużo…

Ewa Budzyńska-Krygier

Fragmenty książki 6 lat dzieciństwa, 6 lat wojny (Ewa Krygier, Agnieszka Krygier-Łączkowska i Halszka Łączkowska), Poznań 2012.

Wspomnienia Ewy Budzyńskiej-Krygier z wojennej edukacji  http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/

Szamotuły, 03.08.2018

Przy ul. Brzozowej. Taras w miejscu, gdzie stał dom PKO. 2011 r.


Fragment Pomnika Poległych, Zamordowanych i Wypędzonych Mieszkańców Warszawy

Mur Pamięci przy Muzeum Powstania Warszawskiego – umieszczono na nim nazwiska poległych powstańców, wśród nich – Basi Rankowskiej

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.

Ewa Krygier, Powstanie warszawskie widziane oczami dziecka2025-01-03T21:16:18+01:00

Ewa Krygier, Studia w czasach stalinowskich

Szkoło! Szkoło! Gdy cię wspominam…

„Mówi pani tak, jakby się pani nie podobało”, czyli studia na poznańskiej polonistyce

To zdjęcie zrobione przed maturą widniało w moim indeksie

Przed Collegium Minus (pomnik Adama Mickiewicza stanie tam dopiero w 1960 r.). Z koleżanką z dawnej klasy Bożeną Tokarzówną.

Od wielu lat mówi się po prostu: akademik „Hanka”. Wówczas patron był jasny: Hanka Sawicka – działaczka komunistyczna

Kiedy rozpoczynałam studia, od niedawna stał gmach widoczny w tle tego zdjęcia, za Zamkiem Cesarskim – Dom Partii. Ulica od 1945 r. nosiła nazwę Czerwonej Armii.

Mogliśmy obserwować budowę słynnego poznańskiego Okrąglaka – 1953 r.

W czasie studiów moją najbliższą przyjaciółką była Teresa (wszyscy mówili: Terka) Kaczmarek, po mężu Płóciennik. Poznałyśmy się w pierwszym dniu studiów w kolejce pod dziekanatem.

Razem z Terką uczymy się do egzaminu w ogrodzie na Grudzieńcu.

1952 r. – obóz studencki na wschodzie Polski w okolicach Włodawy. Przed południem zbieraliśmy zboże, a po południu graliśmy w piłkę i tańczyliśmy w świetlicy.

Na obozie studenckim myjemy się w potoku.

Kolonia w Ślesinie – 1954 r.

W latach studenckich w Szamotułach. W parku Sobieskiego z Krysią Braniewiczówną i Zenkiem Pohlem.

Już w roli nauczycielki – 1956 r.



Inne wspomnienia tej samej Autorki:

Tęsknota za tornistrem, czyli wojenna edukacja (http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/)

Za wcześnie, kwiatku, z wcześnie…, czyli moja nauka w szamotulskich szkołach (1945-1951) (http://regionszamotulski.pl/w-szamotulskich-szkolach-1945-51/)

„Przyszliśmy wyzwolić was od panów”. Wspomnienia wojenne (1939-1940) (http://regionszamotulski.pl/przyszlismy-wyzwolic-was-od-panow/)

Powstanie warszawskie widziane oczami dziecka (http://regionszamotulski.pl/powstanie-warszawskie-oczami-dziecka/)

Lata 1951-1955 to okres moich studiów na filologii polskiej Uniwersytetu Poznańskiego. Ówcześni studenci mieli za sobą różne, często tragiczne przeżycia. Jedni zdążyli zdobyć świadectwa maturalne w miarę normalny sposób (najpierw nauka w domu czy na tajnych kursach, potem szkoła: jedna klasa zaliczana przez rok lub tzw. klasy przyśpieszone, czyli dwie klasy w jednym roku), inni przychodzili na „rok zerowy” na wyższej uczelni, zaliczali wówczas w roku kilka klas i zdawali maturę.

Studenci przybywający z odległych miejscowości znajdowali schronienie w domu akademickim Hanka Sawicka przy ówczesnej al. Stalingradzkiej: pokoje kilkuosobowe, z piętrowymi łóżkami, jedna łazienka na piętrze, osobne schody do części żeńskiej i męskiej! Dużo osób codziennie dojeżdżało, niewielu stać było na wynajęcie stancji.

Zajęcia na moim wydziale odbywały się w różnych budynkach, w rozmaitych godzinach, od poniedziałku do soboty włącznie. Ja przeważnie wyjeżdżałam z Szamotuł około 6.30, czasem wracałam dopiero o 23.30. Pamiętam, że przez kilka tygodni rano, gdy stałam na korytarzu w zatłoczonym wagonie, robiło mi się słabo. Poszłam do lekarza akademickiego, ten nawet mnie nie zbadał, tylko oświadczył, że nie może mi zagwarantować miejsca siedzącego. Żeby oszczędzić, na cały dzień zabierałam z domu kanapki, czasem wpadaliśmy do baru mlecznego przy ul. Matejki na jakąś cienką mleczną zupkę. Wymyśliliśmy wtedy hasło reklamowe: Mleko to zdrowie, które zawdzięczasz krowie.


Napis w przedziale kolejowym głosił: Nie pluć. Nie zanieczyszczać wagonu. Z lewej kolega z Szamotuł Henryk Fabiś.


Z powodu wielogodzinnych nieraz przerw w zajęciach dużo czasu spędzałam w bibliotekach, najpierw głównie czytałam niezwykle liczne lektury, w ostatnich latach zbierałam materiały do pracy magisterskiej z językoznawstwa. Ogromnym wzięciem cieszyły się notatki robione na zajęciach przez pilniejszych studentów. Było to często jedyne źródło wiedzy, brakowało opracowań i literatury przedmiotu. Studiujący dwa lata niżej (dwukrotnie odrzucony ze względu na „złe pochodzenie”) mój przyszły mąż często te notatki pożyczał ode mnie, przepisywała mu siostra jego matki. Lubił wytykać mi ewentualne pomyłki i błędy, a ja wtedy miałam ochotę zrobić mu jakąś krzywdę!

Kiedy rozpoczynałam studia w 1951 roku, szkoły wszystkich szczebli zaczęły podlegać szczególnie ostrej indoktrynacji. I znów miałam szczęście, gdyż na Uniwersytecie Poznańskim zmiany następowały stosunkowo powoli. Chodziłam na wykłady i ćwiczenia prowadzone przez wybitnych profesorów literaturoznawców i językoznawców, np. Romana Pollaka, Zygmunta Szweykowskiego, Władysława Kuraszkiewicza czy Stanisława Urbańczyka, filozofa Tadeusza Szczurkiewicza. U nich zdawałam egzaminy.

Egzaminy w tamtych czasach wyglądały zupełnie inaczej niż dziś. Nigdy nie rozwiązywałam żadnych bardziej czy mniej otwartych testów. Profesorowie egzaminowali nas głównie ustnie ‒ na uczelni lub czasem we własnych domach. Jeden taki egzamin z pozytywizmu zdawałam u profesora Zygmunta Szweykowskiego, zapamiętałam śpiewające w pokoju kanarki. Mój mąż pytany był przez jedną z egzaminatorek w jej mieszkaniu, ta leżała w łóżku chora i od czasu do czasu prosiła czekających studentów o zamieszanie zupy w kuchni. Profesor Roman Pollak zapraszał do swojego gabinetu na uczelni po kilka osób według alfabetu. Po odpowiedzi jednej osoby prosił następnych o uzupełnienia. Zdająca ze mną koleżanka obraziła się na nas, a szczególnie na mnie, bo byłam kolejna w alfabecie, że się w ogóle odzywamy. Po egzaminie powiedziała mi, że jestem dość mądra, chociaż na taką nie wyglądam! Egzamin z języka francuskiego u mgr. Gniadka polegał na rozmowie na temat wskazanej przez niego powieści francuskiej. Każdy czytał najpierw polskie tłumaczenie, a potem tekst oryginalny. Przez cały egzamin nie można było odezwać się po polsku: od „bon jour”, po „au revoir”. Pisemne prace zaliczeniowe, w gruncie rzeczy takie trochę mądrzejsze wypracowania domowe, poprawiali na ogół asystenci.


Tak w latach moich dojazdów na studia wyglądał dworzec Poznań Główny


Opiekunką mojej grupy była młodziutka mgr Monika Gruchmanowa, poświęcała nam wiele czasu, organizowała wypady do kina, spotykała się z nami w domach studentów-poznaniaków. Była bardzo pogodna i życzliwa. Pomogła nam zintegrować się, co było o tyle trudne, że byliśmy dość mocno zróżnicowani wiekowo (od rocznika 1928 do 1934), ciągnęły się za nami różne wojenne przeżycia, byli wśród nas Wielkopolanie i przybysze z dawnych wschodnich terenów Polski. Później z ogromną satysfakcją śledziłam piękną karierę naukową prof. dr hab. Moniki Gruchmanowej.

