Monika Kijek – aktorka z Wronek


Monika Kijek: Wszystko zawdzięczam Wronkom!

2019 rok był dla Moniki Kijek przełomowy. Ukończyła Wyższą Szkołę Muzyczną w Gdańsku na jedynym w Polsce kierunku musicalowym, zagrała Fionę w teatrze w Niemczech i została partnerem biznesowym Studia Piosenki „Metro”.

Jako Fiona w musicalu „Shrek”

W obiektywie Agnieszki Teski – 2015 r.

W przedstawieniu „Pani Prezesowa” – grudzień 2019 r. Zdjęcia Wroniecki Ośrodek Kultury

Zaprzyjaźnić się z chorobą

Zawsze była perfekcjonistką. Jak mówi, musi pracować nad tym, żeby ta cecha nie ograniczała jej życia swoimi negatywnymi konsekwencjami. Dobre przygotowanie do różnych zadań, pragnienie osiągnięcia jak najlepszego wyniku − to jedno, ale trzeba też być przygotowanym na zmiany, stale próbować, nie zrażając się chwilowymi porażkami, po prostu być twórczym.

Monika uczyła się w szkole podstawowej we Wronkach i tutejszym gimnazjum. Wyniki miała bardzo dobre i bez trudu dostała się do poznańskiego Liceum Marii Magdaleny. Po raz pierwszy usłyszała wtedy: nie. Na wybranej drodze zatrzymali ją rodzice, którzy chcieli, aby dalej uczyła się we Wronkach. Kilka lat wcześniej, kiedy miała 11 lat, wykryto u niej cukrzycę. Rodzice nie chcieli, aby córka całe dni spędzała poza domem, żeby męczyły ją dojazdy do szkoły. Została więc uczennicą liceum w Zespole Szkół nr 1 im. Powstańców Wielkopolskich, czyli tzw. Szkole na Leśnej.

Monika Kijek docenia lata spędzone w tej szkole. Tam miała początek jej miłość do teatru i przyjaźnie, które trwają do dziś. Wszystko dzięki „Odgrywanym Kapslom” − teatrowi prowadzonemu przez Ilonę Fudali − polonistkę i reżyserkę. Działający od 1998 r. zespół od samego początku wystawiał duże, kilkuaktowe spektakle, choć miał jeszcze wówczas charakter typowo szkolny. Obecnie „Odgrywane Kapsle” stanowią sekcję Wronieckiego Ośrodka Kultury i grają w nim osoby w różnym wieku. Monika Kijek od czasów szkoły gra niemal w każdym spektaklu; pod koniec 2019 r. wystąpiła w głównej roli w „Pani Prezesowej” − francuskiej farsie Maurice’a Hennequina i Pierre’a Vebera. Nie tylko grała gwiazdę operetki, która uwikłana została w ciąg zabawnych zdarzeń. Po prostu była gwiazdą tego przedstawienia, którego ważną częścią były piosenki śpiewane do wykonywanej na żywo muzyki.

Cukrzyca przeszkodziła jej tylko w jednym występie – w czasie konkursu recytatorskiego w czasach szkolnych. Usłyszała wtedy od swojego nauczyciela słowa przeprosin: „Nie powinienem wysyłać cię na ten konkurs, przecież nie jesteś zdrowa”. Monika jednak postanowiła wówczas coś zupełnie innego: „Nie będzie choroba niszczyć moich marzeń o scenie”. Na swojej drodze spotkała lekarza, który pokazał jej, że cukrzyca może ją wiele nauczyć. Dzięki chorobie stała się bardziej zorganizowana, odpowiedzialna i dojrzała. Nigdy więcej nie zasłabła na scenie.



Kiedy mówić: „tak”, kiedy: „nie”

Rodzice sądzili, że Monika zwiąże swoją przyszłość z medycyną. Wybrała kierunek „analityka medyczna” na Wydziale Farmacji i została przyjęta. Jednak sama powiedziała wtedy: „Nie, chcę spróbować innej drogi”.

Postanowiła przygotować się do egzaminów do szkoły teatralnej. Przez rok uczyła się w Lart Studio − prywatnej szkole aktorskiej w Krakowie. To był dla Moniki czas pięknego rozwoju: poznawanie swoich nowych możliwości, regularne wizyty w teatrach i legendarnych miejscach związanych z krakowską bohemą. To także poznanie brudnej strony artystycznego życia i uświadomienia sobie: w to chcę wchodzić − to nie należy do świata moich wartości.

Monika Kijek pomyślała też o sprawdzeniu się w dziedzinie wokalnej. Od piątego roku życia śpiewała w chórku kościelnym, w 2013 r. postanowiła wystartować w 3. edycji niezwykle popularnego wówczas talent show X Factor. Doszła daleko, bo odpadła tuż przed odcinkami na żywo, ale usłyszała wiele bardzo dobrych opinii o swoich umiejętnościach wokalnych.

Zdecydowała się zdawać egzaminy do kilku szkół aktorskich, jednak wszędzie słyszała: „Nie ciebie szukamy”. W szkole krakowskiej znalazła się tuż pod listą przyjętych, był to czas wyczerpujący emocjonalnie i fizycznie. Po niepowodzeniach musiała zadać sobie pytanie, co robić dalej: zaufać swojej intuicji, dalej próbować sił na scenie, czy zrezygnować i poszukać innej drogi.



Wróciła do Wronek i zatrudniła się w pizzerii. Postanowiła dać sobie czas. We wrześniu zadzwoniła do niej koleżanka i powiedziała, że Akademia Muzyczna w Gdańsku prowadzi dodatkową rekrutację na wydział wokalno-aktorski. Monika na nic się nie nastawiała, poza tym wiadomo było, że komisja w pierwszym naborze przyjęła 5 dziewcząt i teraz przede wszystkim szuka chłopaków.

Tym razem jednak się udało i Monika Kijek została jedną z 10 … dziewcząt na roku. Musiała w ciągu semestru nadrobić braki z podstaw teorii muzyki, gdyż nie kształciła się wcześniej w szkole muzycznej. Znalazła nowe przyjaźnie, dużo się nauczyła, ale przeżyła też sporo rozczarowań. Spodobał jej się − na przykład − dubbing. Dziś można ją usłyszeć w niewielkich rolach w serialu „Wiedźmin”, choć kiedyś usłyszała, że dubbing to coś, z czym powinna dać sobie spokój. Nic nie jest jej dane, stale musi walczyć, pokonywać własne ograniczenia. I uczy się pokory.

W ostatnich latach stale była w rozjazdach. Występowała, między innymi, na deskach Teatru Nowego w Poznaniu, Teatru Palladium w Warszawie, Opery Bałtyckiej i Teatru na Plaży w Sopocie. Cennym doświadczeniem była rola w musicalu „Shrek”, zrealizowanym w teatrze Uckermärkische Bühnen w niemieckim Schwedt. Wystąpiła w kilku rolach, w tym nastoletniej Fiony. Ta pierwsza premiera Moniki Kijek poza Polską była dla niej sporym wyzwaniem (nauka niemieckiej fonetyki), ale sprawiła jej bardzo wiele radości. Później odbyły się dwa koncerty dyplomowe, podczas których zaprezentowała w sumie 30 utworów, i obrona pracy magisterskiej na temat wpływu filmów Disneya na musical na Brodwayu.



Działo się tyle, że pomyślała o potrzebie stabilizacji. W listopadzie 2019 r. uzyskała certyfikat Studia Piosenki „Metro” w Warszawie − projektu edukacyjnego teatru muzycznego Studio Buffo, prowadzonego przez Janusza Józefowicza i Janusza Stokłosę. Dzięki temu mogła wystartować jako osoba prowadząca Studio Piosenki „Metro” w Poznaniu. Ucząc na warsztatach wokalno-aktorskich, między innymi we Wronkach i w Szamotułach, odkryła wielką przyjemność dzielenia się swoimi umiejętnościami z młodymi ludźmi, którzy chcą podążać drogą podobną do tej, którą wybrała ona sama. Zajęcia odbywają się w różnych grupach wiekowych, a najlepsi będą mieli możność zagrania w musicalu.

Nie oznacza to jednak, że Monika Kijek rezygnuje z własnej drogi artystycznej. Będzie nadal uczestniczyć w castingach, na pewno nie zrezygnuje z grania, bo scena jest miejscem, które kocha.

Szuka prawdy w sztuce i jest po prostu prawdziwym człowiekiem. Od dłuższego czasu działa jako wolontariuszka organizacji Red Noses International. Jako clown odwiedza dzieci w szpitalach, daje im radość, pomaga zapomnieć o chorobie i lęku. Ta działalność też jest dla niej czymś ważnym.


Z Januszem Józefowiczem i Januszem Stokłosą – Studio Piosenki „Metro” w Warszawie, listopad 2019 r.


Ukształtowało ją rodzinne miasto

Na początku 2020 r. Monika Kijek otrzymała wyróżnienie „Duma Wronek”. Jak sama mówi, wszystko, co ma, zawdzięcza rodzinnemu miastu. Tu się przecież wszystko zaczęło… To, co dostała, stara − choć w części − oddawać Wronkom w czasie przedstawień, koncertów i warsztatów. Wie, że cokolwiek by się stało, będą z nią rodzice i przyjaciele. Lubi tu wracać. Teraz, gdy zamieszkała w Poznaniu, będzie mogła przyjeżdżać jeszcze częściej.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotuły, 11.02.2020

Monika Kijek – aktorka z Wronek2025-01-10T12:57:57+01:00

Kasia Zaraś – talent artystyczny i sportowy

Katarzyna Zaraś – siła w głosie i nie tylko

Tegoroczna zwyciężczyni kategorii poezja śpiewana XXIII Turnieju Sztuki Ożywiania Słowa o Laur Rodu Górków nie tylko pięknie śpiewa, ale także świetnie rzuca dyskiem. Mieszka w Myszkowie, jest uczennicą klasy maturalnej Liceum im. ks. Piotra Skargi w Szamotułach. Jest samorodnym talentem artystycznym: „jedyną taką w rodzinie” – jak sama mówi.


