About Agnieszka Krygier-Łączkowska

Autor nie uzupełnił żadnych szczegółów
So far Agnieszka Krygier-Łączkowska has created 361 blog entries.

Ewa Krygier, Studia w czasach stalinowskich

Szkoło! Szkoło! Gdy cię wspominam…

„Mówi pani tak, jakby się pani nie podobało”, czyli studia na poznańskiej polonistyce

To zdjęcie zrobione przed maturą widniało w moim indeksie

Przed Collegium Minus (pomnik Adama Mickiewicza stanie tam dopiero w 1960 r.). Z koleżanką z dawnej klasy Bożeną Tokarzówną.

Od wielu lat mówi się po prostu: akademik „Hanka”. Wówczas patron był jasny: Hanka Sawicka – działaczka komunistyczna

Kiedy rozpoczynałam studia, od niedawna stał gmach widoczny w tle tego zdjęcia, za Zamkiem Cesarskim – Dom Partii. Ulica od 1945 r. nosiła nazwę Czerwonej Armii.

Mogliśmy obserwować budowę słynnego poznańskiego Okrąglaka – 1953 r.

W czasie studiów moją najbliższą przyjaciółką była Teresa (wszyscy mówili: Terka) Kaczmarek, po mężu Płóciennik. Poznałyśmy się w pierwszym dniu studiów w kolejce pod dziekanatem.

Razem z Terką uczymy się do egzaminu w ogrodzie na Grudzieńcu.

1952 r. – obóz studencki na wschodzie Polski w okolicach Włodawy. Przed południem zbieraliśmy zboże, a po południu graliśmy w piłkę i tańczyliśmy w świetlicy.

Na obozie studenckim myjemy się w potoku.

Kolonia w Ślesinie – 1954 r.

W latach studenckich w Szamotułach. W parku Sobieskiego z Krysią Braniewiczówną i Zenkiem Pohlem.

Już w roli nauczycielki – 1956 r.



Inne wspomnienia tej samej Autorki:

Tęsknota za tornistrem, czyli wojenna edukacja (http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/)

Za wcześnie, kwiatku, z wcześnie…, czyli moja nauka w szamotulskich szkołach (1945-1951) (http://regionszamotulski.pl/w-szamotulskich-szkolach-1945-51/)

„Przyszliśmy wyzwolić was od panów”. Wspomnienia wojenne (1939-1940) (http://regionszamotulski.pl/przyszlismy-wyzwolic-was-od-panow/)

Powstanie warszawskie widziane oczami dziecka (http://regionszamotulski.pl/powstanie-warszawskie-oczami-dziecka/)

Lata 1951-1955 to okres moich studiów na filologii polskiej Uniwersytetu Poznańskiego. Ówcześni studenci mieli za sobą różne, często tragiczne przeżycia. Jedni zdążyli zdobyć świadectwa maturalne w miarę normalny sposób (najpierw nauka w domu czy na tajnych kursach, potem szkoła: jedna klasa zaliczana przez rok lub tzw. klasy przyśpieszone, czyli dwie klasy w jednym roku), inni przychodzili na „rok zerowy” na wyższej uczelni, zaliczali wówczas w roku kilka klas i zdawali maturę.

Studenci przybywający z odległych miejscowości znajdowali schronienie w domu akademickim Hanka Sawicka przy ówczesnej al. Stalingradzkiej: pokoje kilkuosobowe, z piętrowymi łóżkami, jedna łazienka na piętrze, osobne schody do części żeńskiej i męskiej! Dużo osób codziennie dojeżdżało, niewielu stać było na wynajęcie stancji.

Zajęcia na moim wydziale odbywały się w różnych budynkach, w rozmaitych godzinach, od poniedziałku do soboty włącznie. Ja przeważnie wyjeżdżałam z Szamotuł około 6.30, czasem wracałam dopiero o 23.30. Pamiętam, że przez kilka tygodni rano, gdy stałam na korytarzu w zatłoczonym wagonie, robiło mi się słabo. Poszłam do lekarza akademickiego, ten nawet mnie nie zbadał, tylko oświadczył, że nie może mi zagwarantować miejsca siedzącego. Żeby oszczędzić, na cały dzień zabierałam z domu kanapki, czasem wpadaliśmy do baru mlecznego przy ul. Matejki na jakąś cienką mleczną zupkę. Wymyśliliśmy wtedy hasło reklamowe: Mleko to zdrowie, które zawdzięczasz krowie.


Napis w przedziale kolejowym głosił: Nie pluć. Nie zanieczyszczać wagonu. Z lewej kolega z Szamotuł Henryk Fabiś.


Z powodu wielogodzinnych nieraz przerw w zajęciach dużo czasu spędzałam w bibliotekach, najpierw głównie czytałam niezwykle liczne lektury, w ostatnich latach zbierałam materiały do pracy magisterskiej z językoznawstwa. Ogromnym wzięciem cieszyły się notatki robione na zajęciach przez pilniejszych studentów. Było to często jedyne źródło wiedzy, brakowało opracowań i literatury przedmiotu. Studiujący dwa lata niżej (dwukrotnie odrzucony ze względu na „złe pochodzenie”) mój przyszły mąż często te notatki pożyczał ode mnie, przepisywała mu siostra jego matki. Lubił wytykać mi ewentualne pomyłki i błędy, a ja wtedy miałam ochotę zrobić mu jakąś krzywdę!

Kiedy rozpoczynałam studia w 1951 roku, szkoły wszystkich szczebli zaczęły podlegać szczególnie ostrej indoktrynacji. I znów miałam szczęście, gdyż na Uniwersytecie Poznańskim zmiany następowały stosunkowo powoli. Chodziłam na wykłady i ćwiczenia prowadzone przez wybitnych profesorów literaturoznawców i językoznawców, np. Romana Pollaka, Zygmunta Szweykowskiego, Władysława Kuraszkiewicza czy Stanisława Urbańczyka, filozofa Tadeusza Szczurkiewicza. U nich zdawałam egzaminy.

Egzaminy w tamtych czasach wyglądały zupełnie inaczej niż dziś. Nigdy nie rozwiązywałam żadnych bardziej czy mniej otwartych testów. Profesorowie egzaminowali nas głównie ustnie ‒ na uczelni lub czasem we własnych domach. Jeden taki egzamin z pozytywizmu zdawałam u profesora Zygmunta Szweykowskiego, zapamiętałam śpiewające w pokoju kanarki. Mój mąż pytany był przez jedną z egzaminatorek w jej mieszkaniu, ta leżała w łóżku chora i od czasu do czasu prosiła czekających studentów o zamieszanie zupy w kuchni. Profesor Roman Pollak zapraszał do swojego gabinetu na uczelni po kilka osób według alfabetu. Po odpowiedzi jednej osoby prosił następnych o uzupełnienia. Zdająca ze mną koleżanka obraziła się na nas, a szczególnie na mnie, bo byłam kolejna w alfabecie, że się w ogóle odzywamy. Po egzaminie powiedziała mi, że jestem dość mądra, chociaż na taką nie wyglądam! Egzamin z języka francuskiego u mgr. Gniadka polegał na rozmowie na temat wskazanej przez niego powieści francuskiej. Każdy czytał najpierw polskie tłumaczenie, a potem tekst oryginalny. Przez cały egzamin nie można było odezwać się po polsku: od „bon jour”, po „au revoir”. Pisemne prace zaliczeniowe, w gruncie rzeczy takie trochę mądrzejsze wypracowania domowe, poprawiali na ogół asystenci.


Tak w latach moich dojazdów na studia wyglądał dworzec Poznań Główny


Opiekunką mojej grupy była młodziutka mgr Monika Gruchmanowa, poświęcała nam wiele czasu, organizowała wypady do kina, spotykała się z nami w domach studentów-poznaniaków. Była bardzo pogodna i życzliwa. Pomogła nam zintegrować się, co było o tyle trudne, że byliśmy dość mocno zróżnicowani wiekowo (od rocznika 1928 do 1934), ciągnęły się za nami różne wojenne przeżycia, byli wśród nas Wielkopolanie i przybysze z dawnych wschodnich terenów Polski. Później z ogromną satysfakcją śledziłam piękną karierę naukową prof. dr hab. Moniki Gruchmanowej.

Na moim roku prowadził też zajęcia z języka starocerkiewnego Zygmunt Zagórski, który ‒ gdy byłam na pierwszym roku ‒ obronił pracę magisterską. Bardzo się go baliśmy. Początkowo byłam przerażona, bo moi koledzy z łatwością czytali pisane cyrylicą teksty. Wynikało to z tego, że ogromna większość uczyła się w szkole średniej języka rosyjskiego, a w szamotulskim liceum były jeszcze klasy łacińsko-francuskie. Musiałam więc uczyć się wszystkiego od początku. Byłam tak przejęta egzaminem, że kiedy wracałam do domu, w Baborówku zorientowałam się, że w myślach powtarzam deklinacje i koniugacje. Gdy po wielu latach spotkałam pana prof. dra hab. Zygmunta Zagórskiego, był już starszym, szarmanckim panem i zupełnie nie przypominał tamtego zadziornego, groźnego młodzieńca.


Z kolegami z mojej grupy: Adamowiczem, Terką Kaczmarek i Januszem Kiełbasiewiczem.


Na studiach zetknęłam się też z przedmiotami, które wspominam bardzo źle, były to przede wszystkim marksizm-leninizm i literatura radziecka. Pani docent, specjalistka od literatury radzieckiej, prowadziła swoje zajęcia wieczorem, studenci nieraz wykręcali bezpieczniki, wtedy ona zapalała świeczkę i monotonnym głosem przytaczała jakieś „mądrości” z radzieckich opracowań. Najgorsze jednak było to, że do egzaminu trzeba było przeczytać kilkadziesiąt „cegieł”, czasem kilkutomowych. Ponieważ byłam fatalistką i zakładałam, że jeżeli trzeba znać treść 100 książek, a ja przeczytałam 99, to na pewno będę pytana o tę setną, jako jedna z nielicznych na roku, na wszelki wypadek, przeczytałam wszystkie. Bardziej zaradna była grupa kolegów, którzy powołali do życia „Klub dziadka Szczupaka” (od nazwiska bohatera Zaoranego ugoru Szołochowa), podzielili między siebie lektury, zbierali się w jednej z sal Collegium Philosophicum przy ul. Matejki, zamykali na klucz i opowiadali sobie ich treść.

Egzamin zdawałam razem z kilkoma „szczupakowcami”. Odpowiadali z szalonym ideologicznym zaangażowaniem, pani docent była zachwycona i nawet nie zauważała (albo nie chciała zauważyć), jak liczne błędy rzeczowe popełniali, trudno przecież zapamiętać szczegóły tekstów, które zna się z opowiadania. Wszystkim „miłośnikom” literatury radzieckiej wystawiła oceny bardzo dobre. Zawahała się dopiero przy mnie. Stwierdziła, że doskonale znam teksty, ale „mówię tak, jakby mi się nie podobały”. Ostatecznie jednak też dostałam piątkę. Na przykładzie pani docent przekonałam się ( nie pierwszy i nie ostatni raz), że nic nie jest czarno-białe. W późniejszych latach dawna wykładowczyni literatury radzieckiej mocno i szczerze zaangażowała się w działalność tworzącej się na uczelni „Solidarności”.

Gdy byłam na pierwszym roku, pojawił się w gronie wykładowców młody doktor, którego z powodu wyjątkowej chudości nazwaliśmy „św. Aleksym”. Myśleliśmy, że to ktoś przysłany z zewnątrz przez partię. Profesor Pollak na zajęciach, jak to miał we zwyczaju, spytał, co ciekawego przeczytał jeden ze studentów, a ten wymienił publikację „św. Aleksego”. Wtedy Pollak z lekką ironią stwierdził, że mógł przeczytać coś ciekawszego. Może tekst napisany był w duchu socjalistycznym, może to osoba autora budziła jakieś podejrzenia? Jak się jednak okazało, młody naukowiec stał się później wybitnym literaturoznawcą.

Na moim roku studiowało wielu ciekawych ludzi, którzy potem odcisnęli piętno na polskiej literaturze i kulturze, na przykład wybitni literaturoznawcy Janina Abramowska i Edward Pieścikowski, dziennikarze telewizyjni i prasowi, twórcy teatralni, na przykład Kazimierz Młynarz, Ryszard Podlewski i Ewa Najwer.


Tak w tamtych latach wyglądały budynki uniwersyteckie przy pl. Mickiewicza


Ciekawe były zebrania, w których uczestniczyli studenci naszego roku. Przy stole prezydialnym siedział aktyw ZMP ‒ Związku Młodzieży Polskiej. Na jednym z takich spotkań odbywał się „sąd” nad studentem, który miał ciotkę w Anglii i z nią korespondował. Padały oskarżenia o „zdradę narodową”, on się bronił, że to po prostu jego bliska krewna. Chyba skończyło się na naganie i jego obietnicy, że zakończy tę „podejrzaną korespondencję”.

Pamiętam też inne, tym razem zabawne, spotkanie mojego rocznika. Z oskarżeniem pod adresem kolegi Weroniczaka wystąpił jego współlokator kolega Czarnecki. Zaczął od poruszającego obrazu poetyckiego: „Koledzy, nie chciałbym być traktowany jak warchlak, który ryje w kartoflisku cudzych uczuć, ale… ” i zaczął wyliczać podboje Weroniczaka, który łamie serca nieprzeliczonym rzeszom naiwnych dziewcząt. Oskarżony siedział ze spuszczoną głową, a uczestnicy zebrania w głos się śmiali. Potem okazało się, że obaj zaaranżowali tę scenkę, bo oskarżony chciał zdobyć jeszcze większe zainteresowanie wśród kobiet.