Na moim roku prowadził też zajęcia z języka starocerkiewnego Zygmunt Zagórski, który ‒ gdy byłam na pierwszym roku ‒ obronił pracę magisterską. Bardzo się go baliśmy. Początkowo byłam przerażona, bo moi koledzy z łatwością czytali pisane cyrylicą teksty. Wynikało to z tego, że ogromna większość uczyła się w szkole średniej języka rosyjskiego, a w szamotulskim liceum były jeszcze klasy łacińsko-francuskie. Musiałam więc uczyć się wszystkiego od początku. Byłam tak przejęta egzaminem, że kiedy wracałam do domu, w Baborówku zorientowałam się, że w myślach powtarzam deklinacje i koniugacje. Gdy po wielu latach spotkałam pana prof. dra hab. Zygmunta Zagórskiego, był już starszym, szarmanckim panem i zupełnie nie przypominał tamtego zadziornego, groźnego młodzieńca.


Z kolegami z mojej grupy: Adamowiczem, Terką Kaczmarek i Januszem Kiełbasiewiczem.


Na studiach zetknęłam się też z przedmiotami, które wspominam bardzo źle, były to przede wszystkim marksizm-leninizm i literatura radziecka. Pani docent, specjalistka od literatury radzieckiej, prowadziła swoje zajęcia wieczorem, studenci nieraz wykręcali bezpieczniki, wtedy ona zapalała świeczkę i monotonnym głosem przytaczała jakieś „mądrości” z radzieckich opracowań. Najgorsze jednak było to, że do egzaminu trzeba było przeczytać kilkadziesiąt „cegieł”, czasem kilkutomowych. Ponieważ byłam fatalistką i zakładałam, że jeżeli trzeba znać treść 100 książek, a ja przeczytałam 99, to na pewno będę pytana o tę setną, jako jedna z nielicznych na roku, na wszelki wypadek, przeczytałam wszystkie. Bardziej zaradna była grupa kolegów, którzy powołali do życia „Klub dziadka Szczupaka” (od nazwiska bohatera Zaoranego ugoru Szołochowa), podzielili między siebie lektury, zbierali się w jednej z sal Collegium Philosophicum przy ul. Matejki, zamykali na klucz i opowiadali sobie ich treść.

Egzamin zdawałam razem z kilkoma „szczupakowcami”. Odpowiadali z szalonym ideologicznym zaangażowaniem, pani docent była zachwycona i nawet nie zauważała (albo nie chciała zauważyć), jak liczne błędy rzeczowe popełniali, trudno przecież zapamiętać szczegóły tekstów, które zna się z opowiadania. Wszystkim „miłośnikom” literatury radzieckiej wystawiła oceny bardzo dobre. Zawahała się dopiero przy mnie. Stwierdziła, że doskonale znam teksty, ale „mówię tak, jakby mi się nie podobały”. Ostatecznie jednak też dostałam piątkę. Na przykładzie pani docent przekonałam się ( nie pierwszy i nie ostatni raz), że nic nie jest czarno-białe. W późniejszych latach dawna wykładowczyni literatury radzieckiej mocno i szczerze zaangażowała się w działalność tworzącej się na uczelni „Solidarności”.

Gdy byłam na pierwszym roku, pojawił się w gronie wykładowców młody doktor, którego z powodu wyjątkowej chudości nazwaliśmy „św. Aleksym”. Myśleliśmy, że to ktoś przysłany z zewnątrz przez partię. Profesor Pollak na zajęciach, jak to miał we zwyczaju, spytał, co ciekawego przeczytał jeden ze studentów, a ten wymienił publikację „św. Aleksego”. Wtedy Pollak z lekką ironią stwierdził, że mógł przeczytać coś ciekawszego. Może tekst napisany był w duchu socjalistycznym, może to osoba autora budziła jakieś podejrzenia? Jak się jednak okazało, młody naukowiec stał się później wybitnym literaturoznawcą.

Na moim roku studiowało wielu ciekawych ludzi, którzy potem odcisnęli piętno na polskiej literaturze i kulturze, na przykład wybitni literaturoznawcy Janina Abramowska i Edward Pieścikowski, dziennikarze telewizyjni i prasowi, twórcy teatralni, na przykład Kazimierz Młynarz, Ryszard Podlewski i Ewa Najwer.


Tak w tamtych latach wyglądały budynki uniwersyteckie przy pl. Mickiewicza


Ciekawe były zebrania, w których uczestniczyli studenci naszego roku. Przy stole prezydialnym siedział aktyw ZMP ‒ Związku Młodzieży Polskiej. Na jednym z takich spotkań odbywał się „sąd” nad studentem, który miał ciotkę w Anglii i z nią korespondował. Padały oskarżenia o „zdradę narodową”, on się bronił, że to po prostu jego bliska krewna. Chyba skończyło się na naganie i jego obietnicy, że zakończy tę „podejrzaną korespondencję”.

Pamiętam też inne, tym razem zabawne, spotkanie mojego rocznika. Z oskarżeniem pod adresem kolegi Weroniczaka wystąpił jego współlokator kolega Czarnecki. Zaczął od poruszającego obrazu poetyckiego: „Koledzy, nie chciałbym być traktowany jak warchlak, który ryje w kartoflisku cudzych uczuć, ale… ” i zaczął wyliczać podboje Weroniczaka, który łamie serca nieprzeliczonym rzeszom naiwnych dziewcząt. Oskarżony siedział ze spuszczoną głową, a uczestnicy zebrania w głos się śmiali. Potem okazało się, że obaj zaaranżowali tę scenkę, bo oskarżony chciał zdobyć jeszcze większe zainteresowanie wśród kobiet.

Wryła mi się też w pamięć scena w auli Collegium Minus: zwołano nas, by uczcić pamięć zmarłego poprzedniego dnia Stalina. Wszyscy stoją poważni, spoglądam w lewo i widzę zalaną łzami twarz kolegi, którego nie podejrzewałam (choćby z racji jego pochodzenia) o miłość do Stalina. Ludzkie reakcje są nieprzewidywalne.



W czasie wakacji pracowałam zawsze przez miesiąc na koloniach jako wychowawczyni. W Annogórze koło Obrzycka opiekowałam się grupą około dziesięciu dziewczynek. Codziennie rano musiałam zapleść dwadzieścia warkoczy, bo moje podopieczne uważały, że robię to najlepiej. Gdy była burza, wszystkie chciały zmieścić się na moich kolanach, a w czasie wędrówek po lesie trzymać mnie chociaż za jeden palec. Na koloniach w Ślesinie opiekowałam się grupą starszych dziewcząt, z którymi dużo grałam w siatkówkę. Zarobione pieniądze przeznaczałam na zakup butów. Zimowe obuwie robiło się wtedy na zamówienie, ja często korzystałam z usług szamotulskiego szewca Grygiera, jego buty były wygodne, miękkie i ciepłe. Jego syn jest teściem Łukasza Fabiańskiego, chluby szamotulskiej szkółki piłkarskiej.

I tak w naturalny sposób przechodzę do mojej sportowej pasji, w tym wypadku siatkówki. W czasie studiów grywałam w szamotulskiej drużynie „Ogniwo”, trenowanej przez Burdajewicza. Spotykałyśmy się głównie w niedziele, bo w ciągu tygodnia nie wszystkie miały czas. W jednym roku wystąpiłyśmy w mistrzostwach Polski drużyn tej federacji. Wygrałyśmy ćwierćfinał w jakiejś wsi (jeden set składał się w całości z moich serwów, nie obronionych przez zawodniczki drużyny przeciwnej), potem półfinał w Sopocie i dotarłyśmy do finału w Łodzi. Tam już poległyśmy, ale twierdzono, że z meczu na mecz gramy coraz lepiej. Grałam też w reprezentacji uniwersytetu. Kiedy podjęłam pracę w szamotulskim liceum, razem ze mną przyszło kilkoro młodych nauczycieli. Pamiętam nasze zacięte mecze z reprezentacją uczennic i uczniów oraz nauczycieli innych szkół. Często wygrywaliśmy. Marian Wawrzyniak, mój rówieśnik, był wtedy nauczycielem wf-u, uwielbianym przez siatkarki trenerem. Chętnie widział mnie na treningach, bo dziewczyny bały się moich serwów.

I tak nadszedł czerwiec 1955 roku, obroniłam pracę z językoznawstwa przed profesorami Władysławem Kuraszkiewiczem i Stanisławem Urbańczykiem. Początkowo wydawało się, że zostanę na uczelni, ale było jedno miejsce wolne i dostała je córka profesora z innego wydziału, a ja stanęłam przed komisją, która wydawała nakazy pracy. Wtedy każdy absolwent kierowany był do konkretnej szkoły. Większość jednak starała się potem znaleźć coś innego. Ja dostałam nakaz do liceum w Kłodawie, ale nigdy tej miejscowości nie zobaczyłam na oczy. Okazało się, że dyrektor Stefan Pawela nie zgłosił w kuratorium, że ma dwa wolne etaty. Dzięki temu Elwira Dobkowiczowa i ja znalazłyśmy się w szamotulskim liceum. Po prostu wróciłam, jak to się mówi, na „stare śmieci”. Moi dawni nauczyciele stali się moimi kolegami. Ale to już zupełnie inna historia. Te czasy opisują i będą opisywać moi wychowankowie i wychowanki  ‒ wielu robi to świetnie!

Ewa Budzyńska-Krygier

Szamotuły, 11.06.2018

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.

Ewa Krygier, Studia w czasach stalinowskich2025-01-03T21:17:39+01:00

Ewa Krygier, W szamotulskich szkołach 1945-51

Szkoło! Szkoło! Gdy cię wspominam…

Za wcześnie, kwiatku, za wcześnie, czyli moja nauka w szamotulskich szkołach

Moja mama Halina (2. od lewej) Budzyńska, babcia Jadwiga Kędzierska (4. z lewej) z moim bratem i mną oraz z zaprzyjaźnionymi z nami Edmundem i Ludwiką Czerwińskimi. Przy świetlicy dla dzieci pracowników Młynów. Widoczny w tle chłopiec toczy koło – zabawa tamtego czasu.