Katarzyna Zaraś i Krzysztod Łączkowski. Zdjęcie SzOK


Jeszcze w czasie nauki w Szkole Podstawowej w Przyborowie zaczęła uczestniczyć w Artystycznych Spotkaniach Recytatorów organizowanych przez Szamotulski Ośrodek Kultury, każdy jej występ kończył się sukcesem. Ukończyła 1. stopień szamotulskiej szkoły muzycznej, podstawowym instrumentem, na którym grała, była gitara. Wcześnie zauważyła, że jej atutem jej niski głos o ciekawej barwie i dużej sile. Praca nad głosem sprawia jej dużą radość i satysfakcję. W 2016 r. zajęła 2. miejsce w kolejnej edycji konkursu „Szamotuły – miejsce dla talentów”, a w 2017 r. – również 2. miejsce – w Konkursie Poezji Irlandzkiej (kategoria piosenka). Dwukrotnie reprezentowała powiat w eliminacjach Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego (kategoria poezja śpiewana). W tym czasie współpracowała muzycznie z Małgorzatą Michalak, która akompaniowała jej na pianinie. Przez jakiś czas Kasia uczestniczyła w lekcjach śpiewu u Ewy Nawrot w Art of Voice. Była to ciekawa przygoda, zajęcia otworzyły ją na śpiew z muzyką wykonywaną na żywo.

Tegoroczny – zwycięski – start w szamotulskim turnieju był powrotem na scenę po ponad roku. Tym razem z Kasią wystąpił Krzysztof Łączkowski – pianista, również uczeń szamotulskiego Liceum im. ks. Piotra Skargi, który skomponował muzykę do jednego z utworów. Wszystko przygotowali sami, bez wsparcia instruktora. Zaprezentowali utwory do słów Czesława Miłosza (Wszystko w makówce) i Agnieszki Osieckiej (Wybacz, Mamasza). Poruszająca była zwłaszcza interpretacja drugiego utworu – dramatyczna i nieoczywista muzycznie. Iwona Loranc – znakomita interpretatorka poezji, przewodnicząca jury – już w przerwie koncertu przytuliła Kasię i podziękowała jej za występ, inny z jurorów podpowiadał, że czas pomyśleć o własnym recitalu. Mamy nadzieję, że wkrótce dojdzie on do skutku. Kasia ma już go cały w głowie i w sercu.

Zdarza jej się pisać także wiersze, może więc w przyszłości zaśpiewa utwór z własnym tekstem. Niedawno wystąpiła ze szkolną grupą teatralną Piotrelle w przedstawieniu W przededniu – najpierw w czerwcu tego roku na deskach Sceny Trzeciej Teatru Nowego w Poznaniu, a na początku listopada – w szamotulskim kinie „Halszka”. Spektakl powstał pod opieką artystyczną Sebastiana Greka – aktora Teatru Nowego. 


Zdjęcia prywatne


Na początku gimnazjum nauczyciele wychowania fizycznego odkryli w Kasi jeszcze jeden talent – sportowy. Od tego czasu jest zawodniczką MKS Baszta Szamotuły, trenuje pod okiem Krzysztofa Ungera. Najpierw była kula, potem dysk, który dość przypadkowo – po prostu dla odmiany w ćwiczeniach – wzięła do ręki w czasie jednego z treningów. I okazało się, że właśnie w rzucie dyskiem osiąga lepsze rezultaty. Jej rekord życiowy w tej ostatniej dyscyplinie wynosi 39,61 m. Od ubiegłego roku Kasia należy do Zaplecza Kadry Narodowej Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, w sezonie – między listopadem a lipcem – wyjeżdża na 4 obozy sportowe, jest pod opieką trenera Przemysława Pawlaka. Na początku listopada była na kolejnym zgrupowaniu we Władysławowie. W normalnym tygodniu trenuje 5-6 razy, do tego dochodzą zawody. W rzucie dyskiem na Mistrzostwach Polski swojej kategorii wiekowej (U18, U20) dwa ostatnie lata zajmowała 4. miejsce. Na imprezach tych startuje także w konkurencji pchnięcia kulą.

Ten rok jest dla Kasi czasem wyborów – musi zdecydować, co dalej po szkole. Prawdopodobnie nadal w jej życiu ważne miejsce będą zajmować i muzyka (najchętniej estradowa), i sport. Ten drugi jednak bardziej jako przygoda.  

Agnieszka Krygier-Łączkowska

28 listopada 2019 r.


Zawodnicy ZKN z trenerem Przemysławem Pawlakiem. Zdjęcie z fotorelacji COS OPO CETNIEWO

Szamotuły, 28.11.2019

Zdjęcie Tomasz Koryl

Art of Voice

Zdjęcie SzOK

Zdjęcie Klaudia Sobolczyk

Zdjęcie Marcin Małecki (Teammiotaczykalisz)

Zdjęcie prywatne

Kasia Zaraś – talent artystyczny i sportowy2025-01-10T12:56:44+01:00

Udział rycerstwa Ziemi Szamotulskiej w bitwie pod Grunwaldem

Witold Mikołajczak

Udział rycerstwa Ziemi Szamotulskiej w bitwie pod Grunwaldem 15 lipca 1410 r.

Wstęp

W bitwie pod Grunwaldem wzięły udział dwie chorągwie wystawione przez Nałęczów: Sędziwoja z Ostoroga, wojewodę poznańskiego, oraz Dobrogosta z Szamotuł, podkomorzego gnieźnieńskiego.

Trzeba uwzględnić fakt, że obaj przedstawiciele rodu Nałęczów mieli włości rozrzucone po całej Wielkopolsce. Liczni przedstawiciele tego rodu występują na Pałukach (Dzwonowo koło Skoków czy Wenecja koło Żnina). Dlatego nawet te dwie chorągwie, kojarzone z naszym regionem, mogły mieć pewien odsetek rycerzy z innych regionów. Sędziwój z Ostroroga, jako wojewoda poznański, był odpowiedzialny za organizacje poszczególnych chorągwi, stąd jego chorągiew mogła składać się dodatkowo z pewnych z nadwyżek mobilizacyjnych.

O konkretnych posunięciach i zasługach tych dwóch chorągwi – z braku materiałów źródłowych – trudno mówić. Temat postanowiłem ujęć więc w szerszym kontekście udziału i roli wszystkich chorągwi wielkopolskich w wyprawie grunwaldzkiej latem 1410 roku.

Mobilizacja wojsk wielkopolskich latem 1410 roku

Wielkopolska w XV wieku dzieliła się na dwa województwa: poznańskie i kaliskie. Województwo poznańskie składało się z trzech powiatów: poznańskiego (które sięgało aż do Wałcza), kościańskiego i wschowskiego. Ziemia szamotulska stanowiła część powiatu poznańskiego, na którego obszarze sformowano trzy chorągwie: ziemi poznańskiej, wojewody poznańskiego Sędziwoja z Ostroroga oraz podkomorzego gnieźnieńskiego Dobrogosta z Szamotuł. Rycerze, sołtysi i wójtowie z ziemi szamotulskiej zasilili głównie te trzy chorągwie.

Duża część ziemi szamotulskiej należała do rycerskiego rodu Nałęczów. Ich znak herbowy stanowiła biała chusta, przepleciona i uformowana w koło. Panował zwyczaj, że zakładana przez pannę na skazańca chroniła go od kata, do czego nawiązał w swej powieści „Krzyżacy” Henryk Sienkiewicz, potomek Tatarów spod Grunwaldu. Stanowiła symbol więzi, związku, ochrony. Miała też czasem symbolikę weselną.

Nałęczowie pochodzili z Pałuk i w tym czasie dzielili się na dwie gałęzie: wielkopolską i mazowiecką. Dzięki licznym nadaniom nie tylko władców Polski, ale także margrabiów brandenburskich, w Wielkopolsce w XIV wieku stali się potęgą. Należała do nich większość wsi i grodów na pograniczu wielkopolsko-brandenburskim. Do tej gałęzi Nałęczów należeli: Sędziwój z Ostroroga, Dobrogost z Szamotuł, Mikołaj z Czarnkowa – dowódca chorągwi ziemi poznańskiej, a także rycerz przedchorągiewny chorągwi nadwornej – Mikołaj Kiełbasa. Ten ostatni pisał się z Tymieńca, wsi położonej niedaleko Kalisza, a po bitwie, bez wątpienia za zasługi związane z walką, pełnił różne funkcje: był podczaszym poznańskim, kasztelanem bydgoskim, starostą kościańskim.

Oprócz wymienionych oddziałów Wielkopolanie sformowali jeszcze 6 chorągwi: ziemi kaliskiej, Iwana z Obichowa kasztelana śremskiego, Marcina ze Sławska herbu Zaremba, Wincentego Granowskiego herbu Leliwa, a także arcybiskupa gnieźnieńskiego Mikołaja Kurowskiego i biskupa poznańskiego Wojciecha Jastrzębca. Również w tych chorągwiach mogli znaleźć się jacyś rycerze z naszego regionu.

Przyjmując, że chorągwie ziemskie liczyły około 500 ludzi, a rodowe 400, to Wielkopolan w bitwie grunwaldzkiej walczyło około 4 tysiące. Według szacunków prof. Andrzeja Nadolskiego armia polska liczyła 20 tys. jazdy, czyli Wielkopolanie stanowili około 20 procent sił królewskich. Armia zakonu szacunkowo liczyła około 18 do 20 tys. jazdy, w tym według ostatnich obliczeń, opartych na wielkiej księdze żołdu, prof. Svena Ekdahla – 6400 zaciężnych. Do tego trzeba doliczyć artylerzystów i piechurów krzyżackich.