Wryła mi się też w pamięć scena w auli Collegium Minus: zwołano nas, by uczcić pamięć zmarłego poprzedniego dnia Stalina. Wszyscy stoją poważni, spoglądam w lewo i widzę zalaną łzami twarz kolegi, którego nie podejrzewałam (choćby z racji jego pochodzenia) o miłość do Stalina. Ludzkie reakcje są nieprzewidywalne.



W czasie wakacji pracowałam zawsze przez miesiąc na koloniach jako wychowawczyni. W Annogórze koło Obrzycka opiekowałam się grupą około dziesięciu dziewczynek. Codziennie rano musiałam zapleść dwadzieścia warkoczy, bo moje podopieczne uważały, że robię to najlepiej. Gdy była burza, wszystkie chciały zmieścić się na moich kolanach, a w czasie wędrówek po lesie trzymać mnie chociaż za jeden palec. Na koloniach w Ślesinie opiekowałam się grupą starszych dziewcząt, z którymi dużo grałam w siatkówkę. Zarobione pieniądze przeznaczałam na zakup butów. Zimowe obuwie robiło się wtedy na zamówienie, ja często korzystałam z usług szamotulskiego szewca Grygiera, jego buty były wygodne, miękkie i ciepłe. Jego syn jest teściem Łukasza Fabiańskiego, chluby szamotulskiej szkółki piłkarskiej.

I tak w naturalny sposób przechodzę do mojej sportowej pasji, w tym wypadku siatkówki. W czasie studiów grywałam w szamotulskiej drużynie „Ogniwo”, trenowanej przez Burdajewicza. Spotykałyśmy się głównie w niedziele, bo w ciągu tygodnia nie wszystkie miały czas. W jednym roku wystąpiłyśmy w mistrzostwach Polski drużyn tej federacji. Wygrałyśmy ćwierćfinał w jakiejś wsi (jeden set składał się w całości z moich serwów, nie obronionych przez zawodniczki drużyny przeciwnej), potem półfinał w Sopocie i dotarłyśmy do finału w Łodzi. Tam już poległyśmy, ale twierdzono, że z meczu na mecz gramy coraz lepiej. Grałam też w reprezentacji uniwersytetu. Kiedy podjęłam pracę w szamotulskim liceum, razem ze mną przyszło kilkoro młodych nauczycieli. Pamiętam nasze zacięte mecze z reprezentacją uczennic i uczniów oraz nauczycieli innych szkół. Często wygrywaliśmy. Marian Wawrzyniak, mój rówieśnik, był wtedy nauczycielem wf-u, uwielbianym przez siatkarki trenerem. Chętnie widział mnie na treningach, bo dziewczyny bały się moich serwów.

I tak nadszedł czerwiec 1955 roku, obroniłam pracę z językoznawstwa przed profesorami Władysławem Kuraszkiewiczem i Stanisławem Urbańczykiem. Początkowo wydawało się, że zostanę na uczelni, ale było jedno miejsce wolne i dostała je córka profesora z innego wydziału, a ja stanęłam przed komisją, która wydawała nakazy pracy. Wtedy każdy absolwent kierowany był do konkretnej szkoły. Większość jednak starała się potem znaleźć coś innego. Ja dostałam nakaz do liceum w Kłodawie, ale nigdy tej miejscowości nie zobaczyłam na oczy. Okazało się, że dyrektor Stefan Pawela nie zgłosił w kuratorium, że ma dwa wolne etaty. Dzięki temu Elwira Dobkowiczowa i ja znalazłyśmy się w szamotulskim liceum. Po prostu wróciłam, jak to się mówi, na „stare śmieci”. Moi dawni nauczyciele stali się moimi kolegami. Ale to już zupełnie inna historia. Te czasy opisują i będą opisywać moi wychowankowie i wychowanki  ‒ wielu robi to świetnie!

Ewa Budzyńska-Krygier

Szamotuły, 11.06.2018

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.

Ewa Krygier, Studia w czasach stalinowskich2025-01-03T21:17:39+01:00

Pałac w Dobrojewie

Wielkopolskie Puławy w Dobrojewie

Ludwik Puget, wybitny rzeźbiarz, mąż Julii Kwileckiej (córki Mieczysława Kwileckiego z Oporowa), nazwał kiedyś Dobrojewo wielkopolskimi Puławami. Dziś piękno zespołu pałacowego w Dobrojewie możemy podziwiać wyłącznie na dawnych pocztówkach i fotografiach.

Ok. 1910 r.

Ok. 1929 r.

Z przekazów rodzinnych wiem, że w czasie wojny, a dokładnie 12 kwietnia 1940 roku, pałac w Dobrojewie się spalił. Następnie w latach 1941-1942 został rozebrany. W okresie PRL-u majątek przejął PGR, a obecnie stanowi własność Skarbu Państwa. Do dziś zachowały się dwie oficyny pałacowe, brama wjazdowa i studnia, niestety, ich stan pozostawia wiele do życzenia. W dawnym park dworskim można znaleźć nieliczne pamiątki dawnej świetności. W jeszcze gorszym stanie są budynki w dawnej części folwarcznej – kuźnia i stodoła z kamienia polnego, nieco lepiej wygląda spichlerz i gorzelnia.

W tym tekście chciałbym opisać zespół dworski w Dobrojewie w czasach jego świetności. Kilka dni temu udało mi się kupić na licytacji książkę, której od dawna poszukiwałem Architektura pałacowa drugiej połowy XVIII wieku w Wielkopolsce (1969), autorstwa Zofii Ostrowskiej-Kębłowskiej. To jedna z nielicznych książek, w której opisano pałac w Dobrojewie.

Historia Kwileckich w Dobrojewie rozpoczyna się w 1737 roku, kiedy Łukasz Kwilecki nabył od Marianny, córki Jerzego Sapiehy Ostroroszczyznę, zwaną później Dobrojewszczyzną. Po zakupie Kwilecki miał powiedzieć: „Lubo wszyscy powiadają, żem tanio kupił te dobra, ale ja wiele włożywszy na reperacyją tej majętności i szacował jej wartość na trzykroć sto tysięcy”.


Dobrojewo, ok. 1901 r. Rodzina Kwileckich na schodach pałacu


Łukasz Kwilecki zmarł w 1745 roku, natomiast w 1759 roku jego synowie dokonali podziału majątku: Franciszek otrzymał klucz Wróblewo, Jan siedzibę rodową – Kwilcz, natomiast najmłodszy Adam Klemens, urodzony w 1742 roku, dostał Ostroróg wraz z przyległościami. Adam za siedzibę obrał sobie Dobrojewo, gdzie w latach 90. XVIII wieku wzniósł pałac. Tablica fundacyjna na pałacu głosiła:

„Za panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego, Adam z Kwilcza na Ostrorogu Kwilecki kasztelan P.: Ord. Św. Anny, Św. Stanisława, kawaler, sobie y Potomkom dom ten wystawił 1784” (Leonard Durczykiewicz, Dwory polskie w Wielkiem Księstwie Poznańskiem, Poznań 1912).

O samym budynku pałacowym wiemy niewiele. Zofia Ostrowska-Kębłowska napisała:

„[…] Trudno określić dziś dawną siedzibę Kwileckich w Dobrojewie, wzniesioną zapewne także przez miejscowych budowniczych w latach 1784-1786. Zachowane do dziś założenie o skali pałacowej nosiło jeszcze cechy barokowej symetrii i osiowości. Obszerny dziedziniec otoczony ogrodzeniem z bramą ozdobioną armaturami, budynki oficyn, regularny ogród typu francuskiego (założony w latach 1784-1787) – nawiązują do jakże dalekiej, ale ciągle żywej tradycji Wersalu.

Natomiast główny budynek mieszkalny był czymś pomiędzy dworem a pałacem […] „Dom ten”, jak go nazwał fundator [przypuszczalnie Adam Kwilecki], był to dość obszerny budynek parterowy, lecz wysoko podpiwniczony i zaopatrzony w piętrową wystawkę. Pałacowy charakter nadawały mu nie tylko armatury zdobiące ryzality od frontu, lecz przede wszystkim układ i dekoracje wnętrz. Wnętrze te z sienią i „salą” na osi były wszystkie nadzwyczaj starannie (w latach 1786-1788) ozdobione malowidłami, wybite tkaninami w „Arabesko” i tapetami wykonanymi na zamówienie w Berlinie.

Dwór w Dobrojewie, jeszcze nie ukończony we wnętrzach, został – zapewne pod wpływem zaczętego właśnie pałacu w Siernikach – zmodernizowany. Od strony ogrodu dobudowano doń w roku 1787 wielkiego porządku portyk kolumnowy, który całkowicie zmienił sylwetkę budowli, nadając jej znacznie bardziej monumentalny charakter. Wydaje się, że w tej nowej postaci siedziba zamożnego i wpływowego Adama Kwileckiego odegrała później dużą rolę, w rozpowszechnieniu się takich właśnie dworów z kolosalnymi portykami, aż do początku XIX wieku.”

Pałac w Dobrojewie, widok od strony ogrodu, ok. 1910 r.

Krótką wzmiankę o dobrojewskim pałacu znajdujemy również w książce „Marianna i róże: życie codzienne w Wielkopolsce w latach 1890-1914 z tradycji rodzinnej” autorstwa Janiny Fedorowicz i Joanny Konopińskiej:

„Jest to nie ziemiański, lecz magnacki dwór z wielkim gustem i nakładem pieniężnym urządzony. Stoi pośród ogrodu urządzonego w sposób nie tak bardzo mi się podobający, bo na francuską modłę. […] Muszę jednak przyznać, że szerokie aleje ze starych, równo ciętych lip, barwne dywanowe kwietniki, a przede wszystkim doskonale utrzymane pokryte świeżą zielenią trawniki tworzą piękną całość. Nocowałyśmy w wytwornych pokojach gościnnych. Z rana uczestniczki wycieczki były na nabożeństwie w romańskiej kaplicy pałacowej. Niska, sklepiona kaplica z kolorowymi szybami bogato jest wystrojona w liczne obrazy, w różnorodne hafty artystyczne. […] W gościnnym domu pani Kwileckiej obejrzałyśmy nowocześnie urządzoną kuchnię, spiżarnię, kurniki oraz ochronkę dla dzieci wiejskich i dobrze zaopatrzoną w różne medykamenty aptekę”.

Droga do pałacu i park – ok. 1910-1915

Wiele ciekawych wzmianek o pałacu w Dobrojewie zamieściła również Janina z Puttkamerów Żółtowska w słynnym dzienniku zatytułowanym Dziennik. Fragmenty Wielkopolskie 1919 – 1933.

Oto cytaty: „Od kapliczki z włoską madonną ukazało mi się Dobrojewo, w całej swojej wspaniałości. Do samego pałacu prowadzi długa i wąska aleja obramowana strzyżonym szpalerem, za którym rosną rzędy smętnych i trochę wysychających świerków. Bramę zdobią trofea, na dziedzińcu nie ma klombów, tylko samego ganku ciągnie się gracowany piasek, a boczne trawniki po rogach ujęte są w kamienne obwódki, od bramy wzdłuż płotu rosną krzaczaste i kuliste kasztany. Oficyny po obu stronach pałacu są asymetryczne, ale obie mają dużo stylu. Tym razem Dobrojewo wydało mi się najpiękniejszą rezydencją w Księstwie”.

„Ze wszystkich siedzib Księstwa Dobrojewo należy do okazalszych. Posiada szeroki wjazd, dwie stylowe oficyny, ogród cięty na wzór francuski. Dziedziniec nie wysuwa się na pierwszy plan. Artystyczny gust Frania ślad swój zostawia na każdym kroku. W urządzeniach domu nie znać nigdzie oszczędności, ale przeciwnie pewną szerokość, zastosowaną do okazałych postaci właścicieli”.

„Kaplica jest urządzona w Dobrojewie w suterenach i ma wskutek tego zaciszny charakter krypty. […] Światło panowało w kaplicy dziwne, bo u sufitu paliły się dwie lampy elektryczne, a witraże przepuszczały zaćmione blaski”.

„Zeszliśmy się w salonie niebieskim o nietkniętej dekoracji z XVIII w.”; „Myśmy z Jadzią [przyp. red. Jadwiga Kwilecka] przeniosły się do jej salonu, gdzie wiszą hafty japońskie i na białej półce stoi kolekcja porcelany”. „Zaraz zaprowadzono nas do niebieskiego salonu na podwieczorek, po którym wyszłam na taras od strony ogrodu i zachwycałam się prześliczną symetrią ciągnącego się w dół ogrodu. Jadzia mówiła, że wieczorami wygląda on na dekorację teatralną. Francuskie ogrody są stworzone dla kraju tak płaskiego i mało urozmaiconego jak poznański. Drzewa rosną tu źle, angielskie parki potrzebują przestrzeni i pięknych widoków, a strzyżone aleje i szpalery wnoszą na płaszczyźnie harmonię swoich sztucznych rysunków”.

„Stanęliśmy na samym końcu ogrodu, a przed nami, w perspektywie na wzniesieniach ukazał się pałac. Otaczała nas dekoracja mogąca służyć jako tło obraz Norblina”.