Bożena Tokarzówna, Teresa Śmigielska i Ewa Budzyńska na tyłach Szkoły im. Marii Konopnickiej

Zbiórka uczestników szkolnego wyjazdu do Szczawnicy – 1949 r.

Wyjazd szkolny do Szczwnicy. Myć trzeba się było w strumieniu Grajcarek. Z koleżanką Krysią Braniewiczówną.


Czasy licealne

Koledzy z równoległej klasy. Na dole 1. z lewej – mój przyszły mąż Romek.


Pozostałe części wspomnień Ewy Krygier:

Tęsknota za tornistrem, czyli wojenna edukacja (http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/)
„Mówi pani tak, jakby się pani nie podobało”, czyli studia na poznańskiej polonistyce (http://regionszamotulski.pl/studia-w-czasach-stalinowskich/)

W 1944 roku nie było czasu na przygotowania do kolejnego roku szkolnego ani nawet na myślenie o nim. Sierpień przesiedzieliśmy w piwnicach warszawskiej Starówki, większość czasu modliliśmy się, aby przeżyć. W dniu, kiedy powinno rozpocząć się moje regularne „domowe nauczanie”, znalazłam się z najbliższymi w obozie w Pruszkowie.

Potem, zawszawionych, bydlęcymi wagonami Niemcy wywożą nas w nieznane. Wyrzucają nas z pociągu w Białaczowie koło Opoczna, a stamtąd po kilku tygodniach udaje nam się dotrzeć do Krakowa, gdzie mieszka nasza dalsza rodzina. Tam wracam z ciocią Zosią do regularnej nauki. Moja mama zostaje ranna w czasie oblężenia Krakowa, najpierw leży w domu, a później w szpitalu, wyjmują jej odłamki z nóg. Ja, choć nie mam jeszcze 12 lat, podejmuję moja pierwszą pracę. Razem z ciocią próbujemy sprzedawać w sklepach farbki do tkanin i pastę do butów od właścicieli firmy, w której mama pracowała. Natomiast zupełnie samodzielnie jeżdżę do Śródmieścia. Pod wieczór zbieram w cukierniach zamówienia na ciastka, które wypieka żona adwokata z Wronek, pani Musiełowa, dawna znajoma rodziców. Rano jadę ponownie, by te ciastka na blasze roznieść do cukierni. Do dziś pamiętam jedną z ich nazw, która bardzo mi się spodobała: „To tu”. Gdybym została cukiernikiem, tak nazwałabym swoją firmę.

Wreszcie koniec wojny. Ciocia Zosia wraca do Szamotuł, do swojego mieszkania i do pracy w Szkole Podstawowej nr 2. Z panią Stefą, drugą z szamotulskich nauczycielek, już wcześniej rozdzieliło nas powstanie warszawskie. My z mamą i babcią jedziemy na Kujawy do Guźlina, dokąd na swoje gospodarstwo wrócili już wysiedleni w czasie okupacji rodzice ojca. Tam chcemy czekać na jego powrót z oflagu.

Żeby nie tracić czasu, brat idzie do 1. klasy. Niestety, w Guźlinie nie ma klasy odpowiedniej dla mnie (5?, 6?). Trochę uczy mnie mama, szczególnie zapamiętałam lekcje języka francuskiego. W listopadzie 1945 roku wraca ojciec, spotykamy się w Szamotułach, gdzie mamy zostać do czasu, kiedy znajdzie dla nas jakieś nowe miejsce do życia.

Do Warszawy wrócić nie możemy. Oficjalnie dlatego, że nic nie zostało z naszego domu. Przede wszystkim jednak dlatego, że dla ojca ten powrót mógłby być bardzo niebezpieczny. Nowa władza może uznać go za wroga czy szpiega, gdyż przed wojną pracował w ministerstwie sprawiedliwości, był sędzią sądu apelacyjnego, oficerem WP, który wojnę spędził w oflagu i szybko wrócił do kraju (większość oficerów wróciła znacznie później). Ojciec rusza do Gorzowa, na tzw. Ziemiach Odzyskanych, jak się wydaje, najłatwiej wtopić się w tłum, można też dostać w pełni wyposażone mieszkanie „po Niemcach”.


Jasełka wystawiane w świetlicy przy Młynach. Ja w roli Matki Boskiej, mój brat – jeden z pastuszków.


Na ten krótki, jak sądzimy, czas przygarnia nas ciocia Zosia, a brat i ja ruszamy do szkoły. Ja trafiam do szkoły im. Marii Konopnickiej. Jako 12-latka po raz pierwszy przekroczyłam próg prawdziwej (!) szkoły. Wchodzę do klasy i… staję przerażona. Jest akurat przerwa, jeden „chudzielec” wpycha do szafy przeznaczonej do map drugiego „chudzielca”, wpychający to mój przyszły mąż, wpychany ‒ to później dobry kolega Włodek Kania.

W listopadzie zostaję uczennicą 6. klasy, w lutym 1946 roku przechodzę do kl. 7., bo istnieją wtedy klasy tzw. „przyspieszone”. W tym też miesiącu dostajemy wiadomość o tragicznej śmierci tatusia, który zginął w czasie podróży na wyjazdowe posiedzenie sądu. Mama i babcia postanawiają, że zostajemy na stałe w Szamotułach. W szkole podstawowej im. Marii Konopnickiej pozostaję do końca roku szkolnego. Po ukończeniu klasy 7. przechodzę do gimnazjum i liceum im. ks. Piotra Skargi.

Niewiele pamiętam z tych kilku miesięcy spędzonych w szkole przy ul. Kapłańskiej. Wpływ na to mogła mieć osobista tragedia, jaką wówczas przeżyłam. Ojciec utonął w Noteci płynącej przez Drezdenko w lutym, a dopiero w kwietniu woda wyrzuciła zwłoki w odległym Trzebiczu. Jedna rzecz z tego okresu utkwiła mi szczególnie w pamięci, to poranna modlitwa. Zbieraliśmy się na klatce schodowej, w połowie której wysoko nad ziemią, w zagłębieniu muru, umieszczony był na specjalnym postumencie piękny obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Ten obraz w momencie usunięcia ze szkoły weźmie „na przechowanie” ciocia Zosia Janikówna i będzie nam towarzyszył przez kilkadziesiąt lat.

Pamiętam też temat pierwszego zadania, teraz już naprawdę domowego: „Opisz dalsze losy Antka, bohatera nowelki Prusa”. Razem z mamą na ławeczce w parku Sobieskiego omówiłyśmy ewentualne „ciągi dalsze”. Ja, jak na późniejszą zdeklarowaną „pozytywistkę” przystało, napisałam, że dobrzy ludzie pomogli Antkowi zdobyć wykształcenie, potem wrócił na wieś, by uczyć wiejskie dzieci, a w wolnych chwilach rzeźbił małe wiatraczki i rozdawał je maluchom! I tyle zapamiętałam z mojego kilkumiesięcznego pobytu w szkole im. Marii Konopnickiej, którą do dziś darzę wielką sympatią i uważam, że warta jest większego zainteresowania regionalistów, np. warto zająć się jedyną w swoim rodzaju, zachowaną do dziś, kroniką pisaną przed wojną i w pierwszych latach po wojnie własnoręcznie (!) wiecznym piórem przez kolejnych kierowników szkoły, albo historią obrazu Matki Boskiej, o którym wspomniałam powyżej. W tej szkole zawarłam też kilka przyjaźni, które przetrwały do dziś.


Moja klasa VIII, czyli już w Gimnazjum i Liceum. W środku nauczycielka języka francuskiego (ówczesna wychowawczyni) Pawlicka. 3. od lewej stoi mój przyszły mąż Romek, ja – 5. od lewej


W czerwcu 1946 roku zostałam uczennicą gimnazjum i liceum im. ks. Piotra Skargi. Szkoła mieściła się w budynku tuż przy Rynku, w pobliżu szpitala. Był to czas ustawicznych reform i stopniowej sowietyzacji. Istotną i często decydującą o losach ucznia sprawą było jego pochodzenie. Ja już na samym początku wojny nauczyłam się, że za dużo o sobie nie mogę mówić. We wrześniu 1939 roku uciekliśmy specjalnym pociągiem dla pracowników ministerstwa sprawiedliwości i ich rodzin przed Niemcami i znaleźliśmy się w Dubnie, gdzie zostaliśmy „uwolnieni od panów” przez Armię Czerwoną. Gdyby dowiedziano się, że jesteśmy rodziną sędziego, pewnie zaraz wywieziono by nas do Kazachstanu. Brat nie miał jeszcze roczku, a wygadana 6-latka rzeczywiście mogła być niebezpieczna! Jednak dzieci w sytuacji zagrożenia szybko dorośleją.