O zasługach bojowych naszych rycerzy wiemy niewiele, a faktycznie odnosi się do nich tylko jedno zdanie w relacji Jana Długosza. Kronikarz pisze, że pod koniec bitwy rycerz Przedpełk Kopydłowski herbu Dryja wziął do niewoli Jerzego Gersdorfa, dowódcę chorągwi świętego Jerzego (prawdopodobnie kronikarz pomylił imiona i chodziło o Krzysztofa Gersdorfa, rycerza króla Węgier Zygmunta Luksemburczyka). Przyjmując, że rycerz Przedpełk wziął nazwisko od nazwy miejscowości pochodzenia, musimy rozstrzygnąć, o którą z trzech miejscowości o tej nazwie chodzi. Pierwsze Kopydłowo leży koło Wielunia, jak wiadomo, w tej chorągwi walczył ojciec kronikarza Jan Długosz z Niedzielska. Gdyby rzeczywiście chorągiew wieluńska odniosła ten sukces, to Długosz szeroko by to opisał. Ponadto jego ojciec wziął do niewoli trzech rycerzy krzyżackich, co wskazuje, że walczyła ona z jakąś chorągwią pruską. Pozostałe Kopydłowa znajdują się pod Koninem i Gnieznem, a w tych dwóch powiatach rycerzy pieczętujących się Dryją jest sporo, jak choćby kasztelan kaliski, Janusz z Tuliszkowa, czy rodzina Chłapowskich.

Jak wiadomo, szlachta mająca ziemie na północ od rzeki Wełny z wyprawy do Prus została zwolniona. Odpowiedzialnymi za mobilizację Wielkopolan byli: starosta generalny wielkopolski z ramienia króla Wincenty Granowski, wojewoda poznański Sędziwój z Ostroroga (jeszcze przed bitwą wszedł do rady królewskiej złożonej z ośmiu dostojników), kasztelan poznański Mościc ze Stęszewa (syn Przedpełka kasztelana międzyrzeckiego) – po bitwie starosta królewski w Grudziądzu oraz kasztelan kaliski Janusz z Tuliszkowa herbu Dryja, po bitwie starosta królewski w Gdańsku. Czy nominacje tych rycerzy na starostów królewskich w Prusach były wynikiem zasług dokonanych podczas bitwy? W niektórych przypadkach mogło tak być.


Widok Doliny Wielkiego Potoku ze wzgórza Jagiełly w kierunku wzgórza pomnikowego


Marsz do bitwy

Po koncentracji w Koninie chorągwie wielkopolskie ruszyły wzdłuż Bzury na Kozłów Szlachecki, gdzie połączono się z główną armią. Przez Wisłę przeprawiono się pod Czerwińskiem, łącząc się z wojskami księcia Witolda. Zgodnie z planem postanowiono uderzyć na Malbork po sforsowaniu rzeki Drwęcy pod Kurzętnikiem. Wielki mistrz zorientował się w zamiarach przeciwnika i w porę przegrupował swoją armię spod Świecia pod Kurzętnik. Zmusiło to dowództwo polsko-litewskie do zmiany planu. Postanowiono obejść rubież rzeki Drwęcy u jej źródeł w rejonie Olsztynka. W tym celu cofnięto armię królewską pod Działdowo. Tu 12 lipca dotarło do króla poselstwo węgierskie i wręczyło mu wypowiedzenie wojny przez króla Węgier. W dniu 13 lipca wojsko królewskie dotarło do Dąbrówna i zdobyto je po krótkim szturmie. Dopuszczono się masakry ludności cywilnej, co tak oburzyło biskupa poznańskiego Wojciecha Jastrzębca, że postanowił opuścić armię.

W dniu 14 lipca zamierzano kontynuować marsz na Olsztynek. Dąbrówno leży na przesmyku pomiędzy dwoma jeziorami. Rano okazało się, że gruzy miasta blokują dalszą drogę. Rozkaz ich usunięcia wojsko wykonywało opieszale, w konsekwencji dalszy marsz odłożono na dzień15 lipca. Podjęto również decyzję o zmianie trasy marszu. Zamiast przez: Dąbrówno – Samin – Grunwald – Stębark, postanowiono maszerować przez: Gardyny – Turowo – Ulnowo – Mielno. Pod wieczór doszło do gwałtownego załamania pogody.


Dąbrówno


Rankiem 15 lipca, przy silnym wietrze i deszczu, armia ruszyła na Olsztynek. Po przejściu 14 do 15 kilometrów zarządzono pierwszy postój. Kiedy rozstawiono namiot z kaplicą, by odprawić mszę dla króla, od ubezpieczeń przybył goniec z wieścią o pojawieniu się dwóch chorągwi krzyżackich. Król rozkazał marszałkowi Zbigniewowi z Brzezia wziąć 4 do 6 chorągwi i wyjaśnić sytuację. Po chwili przybył goniec od marszałka z informacją, że cała armia krzyżacka stoi o pół mili (stara mila polska – 7146 m ) od wojsk królewskich. Król natychmiast kazał przerwać mszę. Ruszył na czele armii, aby ratować oddział Zbigniewa z opresji.

Jak to się stało, że armia krzyżacka 15 lipca wyrosła nagle jak spod ziemi? Wielki mistrz domyślił się, że sprzymierzeni będą chcieli obejść Drwęcę u jej źródeł. Dlatego kazał pod miejscowością Bratian przerzucić mosty i stanął 13 lipca pod Lubawą. Wysłał podjazd do Dąbrówna, aby mieć informacje o ruchach przeciwnika. Oddział ten wszedł do miasta tuż przed jego zdobyciem. O upadku miasta Jungingen dowiedział się późną nocą 13 lipca. Wieść ta wstrząsnęła nie tylko wielkim mistrzem. Wielu rycerzy i knechtów krzyżackich straciło swoje rodziny na skutek upadku Dąbrówna, co spowodowało chęć jak najszybszej konfrontacji i wzięcia odwetu. Po krótkiej naradzie ze starszyzną krzyżacką wódz krzyżacki podjął decyzję o wydaniu armii królewskiej walnej bitwy. W tym celu nocą z 13 na 14 lipca armia krzyżacka wykonała marsz i pokonała trzy mile ( mila pruska 7500 m ). Rankiem 14 lipca armia krzyżacka rozwinęła szyk bojowy pomiędzy Frygnowem a Grunwaldem, oczekując wojsk królewskich. Jak wiadomo, nie doczekała się wroga, gdyż Jagiełło odłożył dalszy marsz do 15 lipca i zmienił jego trasę. Ta druga decyzja króla zmusiła wielkiego mistrza rankiem 15 lipca do przegrupowania, swej armii o 4 km, z rejonu Frygnowo-Grunwald na rubież Stębark – Łodwigowo. Ubezpieczenia armii królewskiej nadal nie wykryły obecności armii krzyżackiej i dlatego Jungingen postanowił wskazać przeciwnikowi, gdzie go oczekuje. W tym celu wysłał w rejon Ulnowa dwie chorągwie, które zastały armię Jagiełły podczas postoju, przy drodze Turowo – Jezioro Łubień – Mielno. 


Położenie operacyjne przed bitwą


Przygotowania do bitwy

Gdy król z doradzającymi mu dowódcami polskimi ustawiali chorągwie polskie do bitwy, przybył książę Witold ze swoimi chorągwiami, które prawdopodobnie trzeba było cofnąć aż z rejonu Jeziora Mielno. Wojska polskie sformowały skrzydło lewe, a litewsko-ruskie i tatarskie prawe. Według prof. A. Nadolskiego chorągwie wielkopolskie zajęły pozycje na lewym zewnętrznym skrzydle, pod Łodwigowem. Jak wiadomo z Kroniki Konfliktu, na przeciwnym prawym wewnętrznym skrzydle wojsk polskich pierwszy rzut zamykały chorągiew gończa i świętego Jerzego, złożona z zaciężnych Czechów i Morawian. Obok wewnętrzne lewe skrzydło litewskie sformowały chorągwie tatarskie, których było prawdopodobnie 8. Co prawda Długosz twierdzi, że Tatarów było tylko 300, lecz wyliczając chorągwie księcia Witolda, z podanych 40 doliczył się tylko 32, a następnie chorągiew Zygmunta Korybuta nr 51 w wojsku polskim, przerzucił do armii litewskiej. Prof. Nadolski uważał, że obok Polaków walczyły chorągwie smoleńskie. Trudno zgodzić się z tym poglądem, gdyby tak było, to król, mając liczne odwody, udzieliłby im wsparcia. Tymczasem jak wynika z relacji Długosza, dłuższy czas walczyły samotnie. Prawdopodobnie smoleńszczanie walczyli na prawym skrzydle litewskim, od strony Stębarka. Obie wrogie armie były ugrupowane w trzy rzuty.


Wzgórze pomnikowe – widok na Łodwigowo


Charakterystycznym punktem terenowym na polu bitwy jest wzgórze pomnikowe. Ma ono kształt bumeranga wygiętego w kierunku Stębarka. Wschodni stok wzgórza pokrywa do dziś niewielki lasek. Obok biegnie droga Stębark – Łodwigowo. Prawdopodobnie w odniesieniu do tej drogi wielki mistrz uszykował swe wojska. Na wschód od drogi, na skraju Doliny Wielkiego Strumienia, stanęły artyleria, piechota oraz pierwszy rzut armii krzyżackiej. Prawdopodobnie liczył on około 25 chorągwi, wspartych artylerią i piechotą. Drugi rzut krzyżacki stanął prawdopodobnie po zachodniej stronie drogi Stębark – Łodwigowo, lewym skrzydłem opierając się o mały lasek pokrywający wschodni stok wzgórza pomnikowego. Odwód wielkiego mistrza, liczący 16 chorągwi, stał ukryty w dolinie za wzgórzem pomnikowym, gdzie co roku organizowana jest inscenizacja bitwy. Tabor krzyżacki stanął przy polnej drodze, gdzie znajdują się ruiny kaplicy.