Krótką wzmiankę na temat pałacu znajdujemy jeszcze w „Kronice Rodzinnej” z 1 stycznia 1899 roku: „Zajechałyśmy wieczorem: dwór piękny, magnacki, z gustem i komfortem urządzony, a ze starannością utrzymywany; dokoła wspaniały ogród francuski o szerokich alejach ze starych lip, równo ciętych, barwne dywanowe kwietniki – jednym słowem: «piękne ramy». […] Nazajutrz z rana Msza św. w ślicznej romańskiej kaplicy pałacu; niskiej, głęboko sklepionej, z szybami kolorowymi u okien, bogato a stylowo, pędzlem i haftem przystrojonej. W tej kapliczce czuło się, jakoby się było w jakichś katakumbach: uroczyście i tajemniczo”.

Niestety, to wszystko, co udało mi się znaleźć w literaturze na temat pałacu w Dobrojewie. Na tym, oczywiście, nie poprzestaję ‒ może gdzieś w niemieckich archiwach leżą jeszcze jakieś dokumenty, a może nawet projekty pałacu w Dobrojewie.

Na koniec jeszcze słów kilka o pozostałych budynkach zespołu pałacowo-folwarcznego w Dobrojewie. Równocześnie z pałacem dla kasztelana Adama Kwileckiego wzniesiono dwie oficyny:

  • północna ‒ piętrowa, murowana i otynkowana, siedmioosiowa. Dach pokryty dachówką, czterospadowy. Przy wejściu dwie kolumny wspierające balkon. Na dachu ozdobne okno z kamiennymi wazonami po bokach,
  • południowa ‒ parterowa, murowana i otynkowana, siedmioosiowa. Dach pokryty dachówką, czterospadowy. Nad wejściem balkon i lukarna, po obuj jej stronach kamienne wazony.

Z kolei w pierwszej i drugiej połowie XIX wieku powstały budynki gospodarcze:

  • spichlerz – późnoklasycystyczny, murowany z cegły i otynkowany. Trzykondygnacyjny, zbudowany na planie prostokąta, z przejazdem na osi środkowej. Dach dwuspadowy, kryty dachówką, z naczółkami i dymnikami w dwóch kondygnacjach,
  • kuźnia – murowana z cegły, parterowa , obecnie częściowo rozebrana,
  • stodoła ‒ zbudowana z kamienia polnego, obecnie częściowo rozebrana,
  • oraz piętrowa gorzelnia z kamienia polnego.

Do folwarku prowadzą dwie bramy: południowa, zbudowana w latach 1784-1786, granicząca z ogrodzeniem dziedzińca oraz północna, zbudowana wraz ze stróżówką na początku XIX wieku. Zabudowania pałacowe i folwarczne uzupełniał park krajobrazowy o powierzchni 8 ha, założony w końcu XVIII wieku. W parku zachowały się nieliczne elementy zdobnicze.

Michał Dachtera

Widokówka wysłana z Dobrojewa w 1904 r.

Przed pałacem w Dobrojewie ok. 1903 r. – Jadwiga i Franciszek Kwileccy oraz Jadwiga z synem Janem

Fragment zespołu pałacowego, ok. 1920 r.

Grupa rumuńskich dziennikarzy przed pałacem w Dobrojewie i odjazd grupy – ok. 1929 r.

Dożynki w Dobrojewie, 1930-1935. Hrabia Jan Kwilecki przyjmuje poczet włościan.


Zdjęcia archiwalne ze zbiorów Wojciecha Kwileckiego, Michała Kwileckiego, Pawła Przewoźnego oraz ze strony  autora – Ostroróg na kartach historii  https://www.facebook.com/HistoriaOstrorog/


Bibliografia:

  1. Zofia Ostrowska-Kębłowska, Architektura pałacowa drugiej połowy XVIII wieku w Wielkopolsce, Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauki, Poznań 1969.
  2. Andrzej Kwilecki, Kwilcz i inne majątki Kwileckich na przestrzeni wieków, Wydawnictwo WBP, Poznań 1996.
  3. Teresa Ruszczyńska, Katalog zabytków sztuki w Polsce, t. V, z. 23 Powiat szamotulski, Instytut Sztuki Polskiej Akademii Nauk, Warszawa 1966.
  4. Paweł Mordal, Inwentaryzacja krajoznawcza Miasta i Gminy Ostroróg, Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze i Urząd Miasta i Gminy Ostroróg, Ostroróg 1990.
  5. Janina z Puttkamerów Żółtowska, Fragmenty wielkopolskie 1919-1933, Wydawnictwo WBPiCAK, Poznań 2006.
  6. Leonard Durczykiewicz, Dwory polskie w Wielkiem Księstwie Poznańskiem, Poznań 1912.
  7. Joanna Konopińska, Janina Fedorowicz, Marianna i róże: życie codzienne w Wielkopolsce w latach 1890-1914 z tradycji rodzinnej, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2016.
  8. Andrzej Kwilecki, Ziemiaństwo wielkopolskie w kręgu arystokracji, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2004.
  9. „Kronika Rodzinna” 1899, nr 1.

Wygląd obecny (2018 r.) – zdjęcia Michał Dachtera

Szamotuły, 06.06.2018

Michał Dachtera

Mieszka w Szamotułach, ale jego serce zostało w Ostrorogu i okolicach.

Pasjonat historii, poszukiwacz archiwalnych zdjęć. Na Facebooku prowadzi profil Ostroróg na kartach historii.

Pałac w Dobrojewie2025-01-06T12:26:31+01:00

Quiz – historia Szamotuł


Quiz miesiąca

CZY ZNASZ HISTORIĘ SZAMOTUŁ?

Zapraszamy do rozwiązania kolejnego naszego quizu. Były już quizy poświęcone szamotulskim mostom, nazwom ulic, wnętrzu bazyliki kolegiackiej, 10 miejscom regionu oraz gwarze. Dziś pora na dzieje miasta. 


Quiz – historia Szamotuł

 


Powodzenia!

Zdjęcia – Jan Kulczak, lata 60. XX w.


Quiz – historia Szamotuł2018-06-05T14:10:06+02:00

Aktualności – czerwiec 2018

Marcelina Dera – utalentowana skrzypaczka

Marcelina Dera zwyciężyła w ostatniej edycji konkursu „Szamotuły ‒ miejsce dla talentów”. Ma 11 lat, jest uczennicą Szkoły Podstawowej nr 1 oraz Państwowej Szkoły Muzycznej im. Wacława z Szamotuł, gdzie gry na instrumencie uczy się pod kierunkiem Leszka Wojtowicza.

Idąc do szkoły muzycznej, sama wybrała instrument ‒ skrzypce. Wkrótce okazało się, że dziewczynka ma rzeczywiście talent muzyczny, ale sam talent to przecież za mało, żeby odnosić sukcesy. Marcysia ćwiczy minimum 1,5 godziny dziennie, a kiedy przygotowuje się do konkursów i ważnych występów ‒ nawet 3 godziny. Tylko w tym roku wystąpiła w dwóch ogólnopolskich konkursach (w Poznaniu i we Włocławku – III i V miejsce) oraz w jednym międzynarodowym (Wieliczka – IV miejsce). Jeszcze w czerwcu kolejny ogólnopolski konkurs, w Zbaszyniu, którego laureatką Marcelina została już rok temu.

Oprócz tego Marcysia jest po prostu dzieckiem, raczej spokojnym, lubi rower i zabawy z młodszym bratem. W szamotulskim konkursie dla talentów wystąpiła już po raz trzeci, w tegorocznym finale, odbywającym się na dużej scenie w czasie Dni Szamotuł, zagrała „Czardasza” Vittorio Montiego oraz „Koncert a-moll” Rene Ortmansa. Rodzice i szkoła są z niej bardzo dumni, my wszyscy też cieszmy się jej talentem!



Wtedy też był czwartek, czarny czwartek

To już 62 lata od wydarzeń Poznańskiego Czerwca, w ostatnich latach nazywanych też przez historyków poznańskim buntem, a nawet powstaniem poznańskim.

Jedno z haseł uczestników wydarzeń brzmiało „Żądamy chleba”. Przypominamy wiersz pochodzącej z Szamotuł poetki Daromiły Wąsowskiej-Tomawskiej (jej „Obrazki z przeszłości” zamieszczaliśmy na portalu przez wiele tygodni, tu link do jednego z nich http://regionszamotulski.pl/daromila-wasowska-tomawska-naciagacze-i-kapusie/).


Noc Świętojańska z piękną muzyką

23 czerwca Park Zamkowy ożył dzięki pięknej muzyce. Szamotulski Ośrodek Kultury już w zeszłym roku dwukrotnie zaprosił mieszkańców Szamotuł do udziału w wydarzeniach muzyczno-teatralnych na otwartej przestrzeni w pobliżu zamku Górków i baszty Halszki.

Tym razem publiczność zgromadzona nad stawem, stanowiącym pozostałość po dawnej fosie, mogła wysłuchać programu Opera Świętojańska. Muzyka i magia w wykonaniu śpiewaków z grupy Sonori Ensemble. Złożyły się na niego znane arie i duety operowe oraz popularne utwory operetkowe. Wykonanie wokalne było piękne, szkoda, że nie towarzyszyło im bogatsze instrumentarium. Najwięcej emocji wzbudził Duet kwiatów z opery Lakmé Léo Delibes’a, zaprezentowany w czasie przejażdżki łódką po parkowym stawie.

Zapraszamy do obejrzenia relacji Ryszarda Kurczewskiego.


Przeżyjmy to jeszcze raz!

Tegoroczne Dni Szamotuł, które były bardzo udane. Wśród wielu innych wydarzeń ikazanych na filmie można znaleźć krótką relację z  tańczenia „na plyndzu” (projekt – my, czyli Stowarzyszenie Wolna Grupa Twórcza, współorganizatorzy – SzOK i oczywiście Zespół Folklorystyczny „Szamotuły”). Zapraszamy do obejrzenia!


Nasz człowiek na mundialu

Wszyscy są nasi, ale ten najbardziej! Łukasz Fabiański nie tylko uczył się w szamotulskim liceum i rozwijał swój talent w MSP, ale też – jeśli tak można powiedzieć – wżenił się w ziemię szamotulską. Podziwiamy go za umiejętności bramkarskie, charakter, skromność i oczywiście za dobry gust. 😉 Jest jedynym zawodnikiem reprezentacji, który był już na mundialu, życzymy, żeby z tegorocznego wywiózł jak najlepsze wspomnienia (a my razem z nim). Pozdrawiamy żonę Annę z domu Grygier.

Zdjęcia Ryszard Kurczewski, 15.06.2013 r.


Zdjęcia Krzysztof Szymański i SzOK (2017 i 2016)


Nagrodzony projekt o ks. Wincentym Taszarskim

Uczniowie Szkoły Podstawowej nr 1 w Szamotułach 4 czerwca odebrali nagrodę za projekt „Jesteśmy różni ‒ działamy razem”, zrealizowany w ramach trzeciej edycji programu edukacyjnego Szkoła Dziedzictwa, organizowanego przez Bramę Poznania ICHOT. W ramach niezwykle bogatego projektu, między innymi, młodzież zrealizowała film poświęcony ks. Wincentemu Taszarskiemu ‒ proboszczowi parafii kolegiackiej w latach 1830-1859. Swoimi działaniami ks. Taszarski zapoczątkował w Szamotułach działalność dwóch stowarzyszeń: Towarzystwa Wstrzemięźliwości oraz koła Towarzystwa Pedagogicznego Polskiego. Przez pewien okres jako poseł do parlamentu pruskiego reprezentował ludność polską i jej interesy. Był związany z szamotulskim Towarzystwem Zbieraczów Starożytności Krajowych, działającym w latach 1840-46 i rozwiązanym przez władze pruskie. Spoczywa na cmentarzu w Szamotułach. Gratulujemy młodzieży i jej opiekunowi, którym jest Paweł Biedny. Zapraszamy do obejrzenia filmu!


UFO, czyli … sztuka ulicy

Za nami VI edycja Ulicznego Festiwalu Osobliwości ‒ imprezy, która nie tylko ma bardzo duże grono wielbicieli wśród szamotulan, ale przyciąga do miasta miłośników ulicznej sztuki z wielu innych miast.

W tym roku główną myśl przewodnią festiwalu stanowiły uczucia i relacje między ludźmi. Na szamotulskim Rynku i przyległych do niego uliczkach pojawiło się kilkudziesięciu artystów z 12 krajów świata. W większości były to tzw. żywe rzeźby, nie brakowało też pokazów klaunów, performerów, teatrów ulicznych i muzyków (w tym roku grający na przedmiotach z recyclingu Hiszpan Lorenzo Morena).

Pomysłodawca i dyrektor festiwalu UFO Piotr Michalak do udziału w imprezie zaprasza wykonawców-profesjonalistów. Artyści tworzący żywe rzeźby pojawiające się na szamotulskim rynku wielokrotnie byli nagradzani na międzynarodowych imprezach, ich stroje, zachowania są starannie przemyślane i dopracowane w najmniejszym szczególe. Potrafią stać nieruchomo przez wiele minut, najciekawsze są jednak interakcje, w jakie wchodzą z publicznością. Warto zapoznawać się z opisami rzeźb, w których można znaleźć nie tylko nazwisko i kraj pochodzenia wykonawcy czy tytuł rzeźby, ale także jej główne przesłanie.

W tym roku w plebiscycie publiczności zwyciężyła rzeźba stworzona przez Itę Branco z Francji ‒ „Cartoonette”, czyli „Kreska”, postać wyglądająca jakby uciekła z rysunku czy z kreskówki do prawdziwego świata.