Szamotuły okazały się dla nas dobrym miejscem. Po prostu przyszłam do gimnazjum jako córka wdowy, która w Młynach pracowała najpierw jako kierowniczka stołówki, później księgowa, a w ramach „czynu społecznego” prowadziła świetlicę dla dzieci pracowników. Urodziłam się we Wronkach, gdzie spędziłam dwa pierwsze lata życia, więc było czymś naturalnym, że uczę się wraz z wieloma wronczanami w szamotulskim ogólniaku. Mogę tu przypomnieć postać Rysia Podlewskiego, niedawno zmarłego dziennikarza i świetnego aforystę, z którym, jak twierdziła moja mama, bawiłam się we Wronkach w piaskownicy, a spotkałam w gimnazjum szamotulskim w równoległej klasie.

Ówczesna kadra nauczycieli składała się w ogromnej większości z przyzwoitych ludzi i nikt nie szukał na mnie żadnych „kwitów”. Nawet kiedy szłam na studia, moje złe pochodzenie mi nie zaszkodziło, chociaż już wtedy niektórzy nie dostawali się na wyższe uczelnie „z winy” rodziców, np. mój mąż dwukrotnie nie został przyjęty  na studia, bo rodzice byli kupcami (zresztą raczej mało zamożnymi). Tak więc mimo że razem zdawaliśmy maturę, na studiach byłam dwa lata wyżej. Mnie ukarano w trochę inny sposób. W moim gimnazjalnym roczniku (matura ’51) byli ludzie w różnym wieku, lepiej i gorzej przygotowani, ja dzięki domowym początkom miałam bardzo dobre podstawy i nauka przychodziła mi z łatwością. Rada Pedagogiczna wytypowała mnie na studia bez egzaminu (takie były wtedy możliwości). Jak dowiedziałam się później w tajemnicy od mojej polonistki, pani Marii Brzeskwiniewicz, wybór musiał być zaakceptowany przez Zarząd Powiatowy Związku Młodzieży Polskiej. Odrzucono wtedy moją kandydaturę, gdyż stwierdzono, że jestem „ideologicznie niedojrzała”. Tak więc cała wina spadła na mnie, a nie na mojego ojca. Musiałam zdawać egzamin wstępny. Prof. Roman Pollak spojrzał na moje świadectwo, zdziwił się, że muszę zdawać, a potem, nie męcząc mnie zbytnio, zaliczył egzamin. Tak więc na swojej wyboistej drodze spotkałam wielu porządnych ludzi.

Wydaje mi się, że nauczycielem, który coś wiedział o naszej przeszłości, był profesor Stefan Pawela. Krótko po moim przyjściu do gimnazjum, gdy byliśmy sami na korytarzu, po cichu zaczął mnie pytać o okoliczności śmierci ojca i odniosłam wrażenie, że wiele o nim wie. Nigdy z kimś niebezpiecznym tą wiedzą się nie podzielił. Profesora Pawelę, nauczyciela łaciny, mojego późniejszego dyrektora wspominam bardzo serdecznie. Wręcz ojcowską opieką otaczał młodych nauczycieli, był porządnym człowiekiem, wymagającym, ale sprawiedliwym nauczycielem i szefem. Podziwiałam jego odwagę, gdy w czasach, kiedy inni dyrektorzy czy kierownicy nie chodzili do kościoła lub jeździli do innych miejscowości, gdzie nikt ich nie znał, profesor Pawela w każdą niedzielę stał przed ołtarzem Matki Boskiej z żoną i córkami. Cieszył się dużym autorytetem i władze zostawiały go w spokoju.

Moimi szkolnymi koleżankami były (nie wszystkie są na zdjęciu): Bożena Tokarzówna, Aniela Buszówna (po mężu Paszke – znana w Szamotułach dentystka), Krystyna Braniewiczówna, Teodozja Czajówna (po mężu Bąkowa, późniejsza nauczycielka w SP nr 2 i liceum), Zofia Grzegorzewska, Leokadia Bosa, Kazimiera Kabatówna, Barbara Wojtkowiakówna, Aleksandra Kosicka, Halina Mazurkiewiczówna, Danuta Maćkowiakówna, Teresa Śmigielska, Maria Szwedówna, Zofia Konieczna, Helena Przybylanka (Przybyła), Daniela Wróblewska, Aleksandra Hurnikówna, Danuta Heniczówna.


Mój pobyt w gimnazjum i liceum przypadł na okres „rewolucyjnych” zmian. Do gimnazjum przyszłam po 7. klasie i zdałam małą maturę. Rocznik po mnie zaliczył w szkole podstawowej 8 klas i przyszedł do klasy 9., a my z klasy 8. przeszliśmy do 9a, a w klasie 10. połączyliśmy się. Tak więc ci, którzy do nas dołączyli, musieli pewne rzeczy nadrabiać, a nie było to łatwe, a my pewne tematy omawialiśmy dwukrotnie, inne wcale. Nie pamiętam naszego zachowania, ale bardzo możliwe, że nie byliśmy zachwyceni faktem połączenia nas z niższą klasą. Podobno nawet czasem im dokuczaliśmy z tego powodu.

Lata 1946-1951, które spędziłam w gimnazjum i liceum szamotulskim, były okresem wdrażania „socjalistycznych” zmian w szkole. Powoli, a nawet czasem wręcz ostrożnie, zmieniała się rola religii. Ksiądz Antosz, nasz prefekt (tak się wtedy nazywało katechetów) był ważną osobą: lekcje religii odbywały się w szkole, rano odmawialiśmy w klasie (na różnych lekcjach) pacierz, chociaż pewnego poranka zauważyłam ze zdziwieniem, jak jedna z koleżanek, działaczka ZMP, stoi na baczność i nie uczestniczy w modlitwie. Mogliśmy brać udział w rekolekcjach, chociaż ówczesny dyrektor rozsyłał po klasach swoich zaufanych uczniów, żeby nas namawiali do zostania w szkole i uczestniczenia w jakichś grach i zabawach. Pamiętam taką scenkę, która rozegrała się w klasie maturalnej. Były wtedy dwie klasy: żeńska i męska, tak podzielił nas niespodziewanie z sobie tylko wiadomych powodów ówczesny dyrektor. Cała „babska” klasa oświadczyła, że idziemy na rekolekcje, a pytane przez dyrektora, dlaczego to robimy, powiedziałyśmy, że dzięki temu będziemy miały więcej czasu na przedmaturalne powtórki.

Ksiądz prefekt miał też sporo do powiedzenia na temat szkolnej dyscypliny i moralności. W czasie przerw w razie niepogody krążyliśmy parami po dwóch korytarzach pod czujnym okiem dyżurujących nauczycieli. Gdy było pogodnie, schodziliśmy na podwórze i szkolne boisko. Wtedy niezwykle czujny był ksiądz Antosz, który zarządził, że najpierw wchodzą po schodach chłopcy, a dopiero potem dziewczyny! Chodziło o to, żeby nie było zgorszenia, żeby chłopcy nie mogli zaglądać dziewczynom pod fartuszki, mimo że nikt nie słyszał wtedy o żadnych „mini”. Nauczycielkę geografii szczególnie denerwowała dojeżdżająca rowerem z Kępy Kazia Krawczykówna, która nosiła, gdy było chłodno, spodnie. Pani profesor uważała, że to ubiór nieprzyzwoity! Poza tym dziewczyny nosiły fartuszki, do których przypinało się białe kołnierzyki. Chyba żadnej dziewczynie nie przychodziło na myśl, żeby jakoś sztucznie podkreślać swoją urodę. Tępiono też wszelkie ozdoby. Na te rzeczy szczególnie uczulona była wspomniana już pani od geografii, co zresztą chłopcy niecnie wykorzystywali, za milczącą zgodą wciąganych w to dziewcząt. Czego się nie robi, by odwlec albo uniemożliwić „pytanie na środku”! Kiedy pani profesor wchodziła do klasy, podnosił palec któryś z uczniów i zgłaszał, że koleżanka Iksińska założyła dziś kolczyki, bransoletkę czy inne świecidełko. Wtedy nauczycielka oświadczała: „Za wcześnie, kwiatku, za wcześnie!”, po czym wygłaszała dłuższą pogadankę na temat skromności, która powinna cechować dorastające dziewczęta.

Obie klasy maturalne – rocznik 1951. W 1. rzędzie od lewej woźny Antoni Jakubowski i nasi nauczyciele: Henryk Nowak, Adam Braniewicz, Maria Brzeskwiniewiczowa, Felicjan Brzeskwiniewicz, Maria Dowojna, Władysław Pokorny, Romana Bezdekowa, Stefan Pawela, Wiktoria Kowalska, Gabriela Tomaszkowa.


Bardzo wysoko oceniano naszą społeczną aktywność: jeździliśmy na wsie pomagać w pracach polowych, przez rok grupa uczniów uczestniczyła w „walce z analfabetyzmem”. Chyba raz w tygodniu odwiedzaliśmy swoją podopieczną lub podopiecznego; byli to ludzie starsi lub młodzi umysłowo niepełnosprawni. Uczyliśmy ich pisać, czytać i liczyć. Podopieczna mojego późniejszego męża, starsza pani, twierdziła, że niepotrzebnie zawraca jej głowę, bo ona „na książeczce do nabożeństwa czyta, a to, że «O» raz jest literą, a raz liczbą, to czyste wariactwo!”. Ja chodziłam do młodej, sympatycznej, lekko umysłowo niedorozwiniętej osoby. Pamiętam, że miała bardzo sympatyczną mamę, która częstowała mnie ciastkiem i herbatą, do której dolewała trochę jakiegoś soku, ogromnie mi to smakowało, dopiero mama uświadomiła mnie, że to był na pewno rum. Na szczęście wszystko to trwało krótko i nie zdążyłam popaść w alkoholizm.