Jak wiadomo ze źródeł krzyżackich, najpierw król rzucił do walki pogan, a Polacy do bitwy byli rzekomo jeszcze niegotowi. W rzeczywistości Polacy pierwsi nawiązali kontakt z armią krzyżacką (oddział Zbigniewa z Brzezia) i pierwsi uszykowali się do bitwy. Natarcie rozpoznawcze, które przeprowadzili owi poganie, miało z pewnością na celu sprawdzenie skuteczności artylerii krzyżackiej. Do tej pory tak licznej artylerii w otwartym polu nikt nie użył. Natarcie to Krzyżacy odrzucili, co uczcili pieśnią Chrystus Zmartwychwstał.

Król postanowił przed generalnym natarciem wzmocnić skrzydło litewskie kilkoma chorągwiami polskimi. Następnie, ku zaskoczeniu otoczenia, kazał zebrać giermków w jednym miejscu, aby pasować ich na rycerzy. Nim jednak przystąpił do tej czynności, kazał odprawić mszę, wyraźnie zwlekając z rozpoczęciem bitwy. Bez wątpienia chęć dalszych negocjacji z wielkim mistrzem była podyktowana faktem, że od 12 lipca Polska była w stanie wojny z Zygmuntem Luksemburczykiem. W końcu wielki mistrz domyślił się, o co chodzi królowi i wysłał do niego, nie posłów jednak, tylko heroldów. Byli to rycerze reprezentujący Zygmunta Luksemburczyka (z pewnością nieprzypadkowo) oraz księcia szczecińskiego, którzy wygłosili tak zwaną „dumną mowę rycerską”, wzywając w imieniu wielkiego mistrza króla i księcia Witolda do bitwy.


Ustawienie wojska do bitwy


Początek bitwy, klęska wojsk księcia Witolda

Przez godzinę od rozpoczęcia generalnego natarcia trwała zażarta walka. O ile skrzydło lewe, złożone z chorągwi polskich, odrzuciło Krzyżaków o blisko jedną staję (pojęcie niejednoznaczne, prawdopodobnie 179 m ), o tyle skrzydło „litewskie” zostało zepchnięte do tyłu o podobną odległość. Konsekwencje taktyczne tej sytuacji musiały być takie, że na styku pomiędzy chorągwiami polskimi a chorągwiami księcia Witolda powstała niebezpieczna luka. Pierwszy dostrzegł to Jungingen, który rzucił na ten odcinek frontu kilka chorągwi z drugiego rzutu. Jak wynika z relacji autora Kroniki Konfliktu, pas przełamania objął chorągwie tatarskie, chorągiew świętego Jerzego oraz gończą. Z dalszej relacji Kroniki, którą potwierdza list zaciężnego krzyżackiego do Henryka von Plauena, wynika, że Tatarzy wykonali odskok na polskie tyły. Odsłonili przez to prawy bok chorągwi świętego Jerzego, która również znalazła się na polskich tyłach, i dopiero interwencja podkanclerzego Mikołaja Trąby zawróciła ją do bitwy. Wódz Tatarów chciał uniknąć ciężkich strat, lecz swej decyzji nie uzgodnił ani z królem, ani z księciem Witoldem. Konsekwencje tego manewru dla wojsk prawego skrzydła były tragiczne. W lukę między obu armiami wlała się kilkutysięczna masa jazdy krzyżackiej, co wywołało panikę. Tylko trzy chorągwie smoleńskie jej nie uległy. Kurz, jaki wzbiły kopyta końskie uciekającej jazdy, sprawił, że dłuższy czas niewiele było widać, i dopiero krótki rzęsisty deszcz sprawił, że kurz opadł. Przez to Smoleńszczanie walczyli samotnie, na domiar złego, przebijając się do chorągwi polskich, znaleźli się na drodze powrotu części chorągwi krzyżackich, które w pościgu za Litwinami odbiły na Zybułtowo. Walcząc w okrążeniu, ponieśli olbrzymie straty.

Król podjął w tym czasie dwie decyzje, które pozwoliły zażegnać kryzys. Wysłał na tyły część chorągwi odwodowych, które wspólnie z Tatarami osaczyły i zniszczyły część chorągwi krzyżackich, które w pościgu za wojskami Dżalal ed Dina znalazły się na polskich tyłach. Druga decyzja dotyczyła wzmocnienia pierwszej linii bojowej. Korzystając z wolnej przestrzeni po ucieczce wojsk Witolda, wyprowadzono silne uderzenie w bok armii krzyżackiej, rozbijając kilka chorągwi. Długosz tak to opisał: „Krzyżacy pomieszani w nieładzie, doznawszy wielkiej w ludziach straty i pogubiwszy wodzów, już się zdawali zabierać do ucieczki, kiedy rycerstwo czeskie i niemieckie słabiejących na wielu miejscach wsparło Krzyżaków i wytrwałą odwagą podtrzymało walkę”.

Z tego fragmentu relacji Długosza wynika, że Jungingen do przełamania szyku polsko-litewskiego użył tylko połowy chorągwi drugiego rzutu, gdyż miał jeszcze czym zażegnać kryzys na lewym skrzydle. Tymczasem zaczęła powracać reszta wojsk krzyżackich z pościgu, uderzając niebezpiecznie w bok chorągwi polskich. Zmusiło to króla do ubezpieczenia prawego skrzydła swoją chorągwią rycerzy nadwornych.


Ucieczka i powrót wojsk księcia Witolda


Kapitulacja chorągwi świętego Jerzego, klęska wojsk krzyżackiego prawego skrzydła

Sytuacja taktyczna na głównym placu boju po ucieczce wojsk księcia Witolda wyglądała następująco. Krzyżackie chorągwie lewego skrzydła, które brały udział w pościgu, a nie zostały zniszczone na polskich tyłach, wzmocniły krzyżackie prawe skrzydło. Likwidacji uległo zatem nie tylko prawe skrzydło wojsk królewskich, ale również lewe skrzydło armii krzyżackiej. Wzgórze pomnikowe, które od początku bitwy znajdowało się w pasie natarcia armii litewskiej, znalazło się poza frontem zmagań obu armii. Armia krzyżacka dzieliła się na chorągwie zaangażowane na pierwszej linii bojowej (około 25 do 30 chorągwi) oraz ukryty za wzgórzem pomnikowym odwód w sile 16 chorągwi. Wojska Jagiełły również miały zaangażowaną na pierwszej linii boju zbliżoną liczbę chorągwi, a w odwodzie za lewym skrzydłem, bliżej Łodwigowa, stało również kilkanaście chorągwi. Za polskim prawym skrzydłem posuwała się chorągiew rycerzy nadwornych, ubezpieczając je. Z Kroniki Konfliktu wiemy, że : „Trwała zasię bitwa przez sześć godzin i wówczas dopiero Krzyżacy zwrócili się do odwrotu. Tym razem uszli aż do swoich obozów”. Zasadnicze pytanie, jakie się nasuwa, dotyczy tego, co w tym czasie robił odwód krzyżacki z wielkim mistrzem na czele?  Każdy wódz po to trzyma część wojsk w odwodzie, aby zapobiec pobiciu swych głównych sił zaangażowanych bezpośrednio w walce. Jeżeli odwód stał ukryty za wzgórzem przed obozem krzyżackim, to cofające się chorągwie powinny napotkać go na swojej drodze.

Jan Długosz, opisując klęskę armii krzyżackiej, napisał: „Wówczas to rycerz Jerzy Gersdorf, który w wojsku krzyżackim niósł chorągiew św. Jerzego, przełożywszy więzy uczciwe nad ohydną ucieczkę, z czterdziestu współtowarzyszami swymi, napadnięty przez Przedpełka Kopidłowskiego, szlachcica herbu Dryja, rzucił się przed nim na kolana, a oddawszy proporzec, dał się zabrać w niewolę”. Zupełnie inaczej ten epizod opisał rycerz burgundzki Enguerrard de Monstrelet, autor kontynuacji Kroniki Froissarta. O przyczynie porażki wojsk krzyżackich pisze: „I jak niosła powszechna wieść, bitwa została przegrana wskutek zdrady wielkiego konetabla z Węgier, który znajdował się w drugim hufcu chrześcijan i bez walki uszedł ze swoimi Węgrami”. Burgundzki szlachcic wyraźnie nawiązuje do kapitulacji chorągwi św. Jerzego, gdyż dowodził nią zaufany rycerz króla Węgier Krzysztof Gersdorf. Prof. Sven Ekdahl, szwedzki historyk, nie kwestionuje tego epizodu. Uważa jednak, że kapitulowała chorągiew Das Reich. Natomiast zarzut opuszczenia bitwy bez walki jego zdaniem adresowany jest do Mikołaja Gary i Ścibora ze Ściborzyc, którzy uchylili się od udziału w walce.