Zatańczyliśmy na plyndzu

Tegoroczne „Tańczenie na plyndzu” nie miało szczęścia do pogody. O godzinie, o której powinno się rozpocząć, trwała jeszcze burza. Organizatorzy: Stowarzyszenie WOLNA GRUPA TWÓRCZA i tancerze Zespołu Folklorystycznego „Szamotuły” nie zniechęcili się i wydarzenie odbyło się w nieco okrojonej formie. Podobnie jak rok wcześniej regionalnego tańca uczył szamotulan Maciej Sierpiński – kierownik zespołu. Uczestnicy dobrze się bawili.  Przygotowano także specjalne plansze (monidła) osób w strojach szamotulskich, przy których mozna się było fotografować. Zapraszamy do obejrzenia filmu i zdjęć, przede wszystkim jednak zapraszamy za rok!


Zdjęcia Marta Szymankiewicz

A tak zachęcano do udziału w tegorocznym „Plyndzu”. Filmik z ubiegłorocznej nauki tańców regionalnych.


Wacław Badurski jako żywa rzeźba

Wacław Badurski (1902-1996), siłacz, zapaśnik i patriota, zostanie dziś zaprezentowany jako żywa rzeźba w czasie szamotulskiego UFO. Urodził się w Westfalii w rodzinie polskich emigrantów zarobkowych, która w 1. połowie lat 20. osiadła w Szamotułach. W Europie nazywany „Polskim królem żelaza” lub „Lwem z Polski”. W czasie II wojny był kierowcą w szamotulskim urzędzie pracy i przekazywał informacje zagrożonym wywiezieniem na roboty Polakom. Został za to aresztowany, był więziony, przebywał w obozie koncentracyjnym w Gross-Rosen. Po wojnie był kierownikiem Zakładu Wylęgu Drobiu.

W 1926 r. w prasie wymieniano 8 jego niesamowitych umiejętności jako siłacza, przytoczymy tylko 3 z nich: „okręcał wokoło przedramienia 7 razy sztabę żelazną długości 2,5 m, grubości 10×42 mm – powstawała wówczas żelazna bransoletka”, „wytrzymał na głowie kowadło wagi 125 kg, po którym kowale bili młotami wagi 10 kg”, „kazał się rozciągać za ramiona przez dwie pary ciężkich koni artyleryjskich, przy czym wstrzymał ruch koni w przeciwnym kierunku”.

W zawodach, z których dochód przeznaczony był na bezrobotnych, zwyciężył i otrzymał złoty wieniec laurowy („Gazeta Szamotulska” 1938 nr 25).



Dzieciństwo w Szamotułach

Z okazji Dnia Dziecka publikujemy fotografie dzieci wykonane w Szamotułach na przełomie lat 30. i 40. XX wieku. Na pierwszej fotografii mały Jan Kulczak (rocznik 1937) z rodzicami Martą i Stefanem. Janek stoi na murku, który otaczał dawny pomnik Powstańca, zburzony przez Niemców, w tle widać młyn zbożowy. W dorosłym życiu Jan Kulczak zajmował się ubezpieczeniami, jego pasją do dziś jest fotografia. Na drugim zdjęciu Janek Kulczak siedzi w wiklinowym foteliku, a obok rodziców są dwie jego młodsze siostry: Teresa (ur. 1938, zm. 1982 r, po mężu Juszczak) i Zofia (ur. 1939, po mężu Zawitaj), obie pracowały w przedszkolu przy cukrowni („Rzepka”), Zofia przez wiele lat była jego dyrektorką. Na kolejnym ‒ Henryk Ignasiak (urodzony w 1935 r.), najbliższy kuzyn rodzeństwa Kulczaków, na rowerku, który zrobił dla niego ojciec. Henryk Ignasiak przez wiele lat prowadził warsztat samochodowy przy al. 1 Maja. Dwa ostatnie zdjęcia wykonano już w czasie wojny.


Szamotuły, 04.06.2018

CZERWIEC 2018

IMPREZY I KONCERTY


Trwające



Minione

Zapisy drużyn (1-4 osob.) w Bibliotece Publicznej Miasta i Gminy, Rynek 10 lub e-mailowo: bibl.publ.szamotuly@wp.pl do 7 czerwca br.
Początek GRY – godz. 16:00, biblioteka w Zespole Szkół nr 3, ul. Mickiewicza 4.
Organizatorzy: Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Szamotuły, Biblioteka Pedagogiczna w Szamotułach, biblioteki przy ZS nr 1, nr 3 i Zespole Szkół Specjalnych.

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Szamotuły, Rynek 10

Gra biblioteczna „Witajcie w Lipcach” – spotkanie z bohaterami „Chłopów” Władysława Reymonta (quizy, warsztaty i… karczma)
Zabawa z Brzechwą dla dzieci (konkursy, warsztaty, czytelniczy hyde park)


KINO

Aktualności – czerwiec 20182025-01-30T14:40:39+01:00

Baśń o Marynie

Łukasz Bernady

Baśń o marynie



Trudniejsze słowa i wyrażenia:

Najeść się blekotu – zwariować, dostać fioła, ale także: zatruć się. Powiedzenie ma związek z nazwą rośliny blekot pospolity. Jest to bylina przypominająca z wyglądu pietruszkę, której spożycie grozi silnym zatruciem lub nawet śmiercią.

Zydel – dawniej: drewniany stołek do siedzenia.

Pojazny – gwarowe: trwały, wytrzymały

Maryna – autentyczny instrument regionalny służący do basowania i urozmaicania gry rytmicznymi uderzeniami. Jej cechą charakterystyczną jest kanciaste pudło rezonansowe oraz okrągłe, metalowe brzękadła usytuowane na szczycie główki. Zdaniem muzykologów, nazwa wcale nie ma związku z imieniem Maryna, lecz z określeniem „tubmaryna”, które było nazwą instrumentu basowego używanego od średniowiecza do XVIII w. przez kapele w całej Europie.



Baśń z książki: Łukasz Bernady, Baśnie doliny Samy, Szamotuły 2014 [wydawca: Paweł Mordal – AW DELTA]

Jeden muzykant, basista spod Kaźmierza imieniem Zdzichu, szedł sobie pewnej nocy brzegiem Samy. Właściwie to wlókł się noga za nogą, przygarbiony ze smutku, i rozpamiętywał swoje nieszczęście. Wracał z nieudanego wesela. Goście sobie popili i wszczęli awanturę. Złość gawiedzi skupiła się na kapeli. Ludziska rzucili się na muzykantów, a ci zaczęli uciekać. Zdzichu w pośpiechu zostawił swoje basy, więc ludzie całą nienawiść wyładowali na nich. Instrument poszedł w drzazgi, tak samo smyczek. Gdzie on teraz kupi takie basy?

W ogóle źle mu się w życiu działo. Dzieciaków w chacie gromada, a bieda taka, że aż piszczy. O nim zaś wszyscy mówili, że ma „dziurawe ręce”. Bo też za co by się nie wziął, nic się nie udawało. Zasiał pszenicę – uschła na wiór. Chciał hodować wieprzki, ale jakaś zaraza przyszła i wygubiła zwierzęta. Ledwie ostatnie prosię ocalił na wielkanocny stół. Potem za pożyczone dukaty kupił krowę. Gdy jednak wygnał ją na popas nad Samę, padła. Widać natrafiła na śmierdzącą rosę albo się najadła blekotu , który tu i ówdzie rósł w nadrzecznych zaroślach. Jedno, co mu świetnie szło, to granie w kapeli na basach. Jak tylko pociągnął smykiem po strunach, nogi ludziom same się do tańca rwały. I co z tego, skoro teraz basy mu przepadły?

Taka rozpacz chwyciła Zdzicha, że zapragnął skończyć z tym wszystkim i odebrać sobie życie. Nad samym brzegiem rzeki rosła sosna. Mężczyzna skierował się w jej stronę. Zaczął szukać odpowiedniej gałęzi, żeby się powiesić. Księżyc w pełni ogarniał bladą poświatą drzewa, nadając im kształty groźnych straszydeł. I wtedy Zdzichu spostrzegł jakiś błysk wśród paproci. Zdumiony, zbliżył się do tego miejsca i zaczął uważnie wypatrywać. Znów coś błysnęło. Schylił się, rozgarnął łodygi i zobaczył dużą złotą monetę, która odbijała księżycowe światło.

– Nie do wiary! – szepnął pod nosem. – To dukat!

– Jak się dobrze postarasz, to znajdziesz jeszcze dwa – usłyszał nagle chropowaty głos dochodzący zmroku

Serce zabiło mu mocniej. Zdało mu się, że widzi jakąś czarną zgarbioną postać. Była to wiedźma leśna.

– Rozejrzyj się dobrze – zaskrzeczała. –To reszta skarbu skąpego pana, który wiele lat temu odmówił mi jałmużny. Został tu na zawsze, a jego monety zamieniły się w mrówki. Jeśli weźmiesz te trzy sztuki złota i choć jedną przeznaczysz na coś dobrego, pokuta tego nieszczęśnika się skończy, podobnie jak twoja bieda. Ale pamiętaj: jeśli przehulasz pieniądze, czeka cię surowa kara. Kra, kra, kraaaa!

I w tym samym momencie wiedźma zamieniła się w kruka, zamachała skrzydłami i z ponurym szumem odleciała w mrok. Przerażony, ale i zaciekawiony Zdzichu rozgarnął mech i rzeczywiście znalazł dwa kolejne dukaty. Miał więc trzy złote monety! Ucieszył się, a ponure myśli znikły w mroku. Skierował kroki w stronę chałupy i pogwizdywał wesoło. Zastanawiał się, co zrobić z niemałą przecież kwotą. Wspomniał zniszczony instrument i przyszło mu do głowy, że każe sobie zbudować nowe basy. Czy to dobry cel? „Skoro tylko basować potrafię, to chyba dobrze, że wydam pieniądze na instrument. W Kaźmierzu mieszkają stolarze. Jeden z nich, Antoni, jest niezłym budowniczym instrumentów. Trzy dukaty powinny w zupełności wystarczyć na nowiutkie basy!”.

Zaraz następnego dnia, podniecony nocnym znaleziskiem, wybrał się do Kaźmierza. Po drodze postanowił jeszcze tylko pochwalić się swoim szczęściem przed znajomymi. Zaszedł więc do karczmy, gdzie spotkał kilku kamratów. Wdał się z nimi w rozmowę, którą suto zakropili gorzałką. Niestety, Zdzichu miał słabość do trunków. Rozochocony podziwem koleżków, postawił im po kielichu, potem jeszcze raz i jeszcze…Aż przebrał miarę. Ani się spostrzegł, gdy słońce schowało się za dachy, a on, mocno podchmielony, nadal siedział w karczmie z dwoma tylko dukatami. Jednego roztrwonił na gorzałkę. Przypomniały mu się słowa wiedźmy. Przestraszony groźną wróżbą, zabrał się do domu z mocnym postanowieniem, że już nigdy nie zajrzy do kieliszka.

„Dwa dukaty to za mało na basy od Antoniego – pomyślał ze smutkiem. – Ale przecież w Kaźmierzu mieszka jeszcze Bartosz. Wprawdzie instrumentów nie robi, ale sam grywa na basach. Może za dwa dukaty zgodzi się wystrugać dla mnie drugie? Tak! Jemu zlecę robotę”.

Będąc dobrej myśli, położył się spać i postanowił skoro świt znowu wyruszyć do Kaźmierza, do stolarza Bartosza.

Tak też zrobił. Szedł na skróty brzegiem Samy, a i tak zmęczył się drogą. Kiedy dotarł na miejsce, coś go podkusiło, żeby przed wizytą u rzemieślnika przepłukać gardło piwem w gospodzie. Lecz niestety: znowu przeholował. Ani się spostrzegł, kiedy minęło kilka godzin, a on wydał całego dukata! „Jeśli przehulasz pieniądze czeka cię kara!” – zadźwięczała mu w uszach przestroga. Natychmiast ochłonął. Został oto z jednym dukatem. Ogarnięty zgrozą, wybiegł z gospody i jął rozpytywać, gdzie może za dukata zamówić basy.

– Jeden dukat? Wystarczy ino na trumnę – rzekł mu jakiś przechodzień.

Wtedy przyszło Zdzichowi do głowy, że przecież na skraju wsi mieszka kulawy Tomaszek, który zbija trumny. Może za dukata skleci z desek chociaż proste basy! Pomysł dodał mu otuchy. Po chwili był już przy drewnianym płocie tomaszkowego gospodarstwa.

– Niech będzie pochwalony – rzekł na powitanie.

– Na wieki wieków. A co was do mnie sprowadza? Mam nadzieję, że nikt wam nie umarł.

– A nie, nie o trumnę mi chodzi. Chciałbym, żebyście mi sklecili basy, bo moje na weselu rozbili.

– Ja nie umiem– wzbraniał się stolarz. –Trumny, stoły, stołki, zydle , to co innego.

– Zgódźcie się – błagał Zdzichu. –Mam tu złotego dukata. To jak będzie?

Błysk monety zachęcił Tomasza.

– Najgorzej z pudłem – podrapał się w czoło. –Nie umiem go zrobić.

– A z tego by nie można? – Zdzichu wskazał na małą, dziecięcą trumienkę opartą o ścianę.

– E, nie! To trumna dla najmłodszej córki Karwatów. Ojciec zawczasu zamówił, bo podobno już ksiądz u niej był, taka chora. Mówią, że do niedzieli nie dożyje.

– Ja się pomodlę za to dziecko. Może wyzdrowieje. A wy mi z tej trumny zbudujcie basy!

I Zdzichu dokładnie wyjaśnił Tomaszkowi, jak ma wyglądać instrument.