Samą moją naukę wspominam sympatycznie, uczyli nas głównie starsi, przedwojenni nauczyciele i starali się unikać jakiejś indoktrynacji. Na lekcjach języka polskiego omawialiśmy głównie wartościowe teksty, może poza zaangażowaną w budowę socjalizmu poezją. Tzw. „produkcyjniaki”, czyli powieści socrealistyczne, weszły do liceum szeroką falą po 1951 roku. Zetknął się z nimi mój brat, który naukę w liceum zaczął w 1951 roku, a ja na studiach polonistycznych. Polonistka, która krótko uczyła w Szamotułach, pewnie tych lektur sama nie czytała, ale odpytywała z ich znajomości. Kiedyś w klasie brata rzuciła pytanie: „Kto to jest Misza?” Odpowiedź ucznia brzmiała: „Dziewczyna z kołchozu”; nauczycielka: „Dobrze”;. Nawet osoba nie znająca języka rosyjskiego wie, że Misza to imię męskie. Zresztą ów nieszczęsny Misza nie miał nic wspólnego z żadnym kołchozem. Nauczyciel fizyki na jakiejś konferencji dowiedział się, że w pytaniach maturalnych (wszyscy zdawaliśmy ustnie fizykę) ma uwzględnić „politechnizację”. Słowo to skojarzyło mu się z polityką i dlatego w jednym z zestawów pytań pojawiło się, na przykład, zagadnienie: „Naczynia połączone i walka Polaków o dostęp do morza”.

Maturę ustną zdawaliśmy z wielu przedmiotów. Pamiętam jedno pytanie, które wylosowałam z wiedzy o społeczeństwie: „Dokonania Józefa Stalina w różnych dziedzinach nauki”. Ponieważ ‒ jak nas uczono ‒ miał on „umysł geniusza”, wymieniłam różne jego „zasługi”. Nauczyciel stwierdził, że wystarczy. Jednak przewodniczący komisji zdziwił się, jak ja ‒ kandydatka na polonistykę ‒ mogłam zapomnieć o jednej jeszcze dziedzinie. Na szczęście przypomniałam sobie, że Stalin jest także autorem „monumentalnej” pracy dotyczącej językoznawstwa. Wymieniłam więc kilka zwalających z nóg tez tejże pracy.

Polityką zajmowała się grupa chłopców, w ich domach miały miejsce przeszukania, byli wyrzucani ze szkoły, przesłuchiwani, aresztowani, skazywani. Dziewczyn raczej w takie sprawy nie wciągali.

Mimo wszystko chętnie wracam myślami do licealnej rzeczywistości, do dziś utrzymujemy serdeczne kontakty, chociaż jest nas już coraz mniej ‒ normalna kolej rzeczy! O tym, że czułam się zawsze emocjonalnie związana z szamotulskim liceum, świadczy najlepiej to, że po 4 latach studiów do niego chętnie wróciłam i spędziłam tu całe moje życie zawodowe.

Ewa Budzyńska-Krygier

Szamotuły, 28.05.2018

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.

Ewa Krygier, W szamotulskich szkołach 1945-512025-01-03T21:18:51+01:00

Irena Kuczyńska o mamie

Ostatnia kładła się spać, pierwsza wstawała

Cieszę się, że mam Mamę

Dzisiaj jest Dzień Matki, więc będzie o mojej Mamie. Z najlepszymi życzeniami dla Wszystkich Mam, które czytają moje teksty.

Mama ze mną w roku 1949.

Mama z rodzicami i siostrą Teresą.

Irena i Michał – narzeczeni

Moja Mama Irena Ratajczakówna urodziła się 21 maja 1925 roku w Kamienniku w powiecie czarnkowskim, gdzie mój Dziadek Wincenty Ratajczak pełnił służbę w Straży Granicznej na granicy z Niemcami na Noteci. Mama wspomina, że jako mała dziewczynka lubiła usiąść na ławeczce i powtarzać: ,,jadę do Wameryki”.

O Ameryce słyszała, bo kiedy jej Tata miał wolne po służbie, rozkładał gazetę i na głos ją czytał żonie Józefie, która w tym czasie być może szyła, haftowała, a może kołysała młodszą córkę Tereskę? Mała Irenka chłonęła wiedzę, dlatego rodzice postanowili wysłać ją do dziadków Nowackich do Ostroroga, gdzie był kościół i szkoła na miejscu.


Od lewej – Mama Irena z Ratajczaków Leśna, babcia czyli Marianna Ratajczakowa (moja prababcia), Wincenty Ratajczak – ojciec mamy – mój dziadek, Józefa Ratajczakowa – babcia – mama mamy, stryjeczny dziadek mamy z Tereską – siostrą Ireny, ok. 1931 r.


Jej Ojciec Wincenty był co kilka lat przenoszony na inną placówkę i jego córka często musiałaby zmieniać szkołę. A na religię musiałaby chodzić aż 9 kilometrów. Ale zanim zapadła decyzja o pozostawieniu małej Irenki w domu dziadków oraz dwóch cioć Marcysi i Stasi, która była ochroniarką w Ostrorogu, sześcioletnia dziewczynka w Drawsku nad Notecią recytowała z okazji 3 Maja wiersz, który do dziś pamięta.

Zygmuncie nasz, rozgłośnie dzwoń
Niech hymn twój mknie w podniebną toń
niech cały polski słyszy kraj
że dzisiaj święcim 3 Maj
że wolni my, ziściły się pokoleń sny.

Niech echo twe od szczytów Tatr po morza brzeg
niesie tę wieść, niech z szumem drzew i wonią bzu
ojczyzny gmach budują tak, jak 3 Maja każe znak.

W Ostrorogu zadziwiła rówieśników swoją zręcznością. Podczas gdy inne dzieci żonglowały trzema piłeczkami, ona – jak mówi – robiła to czterema. I tym się wkupiła. Lubiła też się uczyć. W domu jej dziadków były książki i gazety. Irenka czytała wszystko, co jej wpadło w rękę. Niewiele z tej bogatej biblioteki pradziadków przetrwało. Zakopane w 1939 roku w skrzyni polskie książki zamokły i część zbutwiała.

Po skończeniu sześciu klas w Szkole Podstawowej w Ostrorogu zdała do Gimnazjum im. ks. Piotra Skargi w Szamotułach. Wtedy rodzice Irenki z młodszą siostrą sprowadzili się do Ostroroga, bo Dziadek Wincenty przeszedł na emeryturę. Kupili dwuhektarową działkę i zabierali się za budowę domu (por. tekst  http://irenakuczynska.pl/dzbanuszek-ktory-stal-sie-inspiracja-urodzinowych-wspomnien/).

We wrześniu 1938 roku Irenka zaczęła dojeżdżać do szamotulskiego liceum. Z tego czasu zachowało się zdjęcie legitymacyjne i portrecik. Niestety, rok później wybuchła wojna i dalszej nauki już nie było. Czternastoletnia dziewczynka codziennie chodziła do pracy „u Niemca” w ogrodzie w oddalonych o 3 km Rudkach. Cztery lata młodsza Tereska nosiła siostrze czasem do Rudek obiad.

Kiedy wojna się skończyła, Irenka miała 20 lat. Z jedną klasą przedwojennego gimnazjum dostała bez problemu pracę najpierw w magistracie, potem w mleczarni. Ale zachorowała, i to bardzo ciężko, na szkarlatynę. I nie wiadomo, co by się stało, gdyby nie dwaj lekarze z Wielonka, bracia Perzowie, którzy w stodole pana Duchnickiego w Szczepankowie, znaleźli lekarstwa po Niemcach i zaordynowali je Irence. Przeżyła. Jej szkolny kolega, niestety, nie przeżył.

W 1946 roku wrócił z niewoli niemieckiej Michał Leśny. Jego rodzice, Anna i Michał, prowadzili w Ostrorogu niewielką restaurację. Na początku syn im pomagał. Zaczął też chodzić na próby chóru i do zespołu teatralnego, który w Ostrorogu powstał w przedwojennym domu katolickim.

I tam zobaczył Irenę. W przedstawieniach grała główne role. Miała ciemne włosy, zielone oczy. Miał się zapytać znajomego: kim jest ta dziewczyna w niebieskiej sukience? I Amor wypuścił strzałę. I trafiła. Przystojny, elegancko ubrany, światowy kawaler, grający i śpiewający, zrobił wrażenie na panience.

Coraz częściej mieszkańcy ulicy Wronieckiej słyszeli warkot motoru syna właściciela restauracji i widzieli psa Mary, który biegł przed nim do ostatniego domu „na górce”. Najmłodsza siostra mamy, kilkuletnia Aleksandra, wspomina do dziś cukierki, które jej przyszły szwagier przynosił. Były to „raczki”, które pachniały papierosami.

Wesele odbyło się w domu przy ulicy Wronieckiej. Młoda para szła z kościoła pieszo, prowadzona przez orkiestrę. Panna młoda miała piękną białą, długą sukienkę i stroik z długim welonem, który niosła kuzynka Kazia Kaszkowiak.