Dolina za wzgórzem pomnikowym – to tutaj odbywają się coroczne inscenizacje


Porównując obie relacje, należy stwierdzić, że są one całkowicie sprzeczne. Długosz opisuje kapitulację, gdy bitwa jest już rozstrzygnięta, a rycerski Gersdorf woli się poddać niż uciekać. Tymczasem relacja Burgundczyka właśnie obwinia konetabla króla Węgier za klęskę armii krzyżackiej w momencie, gdy losy bitwy się decydowały. Kluczową kwestią w rozstrzygnięciu tych sprzeczności jest ustalenie, gdzie walczyła chorągiew krzyżacka św. Jerzego i kiedy się poddała. Prof. A. Nadolski uważał, że walczyła na prawym skrzydle, gdyż było uważane za najbardziej zaszczytne, czyli przeciwko lewemu skrzydłu armii królewskiej. Biorąc pod uwagę, że chorągwie krzyżackie walczące na prawo od chorągwi krakowskiej zostały częściowo rozbite, to chorągiew św. Jerzego musiała walczyć bliżej Łodwigowa, czyli naprzeciwko Wielkopolan. Trzeba jednak pamiętać, że był to hufiec, którego liczebność historycy szacują na około 1000 rycerzy, kwiat rycerstwa z Zachodniej Europy. Dlatego można mieć wątpliwości, czy tylko chorągiew kaliska w decydującym momencie bitwy zmusiła ją do kapitulacji. Na tym odcinku frontu Polacy mieli przewagę, gdyż Jungingen użył wszystkich chorągwi drugiego rzutu do przełamania szyku wojsk polsko-litewskich lub opanowania sytuacji na lewym skrzydle. Chorągwie krzyżackie pod Łodwigowem walczyły już ponad kilka godzin i nie miał ich kto luzować, w przeciwieństwie do chorągwi polskich. Stały tu jeszcze niezużyte odwody, którymi Sędziwój z Ostroroga mógł luzować zmęczone walką chorągwie, zastępując je świeżymi.


Uderzenie odwodu wielkiego mistrza


Manewr oskrzydlający wielkiego mistrza – ostatnie natarcie armii krzyżackiej

Autor Kroniki Konfliktu tak opisał ten fragment bitwy: „Mistrz ze swym pozostałym ludem, mając ze sobą 15 lub więcej chorągwi, wysuwając się z pewnego małego lasku, zapragnął obrócić swoje hufce przeciw osobie króla; i już kopie i włócznie zdjęte z ramion złożyli na tarczach i stali w miejscu, pragnąc rozeznać, gdzie okaże się łatwiejsze i korzystniejsze starcie z wrogami. Król zaś wówczas, skoro Krzyżacy sprawiwszy szyki stali przeciw niemu, chciał – pochwyciwszy kopię w dłoń – z największą śmiałością skierować przeciw nim konia, lecz powstrzymany wbrew swej woli przez dostojników, nie mógł uczynić zadość swoim chęciom. Przeto pewien dobrze zbrojny rycerz z Zakonu Krzyżaków, chcąc w pojedynkę zwrócić konia przeciw królowi, podjechał bliżej ku niemu. Król zaś, ująwszy w dłoń swoją włócznię, zranił go śmiertelnie w twarz i zaraz też Krzyżak przez innych z konia strącony, padł na ziemię martwy. Owe zaś hufce mistrza z miejsca, na którym stały, ruszając przeciw królowi, natknęły się na naszą wielką chorągiew i wzajem mężnie zderzyły się z nią włóczniami. I w pierwszym starciu mistrz, marszałek komturzy całego Zakonu Krzyżackiego zostali zabici. Pozostali zaś, którzy ocaleli, widząc, że mistrz marszałek i inni dostojnicy polegli, zwróciwszy się do odwrotu, cofnęli się w owym czasie aż do swych uprzednio rozłożonych taborów”.

Już prof. S. M. Kuczyński stwierdził, że rycerzy chorągwi krakowskiej nie imały się rany ani zmęczenie walką, i uznał, że ten fragment Kroniki wymaga właściwej interpretacji. Trudno nie zgodzić się z tą opinią, zważywszy, że pokonanie przez chorągiew krakowską hufca złożonego z 15  chorągwi wymagałoby od jej rycerzy nadludzkiego wysiłku. Oprócz tego sekretarz króla Zbigniew Oleśnicki, autor Kroniki Konfliktu, pominął milczeniem zasługi bojowe jednej chorągwi, akurat tej, do której niefortunnie posłował. Sumienie go chyba jednak gryzło, skoro swojemu przyjacielowi Janowi Długoszowi kazał o tym incydencie wspomnieć.

Oddajmy więc głos Długoszowi: „Tymczasem wystąpiło do boju szesnaście pod tyluż znakami hufców nieprzyjacielskich, świeżych i nietkniętych, które jeszcze nie doświadczyły oręża; a część ich zwróciwszy się ku tej stronie, gdzie król  polski stał. Król w mniemaniu, że nieprzyjaciel, widząc przy nim tak małą garstkę rycerzy, godził nań z umysłu, strwożony grożącym niebezpieczeństwem, pchnął czym prędzej Zbigniewa z Oleśnicy, swego pisarza nadwornego, do stojącej w pobliżu chorągwi nadwornej, z rozkazem, aby jak najspieszniej przybyli i zasłonili króla od grożących ciosów… Była właśnie ta chorągiew, w pogotowiu do stoczenia walki z nieprzyjacielem. Rycerz królewski Mikołaj Kiełbasa, herbu Nałęcz, jeden z przedchorągiewnych, zamierzywszy się mieczem na gońca królewskiego Zbigniewa, wołać nań począł; «Czy nie widzisz, szalony, że nieprzyjaciel na nas uderza? I ty chcesz, abyśmy porzuciwszy walkę, biegli na obronę króla? Byłoby to jedno, co uciec z boju i tył podać nieprzyjacielowi, a dawszy się pobić, króla, i siebie na oczywiste narazić niebezpieczeństwo». Tymi słowy Zbigniew wypchnięty z chorągwi nadwornej wrócił z niczym, a w tej chwili wojsko królewskie stoczyło bój z nieprzyjacielem i mężnie walcząc, najdzielniejsze nawet wywracało szyki”.


Mały lasek na wschodnim zboczu wzgórza pomnikowego


Porównując obie relacje, widzimy liczne sprzeczności. O ile u Oleśnickiego króla z opresji ratuje chorągiew krakowska, o tyle u Długosza ma to zrobić chorągiew rycerzy nadwornych. Teoretycznie powinniśmy zaufać naocznemu świadkowi bitwy Oleśnickiemu. Problem polega jednak na tym, że podczas bitwy doszło do konfliktu pomiędzy Oleśnickim a rycerzami chorągwi nadwornej, tak ostrego, że sekretarz królewski pominął milczeniem jej zasługi bojowe.

Wróćmy do dialogu rycerza Mikołaja Kiełbasy z Oleśnickim. Tłumaczy on Zbigniewowi, że rozkaz króla narazi chorągiew na klęskę, a króla na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Chorągiew ta stała w szyku kolumnowym, gdyby chciała wykonać rozkaz, musiałaby obrócić się bokiem do szykującego się do natarcia wroga, co narażało ją na klęskę. Nie to było jednak najważniejsze.

Chorągiew nadworna osłaniała prawe skrzydło chorągwi polskich walczących na pierwszej linii. Gdyby wykonała rozkaz króla, odsłoniłaby nieprzyjacielowi drogę na polskie tyły. W tym czasie chorągwie polskie, prawdopodobnie na skutek kapitulacji chorągwi krzyżackiej św. Jerzego, złamały opór przeciwnika i przesunęły się na zachód od drogi Stębark – Łodwigowo, na południe od wzgórza pomnikowego, frontem na zachód. Rycerze polscy tych chorągwi byli przekonani, że to już koniec bitwy, nie zdając sobie sprawy, że wzdłuż drogi Stębark – Łodwigowo, którą mają za swoimi plecami, szykuje się do natarcia wielki mistrz ze swym odwodem. Wzgórze pomnikowe z jednej strony zasłoniło manewr wielkiego mistrza przed Polakami, z drugiej strony Jungingen na pewien czas (gdy objeżdżał wzgórze od strony drogi Grunwald – Stębark) stracił kontrolę nad bitwą. Długosz nie tłumaczy, jak jedna chorągiew nadworna mogła osłonić króla przed 16 chorągwiami krzyżackimi. Kronikarz napisał, że tylko część odwodowych chorągwi zwróciła się przeciwko królowi. W rzeczywistości była to tylko chorągiew wielka wielkiego mistrza, do której należał rycerz Dypold von Kukeritz, który zaatakował króla.


Chorągiew biskupa pomezańskiego, którą król wysłał po bitwie na Wawel


Główna kolumna złożona z 15 chorągwi stanęła w tym czasie przy drodze Stębark – Łodwigowo, gdzie napotkała chorągiew nadworną, a nie krakowską, jak twierdził Oleśnicki. Te 15 chorągwi chełmińsko-pruskich nieco później sforsowały mały lasek niż idąca w awangardzie chorągiew wielka wielkiego mistrza. Dlatego w momencie, gdy król wysyłał Oleśnickiego po chorągiew nadworną, mógł tych chorągwi nie widzieć. W tym momencie do walki między chorągwią nadworną a odwodem wielkiego mistrza nie mogło dojść, gdyż rycerze nadworni zostaliby przez wielokrotnie liczniejszego przeciwnika wdeptani w ziemię.

Wbrew temu, co pisze Długosz, Jungingen, ignorując chorągiew nadworną, wprowadził swój odwód na wzgórze pomnikowe, wschodnim zboczem. Dopiero teraz polscy rycerze na pierwszej linii bojowej zobaczyli odwodowe chorągwie wielkiego mistrza. Jak pisze Długosz, zaczynają się spierać, czy są to oddziały własne, czy wroga. Nie możemy się temu dziwić, gdyż część chorągwi krzyżackich była formowania w ziemi chełmińskiej i służyło w nich sporo Polaków. Również pruscy nobile byli podobnie uzbrojeni jak Litwini. Natomiast chorągwi wielkiej wielkiego mistrza przy głównej kolumnie nie było, nadal straszyła króla i jego orszak. Gdyby stała na czele hufca odwodowego, rycerze polscy bez trudu rozpoznaliby Krzyżaków. Sytuację wyjaśnił stryj Oleśnickiego, który ruszył w kierunku wzgórza. Wielki mistrz, chcąc podtrzymać ducha bojowego swych rycerzy, stanął osobiście do walki, wytrącając kopię z ręki polskiego rycerza. W tym czasie pobite chwilę wcześniej chorągwie krzyżackie, kłębiące się przed taborem, dołączają do odwodu na wzgórzu pomnikowym.


