Maruszka, czyli odrobina słońca pod okupacyjnym niebem

Wielkopolska czasów okupacji kojarzy nam się z całym wachlarzem okrucieństw, represji, szykan i z terrorem, jakie zgotowali Niemcy Polakom i Żydom. Wielu szamotulan zginęło, wielu zostało deportowanych na tereny Generalnego Gubernatorstwa, w Kieleckie, na Zamojszczyznę i Lubelszczyznę. Wielu zakatowano we Wronkach, w Forcie VII w Poznaniu i innych miejscach kaźni. Niektóre miejscowości spacyfikowano, jak np. wieś Brodziszewo. Napisano o tym liczne artykuły i książki, pozostały też setki świadectw i setki miejsc pamięci pomordowanych…

Wielu jednak przeżyło i musiało borykać się z dniem codziennym. A w tej codzienności oprócz sytuacji tragicznych, poniżających i smutnych zdarzały się także chwile radosne. Tak! Mimo wszystko Polacy starali się normalnie żyć, a nawet – wbrew intencjom okupanta – dążyć do szczęścia.

Czyż takim szczęściem nie były narodziny dziecka? W roku 1940 moja babcia, Genowefa z Koniecznych Poniatowska, urodziła swą pierwszą córeczkę, Marię… Maruszkę, jak ją pieszczotliwie nazwano i pod tym imieniem już pozostała dla znajomych w Szamotułach do dzisiaj. Rodzi się dziecko, a więc pieluchy, ubranka, tulenie, całusy, pieszczoty, zabawy, kołysanki…, a wszystko w Samter, w Warthelandzie, pod niebem zasnutym flagami z ponurą swastyką…


Na tle domu dziecka

Maruszka na szamotulskich błoniach. W tle widać charakterystyczny Dom Dziecka. Ktoś podpisał to zdjęcie w albumie tak: „Jak tu ślicznie – z podziwem myśli Maruszka. Spadła z nieba”.


Pradziadkowie do 1939 roku mieszkali we własnym domu, zbudowanym w latach 30. staraniem mojego pradziadka, Jakuba Koniecznego – muzyka, organisty kościelnego, organizatora zespołów muzycznych i prywatnego nauczyciela. Z kolei dziadkowie zasiedlili mieszkanie służbowe przydzielone dziadkowi przez cukrownię. Po wejściu Niemców czekał ich smutny los – konfiskata domu i wywózka do Generalgouvernement für die besetzten polnischen Gebiete. Skończyło się na wypędzeniu z mieszkań. Podobno za pradziadkami i dziadkami wstawiła się „Fraulein Bohm”, niemiecka nauczycielka. Panna Johanna Bohm kilka lat przed wojną podjęła pracę w Szkole Powszechnej (przemianowanej na Arbeitsamt) na ul. Staszica (przemianowanej na Uhlandstrasse). Johanna Bohm wynajmowała w domu pradziadków całe piętro. Po wkroczeniu Niemców ujawniła się jako oddana III Rzeszy patriotka, ale dzięki swoim wpływom skutecznie interweniowała – z własnej inicjatywy – w sprawie swoich gospodarzy. Sama oczywiście nadal pozostała na piętrze, ale zapobiegła wywózce. Wprawdzie musieli się bezzwłocznie wyprowadzić z własnego domu, ale zostali w Szamotułach. Tułali się po jakichś suterenach z urzędowego przydziału: przy obecnej ulicy Chrobrego, przy Szerokiej (dziś Braci Czeskich), przy Ratuszowej. Danke schoen, Fraulein Bohm… W końcu jakaś polska rodzina zlitowała się i wynajęła im pokój w podwórzu przy u. Sądowej. I tam już do końca wojny przemieszkali.

W jednej z tych lokalizacji przyszła na świat Maruszka. Dziecko wniosło szczęście w rodzinę, tym bardziej że dziadkowie przeżyli, jeszcze przed wojną, straszliwą rodzicielską traumę. Stracili dwoje dzieci, bliźniąt. Chłopcy urodzili się z wadą serca i zmarli niedługo po chrzcie w kolegiacie. Przejmujące zdjęcia białych trumienek i dosłownie zgiętych bólem młodych rodziców do dziś rozrzewniają oglądających stare rodzinne albumy. Józiu i Genia całą miłość, którą mieli dla tych bliźniąt, mogli ponownie ożywić i przelać na malutką Maruszkę.

Myślałem, że Polacy nie mogli mieć aparatów fotograficznych. Bo przecież radia odbierano… Zaskakujące jest zdjęcie wykonane w miejscu publicznym. W każdym razie dzieciństwo córek (bo wkrótce na świat przyszła siostra Maruszki) jak na wojenne czasy moi dziadkowie całkiem nieźle zilustrowali fotografiami. Maruszka z lalką, Maruszka z królikiem, Maruszka z biedronką, Maruszka na spacerze z mamą i ciocią Malą (tzn. również Marią) lub Irką (siostry babci), Maruszka na łące… Te sielskie fotografie mogłyby świadczyć, że wcale nie tak źle było w czasie okupacji. Jakież to mylące!


Majowy spacer 1

Rok 1941. Maruszka na majowym spacerze z mamą (Genowefą Poniatowską) i jej siostrą Ireną Konieczną. Kobiety stoją na prowizorycznym moście na Samie na ulicy obecnie Wojska Polskiego. W tle – otwarta rogatka przejazdu kolejowego. Dalej widać dom starosty i zabudowania przy ul. Dworcowej.