– Wiem, że za piękne to te basy nie będą – zasępił się. –Ale na lepsze mnie nie stać.

Nie wiadomo, czy zadziałały modlitwy Zdzicha, czy lekarstwa, ale mała od Karwatów poczuła się w sobotę lepiej, a kilka dni później już wstawała. Tymczasem Tomaszek z przygotowanej dla niej trumny klecił basy dla Zdzicha. Jakoż po niedługim czasie instrument był gotowy. Miał jednak kanciaste pudło.

– O dziwo, całkiem nieźle brzmią – orzekł Zdzichu, gdy założył trzy struny i wypróbował smykiem. Z zadowoleniem oglądał też otwory na pudle w kształcie półksiężyców.

– A tu, zobaczcie – wskazał Tomaszek. – Na szczycie dołożyłem trzy mosiężne blaszki. Jak będziecie potrząsać, to te blaszki też się odezwą.

– Sprytnieście wymyślili! Dziękuję wam!

I od tej pory Zdzichu znów zaczął grywać na swoich basach. A że miał do tego talent, kapele go rozchwytywały. Podobało się też wszystkim pobrzękiwanie owych krążków dołożonych przez kulawego Tomaszka. Dzięki częstym występom na weselach i rozmaitych zabawach udało się Zdzichowi spłacić długi, zreperować chałupę i polepszyć byt rodziny. Wróżba leśnej staruchy się spełniła. Wkrótce bieda całkiem opuściła chatę Zdzicha i żył sobie z żoną i dziećmi przez wiele lat w szczęściu i zdrowiu. Z biegiem czasu włosy mężczyzny zbielały, ale wciąż chętnie grywał na zabawach.

Pewnego razu podczas wiejskiego wesela do kapeli podszedł jakiś staruszek. Zdzichu z trudem rozpoznał w nim kulawego Tomaszka.

– Pamiętacie, jakeście u mnie zamówili basy z trumny dla córki Karwatów? – zapytał stolarz.

– A jużci, że pamiętam! Bardzo dobre basy! Nie zamieniłbym ich na inne.

– No to wam powiem, że dzisiaj gracie na weselu owej córki Karwatów, która już prawie w tej trumnie leżała.

Zdumiał się Zdzichu, zdumieli pozostali muzykanci. Pannie młodej było na imię Maryna. Zdzichu zadzwonił łyżką o talerz, żeby umilkły rozmowy, i ozwał się w te słowa:

– Drodzy weselnicy. Przypadek sprawił, że gram dziś na weselu panienki, która jako dziecko bardzo chorowała i już była dla niej trumna zbita z desek. Ale cud się stał. Kazałem stolarzowi z trumny owej zbić basy i przyobiecałem modlitwę za zdrowie dziecka. I Bóg wysłuchał próśb moich. Dzięki temu ja mam basy, a dziewczyna dożyła swojego wesela. Czy panna młoda zgodzi się, aby jej imieniem nazwać ten niezwykły instrument?

Zaległa cisza, wśród której rozległo się dziewczęce „Tak”. A potem Zdzichu wpadł w objęcia panny młodej i poczuł dwa siarczyste pocałunki na policzkach. Zaczerwienił się, otarł ręką zwilgotniałe oczy i krzyknął:

Młodzi Państwo, długie lata żyjcie z Panem Bogiem,
niech się wasze dzieci w zdrowiu chowają za progiem!

A potem zwrócił się do muzykantów:

Wiwat, wiwat, panu memu,
wiwat, wiwat, mnie samemu,
wiwat, wiwat i tej pannie,
która ładnie patrzy ma mnie.

Jak nie zadźwięczą skrzypki! Jak nie zadudlą dudy! Jak nie zaburczy maryna z pobrzękiwaniem krążków umieszczonych na szczycie! A kiedy zmęczeni weselnicy już chcieli odsapnąć, Zdzichu znowu krzyknął:

Niechże maryna wtórem grzmi,
ty od Szamotuł pieśni rżnij,
bo nasze nóżki żelazne,
oj, do taneczka pojazne!

I ponownie zadźwięczał dziarski wiwat, a nogi tancerzy trzasnęły w podłogę.

Od tej pory nazwa „maryna” przylgnęła do instrumentu, a jego sława rozeszła się po całej okolicy. Wkrótce wszyscy mieszkający w pobliżu muzykanci chcieli używać w kapelach takich basów, jakie miał Zdzichu: o kanciastym kształcie, z brzękadłami na szczycie. Nazywali je też jak te pierwsze Zdzichowe basy – „maryną”.

Szamotuły, 30.05.2018

Baśń o Marynie2025-01-05T13:00:06+01:00

Ewa Krygier, W szamotulskich szkołach 1945-51

Szkoło! Szkoło! Gdy cię wspominam…

Za wcześnie, kwiatku, za wcześnie, czyli moja nauka w szamotulskich szkołach

Moja mama Halina (2. od lewej) Budzyńska, babcia Jadwiga Kędzierska (4. z lewej) z moim bratem i mną oraz z zaprzyjaźnionymi z nami Edmundem i Ludwiką Czerwińskimi. Przy świetlicy dla dzieci pracowników Młynów. Widoczny w tle chłopiec toczy koło – zabawa tamtego czasu.

Bożena Tokarzówna, Teresa Śmigielska i Ewa Budzyńska na tyłach Szkoły im. Marii Konopnickiej

Zbiórka uczestników szkolnego wyjazdu do Szczawnicy – 1949 r.

Wyjazd szkolny do Szczwnicy. Myć trzeba się było w strumieniu Grajcarek. Z koleżanką Krysią Braniewiczówną.


Czasy licealne

Koledzy z równoległej klasy. Na dole 1. z lewej – mój przyszły mąż Romek.


Pozostałe części wspomnień Ewy Krygier:

Tęsknota za tornistrem, czyli wojenna edukacja (http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/)
„Mówi pani tak, jakby się pani nie podobało”, czyli studia na poznańskiej polonistyce (http://regionszamotulski.pl/studia-w-czasach-stalinowskich/)

W 1944 roku nie było czasu na przygotowania do kolejnego roku szkolnego ani nawet na myślenie o nim. Sierpień przesiedzieliśmy w piwnicach warszawskiej Starówki, większość czasu modliliśmy się, aby przeżyć. W dniu, kiedy powinno rozpocząć się moje regularne „domowe nauczanie”, znalazłam się z najbliższymi w obozie w Pruszkowie.

Potem, zawszawionych, bydlęcymi wagonami Niemcy wywożą nas w nieznane. Wyrzucają nas z pociągu w Białaczowie koło Opoczna, a stamtąd po kilku tygodniach udaje nam się dotrzeć do Krakowa, gdzie mieszka nasza dalsza rodzina. Tam wracam z ciocią Zosią do regularnej nauki. Moja mama zostaje ranna w czasie oblężenia Krakowa, najpierw leży w domu, a później w szpitalu, wyjmują jej odłamki z nóg. Ja, choć nie mam jeszcze 12 lat, podejmuję moja pierwszą pracę. Razem z ciocią próbujemy sprzedawać w sklepach farbki do tkanin i pastę do butów od właścicieli firmy, w której mama pracowała. Natomiast zupełnie samodzielnie jeżdżę do Śródmieścia. Pod wieczór zbieram w cukierniach zamówienia na ciastka, które wypieka żona adwokata z Wronek, pani Musiełowa, dawna znajoma rodziców. Rano jadę ponownie, by te ciastka na blasze roznieść do cukierni. Do dziś pamiętam jedną z ich nazw, która bardzo mi się spodobała: „To tu”. Gdybym została cukiernikiem, tak nazwałabym swoją firmę.

Wreszcie koniec wojny. Ciocia Zosia wraca do Szamotuł, do swojego mieszkania i do pracy w Szkole Podstawowej nr 2. Z panią Stefą, drugą z szamotulskich nauczycielek, już wcześniej rozdzieliło nas powstanie warszawskie. My z mamą i babcią jedziemy na Kujawy do Guźlina, dokąd na swoje gospodarstwo wrócili już wysiedleni w czasie okupacji rodzice ojca. Tam chcemy czekać na jego powrót z oflagu.

Żeby nie tracić czasu, brat idzie do 1. klasy. Niestety, w Guźlinie nie ma klasy odpowiedniej dla mnie (5?, 6?). Trochę uczy mnie mama, szczególnie zapamiętałam lekcje języka francuskiego. W listopadzie 1945 roku wraca ojciec, spotykamy się w Szamotułach, gdzie mamy zostać do czasu, kiedy znajdzie dla nas jakieś nowe miejsce do życia.

Do Warszawy wrócić nie możemy. Oficjalnie dlatego, że nic nie zostało z naszego domu. Przede wszystkim jednak dlatego, że dla ojca ten powrót mógłby być bardzo niebezpieczny. Nowa władza może uznać go za wroga czy szpiega, gdyż przed wojną pracował w ministerstwie sprawiedliwości, był sędzią sądu apelacyjnego, oficerem WP, który wojnę spędził w oflagu i szybko wrócił do kraju (większość oficerów wróciła znacznie później). Ojciec rusza do Gorzowa, na tzw. Ziemiach Odzyskanych, jak się wydaje, najłatwiej wtopić się w tłum, można też dostać w pełni wyposażone mieszkanie „po Niemcach”.


Jasełka wystawiane w świetlicy przy Młynach. Ja w roli Matki Boskiej, mój brat – jeden z pastuszków.


Na ten krótki, jak sądzimy, czas przygarnia nas ciocia Zosia, a brat i ja ruszamy do szkoły. Ja trafiam do szkoły im. Marii Konopnickiej. Jako 12-latka po raz pierwszy przekroczyłam próg prawdziwej (!) szkoły. Wchodzę do klasy i… staję przerażona. Jest akurat przerwa, jeden „chudzielec” wpycha do szafy przeznaczonej do map drugiego „chudzielca”, wpychający to mój przyszły mąż, wpychany ‒ to później dobry kolega Włodek Kania.

W listopadzie zostaję uczennicą 6. klasy, w lutym 1946 roku przechodzę do kl. 7., bo istnieją wtedy klasy tzw. „przyspieszone”. W tym też miesiącu dostajemy wiadomość o tragicznej śmierci tatusia, który zginął w czasie podróży na wyjazdowe posiedzenie sądu. Mama i babcia postanawiają, że zostajemy na stałe w Szamotułach. W szkole podstawowej im. Marii Konopnickiej pozostaję do końca roku szkolnego. Po ukończeniu klasy 7. przechodzę do gimnazjum i liceum im. ks. Piotra Skargi.

Niewiele pamiętam z tych kilku miesięcy spędzonych w szkole przy ul. Kapłańskiej. Wpływ na to mogła mieć osobista tragedia, jaką wówczas przeżyłam. Ojciec utonął w Noteci płynącej przez Drezdenko w lutym, a dopiero w kwietniu woda wyrzuciła zwłoki w odległym Trzebiczu. Jedna rzecz z tego okresu utkwiła mi szczególnie w pamięci, to poranna modlitwa. Zbieraliśmy się na klatce schodowej, w połowie której wysoko nad ziemią, w zagłębieniu muru, umieszczony był na specjalnym postumencie piękny obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Ten obraz w momencie usunięcia ze szkoły weźmie „na przechowanie” ciocia Zosia Janikówna i będzie nam towarzyszył przez kilkadziesiąt lat.

Pamiętam też temat pierwszego zadania, teraz już naprawdę domowego: „Opisz dalsze losy Antka, bohatera nowelki Prusa”. Razem z mamą na ławeczce w parku Sobieskiego omówiłyśmy ewentualne „ciągi dalsze”. Ja, jak na późniejszą zdeklarowaną „pozytywistkę” przystało, napisałam, że dobrzy ludzie pomogli Antkowi zdobyć wykształcenie, potem wrócił na wieś, by uczyć wiejskie dzieci, a w wolnych chwilach rzeźbił małe wiatraczki i rozdawał je maluchom! I tyle zapamiętałam z mojego kilkumiesięcznego pobytu w szkole im. Marii Konopnickiej, którą do dziś darzę wielką sympatią i uważam, że warta jest większego zainteresowania regionalistów, np. warto zająć się jedyną w swoim rodzaju, zachowaną do dziś, kroniką pisaną przed wojną i w pierwszych latach po wojnie własnoręcznie (!) wiecznym piórem przez kolejnych kierowników szkoły, albo historią obrazu Matki Boskiej, o którym wspomniałam powyżej. W tej szkole zawarłam też kilka przyjaźni, które przetrwały do dziś.


Moja klasa VIII, czyli już w Gimnazjum i Liceum. W środku nauczycielka języka francuskiego (ówczesna wychowawczyni) Pawlicka. 3. od lewej stoi mój przyszły mąż Romek, ja – 5. od lewej


W czerwcu 1946 roku zostałam uczennicą gimnazjum i liceum im. ks. Piotra Skargi. Szkoła mieściła się w budynku tuż przy Rynku, w pobliżu szpitala. Był to czas ustawicznych reform i stopniowej sowietyzacji. Istotną i często decydującą o losach ucznia sprawą było jego pochodzenie. Ja już na samym początku wojny nauczyłam się, że za dużo o sobie nie mogę mówić. We wrześniu 1939 roku uciekliśmy specjalnym pociągiem dla pracowników ministerstwa sprawiedliwości i ich rodzin przed Niemcami i znaleźliśmy się w Dubnie, gdzie zostaliśmy „uwolnieni od panów” przez Armię Czerwoną. Gdyby dowiedziano się, że jesteśmy rodziną sędziego, pewnie zaraz wywieziono by nas do Kazachstanu. Brat nie miał jeszcze roczku, a wygadana 6-latka rzeczywiście mogła być niebezpieczna! Jednak dzieci w sytuacji zagrożenia szybko dorośleją.