Dolina za wzgórzem pomnikowym, gdzie wielki mistrz ukrył swoje odwody


Rozpoczyna się ostatnie natarcie armii krzyżackiej. Czy wielki mistrz poprowadził je osobiście? Uważam, że Jungingen zdał dowództwo i w towarzystwie komtura Ostródy udał się po swoją chorągiew wielką. Jego przybycie do tej chorągwi tak opisał Długosz; „Na hasło jednego z Krzyżaków, dowódcy chorągwi, który – siedząc na białym koniu – kopią dawał znać do odwrotu i wołał po niemiecku herum, herum. Zwróciwszy się potem ruszył na prawo, kędy stała wielka chorągiew królewska, już po zadanej klęsce nieprzyjaciołom, wraz z innymi chorągwiami”. Długosz wielkiego mistrza zdegradował do funkcji dowódcy chorągwi, nie napisał której, bo rzekomo królowi zagrażało szesnaście. Zaraz jednak gdy Jungingen skrzyżuje kopie z Dobiesławem Oleśnickim, kronikarz nazwie go dowódcą hufców i chorągwi. Trzeba zwrócić uwagę, że Długosz wyraźnie stwierdza, że główne siły krzyżackie zostały już pobite. Potwierdzi to jeszcze raz, gdy po pojedynku Dobiesława z wielkim mistrzem stwierdzi; „A tak Polacy wyprowadzeni z błędu, nie wątpiąc już o nieprzyjacielu, w kilkanaście chorągwi rzucili się na owe 16 chorągwi do których i inne się poprzyłączały”. Czyli pobite i odrzucone pod tabor chorągwie krzyżackie, dołączyły do odwodu wielkiego mistrza, ale dopiero wtedy, gdy ten wprowadził swój odwód na wzgórze pomnikowe, gdyż do tej pory nie wiedział o klęsce swych wojsk, która nastąpiła, gdy objeżdżał wzgórze pomnikowe.

Podczas tego ostatniego natarcia armii krzyżackiej doszło do dwóch starć. Na wschód od drogi Stębark – Łodwigowo starły się ze sobą chorągiew rycerzy nadwornych, która ze zwłoką, wykonała rozkaz przywieziony przez Oleśnickiego; z chorągwią wielką wielkiego mistrza, która tak naprawdę jako jedyna zagrażała królowi. Z tego starcia zwycięsko wyszli rycerze nadworni, o czym informuje Długosz, zapominając o jednej sprawie, że w starciu tym ginie wielki mistrz. Prawdopodobnie z ręki Mszczuja ze Skrzynna herbu Łabędź, którego pocztowy Jurga odnalazł zwłoki wielkiego mistrza.


Ruiny kaplicy


Drugie starcie to uderzenie 15 odwodowych chorągwi krzyżackich, wspartych przez pobite chorągwie krzyżackie, które dołączyły do odwodu, na polskie prawe skrzydło. Odparcie tego natarcia krzyżackiego również nie wyglądało tak, jak przedstawili to obaj polscy kronikarze. Polskie chorągwie musiały zmienić front, obracając się w kierunku wzgórza pomnikowego. Odwodowe chorągwie krzyżackie były wypoczęte i szarżowały ze wzgórza, co w walce kawalerii jest istotne. Sformowane w potężną kolumnę, liczącą około 5 tysięcy jazdy, nacierały na wąskim froncie, z pewnością nie szerzej niż 100-150 m, wbijając się głębokim klinem w szyk polskich chorągwi. Prawdopodobnie zatrzymali się dopiero na chorągwi krakowskiej, o czym informuje Oleśnicki w bardzo pokrętny sposób. Wtedy to mogła polec część starszyzny krzyżackiej w starciu z chorągwią krakowską. Wreszcie król rzucił do walki ostatnie odwody, aby zamknąć Krzyżaków w kotle. Wśród tych ostatnich były prawdopodobnie również chorągwie z Wielkopolski. Dowodzący tym natarciem, widząc klęskę chorągwi wielkiej wielkiego mistrza i śmierć Jungingena oraz odwody polskie zmierzające do okrążenia chorągwi krzyżackich, postanowił przerwać natarcie i wycofać oddziały pod tabor. Nie wszystkim chorągwiom krzyżackim udało się oderwać od przeciwnika. Chorągiew chełmińską i kilka innych zmuszono do kapitulacji. Jazda krzyżacka, której udało się wycofać pod tabor, nie podjęła już walki, w ucieczce szukając ocalenia. Mieli jednak pecha, bo akurat wrócił książę Witold z częścią armii litewskiej i rozpoczął się bezlitosny pościg.

Długosz tak opisuje ten moment: „Gdy wojsko polskie z rozkazu króla ruszyło w pościg za nieprzyjacielem, (…) wielki książę Witold, pierwszy raz po odniesionym zwycięstwie spotkawszy się z królem (w czasie walki bowiem biegał ciągle między pułkami i chorągwiami polskimi, w miejsce znużonych i chwiejących się podprowadzając nowe posiłki, i z troskliwością bacząc, jak obydwu stron ważyły się losy)”. W tym miejscu kronikarz moim zdaniem kłamie. Usiłuje nam wmówić, że Witold zupełnie nie interesując się swoją pobitą armią, wyręczał króla w dowodzeniu polskimi wojskami. W rzeczywistości kariera Witolda na głównym placu boju po godzinie dobiegła końca, gdyż został porwany przez falę ogarniętego paniką wojska. Jakimi motywami kierował się Długosz, pisząc nieprawdę. Nie lubił króla za sprzyjanie husytom, dlatego postanowił wielkiego księcia wykreować na wodza bitwy. Obraz Jana Matejki – oparty na jego relacji – znakomicie to oddaje. Zasadniczym jednak powodem była sprawa pewnych jeńców krzyżackich, którą tak przedstawia: „jako wielką i nader ucieszną doniósł królowi nowinę, że w bitwie pojmano dwóch mnichów krzyżackich Markwarda von Salzbach, komtura brandenburskiego, i Szumberga, którzy podczas układów toczących się między wielkim księciem a mistrzem (…) sprośnymi i zelżywymi słowami znieważali księcia i jego matkę”. Rycerzem, który pojmał do niewoli owych Krzyżaków i oddał Witoldowi, był ojciec kronikarza, Jan Długosz z Niedzielska, oczywiście za odpowiednią nagrodą. Wielki książę słynął z wielkiej hojności, która – jak widać – opłaciła mu się. Przybycie Witolda do króla należy uznać za moment powrotu wojsk litewskich na plac boju.


Jezioro Łubień w okolicy domniemanego obozu polskiego


Udział Wielkopolan w bitwie

Pierwszym źródłem pisanym, którego autor był uczestnikiem bitwy i całościowo ją opisał, była Kronika Konfliktu autorstwa sekretarza królewskiego Zbigniewa Oleśnickiego. Niestety, oryginał nie zachował się do naszych czasów i skazani jesteśmy na odpis sporządzony przez nieznanego autora. W Kronice Konfliktu głównym bohaterem bitwy jest chorągiew wielka ziemi krakowskiej. To ona sama gromi odwód wielkiego mistrza, zabija Jungingena i starszyznę krzyżacką, a niedobitki przegania pod tabor. Bez wątpienia ten fragment relacji to „grzech pierworodny” w przedstawieniu przebiegu bitwy. Jeżeli chorągiew tak znakomicie się wyróżniła, to dlaczego jej dowódca Zyndram z Maszkowic został po bitwie zastąpiony Jakubem Kobylańskim?

Druga całościowa relacja o przebiegu bitwy  autorstwa Jana Długosza powstała w drugiej połowie XV wieku. Nie bez znaczenia jest fakt, że obaj autorzy znali się i przyjaźnili. Pomimo to wersja bitwy grunwaldzkiej przedstawiona przez Długosza zasadniczo różni się od wersji Oleśnickiego. W KK nie ma ani słowa o niefortunnym posłowaniu jej autora do chorągwi nadwornej, a przecież napisał ją kilka miesięcy po bitwie. Nasuwa się pytanie; czy Długosz z własnej inicjatywy postanowił w swojej relacji przypomnieć zasługi bojowe chorągwi nadwornej? Czy zrobił to na prośbę Oleśnickiego? Znając zafascynowanie Długosza biskupem krakowskim, którego uważał za męża opatrznościowego Polski, można przyjąć, że to Oleśnicki poprosił o to kronikarza. Starego biskupa dręczyło sumienie, że tak niegodziwie obszedł się z rycerzami nadwornymi, przypisując ich sukces bojowy chorągwi krakowskiej. Mógł być pewny, znając przywiązanie Długosza do swojej osoby, że zrobi to tak, aby nie ucierpiała jego reputacja. I w tych rachubach niewątpliwie się nie pomylił.

W rozstrzygającej fazie bitwy na głównym placu boju obie strony miały wyrównane siły. Wojska polskie były fatalnie ugrupowane. Prawe skrzydło, w które było wymierzone rozstrzygające natarcie wielkiego mistrza, było całkowicie ogołocone z odwodów. Król zużył je do: wzmocnienia skrzydła litewskiego, oczyszczenia tyłów z krzyżackich chorągwi ścigających Tatarów oraz do wzmocnienia nacierających wojsk na pierwszej linii. Toteż gdy powracające z pościgu za Litwinami oddziały krzyżackie zaczęły uderzać w chorągwie na prawym skrzydle, król ubezpieczył je swoją chorągwią rycerzy nadwornych. Wielki mistrz również zużył wszystkie chorągwie drugiej linii i w rezerwie miał już tylko odwód, którym chciał pobić polskie prawe skrzydło i rozstrzygnąć bitwę. Nie przewidział, że osłabione prawe skrzydło krzyżackie pod Łodwigowem ulegnie przeważającym na tym odcinku chorągwiom polskim w momencie wykonywania manewru oskrzydlającego. To spowodowało, że jego plan legł w gruzach.