Majowy spacer 2

Zdjęcia z majowego spaceru uzmysławiają, że Polki nawet w 1941 roku w Samter starały się ubierać w miarę możliwości elegancko.


Mój dziadek, inżynier, świetnie władający językiem niemieckim, a nawet – mam ku temu przypuszczeniu przekonujące dowody – do końca życia myślący w języku niemieckim, był potencjalnie kandydatem na Volksdeutscha. Proponowano mu w miarę intratne stanowisko w zakładach Siemensa w Poznaniu pod warunkiem, że podpisze volkslistę. Uparcie jednak odmawiał. Wolał pozostać przy „Nationalität: Pole” i wykonywać prace niewykwalifikowane. Jego żonę, czyli moją babcię, przymusowo zatrudniono w szwalni mundurów, która mieściła się przy Wronkerstrasse w restauracji Zamlewskiego (znanej po wojnie jako Pod Basztą). Ze względu na zmianowy charakter pracy otrzymała mały różowy Nachtausweis, czyli dodatkowy dokument tożsamości, uprawniający do poruszania się po mieście w czasie godziny policyjnej. Do końca życia wstydziła się tego szycia mundurów „niemieckim draniom”. Oj, ta babcia Genia! A przecież rodzina jej męża, chociaż pochodziła z Wileńszczyzny, po wielu tarapatach znalazła się w Niemczech, w Wiesdorfie. Mój dziadek zaś gdy przybył do Polski jako Joseph von Poniatowsky (po ukończeniu seminarium nauczycielskiego w Dusseldorfie, dającego także uprawnienia inżyniera), znał język niemiecki lepiej niż mowę przodków.

Maruszka wspomina z tych czasów nie tylko beztroskie chwile, ale też dwa zdarzenia dla niej dramatyczne. Pewnego zimowego dnia, gdy już chodziła, ale jej siostra była jeszcze wożona w wózku, mama wpadła wózkiem w wysoki śnieg i nie potrafiła się stamtąd wydostać. Bezradna kobieta wyjęła z budy maleństwo i przykazała starszej córeczce, by stała obok wózka i czekała, aż mama wróci z odsieczą. I odeszła! Samotne minuty ciągnęły się Maruszce jak wieki, a strach podchodził do gardła. W końcu ujrzała w oddali dwie sylwetki. Pamięta też radość i ulgę, gdy w jednym z nadchodzących rozpoznała ojca, bo w charakterystyczny sposób kuśtykał (dziadek Józef stracił w młodości palec u nogi).

Drugie wspomnienie też dotyczy ojca, który wychodził do pracy, gdy jeszcze spała, a wracał, gdy już spała. Tęskniła za nim tak bardzo, że – bywało – pod nieobecność taty wślizgiwała się do jego łóżka i wtulała w piżamę. A pewnego razu, wykorzystując nieuwagę mamy, wybrała się sama za moim dziadkiem na dworzec kolejowy. Dziadek musiał dojeżdżać do Poznania, bo z cukrowni został wyrzucony na podstawie „życzliwego” donosu. Z ulicy Sądowej (dziś ul. 1 Maja) jest na dworzec bardzo daleko. Dziecko zniknęło! W domu zarządzono alarm i wszyscy zaczęli szukać. Znalazła Maruszkę ciocia, gdy, dygocząc z zimna, siedziała w okolicach klasztoru na jakimś murku. Jak dziewczynka z zapałkami, tylko tych zapałek na sprzedaż nie miała…

Łukasz Bernady

Frau Bohm

Johanna Bohm – Niemka, nauczycielka języka niemieckiego i prac ręcznych w Szkole Powszechnej nr 1. W końcu lat 20. wynajęła mieszkanie u moich pradziadków.

Grono pedagogiczne

Jedyne zdjęcie z archiwum Fraulein Bohm, jakie zostało w rodzinie Maruszki: grono pedagogiczne Szkoły Powszechnej nr 1 w Szamotułach – luty 1929. Stoją z tyłu (od lewej): Elimer, Szubszyński, Dolski, Zgaiński, Typ. W środkowym rzędzie (od lewej): Jankowski, Pstyka, Jaszewicz, Kluge, Jonć, Kania, Bartecki. Z przodu (od lewej): Schuster, Bohm, Wankowicz, Nowicka, Gierszewski, Zwierzyńska, Janek, Lis [nazwiska odczytane z notatki panny Bohm na odwrocie].

Maruszka z dziadkiem

Maruszka z dziadkiem Jakubem Koniecznym. Obok siedzi jego córka, czyli jej mama, czyli babcia piszącego te słowa, Genowefa Poniatowska.

Maruszka z królikiem

Ktoś podpisał: „1941 rok. Zielone Święto. Małe Bo-bo. Zawarcie przyjaźni ze światem zwierzęcym”.

Maruszka z lalką

Mała Maruszka z lalką. Ok. 1943 r.

Babcia Genia

Genia, czyli Genowefa z Koniecznych Poniatowska. Dopóki dziadek Józiu był sprawny, każdej wiosny przynosił jej z ogrodu bukiecik krokusów. Myślę, że gdy wchodził po schodach z kwiatami, miał w oczach ten właśnie uśmiech.

Cała rodzina

Jesień 1940. Szczęśliwa rodzina. Od lewej u dołu: Józef Poniatowski, Genowefa Poniatowska z Maruszką w objęciach. Obok rodzice młodej mamy: Genowefa ze Zgołów Konieczna i Jakub Konieczny, powyżej ciotka Irka (później Irena Firlejowa) i ciotka Mania, czyli Maria Konieczna. Nazwiska osoby w prawym górnym rogu nie można już teraz ustalić.