Szamotuły okazały się dla nas dobrym miejscem. Po prostu przyszłam do gimnazjum jako córka wdowy, która w Młynach pracowała najpierw jako kierowniczka stołówki, później księgowa, a w ramach „czynu społecznego” prowadziła świetlicę dla dzieci pracowników. Urodziłam się we Wronkach, gdzie spędziłam dwa pierwsze lata życia, więc było czymś naturalnym, że uczę się wraz z wieloma wronczanami w szamotulskim ogólniaku. Mogę tu przypomnieć postać Rysia Podlewskiego, niedawno zmarłego dziennikarza i świetnego aforystę, z którym, jak twierdziła moja mama, bawiłam się we Wronkach w piaskownicy, a spotkałam w gimnazjum szamotulskim w równoległej klasie.

Ówczesna kadra nauczycieli składała się w ogromnej większości z przyzwoitych ludzi i nikt nie szukał na mnie żadnych „kwitów”. Nawet kiedy szłam na studia, moje złe pochodzenie mi nie zaszkodziło, chociaż już wtedy niektórzy nie dostawali się na wyższe uczelnie „z winy” rodziców, np. mój mąż dwukrotnie nie został przyjęty  na studia, bo rodzice byli kupcami (zresztą raczej mało zamożnymi). Tak więc mimo że razem zdawaliśmy maturę, na studiach byłam dwa lata wyżej. Mnie ukarano w trochę inny sposób. W moim gimnazjalnym roczniku (matura ’51) byli ludzie w różnym wieku, lepiej i gorzej przygotowani, ja dzięki domowym początkom miałam bardzo dobre podstawy i nauka przychodziła mi z łatwością. Rada Pedagogiczna wytypowała mnie na studia bez egzaminu (takie były wtedy możliwości). Jak dowiedziałam się później w tajemnicy od mojej polonistki, pani Marii Brzeskwiniewicz, wybór musiał być zaakceptowany przez Zarząd Powiatowy Związku Młodzieży Polskiej. Odrzucono wtedy moją kandydaturę, gdyż stwierdzono, że jestem „ideologicznie niedojrzała”. Tak więc cała wina spadła na mnie, a nie na mojego ojca. Musiałam zdawać egzamin wstępny. Prof. Roman Pollak spojrzał na moje świadectwo, zdziwił się, że muszę zdawać, a potem, nie męcząc mnie zbytnio, zaliczył egzamin. Tak więc na swojej wyboistej drodze spotkałam wielu porządnych ludzi.

Wydaje mi się, że nauczycielem, który coś wiedział o naszej przeszłości, był profesor Stefan Pawela. Krótko po moim przyjściu do gimnazjum, gdy byliśmy sami na korytarzu, po cichu zaczął mnie pytać o okoliczności śmierci ojca i odniosłam wrażenie, że wiele o nim wie. Nigdy z kimś niebezpiecznym tą wiedzą się nie podzielił. Profesora Pawelę, nauczyciela łaciny, mojego późniejszego dyrektora wspominam bardzo serdecznie. Wręcz ojcowską opieką otaczał młodych nauczycieli, był porządnym człowiekiem, wymagającym, ale sprawiedliwym nauczycielem i szefem. Podziwiałam jego odwagę, gdy w czasach, kiedy inni dyrektorzy czy kierownicy nie chodzili do kościoła lub jeździli do innych miejscowości, gdzie nikt ich nie znał, profesor Pawela w każdą niedzielę stał przed ołtarzem Matki Boskiej z żoną i córkami. Cieszył się dużym autorytetem i władze zostawiały go w spokoju.

Moimi szkolnymi koleżankami były (nie wszystkie są na zdjęciu): Bożena Tokarzówna, Aniela Buszówna (po mężu Paszke – znana w Szamotułach dentystka), Krystyna Braniewiczówna, Teodozja Czajówna (po mężu Bąkowa, późniejsza nauczycielka w SP nr 2 i liceum), Zofia Grzegorzewska, Leokadia Bosa, Kazimiera Kabatówna, Barbara Wojtkowiakówna, Aleksandra Kosicka, Halina Mazurkiewiczówna, Danuta Maćkowiakówna, Teresa Śmigielska, Maria Szwedówna, Zofia Konieczna, Helena Przybylanka (Przybyła), Daniela Wróblewska, Aleksandra Hurnikówna, Danuta Heniczówna.


Mój pobyt w gimnazjum i liceum przypadł na okres „rewolucyjnych” zmian. Do gimnazjum przyszłam po 7. klasie i zdałam małą maturę. Rocznik po mnie zaliczył w szkole podstawowej 8 klas i przyszedł do klasy 9., a my z klasy 8. przeszliśmy do 9a, a w klasie 10. połączyliśmy się. Tak więc ci, którzy do nas dołączyli, musieli pewne rzeczy nadrabiać, a nie było to łatwe, a my pewne tematy omawialiśmy dwukrotnie, inne wcale. Nie pamiętam naszego zachowania, ale bardzo możliwe, że nie byliśmy zachwyceni faktem połączenia nas z niższą klasą. Podobno nawet czasem im dokuczaliśmy z tego powodu.

Lata 1946-1951, które spędziłam w gimnazjum i liceum szamotulskim, były okresem wdrażania „socjalistycznych” zmian w szkole. Powoli, a nawet czasem wręcz ostrożnie, zmieniała się rola religii. Ksiądz Antosz, nasz prefekt (tak się wtedy nazywało katechetów) był ważną osobą: lekcje religii odbywały się w szkole, rano odmawialiśmy w klasie (na różnych lekcjach) pacierz, chociaż pewnego poranka zauważyłam ze zdziwieniem, jak jedna z koleżanek, działaczka ZMP, stoi na baczność i nie uczestniczy w modlitwie. Mogliśmy brać udział w rekolekcjach, chociaż ówczesny dyrektor rozsyłał po klasach swoich zaufanych uczniów, żeby nas namawiali do zostania w szkole i uczestniczenia w jakichś grach i zabawach. Pamiętam taką scenkę, która rozegrała się w klasie maturalnej. Były wtedy dwie klasy: żeńska i męska, tak podzielił nas niespodziewanie z sobie tylko wiadomych powodów ówczesny dyrektor. Cała „babska” klasa oświadczyła, że idziemy na rekolekcje, a pytane przez dyrektora, dlaczego to robimy, powiedziałyśmy, że dzięki temu będziemy miały więcej czasu na przedmaturalne powtórki.

Ksiądz prefekt miał też sporo do powiedzenia na temat szkolnej dyscypliny i moralności. W czasie przerw w razie niepogody krążyliśmy parami po dwóch korytarzach pod czujnym okiem dyżurujących nauczycieli. Gdy było pogodnie, schodziliśmy na podwórze i szkolne boisko. Wtedy niezwykle czujny był ksiądz Antosz, który zarządził, że najpierw wchodzą po schodach chłopcy, a dopiero potem dziewczyny! Chodziło o to, żeby nie było zgorszenia, żeby chłopcy nie mogli zaglądać dziewczynom pod fartuszki, mimo że nikt nie słyszał wtedy o żadnych „mini”. Nauczycielkę geografii szczególnie denerwowała dojeżdżająca rowerem z Kępy Kazia Krawczykówna, która nosiła, gdy było chłodno, spodnie. Pani profesor uważała, że to ubiór nieprzyzwoity! Poza tym dziewczyny nosiły fartuszki, do których przypinało się białe kołnierzyki. Chyba żadnej dziewczynie nie przychodziło na myśl, żeby jakoś sztucznie podkreślać swoją urodę. Tępiono też wszelkie ozdoby. Na te rzeczy szczególnie uczulona była wspomniana już pani od geografii, co zresztą chłopcy niecnie wykorzystywali, za milczącą zgodą wciąganych w to dziewcząt. Czego się nie robi, by odwlec albo uniemożliwić „pytanie na środku”! Kiedy pani profesor wchodziła do klasy, podnosił palec któryś z uczniów i zgłaszał, że koleżanka Iksińska założyła dziś kolczyki, bransoletkę czy inne świecidełko. Wtedy nauczycielka oświadczała: „Za wcześnie, kwiatku, za wcześnie!”, po czym wygłaszała dłuższą pogadankę na temat skromności, która powinna cechować dorastające dziewczęta.

Obie klasy maturalne – rocznik 1951. W 1. rzędzie od lewej woźny Antoni Jakubowski i nasi nauczyciele: Henryk Nowak, Adam Braniewicz, Maria Brzeskwiniewiczowa, Felicjan Brzeskwiniewicz, Maria Dowojna, Władysław Pokorny, Romana Bezdekowa, Stefan Pawela, Wiktoria Kowalska, Gabriela Tomaszkowa.


Bardzo wysoko oceniano naszą społeczną aktywność: jeździliśmy na wsie pomagać w pracach polowych, przez rok grupa uczniów uczestniczyła w „walce z analfabetyzmem”. Chyba raz w tygodniu odwiedzaliśmy swoją podopieczną lub podopiecznego; byli to ludzie starsi lub młodzi umysłowo niepełnosprawni. Uczyliśmy ich pisać, czytać i liczyć. Podopieczna mojego późniejszego męża, starsza pani, twierdziła, że niepotrzebnie zawraca jej głowę, bo ona „na książeczce do nabożeństwa czyta, a to, że «O» raz jest literą, a raz liczbą, to czyste wariactwo!”. Ja chodziłam do młodej, sympatycznej, lekko umysłowo niedorozwiniętej osoby. Pamiętam, że miała bardzo sympatyczną mamę, która częstowała mnie ciastkiem i herbatą, do której dolewała trochę jakiegoś soku, ogromnie mi to smakowało, dopiero mama uświadomiła mnie, że to był na pewno rum. Na szczęście wszystko to trwało krótko i nie zdążyłam popaść w alkoholizm.

Samą moją naukę wspominam sympatycznie, uczyli nas głównie starsi, przedwojenni nauczyciele i starali się unikać jakiejś indoktrynacji. Na lekcjach języka polskiego omawialiśmy głównie wartościowe teksty, może poza zaangażowaną w budowę socjalizmu poezją. Tzw. „produkcyjniaki”, czyli powieści socrealistyczne, weszły do liceum szeroką falą po 1951 roku. Zetknął się z nimi mój brat, który naukę w liceum zaczął w 1951 roku, a ja na studiach polonistycznych. Polonistka, która krótko uczyła w Szamotułach, pewnie tych lektur sama nie czytała, ale odpytywała z ich znajomości. Kiedyś w klasie brata rzuciła pytanie: „Kto to jest Misza?” Odpowiedź ucznia brzmiała: „Dziewczyna z kołchozu”; nauczycielka: „Dobrze”;. Nawet osoba nie znająca języka rosyjskiego wie, że Misza to imię męskie. Zresztą ów nieszczęsny Misza nie miał nic wspólnego z żadnym kołchozem. Nauczyciel fizyki na jakiejś konferencji dowiedział się, że w pytaniach maturalnych (wszyscy zdawaliśmy ustnie fizykę) ma uwzględnić „politechnizację”. Słowo to skojarzyło mu się z polityką i dlatego w jednym z zestawów pytań pojawiło się, na przykład, zagadnienie: „Naczynia połączone i walka Polaków o dostęp do morza”.

Maturę ustną zdawaliśmy z wielu przedmiotów. Pamiętam jedno pytanie, które wylosowałam z wiedzy o społeczeństwie: „Dokonania Józefa Stalina w różnych dziedzinach nauki”. Ponieważ ‒ jak nas uczono ‒ miał on „umysł geniusza”, wymieniłam różne jego „zasługi”. Nauczyciel stwierdził, że wystarczy. Jednak przewodniczący komisji zdziwił się, jak ja ‒ kandydatka na polonistykę ‒ mogłam zapomnieć o jednej jeszcze dziedzinie. Na szczęście przypomniałam sobie, że Stalin jest także autorem „monumentalnej” pracy dotyczącej językoznawstwa. Wymieniłam więc kilka zwalających z nóg tez tejże pracy.

Polityką zajmowała się grupa chłopców, w ich domach miały miejsce przeszukania, byli wyrzucani ze szkoły, przesłuchiwani, aresztowani, skazywani. Dziewczyn raczej w takie sprawy nie wciągali.

Mimo wszystko chętnie wracam myślami do licealnej rzeczywistości, do dziś utrzymujemy serdeczne kontakty, chociaż jest nas już coraz mniej ‒ normalna kolej rzeczy! O tym, że czułam się zawsze emocjonalnie związana z szamotulskim liceum, świadczy najlepiej to, że po 4 latach studiów do niego chętnie wróciłam i spędziłam tu całe moje życie zawodowe.

Ewa Budzyńska-Krygier

Szamotuły, 28.05.2018

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.

Ewa Krygier, W szamotulskich szkołach 1945-512025-01-03T21:18:51+01:00

UFO w obiektywie Piotra Mańczaka

Szamotulski Uliczny Festiwal Osobliwości (UFO) w obiektywie Piotra Tomasza Mańczaka (2013-2014 i 2017)

Organizowany w Szamotułach od 2013 r. Uliczny Festiwal Osobliwości (UFO) to jedyna w Polsce tego typu impreza: pokaz i zarazem konkurs „żywych rzeźb” z różnych krajów. „Żywa rzeźba” to swego rodzaju aktorska prezentacja, uzupełniona przez kostium i scenografię. Zazwyczaj „rzeźba” („figura”)  stoi bez ruchu, tylko od czasu do czasu wchodzi w interakcje z publicznością. Widzowie lubią się  z nimi fotografować, tu stały się tematem obserwacji szamotulanina Piotra Mańczaka.