Rzeka Marózka


Należy przyjąć, że skapitulowała nie tylko chorągiew świętego Jerzego, ale całe prawe skrzydło krzyżackie zostało rozproszone. Panice nie uległy tylko te krzyżackie chorągwie, które znalazły oparcie w taborze. Gdyby przyjąć, że wszystkie chorągwie krzyżackie dołączyły do odwodu wielkiego mistrza, to ze wzgórza pomnikowego spadłoby na polskie chorągwie 10 tys. jazdy krzyżackiej. Takiego uderzenia Polacy raczej by nie wytrzymali. Dlatego to Wielkopolanie i inne chorągwie walczące pod  Łodwigowem, rozpraszając prawe skrzydło krzyżackie, najbardziej przyczynili się do zwycięstwa. Należy przyjąć, że krzyżackie prawe skrzydło walczące przeciw Wielkopolanom pod Łodwigowem zostało szybciej pobite i rozproszone niż lewe, mogące liczyć na wsparcie 16 odwodowych chorągwi. Gdyby wielki mistrz przed manewrem oskrzydlającym zauważył, że dzieje się tu coś niepokojącego, to użyłby części odwodu do zażegnania kryzysu. To zadecydowało o klęsce armii krzyżackiej. Wspaniałe zwycięstwo chorągwi rycerzy nadwornych, skazanej przez Oleśnickiego na zapomnienie, było ostatnim gwoździem do trumny armii krzyżackiej. Gdyby ułożyć ranking, kto w bitwie wyróżnił się najbardziej, to chronologicznie rzecz wyglądałaby następująco:

–  chorągwie smoleńskie – osłabiły siłę uderzenia powracających chorągwi krzyżackich,

chorągwie walczące na lewym skrzydle pod Łodwigowem, w tym Wielkopolanie stanowiący połowę tych sił – pobiły przeciwnika w momencie wykonywania manewru oskrzydlającego, co zadecydowało o jego niepowodzeniu,

chorągiew rycerzy nadwornych, gdzie również znajdowali się Wielkopolanie jak rycerz Mikołaj Kiełbasa, którzy – rozbijając chorągiew wielką wielkiego mistrza – ostatecznie przekreślili jego plan.

Trzeba także wspomnieć, że cały ciężar osłony zachodniej granicy również spoczywał na Wielkopolanach, którzy bardziej od Małopolan byli zainteresowani złamaniem potęgi krzyżackiej. Biskup krakowski Piotr Wysz, pomimo że jego biskupstwo było hojniej uposażone niż biskupstwo poznańskie, nie wystawił chorągwi na wyprawę grunwaldzką. Małopolanie też pierwsi zaczęli naciskać króla na zaniechanie oblężenia Malborka, razem z księciem Witoldem, co przyczyniło się do zmarnowania tego zwycięstwa.

Na koniec należy się zastanowić: gdyby pod Grunwaldem zabrakło chorągwi wielkopolskich, czy zwycięstwo byłoby możliwe? Moim zdaniem, na skutek kilku błędów, których w trakcie bitwy dopuścił się król, bitwa mogłaby zakończyć się klęską.


Mapki z książki Witolda Mikołajczaka, Grunwald 1410. O krok od klęski. Zdjęcia ze zbiorów autora

Zainteresowanych tą tematyką zapraszamy do lektury artykułu Witolda Mikołajczaka
Wpływ autora Kroniki Konfliktu na relację Jana Długosza o bitwie pod Grunwaldem


Autor na tle ruin kaplicy postawionej prawdopodobnie w miejscu obozu krzyżackiego

Witold Mikołajczak

Historyk, absolwent UAM, nauczyciel, od 1990 r. mieszka w Szamotułach.

Autor 4 książek: Grunwald 1410. Bitwa, która przeszła do legendy (2010); Grunwald 1410. O krok od klęski (wyd. rozszerz. 2015); Wojny polsko-krzyżackie (2009) i Grochów 1831. Niedokończona bitwa (2014).

Na nowo interpretuje pewne wydarzenia i źródła historyczne, lubi polemikę.

Udział rycerstwa Ziemi Szamotulskiej w bitwie pod Grunwaldem2019-07-16T01:23:08+02:00

Ewa Krygier – biogram

Ewa Krygier z domu Budzyńska urodziła się 11.07.1933 roku we Wronkach. Jej rodzicami byli Zygmunt Budzyński, sędzia, od 1938 roku pracownik Ministerstwa Sprawiedliwości, i Halina z domu Kędzierska. Jako dziecko mieszkała z rodzicami kolejno we Wronkach, Poznaniu i Warszawie. W czasie wojny uczyła się prywatnie (http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/). Na początku wojny została ewakuowana wraz z rodziną na wschód, znalazła się pod okupacją sowiecką (http://regionszamotulski.pl/przyszlismy-wyzwolic-was-od-panow/). W tym czasie ojciec był najpierw na froncie, później – do końca wojny – w oflagu. Przez kilka miesięcy wraz z rodziną  przebywała w Dubnie i Przemyślu, skąd udało im się wrócić do okupowanej przez Niemców Warszawy. Warszawę opuścili po upadku powstania na Starówce (http://regionszamotulski.pl/powstanie-warszawskie-oczami-dziecka/). Po przejściu przez obóz w Pruszkowie ostatnie miesiące wojny spędzili pod Opocznem i w Krakowie.  Po powrocie z oflagu w XI 1945 r. Zygmunt Budzyński zatrzymał się w Szamotułach u siostry swojej teściowej  – nauczycielki Zofii Janik. Do Szamotuł przyjechała też reszta rodziny. Małżonkowie postanowili nie wracać do zniszczonej Warszawy, lecz przenieść się na tzw. Ziemie Odzyskane (w nowym ustroju życie Zygmunta Budzyńskiego jako przedwojennego sędziego i pracowniak Ministerstwa Sprawiedliwości mogło być zagrożone). Zygmunt Budzyński otrzymał stanowisko sędziego w Sądzie Okręgowym w Gorzowie Wielkopolskim, żona i dzieci miały dołączyć do niego w pierwszej połowie lutego 1946 roku. Zanim to jednak nastąpiło, zginął tragicznie w drodze na wyjazdowe posiedzenie sądu w Drezdenku.

Rodzina postanowiła na stałe zostać w Szamotułach. Ewa Krygier tam skończyła szkołę podstawową i Liceum Ogólnokształcące; maturę zdała w roku 1951 (http://regionszamotulski.pl/w-szamotulskich-szkolach-1945-51/). Następnie studiowała na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Poznańskiego; w 1955 roku uzyskała tytuł magistra filologii polskiej (http://regionszamotulski.pl/studia-w-czasach-stalinowskich/). Po studiach podjęła pracę w Liceum Ogólnokształcącym w Szamotułach, gdzie ponad 40 lat (1955-1996) uczyła języka polskiego. W latach 1983-1992 funkcjonował Zespół Szkół, w skład którego wchodziły Liceum i Studium Nauczycielskie, Ewa Krygier była wicedyrektorem Zespołu Szkół do spraw Studium Nauczycielskiego, w Studium Nauczycielskim uczyła literatury dziecięcej. W 1962 roku wyszła za mąż za Romualda Krygiera (1933-2009, polonistę, bibliotekarza i regionalistę), ma dwoje dzieci, ośmioro wnuków i czworo prawnuków.

Ewa Krygier – biogram2019-07-14T17:37:48+02:00

Maria Kuzioła – między plastyką a muzyką


Maria Kuziola – między plastyką i muzyką

Czasem trudno się zdecydować, którą z artystycznych pasji wybrać, a przynajmniej wybrać jako drogę zawodową. Problem ten dotyczy – oczywiście – osób bardzo utalentowanych, a taką osobą bez wątpienia jest Maria Kuzioła z Szamotuł, wkrótce absolwentka Uniwersytetu Artystycznego.

Przez lata szkolne bliższa była jej muzyka. Bliższa – bo ten swój talent rozwijała na co dzień w szkole muzycznej. Uczyła się w Państwowej Szkole Muzycznej w Szamotułach, jej głównym instrumentem były skrzypce (I stopień szkoły) i gitara (II stopień). W ostatnich latach znów gra więcej na skrzypcach, rozwija swoje umiejętności w orkiestrze kameralnej Capella Samotulinus, prowadzonej przez Remigiusza Skorwidera i działającej w Szamotulskim Ośrodku Kultury. Marysia Kuzioła należy do stałego składu orkiestry, na skrzypcach gra także w trio smyczkowym Triola, które tworzą oprócz niej Anna Herman (skrzypce) oraz Weronika Jarosz (wiolonczela).



Zdjęcie Sylwia Firlet

Plastyka w jej życie wchodziła stopniowo, trochę nieśmiało. Było szkolne kółko plastyczne prowadzone przez Hannę Szelejak i sukcesy w Wielkopolskim Konkursie Plastycznym „Znaki Wiary”. Myśl o studiach plastycznych zrodziła się, kiedy Maria Kuzioła była w ostatniej klasie szamotulskiego Liceum im. ks. Piotra Skargi. Zdawała sobie jednak sprawę, że na to za wcześnie. Kończyła przecież równocześnie szkołę muzyczną, co wypełniało niemal cały wolny czas, była świadoma, że nie opanowała umiejętności, które są wymagane od przyszłych studentów Uniwersytetu Artystycznego.