Irena, Kazimierz, Teresa Jadwiga, Elżbieta, Alfreda i rodzice w 1959 roku – moja 1. komunia


A potem zaczęło się życie razem z rodzicami i siostrami panny młodej w domu z ogrodem. Na świat przyszły dzieci: Irena, Kazimierz, Teresa, Elżbieta, Alfreda. Wszystkie rodziła w domu. Po urodzeniu Fredki ciężko chorowała. Wtedy dwie babcie opiekowały się naszą piątką.

Całe życie naszej Mamy toczyło się w domu i w rodzinie. Kiedy zaczęły się rodzić dzieci, przestała pracować zawodowo. Zajmowała się nami. Pamiętam, że kiedy karmiła młodszą siostrę, ja stałam z książeczką i prosiłam: – Przeczytaj mi, mamo. I zawsze czytała i kupowała książki. Nie było imienin, urodzin, Bożego Narodzenia bez książki. Zawsze były one dodawane do innych upominków.

Pamiętam lalkę Agatę. Każdego roku pod choinkę dostawała nowy strój wydziergany lub uszyty przez Mamę. Był domek dla lalek zrobiony przez Tatę – stolarza z mebelkami i uszytymi przez Mamę poduszkami i firankami.

Inny obrazek. Oktawa Bożego Ciała – wszystkie córeczki w białych sukienkach sypią kwiatki, a synek niesie poduszkę z obrazkiem religijnym. Sukienki szyła Mama, ona też plotła wianki z chabrów na głowę, prała rajstopki, pomagała zbierać do koszyczków kwiatki. Ona codziennie o 6.30 rano i o 18.00 wieczorem szła z nami na procesję do kościoła. I została „panią opiekującą się dziewczynkami sypiącymi kwiatki” w parafii w Ostrorogu na 50 lat.

Mama mojego dzieciństwa to osoba bardzo zapracowana, ale zawsze ładnie ubrana, uczesana. Pamiętam, jak w niedzielę po obiedzie zgarniała naszą gromadkę, brała męża pod rękę i szliśmy na spacer. W lecie było to wyjście nad jezioro, wiosną, jesienią zaliczaliśmy cmentarz, las, okoliczne jeziorka. W zimie brało się sanki, łyżwy i szło na górkę lub na skute lodem jezioro.

Na pewno w dzieciństwie marzyła o tym, że będzie się uczyć w gimnazjum, liceum, a potem pójdzie do Poznania studiować. Wojna pokrzyżowała plany. W Ostrorogu tajnych kompletów nie było, za to była ciężka praca u Niemca na polu.

Po wojnie było już za późno, przyszły dzieci… I to na nas mama przelała swoje ambicje. Cała piątka skończyła szkoły średnie, a troje wyższe studia. Był czas, kiedy ja już byłam w akademiku, brat jeszcze w internacie, siostra w Poznaniu na stancji, a dwie najmłodsze w domu.

Trzeba było na to wszystko zapracować. Do pensji Taty, Mama dorabiała w domu jako repasantka, czyli osoba, która „łapała oczka w rajstopach i pończochach”. Kiedyś rajstopy nie były jednorazowe. Po prostu lecące oczko się łapało. I to robiła moja mama. Szyła też torby, fartuchy jako chałupniczka. Na pewno odmawiała sobie wielu przyjemności.

Ostatnia kładła się spać, pierwsza wstawała, żeby zrobić Ojcu i nam śniadanie najpierw w domu a potem kanapki do szkoły. Wieczorami szyła i robiła sweterki na drutach. Zawsze byłyśmy ładnie ubrane. Kupowała kilka metrów tego samego materiału w geesowskim sklepie i szyła. Czasem pomagała jej ciocia Frania – siostra dziadka – krawcowa z Poznania. My z Dziunią miałyśmy sukienki odcięte w pasie. Ela z Fredką na karczku. Ale wszystkie z tego samego materiału.



Jako najstarsza bywałam wyróżniana. Zdarzało się, że młodsi zostawali z babcią w domu, a my z Mamą szłyśmy na zabawę posłuchać, jak Tata grał w zespole na skrzypcach, na klarnecie. Czasem siedziałam z Babcią na widowni, kiedy Mama i Tata śpiewali lub występowali w przedstawieniach. Pamiętam, że chciałam występować tak, jak Mama.

Tworzyli z Tatą zgodne stadło, chociaż oboje byli charakterni. Jeździli na pielgrzymki, wycieczki, a kiedy byli już na emeryturze, wyjeżdżali z siostrą Elą w Tatry. Chodzili po górach, o których wcześniej tylko czytali w czasopiśmie „Poznaj swój kraj”, które podobnie jak „Poznaj Świat” prenumerowali i czytali.

Kiedy miałam 18 lat, poszłam na studia. Nigdy właściwie do domu nie wróciłam. Wpadałam na niedziele, w wakacje, na święta. Mama zawsze pakowała do torby to, co miała, wsuwała do kieszeni jakiś grosik. Kiedy odbierałam dyplom na absolutorium, była wzruszona. Pamiętam Mamę w czarnej sukience z białymi perełkami w uniwersyteckiej auli.

Potem sama zostałam Mamą. Pamiętam, jak moja Mama przyjechała zobaczyć swoją pierwszą wnuczkę. Zaczarowała ją. Płaczące do tej pory niemowlę, przy Mojej Mamie, przespało spokojnie całą noc.

I tak mogłabym snuć w nieskończoność opowieść o Mamie, która wzorowo opiekowała się swoim o 14 lat starszym Mężem, a naszym Tatą. W dobrej kondycji dożył on 97 lat. O Mamie, która w każdej sytuacji stoi po mojej stronie. O Mamie, która zawsze ma dla mnie krzepiące  słowo, nigdy mnie nie ocenia, nie potępia. O Mamie, która nie krytykuje moich życiowych wyborów. O Mamie, dzięki której rozwinęłam skrzydła.

Mimo swoich 93 lat jest bardzo żywotna, aktywna, zainteresowana tym, co się dzieje w Polsce i na świecie. Bardzo się cieszy, kiedy Ją odwiedzamy. Czeka na nas, a kiedy wyjeżdżamy, stoi przy furtce i macha ręką. Wiem, że czeka na mój telefon, na znak, że żyję. Jeśli nie dzwonię, to Mama dzwoni. A ja z radością odbieram telefon. I cieszę się, że mam Mamę.

A Ona? Czy jest szczęśliwa? Może w głębi serca żałuje, że „do Wameryki” nie pojechała. Ale cieszy się, że jej wnuczki podróżują po świecie. A jedna to nawet w ”Wameryce” ślub wzięła.

Irena Kuczyńska

Szamotuły, 26.05.2018

Irena Kuczyńska z domu Leśna

Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).

Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka  http://irenakuczynska.pl/

Irena Kuczyńska o mamie2025-01-03T21:20:13+01:00

Ewa Krygier, Domowa edukacja w czasie wojny

Szkoło! Szkoło! Gdy cię wspominam…

Tęsknota za tornistrem, czyli wojenna edukacja

Z ciocią Zosią Janikówną w przedwojennym Poznaniu, 1938 r.

Moja pierwsza nauczycielka – ciocia Zosia Janikówna. Zdjęcie sprzed wojny

Na tym zdjęciu mam 7 lat. Gdyby nie wojna, rozpoczynałabym naukę w szkole. Ostatnie zdjęcie z kokardą, na pozostałych mam modne w czasie wojny upięcie włosów na czubku głowy.

Z bratem Krzysiem. Mamie zawsze udawało się zdobyć choinkę, czasem były to dwie „chude” drzewka, które babcia Jadzia zgrabnie łączyła w całość.

Sanki z mamą i bratem. Nad Wisłą, na 1. zdjęciu widoczny jeden z kościołów na Pradze, na 2. dawny most Kierbedzia (dziś Śląsko-Dąbrowski).

Razem z bratem widziani podwójnie.

Z zainteresowaniem czytam artykuły o rodzicach, którzy postanawiają swoje dzieci kształcić w systemie domowym. Niedawno w prasie znalazłam rozmowę z rodzicami, którzy zdecydowali, za zgodą biskupa i proboszcza, samodzielnie przygotować  syna do I komunii św. Sami też ustalili termin uroczystości.

W pewnym sensie przypomina mi to początki mojej szkolnej edukacji. Powodem nie była świadoma decyzja moich rodziców, tylko okoliczności, w których przyszło mi żyć.

Kiedy wybuchła II wojna światowa, mieszkałam w Warszawie. Mój ojciec, Zygmunt Budzyński, ukończył prawo na Uniwersytecie Poznańskim. Najpierw pracował jako sędzia grodzki we Wronkach, tam też ja się urodziłam w 1933 roku. Gdy miałam dwa lata, ojciec podjął pracę w sądzie okręgowym w Poznaniu. Na przełomie 1938 i 1939 roku przenieśliśmy się z Poznania do Warszawy. Ojciec pracował w Ministerstwie Sprawiedliwości na stanowisku sędziego apelacyjnego.

W lipcu 1939 roku przyjechały do nas na wakacje dwie nauczycielki z Szamotuł: Zofia Janikówna (siostra babci) i jej przyjaciółka ‒ Stefania Jońcówna. Nie zdążyły wrócić do siebie i wojnę spędziły razem z nami. Tymczasem w końcu sierpnia został zmobilizowany mój ojciec i jako oficer rezerwy (podporucznik) ułan 1. Pułku Kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza pod Kępnem dostał się do niewoli. Całą wojnę spędził w kilku oflagach, najdłużej przebywał w Doessel, wyzwolonym przez armię amerykańską.