Zapraszamy na stronę autora zdjęć  https://www.fotoimpresje.com.pl/, szczególnie polecamy jego zdjęcia związane z Szamotułami i regionem  http://www.fotoszamotuly.pl/.

Szamotuły, 26.05.2018

UFO w obiektywie Piotra Mańczaka2025-01-07T12:50:10+01:00

Irena Kuczyńska o mamie

Ostatnia kładła się spać, pierwsza wstawała

Cieszę się, że mam Mamę

Dzisiaj jest Dzień Matki, więc będzie o mojej Mamie. Z najlepszymi życzeniami dla Wszystkich Mam, które czytają moje teksty.

Mama ze mną w roku 1949.

Mama z rodzicami i siostrą Teresą.

Irena i Michał – narzeczeni

Moja Mama Irena Ratajczakówna urodziła się 21 maja 1925 roku w Kamienniku w powiecie czarnkowskim, gdzie mój Dziadek Wincenty Ratajczak pełnił służbę w Straży Granicznej na granicy z Niemcami na Noteci. Mama wspomina, że jako mała dziewczynka lubiła usiąść na ławeczce i powtarzać: ,,jadę do Wameryki”.

O Ameryce słyszała, bo kiedy jej Tata miał wolne po służbie, rozkładał gazetę i na głos ją czytał żonie Józefie, która w tym czasie być może szyła, haftowała, a może kołysała młodszą córkę Tereskę? Mała Irenka chłonęła wiedzę, dlatego rodzice postanowili wysłać ją do dziadków Nowackich do Ostroroga, gdzie był kościół i szkoła na miejscu.


Od lewej – Mama Irena z Ratajczaków Leśna, babcia czyli Marianna Ratajczakowa (moja prababcia), Wincenty Ratajczak – ojciec mamy – mój dziadek, Józefa Ratajczakowa – babcia – mama mamy, stryjeczny dziadek mamy z Tereską – siostrą Ireny, ok. 1931 r.


Jej Ojciec Wincenty był co kilka lat przenoszony na inną placówkę i jego córka często musiałaby zmieniać szkołę. A na religię musiałaby chodzić aż 9 kilometrów. Ale zanim zapadła decyzja o pozostawieniu małej Irenki w domu dziadków oraz dwóch cioć Marcysi i Stasi, która była ochroniarką w Ostrorogu, sześcioletnia dziewczynka w Drawsku nad Notecią recytowała z okazji 3 Maja wiersz, który do dziś pamięta.

Zygmuncie nasz, rozgłośnie dzwoń
Niech hymn twój mknie w podniebną toń
niech cały polski słyszy kraj
że dzisiaj święcim 3 Maj
że wolni my, ziściły się pokoleń sny.

Niech echo twe od szczytów Tatr po morza brzeg
niesie tę wieść, niech z szumem drzew i wonią bzu
ojczyzny gmach budują tak, jak 3 Maja każe znak.

W Ostrorogu zadziwiła rówieśników swoją zręcznością. Podczas gdy inne dzieci żonglowały trzema piłeczkami, ona – jak mówi – robiła to czterema. I tym się wkupiła. Lubiła też się uczyć. W domu jej dziadków były książki i gazety. Irenka czytała wszystko, co jej wpadło w rękę. Niewiele z tej bogatej biblioteki pradziadków przetrwało. Zakopane w 1939 roku w skrzyni polskie książki zamokły i część zbutwiała.

Po skończeniu sześciu klas w Szkole Podstawowej w Ostrorogu zdała do Gimnazjum im. ks. Piotra Skargi w Szamotułach. Wtedy rodzice Irenki z młodszą siostrą sprowadzili się do Ostroroga, bo Dziadek Wincenty przeszedł na emeryturę. Kupili dwuhektarową działkę i zabierali się za budowę domu (por. tekst  http://irenakuczynska.pl/dzbanuszek-ktory-stal-sie-inspiracja-urodzinowych-wspomnien/).

We wrześniu 1938 roku Irenka zaczęła dojeżdżać do szamotulskiego liceum. Z tego czasu zachowało się zdjęcie legitymacyjne i portrecik. Niestety, rok później wybuchła wojna i dalszej nauki już nie było. Czternastoletnia dziewczynka codziennie chodziła do pracy „u Niemca” w ogrodzie w oddalonych o 3 km Rudkach. Cztery lata młodsza Tereska nosiła siostrze czasem do Rudek obiad.

Kiedy wojna się skończyła, Irenka miała 20 lat. Z jedną klasą przedwojennego gimnazjum dostała bez problemu pracę najpierw w magistracie, potem w mleczarni. Ale zachorowała, i to bardzo ciężko, na szkarlatynę. I nie wiadomo, co by się stało, gdyby nie dwaj lekarze z Wielonka, bracia Perzowie, którzy w stodole pana Duchnickiego w Szczepankowie, znaleźli lekarstwa po Niemcach i zaordynowali je Irence. Przeżyła. Jej szkolny kolega, niestety, nie przeżył.

W 1946 roku wrócił z niewoli niemieckiej Michał Leśny. Jego rodzice, Anna i Michał, prowadzili w Ostrorogu niewielką restaurację. Na początku syn im pomagał. Zaczął też chodzić na próby chóru i do zespołu teatralnego, który w Ostrorogu powstał w przedwojennym domu katolickim.

I tam zobaczył Irenę. W przedstawieniach grała główne role. Miała ciemne włosy, zielone oczy. Miał się zapytać znajomego: kim jest ta dziewczyna w niebieskiej sukience? I Amor wypuścił strzałę. I trafiła. Przystojny, elegancko ubrany, światowy kawaler, grający i śpiewający, zrobił wrażenie na panience.

Coraz częściej mieszkańcy ulicy Wronieckiej słyszeli warkot motoru syna właściciela restauracji i widzieli psa Mary, który biegł przed nim do ostatniego domu „na górce”. Najmłodsza siostra mamy, kilkuletnia Aleksandra, wspomina do dziś cukierki, które jej przyszły szwagier przynosił. Były to „raczki”, które pachniały papierosami.

Wesele odbyło się w domu przy ulicy Wronieckiej. Młoda para szła z kościoła pieszo, prowadzona przez orkiestrę. Panna młoda miała piękną białą, długą sukienkę i stroik z długim welonem, który niosła kuzynka Kazia Kaszkowiak.


Irena, Kazimierz, Teresa Jadwiga, Elżbieta, Alfreda i rodzice w 1959 roku – moja 1. komunia


A potem zaczęło się życie razem z rodzicami i siostrami panny młodej w domu z ogrodem. Na świat przyszły dzieci: Irena, Kazimierz, Teresa, Elżbieta, Alfreda. Wszystkie rodziła w domu. Po urodzeniu Fredki ciężko chorowała. Wtedy dwie babcie opiekowały się naszą piątką.

Całe życie naszej Mamy toczyło się w domu i w rodzinie. Kiedy zaczęły się rodzić dzieci, przestała pracować zawodowo. Zajmowała się nami. Pamiętam, że kiedy karmiła młodszą siostrę, ja stałam z książeczką i prosiłam: – Przeczytaj mi, mamo. I zawsze czytała i kupowała książki. Nie było imienin, urodzin, Bożego Narodzenia bez książki. Zawsze były one dodawane do innych upominków.

Pamiętam lalkę Agatę. Każdego roku pod choinkę dostawała nowy strój wydziergany lub uszyty przez Mamę. Był domek dla lalek zrobiony przez Tatę – stolarza z mebelkami i uszytymi przez Mamę poduszkami i firankami.

Inny obrazek. Oktawa Bożego Ciała – wszystkie córeczki w białych sukienkach sypią kwiatki, a synek niesie poduszkę z obrazkiem religijnym. Sukienki szyła Mama, ona też plotła wianki z chabrów na głowę, prała rajstopki, pomagała zbierać do koszyczków kwiatki. Ona codziennie o 6.30 rano i o 18.00 wieczorem szła z nami na procesję do kościoła. I została „panią opiekującą się dziewczynkami sypiącymi kwiatki” w parafii w Ostrorogu na 50 lat.

Mama mojego dzieciństwa to osoba bardzo zapracowana, ale zawsze ładnie ubrana, uczesana. Pamiętam, jak w niedzielę po obiedzie zgarniała naszą gromadkę, brała męża pod rękę i szliśmy na spacer. W lecie było to wyjście nad jezioro, wiosną, jesienią zaliczaliśmy cmentarz, las, okoliczne jeziorka. W zimie brało się sanki, łyżwy i szło na górkę lub na skute lodem jezioro.

Na pewno w dzieciństwie marzyła o tym, że będzie się uczyć w gimnazjum, liceum, a potem pójdzie do Poznania studiować. Wojna pokrzyżowała plany. W Ostrorogu tajnych kompletów nie było, za to była ciężka praca u Niemca na polu.

Po wojnie było już za późno, przyszły dzieci… I to na nas mama przelała swoje ambicje. Cała piątka skończyła szkoły średnie, a troje wyższe studia. Był czas, kiedy ja już byłam w akademiku, brat jeszcze w internacie, siostra w Poznaniu na stancji, a dwie najmłodsze w domu.

Trzeba było na to wszystko zapracować. Do pensji Taty, Mama dorabiała w domu jako repasantka, czyli osoba, która „łapała oczka w rajstopach i pończochach”. Kiedyś rajstopy nie były jednorazowe. Po prostu lecące oczko się łapało. I to robiła moja mama. Szyła też torby, fartuchy jako chałupniczka. Na pewno odmawiała sobie wielu przyjemności.

Ostatnia kładła się spać, pierwsza wstawała, żeby zrobić Ojcu i nam śniadanie najpierw w domu a potem kanapki do szkoły. Wieczorami szyła i robiła sweterki na drutach. Zawsze byłyśmy ładnie ubrane. Kupowała kilka metrów tego samego materiału w geesowskim sklepie i szyła. Czasem pomagała jej ciocia Frania – siostra dziadka – krawcowa z Poznania. My z Dziunią miałyśmy sukienki odcięte w pasie. Ela z Fredką na karczku. Ale wszystkie z tego samego materiału.



Jako najstarsza bywałam wyróżniana. Zdarzało się, że młodsi zostawali z babcią w domu, a my z Mamą szłyśmy na zabawę posłuchać, jak Tata grał w zespole na skrzypcach, na klarnecie. Czasem siedziałam z Babcią na widowni, kiedy Mama i Tata śpiewali lub występowali w przedstawieniach. Pamiętam, że chciałam występować tak, jak Mama.

Tworzyli z Tatą zgodne stadło, chociaż oboje byli charakterni. Jeździli na pielgrzymki, wycieczki, a kiedy byli już na emeryturze, wyjeżdżali z siostrą Elą w Tatry. Chodzili po górach, o których wcześniej tylko czytali w czasopiśmie „Poznaj swój kraj”, które podobnie jak „Poznaj Świat” prenumerowali i czytali.

Kiedy miałam 18 lat, poszłam na studia. Nigdy właściwie do domu nie wróciłam. Wpadałam na niedziele, w wakacje, na święta. Mama zawsze pakowała do torby to, co miała, wsuwała do kieszeni jakiś grosik. Kiedy odbierałam dyplom na absolutorium, była wzruszona. Pamiętam Mamę w czarnej sukience z białymi perełkami w uniwersyteckiej auli.

Potem sama zostałam Mamą. Pamiętam, jak moja Mama przyjechała zobaczyć swoją pierwszą wnuczkę. Zaczarowała ją. Płaczące do tej pory niemowlę, przy Mojej Mamie, przespało spokojnie całą noc.

I tak mogłabym snuć w nieskończoność opowieść o Mamie, która wzorowo opiekowała się swoim o 14 lat starszym Mężem, a naszym Tatą. W dobrej kondycji dożył on 97 lat. O Mamie, która w każdej sytuacji stoi po mojej stronie. O Mamie, która zawsze ma dla mnie krzepiące  słowo, nigdy mnie nie ocenia, nie potępia. O Mamie, która nie krytykuje moich życiowych wyborów. O Mamie, dzięki której rozwinęłam skrzydła.

Mimo swoich 93 lat jest bardzo żywotna, aktywna, zainteresowana tym, co się dzieje w Polsce i na świecie. Bardzo się cieszy, kiedy Ją odwiedzamy. Czeka na nas, a kiedy wyjeżdżamy, stoi przy furtce i macha ręką. Wiem, że czeka na mój telefon, na znak, że żyję. Jeśli nie dzwonię, to Mama dzwoni. A ja z radością odbieram telefon. I cieszę się, że mam Mamę.

A Ona? Czy jest szczęśliwa? Może w głębi serca żałuje, że „do Wameryki” nie pojechała. Ale cieszy się, że jej wnuczki podróżują po świecie. A jedna to nawet w ”Wameryce” ślub wzięła.

Irena Kuczyńska

Szamotuły, 26.05.2018

Irena Kuczyńska z domu Leśna

Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).

Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka  http://irenakuczynska.pl/

Irena Kuczyńska o mamie2025-01-03T21:20:13+01:00

Pyra, dziabka i haczka

Trzy słowa z gwary poznańskiej: pyra, haczka i dziabka

Chociaż historia samych pyr czy pyrek, czyli ziemniaków jest dość dobrze znana, nie do końca jest jasne, skąd to słowo wzięło się w gwarze poznańskiej. Najczęściej  wiąże się pyrę (inaczej perkę) z nazwą kraju, skąd pochodzą ziemniaki ‒ Peru. Niektórzy próbowali kojarzyć słowo perka z przymiotnikiem perkaty, ale ten ostatni występował w języku polskim, zanim jeszcze w Polsce pojawiły się ziemniaki.