W 1940 roku skończyłam siedem lat, mogłam iść do szkoły niemieckiej lub uczyć się w domu. Postanowiono, że moją edukacją zajmie się przede wszystkim ciocia Zosia, a wspierać ją będzie pani Stefa. Byłam bardzo rozczarowana, bo szkoła kojarzyła mi się głównie z… tornistrem. Pożyczałam go więc od koleżanek i paradowałam z nim na plecach po podwórzu i ogólnie dostępnym tarasie naszego domu! Widownię miałam niezwykle interesującą, bo w naszym budynku mieszkała córka Stefana Żeromskiego ‒ Monika z matką Anną, pisarka Pola Gojawiczyńska i rodzice Jerzego Giedroycia (tego od paryskiej „Kultury”).

Tu mała dygresja: te dawne, lekkie tornistry doskonale służyły kręgosłupom dzieci. W ogóle wówczas dorośli stale pokrzykiwali na nas: „Nie garb się!”. Jako tania i niezawodna „pomoc ortopedyczna” używany był kij do szczotki, z którym wsuniętym z tyłu między zgięte łokcie spacerowało się po mieszkaniu. Później, jako nastolatka, już z własnej, nieprzymuszonej woli kładłam na głowę dwie książki i, nie dotykając ich, wędrowałam po pokoju. Może dzięki temu mój kręgosłup wytrzymał różne obciążenia i bardzo długo mi nie dokuczał.


Z lewej – dom, w którym mieszkaliśmy. Był to właściwie kompleks budynków o trzech różnych adresach; Brzozowa 2/4 (od Rynku Starego Miasta), Bugaj 3  i 5 (od Wisły), według projektu znanego architekta Mariana Lalewicza.  Z prawej – na tarasie z mamą Haliną Budzyńską (z domu Kędzierską). Taras był wspaniałym miejscem do zabaw, rozciągał się stamtąd piękny widok na Wisłę. Pocztówka ze zbiorów Pawła Stali.


Wróćmy jednak do mojej wojennej edukacji. Ciocia Zosia bardzo rygorystycznie traktowała pracę ze mną: zadawała „prace domowe”, stawiała mi oceny, a na końcu szkolnego roku wręczała świadectwo ukończenia kolejnej klasy. Świadectwa pisane były ręcznie, a pani Stefa ozdabiała je jakimś kwiatowym motywem. Niestety, świadectwa spłonęły w czasie powstania warszawskiego z całym naszym dobytkiem.

Przyszedł też czas przygotowań do I komunii św., zajęła się tym oczywiście ciocia Zosia, która przez wiele lat pracowała w Szkole Podstawowej  im. M. Konopnickiej jako nauczycielka nauczania początkowego i katechetka. Uczyła mnie różnych modlitw, czytałyśmy fragmenty Biblii, dużo się ze mną modliła, prowadzała na nabożeństwa. Szczególnie lubiłam nabożeństwa majowe i roraty, na które ruszałyśmy, gdy było jeszcze ciemno, a już kończyła się godzina policyjna.

Mieszkaliśmy w pobliżu 3 kościołów: katedry św. Jana, kościoła jezuitów przy ul. Świętojańskiej oraz kościoła św. Anny, blisko placu Zamkowego na Krakowskim Przedmieściu. Nigdy już potem nie widziałam tylu biskupów równocześnie, ilu ich pojawiało się w katedrze w czasie ważniejszych nabożeństw.

Jak większość małych dzieci (i nie tylko) nie lubiłam zbyt długich mszy św., dlatego chętnie chodziłam na tzw. „nyguski”, nigdy już potem nie zetknęłam się z taką nazwą. Odprawiano je w niedziele o godz. 13.00 i nie głoszono na nich kazań. Lubiłam przyglądać się w kościele ludziom, którzy całe nieraz msze św. potrafili przeleżeć krzyżem: nagle ktoś klękał i padał na ziemię z rozłożonymi rękoma. Dziś do takiej osoby pewno wezwano by pogotowie, wtedy nikt się nie dziwił.



Do I komunii przystąpiłam sama podczas niedzielnej mszy, w towarzystwie rodziny. Uroczystość odbyła się w katedrze św. Jana w kaplicy Matki Bożej. Pamiętam klęcznik ustawiony na środku dla mnie, obok stojącą, chwilami klęczącą ciocię, która szeptem modliła się ze mną. W tamtym czasie, gdy msze odprawiane były po łacinie, wierni mieli sporo czasu na własne modlitwy, stąd wielka popularność książeczek do nabożeństwa. Pamiętam, jak po latach, gdy zaczęto odprawiać msze po polsku, mój teść narzekał, że stale musi wstawać i siadać, poza tym nie ma kiedy się pomodlić!

Z tej uroczystości zapamiętałam moment, w którym wpadłam w przerażenie, gdy hostia przylepiła mi się do podniebienia, a ja pomyślałam, że dokonałam jakiegoś świętokradztwa! Dopiero uspokoiła mnie niezawodna ciocia Zosia. Kiedy teraz spisuję te strzępki moich wspomnień, uświadamiam sobie, że moja I komunia była rzeczywiście prawdziwym duchowym przeżyciem, pozbawionym tej całej dzisiejszej oprawy z „przedkomunijną musztrą”, wystrojem całego kościoła, imprezą na miarę wesela, drogimi prezentami. Po uroczystości wróciliśmy do domu na normalny wojenny obiad, dostałam jakąś książkę o treści religijnej. Cieszyłam się, że chociaż duchem jest z nami tatuś, który o odprawienie mszy o tej samej godzinie poprosił wojskowego kapelana w oflagu. Mama posłała mu potem zdjęcia, które fotograf zrobił przy tylnym wejściu do katedry.


W ogrodzie między naszym domem a Zamkiem Królewskim. Chyba ostatnie nasze zdjęcia sprzed powstania.


W moim domu jest sporo fotografii z okresu przedwojennego i wojennego. Te przedwojenne uratowały się dzięki temu, że były własnością cioci Zosi i wojnę „spędziły” w Szamotułach pod troskliwą opieką pani Skrzypczyńskiej, u której ciocia mieszkała. W czasie wojny mama mnie i brata często fotografowała, zdjęcia wysyłała do oflagu, żeby tatuś widział, że żyjemy i rośniemy. Te właśnie zdjęcia wróciły razem z nim.

Wreszcie przyszedł sierpień 1944 roku, najbardziej dramatyczny miesiąc w moim życiu.

cdn.

Ewa Budzyńska-Krygier

Pozostałe części wspomnień Ewy Krygier:

Za wcześnie, kwiatku, za wcześnie…, czyli moja nauka w szamotulskich szkołach (http://regionszamotulski.pl/w-szamotulskich-szkolach-1945-51/)

„Mówi pani tak, jakby się pani nie podobało”, czyli studia na poznańskiej polonistyce (http://regionszamotulski.pl/studia-w-czasach-stalinowskich/)

„Przyszliśmy wyzwolić was od panów”. Wspomnienia wojenne (1939-1940) (http://regionszamotulski.pl/przyszlismy-wyzwolic-was-od-panow/)

Powstanie warszawskie widziane oczami dziecka. Z perspektywy piwnic i gruzowisk (http://regionszamotulski.pl/powstanie-warszawskie-oczami-dziecka/)

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.

Szamotuły, 21.05.2018

Ewa Krygier, Domowa edukacja w czasie wojny2025-01-03T21:24:09+01:00

Maruszka pod okupacyjnym niebem Szamotuł

Maruszka, czyli odrobina słońca pod okupacyjnym niebem

Wielkopolska czasów okupacji kojarzy nam się z całym wachlarzem okrucieństw, represji, szykan i z terrorem, jakie zgotowali Niemcy Polakom i Żydom. Wielu szamotulan zginęło, wielu zostało deportowanych na tereny Generalnego Gubernatorstwa, w Kieleckie, na Zamojszczyznę i Lubelszczyznę. Wielu zakatowano we Wronkach, w Forcie VII w Poznaniu i innych miejscach kaźni. Niektóre miejscowości spacyfikowano, jak np. wieś Brodziszewo. Napisano o tym liczne artykuły i książki, pozostały też setki świadectw i setki miejsc pamięci pomordowanych…

Wielu jednak przeżyło i musiało borykać się z dniem codziennym. A w tej codzienności oprócz sytuacji tragicznych, poniżających i smutnych zdarzały się także chwile radosne. Tak! Mimo wszystko Polacy starali się normalnie żyć, a nawet – wbrew intencjom okupanta – dążyć do szczęścia.

Czyż takim szczęściem nie były narodziny dziecka? W roku 1940 moja babcia, Genowefa z Koniecznych Poniatowska, urodziła swą pierwszą córeczkę, Marię… Maruszkę, jak ją pieszczotliwie nazwano i pod tym imieniem już pozostała dla znajomych w Szamotułach do dzisiaj. Rodzi się dziecko, a więc pieluchy, ubranka, tulenie, całusy, pieszczoty, zabawy, kołysanki…, a wszystko w Samter, w Warthelandzie, pod niebem zasnutym flagami z ponurą swastyką…


Na tle domu dziecka

Maruszka na szamotulskich błoniach. W tle widać charakterystyczny Dom Dziecka. Ktoś podpisał to zdjęcie w albumie tak: „Jak tu ślicznie – z podziwem myśli Maruszka. Spadła z nieba”.


Pradziadkowie do 1939 roku mieszkali we własnym domu, zbudowanym w latach 30. staraniem mojego pradziadka, Jakuba Koniecznego – muzyka, organisty kościelnego, organizatora zespołów muzycznych i prywatnego nauczyciela. Z kolei dziadkowie zasiedlili mieszkanie służbowe przydzielone dziadkowi przez cukrownię. Po wejściu Niemców czekał ich smutny los – konfiskata domu i wywózka do Generalgouvernement für die besetzten polnischen Gebiete. Skończyło się na wypędzeniu z mieszkań. Podobno za pradziadkami i dziadkami wstawiła się „Fraulein Bohm”, niemiecka nauczycielka. Panna Johanna Bohm kilka lat przed wojną podjęła pracę w Szkole Powszechnej (przemianowanej na Arbeitsamt) na ul. Staszica (przemianowanej na Uhlandstrasse). Johanna Bohm wynajmowała w domu pradziadków całe piętro. Po wkroczeniu Niemców ujawniła się jako oddana III Rzeszy patriotka, ale dzięki swoim wpływom skutecznie interweniowała – z własnej inicjatywy – w sprawie swoich gospodarzy. Sama oczywiście nadal pozostała na piętrze, ale zapobiegła wywózce. Wprawdzie musieli się bezzwłocznie wyprowadzić z własnego domu, ale zostali w Szamotułach. Tułali się po jakichś suterenach z urzędowego przydziału: przy obecnej ulicy Chrobrego, przy Szerokiej (dziś Braci Czeskich), przy Ratuszowej. Danke schoen, Fraulein Bohm… W końcu jakaś polska rodzina zlitowała się i wynajęła im pokój w podwórzu przy u. Sądowej. I tam już do końca wojny przemieszkali.

W jednej z tych lokalizacji przyszła na świat Maruszka. Dziecko wniosło szczęście w rodzinę, tym bardziej że dziadkowie przeżyli, jeszcze przed wojną, straszliwą rodzicielską traumę. Stracili dwoje dzieci, bliźniąt. Chłopcy urodzili się z wadą serca i zmarli niedługo po chrzcie w kolegiacie. Przejmujące zdjęcia białych trumienek i dosłownie zgiętych bólem młodych rodziców do dziś rozrzewniają oglądających stare rodzinne albumy. Józiu i Genia całą miłość, którą mieli dla tych bliźniąt, mogli ponownie ożywić i przelać na malutką Maruszkę.

Myślałem, że Polacy nie mogli mieć aparatów fotograficznych. Bo przecież radia odbierano… Zaskakujące jest zdjęcie wykonane w miejscu publicznym. W każdym razie dzieciństwo córek (bo wkrótce na świat przyszła siostra Maruszki) jak na wojenne czasy moi dziadkowie całkiem nieźle zilustrowali fotografiami. Maruszka z lalką, Maruszka z królikiem, Maruszka z biedronką, Maruszka na spacerze z mamą i ciocią Malą (tzn. również Marią) lub Irką (siostry babci), Maruszka na łące… Te sielskie fotografie mogłyby świadczyć, że wcale nie tak źle było w czasie okupacji. Jakież to mylące!


Majowy spacer 1

Rok 1941. Maruszka na majowym spacerze z mamą (Genowefą Poniatowską) i jej siostrą Ireną Konieczną. Kobiety stoją na prowizorycznym moście na Samie na ulicy obecnie Wojska Polskiego. W tle – otwarta rogatka przejazdu kolejowego. Dalej widać dom starosty i zabudowania przy ul. Dworcowej.

Majowy spacer 2

Zdjęcia z majowego spaceru uzmysławiają, że Polki nawet w 1941 roku w Samter starały się ubierać w miarę możliwości elegancko.


Mój dziadek, inżynier, świetnie władający językiem niemieckim, a nawet – mam ku temu przypuszczeniu przekonujące dowody – do końca życia myślący w języku niemieckim, był potencjalnie kandydatem na Volksdeutscha. Proponowano mu w miarę intratne stanowisko w zakładach Siemensa w Poznaniu pod warunkiem, że podpisze volkslistę. Uparcie jednak odmawiał. Wolał pozostać przy „Nationalität: Pole” i wykonywać prace niewykwalifikowane. Jego żonę, czyli moją babcię, przymusowo zatrudniono w szwalni mundurów, która mieściła się przy Wronkerstrasse w restauracji Zamlewskiego (znanej po wojnie jako Pod Basztą). Ze względu na zmianowy charakter pracy otrzymała mały różowy Nachtausweis, czyli dodatkowy dokument tożsamości, uprawniający do poruszania się po mieście w czasie godziny policyjnej. Do końca życia wstydziła się tego szycia mundurów „niemieckim draniom”. Oj, ta babcia Genia! A przecież rodzina jej męża, chociaż pochodziła z Wileńszczyzny, po wielu tarapatach znalazła się w Niemczech, w Wiesdorfie. Mój dziadek zaś gdy przybył do Polski jako Joseph von Poniatowsky (po ukończeniu seminarium nauczycielskiego w Dusseldorfie, dającego także uprawnienia inżyniera), znał język niemiecki lepiej niż mowę przodków.

Maruszka wspomina z tych czasów nie tylko beztroskie chwile, ale też dwa zdarzenia dla niej dramatyczne. Pewnego zimowego dnia, gdy już chodziła, ale jej siostra była jeszcze wożona w wózku, mama wpadła wózkiem w wysoki śnieg i nie potrafiła się stamtąd wydostać. Bezradna kobieta wyjęła z budy maleństwo i przykazała starszej córeczce, by stała obok wózka i czekała, aż mama wróci z odsieczą. I odeszła! Samotne minuty ciągnęły się Maruszce jak wieki, a strach podchodził do gardła. W końcu ujrzała w oddali dwie sylwetki. Pamięta też radość i ulgę, gdy w jednym z nadchodzących rozpoznała ojca, bo w charakterystyczny sposób kuśtykał (dziadek Józef stracił w młodości palec u nogi).

Drugie wspomnienie też dotyczy ojca, który wychodził do pracy, gdy jeszcze spała, a wracał, gdy już spała. Tęskniła za nim tak bardzo, że – bywało – pod nieobecność taty wślizgiwała się do jego łóżka i wtulała w piżamę. A pewnego razu, wykorzystując nieuwagę mamy, wybrała się sama za moim dziadkiem na dworzec kolejowy. Dziadek musiał dojeżdżać do Poznania, bo z cukrowni został wyrzucony na podstawie „życzliwego” donosu. Z ulicy Sądowej (dziś ul. 1 Maja) jest na dworzec bardzo daleko. Dziecko zniknęło! W domu zarządzono alarm i wszyscy zaczęli szukać. Znalazła Maruszkę ciocia, gdy, dygocząc z zimna, siedziała w okolicach klasztoru na jakimś murku. Jak dziewczynka z zapałkami, tylko tych zapałek na sprzedaż nie miała…

Łukasz Bernady

Szamotuły, 16.05.2018

Frau Bohm

Johanna Bohm – Niemka, nauczycielka języka niemieckiego i prac ręcznych w Szkole Powszechnej nr 1. W końcu lat 20. wynajęła mieszkanie u moich pradziadków.

Grono pedagogiczne

Jedyne zdjęcie z archiwum Fraulein Bohm, jakie zostało w rodzinie Maruszki: grono pedagogiczne Szkoły Powszechnej nr 1 w Szamotułach – luty 1929. Stoją z tyłu (od lewej): Elimer, Szubszyński, Dolski, Zgaiński, Typ. W środkowym rzędzie (od lewej): Jankowski, Pstyka, Jaszewicz, Kluge, Jonć, Kania, Bartecki. Z przodu (od lewej): Schuster, Bohm, Wankowicz, Nowicka, Gierszewski, Zwierzyńska, Janek, Lis [nazwiska odczytane z notatki panny Bohm na odwrocie].

Maruszka z dziadkiem

Maruszka z dziadkiem Jakubem Koniecznym. Obok siedzi jego córka, czyli jej mama, czyli babcia piszącego te słowa, Genowefa Poniatowska.

Maruszka z królikiem

Ktoś podpisał: „1941 rok. Zielone Święto. Małe Bo-bo. Zawarcie przyjaźni ze światem zwierzęcym”.

Maruszka z lalką

Mała Maruszka z lalką. Ok. 1943 r.

Babcia Genia

Genia, czyli Genowefa z Koniecznych Poniatowska. Dopóki dziadek Józiu był sprawny, każdej wiosny przynosił jej z ogrodu bukiecik krokusów. Myślę, że gdy wchodził po schodach z kwiatami, miał w oczach ten właśnie uśmiech.

Cała rodzina

Jesień 1940. Szczęśliwa rodzina. Od lewej u dołu: Józef Poniatowski, Genowefa Poniatowska z Maruszką w objęciach. Obok rodzice młodej mamy: Genowefa ze Zgołów Konieczna i Jakub Konieczny, powyżej ciotka Irka (później Irena Firlejowa) i ciotka Mania, czyli Maria Konieczna. Nazwiska osoby w prawym górnym rogu nie można już teraz ustalić.

Maruszka pod okupacyjnym niebem Szamotuł2025-01-03T21:26:24+01:00
Go to Top