A jest to przecież nie tylko słowo-symbol gwary wielkopolskiej, ale także znak naszej tożsamości. Bo kim jesteśmy? Poznańskimi pyrami! O Poznaniu lub Wielkopolsce w ostatnim czasie mówi się jako o Pyrlandii. W Poznaniu w 2007 r. stanął nawet pomnik Poznańskiej Pyry ‒ park Jana Pawła II na Łęgach Dębińskich.

I jeszcze kilka przykładów ze „Słownika gwary miejskiej Poznania”: „Winc mrozu po trzydzieści i siedem krysek, pyry w kopcach pomarznięte, mendel jajków 10 złotych”, „Przysłowiowe pyry z solą i suchy chleb z wodą były ostatecznością, do której nikt nie chciał się dać zepchnąć”, „Jak zaś potem na zimę nie miał pyrów, to se ino jechał do bambra”, „Parskają pyry, skwierczy słonina, przyniesiony na gzikę twaróg bieleje w misce”, „Trzebno mieć bebech jak miech z pyrami, żeby sie kielczyć do kupy z wami!”, „Na łobiod odsmażano karmonada, pyry zez sosym”, „Słychać głośne okrzyki: Jak jedziesz, idioto? Ludzi wieziesz, a nie worki z pyrami!”, „Pery nie opłukane, gorzej niż do świń” (zapraszam do lektury tekstu Ireny Kuczyńskiej o potrawach z pyrą w roli głównej http://regionszamotulski.pl/wielkopolskie-smaki-dziecinstwa/ ).

Sezon prac ogrodowych w pełni, więc przypominamy dwa słowa z gwary poznańskiej: haczka i dziabka. Ogólnopolska nazwa tego jednego z najstarszych znanych narzędzi, służącego do spulchniania ziemi, wyrywania chwastów i okopywania (np. buraków), to motyka lub graczka.

U nas czasem niektórzy odróżniają dziabkę od haczki, tym pierwszym słowem określając narzędzie krótsze. Haczka pochodzi z niemieckiego die Hacke. Mamy też czasowniki określające czynności wykonywane za pomocą tych narzędzi: dziabać (odziabać, wydziabać) i hakać (ohakać, wyhakać). W języku ogólnopolskim występuje związek wyrazowy porywać się (iść) z motyką na słońce (podejmować się działań niemożliwych do wykonania), my ‒ Wielkopolanie ‒ jednak jesteśmy rozsądni i nikt „z dziabką na klarę” nie rusza.

I jeszcze przykłady ze „Słownika gwary miejskiej Poznania”: „Chwycił dziabkę z komórki i jak zaczął dziabać…, całą działke w godzine obrobił”; „Grzebał przy gospodarskim sprzęcie albo szedł w pole z haczką przecinać buraki„; „Odziabać by je trzeba, ale haczka zrobiła się ciężka”; „Podziab tak sobie haczkóm ze cztyry godziny, to zobaczysz, czy nie bydóm cie plecy bolały”.

Więcej tekstów o słowach z gwary poznańskiej http://regionszamotulski.pl/gwara/

Agnieszk Krygier-Łączkowska

Szamotuły, 25.05.2018

Pyra, dziabka i haczka2025-01-05T13:01:58+01:00

Ewa Krygier, Domowa edukacja w czasie wojny

Szkoło! Szkoło! Gdy cię wspominam…

Tęsknota za tornistrem, czyli wojenna edukacja

Z ciocią Zosią Janikówną w przedwojennym Poznaniu, 1938 r.

Moja pierwsza nauczycielka – ciocia Zosia Janikówna. Zdjęcie sprzed wojny

Na tym zdjęciu mam 7 lat. Gdyby nie wojna, rozpoczynałabym naukę w szkole. Ostatnie zdjęcie z kokardą, na pozostałych mam modne w czasie wojny upięcie włosów na czubku głowy.

Z bratem Krzysiem. Mamie zawsze udawało się zdobyć choinkę, czasem były to dwie „chude” drzewka, które babcia Jadzia zgrabnie łączyła w całość.

Sanki z mamą i bratem. Nad Wisłą, na 1. zdjęciu widoczny jeden z kościołów na Pradze, na 2. dawny most Kierbedzia (dziś Śląsko-Dąbrowski).

Razem z bratem widziani podwójnie.

Z zainteresowaniem czytam artykuły o rodzicach, którzy postanawiają swoje dzieci kształcić w systemie domowym. Niedawno w prasie znalazłam rozmowę z rodzicami, którzy zdecydowali, za zgodą biskupa i proboszcza, samodzielnie przygotować  syna do I komunii św. Sami też ustalili termin uroczystości.

W pewnym sensie przypomina mi to początki mojej szkolnej edukacji. Powodem nie była świadoma decyzja moich rodziców, tylko okoliczności, w których przyszło mi żyć.

Kiedy wybuchła II wojna światowa, mieszkałam w Warszawie. Mój ojciec, Zygmunt Budzyński, ukończył prawo na Uniwersytecie Poznańskim. Najpierw pracował jako sędzia grodzki we Wronkach, tam też ja się urodziłam w 1933 roku. Gdy miałam dwa lata, ojciec podjął pracę w sądzie okręgowym w Poznaniu. Na przełomie 1938 i 1939 roku przenieśliśmy się z Poznania do Warszawy. Ojciec pracował w Ministerstwie Sprawiedliwości na stanowisku sędziego apelacyjnego.

W lipcu 1939 roku przyjechały do nas na wakacje dwie nauczycielki z Szamotuł: Zofia Janikówna (siostra babci) i jej przyjaciółka ‒ Stefania Jońcówna. Nie zdążyły wrócić do siebie i wojnę spędziły razem z nami. Tymczasem w końcu sierpnia został zmobilizowany mój ojciec i jako oficer rezerwy (podporucznik) ułan 1. Pułku Kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza pod Kępnem dostał się do niewoli. Całą wojnę spędził w kilku oflagach, najdłużej przebywał w Doessel, wyzwolonym przez armię amerykańską.

W 1940 roku skończyłam siedem lat, mogłam iść do szkoły niemieckiej lub uczyć się w domu. Postanowiono, że moją edukacją zajmie się przede wszystkim ciocia Zosia, a wspierać ją będzie pani Stefa. Byłam bardzo rozczarowana, bo szkoła kojarzyła mi się głównie z… tornistrem. Pożyczałam go więc od koleżanek i paradowałam z nim na plecach po podwórzu i ogólnie dostępnym tarasie naszego domu! Widownię miałam niezwykle interesującą, bo w naszym budynku mieszkała córka Stefana Żeromskiego ‒ Monika z matką Anną, pisarka Pola Gojawiczyńska i rodzice Jerzego Giedroycia (tego od paryskiej „Kultury”).

Tu mała dygresja: te dawne, lekkie tornistry doskonale służyły kręgosłupom dzieci. W ogóle wówczas dorośli stale pokrzykiwali na nas: „Nie garb się!”. Jako tania i niezawodna „pomoc ortopedyczna” używany był kij do szczotki, z którym wsuniętym z tyłu między zgięte łokcie spacerowało się po mieszkaniu. Później, jako nastolatka, już z własnej, nieprzymuszonej woli kładłam na głowę dwie książki i, nie dotykając ich, wędrowałam po pokoju. Może dzięki temu mój kręgosłup wytrzymał różne obciążenia i bardzo długo mi nie dokuczał.


Z lewej – dom, w którym mieszkaliśmy. Był to właściwie kompleks budynków o trzech różnych adresach; Brzozowa 2/4 (od Rynku Starego Miasta), Bugaj 3  i 5 (od Wisły), według projektu znanego architekta Mariana Lalewicza.  Z prawej – na tarasie z mamą Haliną Budzyńską (z domu Kędzierską). Taras był wspaniałym miejscem do zabaw, rozciągał się stamtąd piękny widok na Wisłę. Pocztówka ze zbiorów Pawła Stali.


Wróćmy jednak do mojej wojennej edukacji. Ciocia Zosia bardzo rygorystycznie traktowała pracę ze mną: zadawała „prace domowe”, stawiała mi oceny, a na końcu szkolnego roku wręczała świadectwo ukończenia kolejnej klasy. Świadectwa pisane były ręcznie, a pani Stefa ozdabiała je jakimś kwiatowym motywem. Niestety, świadectwa spłonęły w czasie powstania warszawskiego z całym naszym dobytkiem.

Przyszedł też czas przygotowań do I komunii św., zajęła się tym oczywiście ciocia Zosia, która przez wiele lat pracowała w Szkole Podstawowej  im. M. Konopnickiej jako nauczycielka nauczania początkowego i katechetka. Uczyła mnie różnych modlitw, czytałyśmy fragmenty Biblii, dużo się ze mną modliła, prowadzała na nabożeństwa. Szczególnie lubiłam nabożeństwa majowe i roraty, na które ruszałyśmy, gdy było jeszcze ciemno, a już kończyła się godzina policyjna.

Mieszkaliśmy w pobliżu 3 kościołów: katedry św. Jana, kościoła jezuitów przy ul. Świętojańskiej oraz kościoła św. Anny, blisko placu Zamkowego na Krakowskim Przedmieściu. Nigdy już potem nie widziałam tylu biskupów równocześnie, ilu ich pojawiało się w katedrze w czasie ważniejszych nabożeństw.

Jak większość małych dzieci (i nie tylko) nie lubiłam zbyt długich mszy św., dlatego chętnie chodziłam na tzw. „nyguski”, nigdy już potem nie zetknęłam się z taką nazwą. Odprawiano je w niedziele o godz. 13.00 i nie głoszono na nich kazań. Lubiłam przyglądać się w kościele ludziom, którzy całe nieraz msze św. potrafili przeleżeć krzyżem: nagle ktoś klękał i padał na ziemię z rozłożonymi rękoma. Dziś do takiej osoby pewno wezwano by pogotowie, wtedy nikt się nie dziwił.



Do I komunii przystąpiłam sama podczas niedzielnej mszy, w towarzystwie rodziny. Uroczystość odbyła się w katedrze św. Jana w kaplicy Matki Bożej. Pamiętam klęcznik ustawiony na środku dla mnie, obok stojącą, chwilami klęczącą ciocię, która szeptem modliła się ze mną. W tamtym czasie, gdy msze odprawiane były po łacinie, wierni mieli sporo czasu na własne modlitwy, stąd wielka popularność książeczek do nabożeństwa. Pamiętam, jak po latach, gdy zaczęto odprawiać msze po polsku, mój teść narzekał, że stale musi wstawać i siadać, poza tym nie ma kiedy się pomodlić!

Z tej uroczystości zapamiętałam moment, w którym wpadłam w przerażenie, gdy hostia przylepiła mi się do podniebienia, a ja pomyślałam, że dokonałam jakiegoś świętokradztwa! Dopiero uspokoiła mnie niezawodna ciocia Zosia. Kiedy teraz spisuję te strzępki moich wspomnień, uświadamiam sobie, że moja I komunia była rzeczywiście prawdziwym duchowym przeżyciem, pozbawionym tej całej dzisiejszej oprawy z „przedkomunijną musztrą”, wystrojem całego kościoła, imprezą na miarę wesela, drogimi prezentami. Po uroczystości wróciliśmy do domu na normalny wojenny obiad, dostałam jakąś książkę o treści religijnej. Cieszyłam się, że chociaż duchem jest z nami tatuś, który o odprawienie mszy o tej samej godzinie poprosił wojskowego kapelana w oflagu. Mama posłała mu potem zdjęcia, które fotograf zrobił przy tylnym wejściu do katedry.


W ogrodzie między naszym domem a Zamkiem Królewskim. Chyba ostatnie nasze zdjęcia sprzed powstania.


W moim domu jest sporo fotografii z okresu przedwojennego i wojennego. Te przedwojenne uratowały się dzięki temu, że były własnością cioci Zosi i wojnę „spędziły” w Szamotułach pod troskliwą opieką pani Skrzypczyńskiej, u której ciocia mieszkała. W czasie wojny mama mnie i brata często fotografowała, zdjęcia wysyłała do oflagu, żeby tatuś widział, że żyjemy i rośniemy. Te właśnie zdjęcia wróciły razem z nim.

Wreszcie przyszedł sierpień 1944 roku, najbardziej dramatyczny miesiąc w moim życiu.

cdn.

Ewa Budzyńska-Krygier

Pozostałe części wspomnień Ewy Krygier:

Za wcześnie, kwiatku, za wcześnie…, czyli moja nauka w szamotulskich szkołach (http://regionszamotulski.pl/w-szamotulskich-szkolach-1945-51/)

„Mówi pani tak, jakby się pani nie podobało”, czyli studia na poznańskiej polonistyce (http://regionszamotulski.pl/studia-w-czasach-stalinowskich/)

„Przyszliśmy wyzwolić was od panów”. Wspomnienia wojenne (1939-1940) (http://regionszamotulski.pl/przyszlismy-wyzwolic-was-od-panow/)

Powstanie warszawskie widziane oczami dziecka. Z perspektywy piwnic i gruzowisk (http://regionszamotulski.pl/powstanie-warszawskie-oczami-dziecka/)

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.

Szamotuły, 21.05.2018

Ewa Krygier, Domowa edukacja w czasie wojny2025-01-03T21:24:09+01:00
Go to Top