Początkowy wybór studiów był więc nieco przypadkowy – Politechnika Poznańska i jako kierunek transport. Przez rok intensywnie pracowała nad rozwojem umiejętności plastycznych i jednak zdecydowała się na studia na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu (UAP). Jako kierunek wybrała projektowanie graficzne. Pracę licencjacką przygotowywała w pracowni projektowania wydawnictw,  powstające obecnie w pracowni typografii i projektowania liter magisterium będzie dotyczyło liternictwa w przestrzeni publicznej.


Projekt książki nawiązuje do wydawnictw Józefa Kawalera i stosowanych w tamtych czasach materiałów. Więcej na https://www.behance.net/gallery/58406909/Wyszykowanie-poligraficzne-wspomnienie-XX-wieku


W pracy licencjackiej Marii Kuzioły pojawił się ważny wątek szamotulski. Częścią praktyczną licencjatu były projekt i skład książki, zatytułowanej „Wyszykowanie. Poligraficzne wspomnienie XX wieku”, która początkowo (w 2017 r.) ukazała się w niewielkim nakładzie. Oprócz ciekawie napisanej i bogato zilustrowanej historii dawnego sposobu wydawania książek autorka zawarła w niej historię rodzinnej szamotulskiej drukarni, którą założył jej prapradziadek Józef Kawaler (1881-1938). Firma działała od 1906 roku, najpierw w Oberhausen w Nadrenii, a od początku 1921 roku w odrodzonej Polsce – w Szamotułach. Zawarte w tytule książki wyszykowanie, czyli przygotowanie do druku było – jak pisze Maria Kuzioła – ulubionym słowem jej prapradziadka. Publikacja została dedykowana jego pamięci: „Józefowi Kawalerowi, aby ocalić od zapomnienia Jego doniosły wkład i zasługi w propagowaniu języka ojczystego na obczyźnie oraz w kraju, książkę tę poświęcam”. Warto dodać, że Józef Kawaler był postacią ważną dla Szamotuł okresu międzywojennego nie tylko jako przedsiębiorca, ale także jako działacz społeczny, zasiadał w Radzie Miejskiej, był członkiem magistratu.



W 2017 roku Maria Kuzioła wzięła udział w uczelnianym konkursie na identyfikację wizualną i krój liter dla marki „Goplana”. Jej projekt kroju liter zwyciężył i po dyplomie zajęła się jego dopracowywaniem. Inspirację stanowiła kaligrafia – sztuka pięknego ręcznego pisania, często bardzo ozdobnego. Taka właśnie jest „Goplanka” – krój ozdobny, dość zwarty, posługujący się kształtami zaokrąglonymi, po prostu „słodki”. Opracowanie projektu to nie tylko wymyślenie spójnego systemu liter (w tym wszystkich polskich znaków), znaków diakrytycznych i interpunkcyjnych. Autorka przewidziała także wariacje, czyli dana litera może wyglądać inaczej na początku wyrazu, na końcu i w połączeniu z innymi znakami. Projekt Marii Kuzioły jest to font nagłówkowy, czyli krój przewidziany do składu np. tytułów, ze względu na swoją ozdobność nie nadawałby się dziś np. do składu książek, gdyż ze względu na ozdobność męczyłby wzrok czytelnika.

„Goplanka” okazała się dużym sukcesem początkującej projektantki. Prawa do niej wykupiła „Goplana” i stosuje ją na przykład na stoiskach firmowych. W 2018 roku projekt został zauważony w bardzo ważnym w środowisku grafików konkursie Polish Graphic Design Awards. „Goplanka” znalazła się wśród trzech nominowanych do nagrody projektów w kategorii akcydensowych krojów pisma. Było to wielkie wyróżnienie. W październiku Rektor i Senat UAP nadali Marii Kuziole Złote Odznaczenie Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu, czyli zaliczyli ją do grona najlepszych studentów.


Warsztaty z rysunku, Szamotulski Ośrodek Kultury, ferie 2019


Od dwóch lat Maria Kuzioła prowadzi warsztaty artystyczne z rysunku i kaligrafii, obecnie w Szamotulskim Ośrodku Kultury. Od 2018 roku pracuje też w Rebell Studio w Poznaniu, prowadzonym przez dwie inne szamotulanki – Elżbietę Martin-Bytnar i Beatę Jagodzińską, absolwentki Uniwersytetu Artystycznego. To studio kreatywne, czyli firma działająca podobnie do agencji reklamowej, jednak bardziej otwarta na działania niekomercyjne i artystyczne. Zajmuje się projektowaniem dla firm i marek, projektowaniem użytkowym, wymyśla kampanie i organizuje warsztaty.

Maria Kuzioła, jak sama mówi, ciągle czuje głód związany ze swoimi pasjami artystycznymi. Chciałaby wiele się nauczyć, rozwijać warsztat, wrócić do malowania. Bardzo chciałaby zaprojektować coś dla naszej przestrzeni publicznej. Może ciekawy szyld, witrynę lub neon… Wszystko to może się wydarzyć, bo przecież jest na początku drogi.

Agnieszka Krygier-Łączkowska


Rysunki postaci: 1. Studium postaci – Jola, 2016; 2. Studium postaci – Andrzej, 2016

Szamotuły, 15.03.2019


Zdjęcie Mona Lisiecka

Triola – Weronika Jarosz, Maria Kuzioła i Anna Herman

Plakat plenerowego przedstawienia, w którym wystąpiła Capella Samotulinus. Projekt Maria Kuzioła, 2017 r.

Studium przestrzeni, 2017

„Goplanka”, 2017 r.

Alfabet – autorska seria plakatów dla Rebell Studio, 2019

Ilustracje do Małej Syrenki H.Ch. Andersena, 2016

Maria Kuzioła – między plastyką a muzyką2025-01-10T13:17:29+01:00

Aleksander Trąbczyński opowiada o filmie „Niepodległość”


Aleksander Trąbczyński opowiada o powstawaniu filmu Niepodległość

W rodzinnych Szamotułach Aleksander Trąbczyński znany jest głównie jako aktor i śpiewający bard,  także tłumacz tekstów piosenek. Właściwie co roku można go posłuchać na koncercie, w bardzo różnym zresztą repertuarze. Ostatnio śpiewał i recytował wiersze Zbigniewa Herberta. Od dobrych kilku lat artysta angażuje się też w projekty innego rodzaju. Ponad półtora roku zajęła mu intensywna praca przy realizacji dokumentalnego filmu Niepodległość.

Jak doszło do Twojego udziału w realizacji filmu „Niepodległość”?

Wiosną 2017 roku Mirosław Bork, mój przyjaciel i szef wielu projektów, w których uczestniczyłem, reżyser, scenarzysta i producent filmowy, pokazał mi około półgodzinny archiwalny materiał filmowy nakręcony przez ekipę filmową, która wiosną 1919 roku wraz z armią gen. Hallera dotarła do Polski. Materiał przedstawiał sceny z przybycia do Polski: powitania na dworcach, przywitanie Hallera w Warszawie, msze przed Bitwą Warszawską, Piłsudskiego z oficerami na Cytadeli… I wiele ujęć terenów, które właśnie stawały się Polską: zniszczony Kazimierz Dolny, jakieś miasteczko w Galicji, skarpę wiślaną i most pod Płockiem, Polesie. Materiał był świetnej jakości – technicznie i artystycznie – od razu było widać, że kadry komponowali fachowcy.

Okazało się, że materiał jest częścią, około 1/5 całości, którą reżyser Krzysztof Talczewski i jego żona Aśka odnaleźli w archiwum firmy Gaumont TV. Przyjechali do Polski z ideą, by o powstawaniu Niepodległej po zaborach opowiedzieć materiałami autentycznymi, powstałymi właśnie wtedy – sto lat temu. Wyszli z założenia, że skoro Francuzi dokumentowali kamerą historię, najpewniej inni uczestnicy zdarzeń robili to także, tylko trzeba te materiały odnaleźć, skomponować w wiarygodną i prawdziwą opowieść i pokazać widzom. Oczywiście, nie w stanie, w jakim są obecnie w archiwach. Krzysztof Talczewski, pracujący wiele dla francuskich telewizji, opowiadał o niezwykłej popularności w Francji filmów historycznych montowanych ze zrekonstruowanych i pokolorowanych archiwaliów. Jak Powstanie Warszawskie Jana Komasy, tylko dłuższych. W porze najwyższej oglądalności największych nadawców ten gatunek odnotowuje niezwykłą i rosnącą oglądalność.

Pomysł od razu wydał się genialny – odkrywczy (nikt dotąd na to nie wpadł) i nie do powtórzenia, bo nieznane archiwalia tylko raz można pokazać po raz pierwszy, a to były nieznane, dotąd nieprezentowane archiwalia. Tylko pojedyncze kilkunastosekundowe ujęcia wydawały się znane, ogromna większość wywoływała efekt „wow”. Tę ocenę potwierdzili też eksperci, których powołali późniejsi współproducenci – historycy z wiedzą właśnie o publikowanych materiałach filmowych jak prof. Zbigniew Wawer, opiniujący materiał na spotkaniu z prof. Piotrem Glińskim w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które zaowocowało deklaracją współfinansowania produkcji przez podlegającą ministerstwu instytucję – FINA [Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny]. W momencie tego spotkania wiadomo już było, że także komercyjna telewizja POLSAT chce realizować ten pomysł – pełnometrażowego historycznego dokumentu z tych archiwaliów. Trochę czasu zabrało ustalenie zakresu zaangażowania obu podmiotów, ale obaj decydenci – premier Piotr Gliński i prezes Zygmunt Solorz – podobnie wysoko ocenili potencjał projektu. Każdy z nich był gotów na samodzielne finansowanie, obaj jednak widzieli też pożytek i wagę gestu, jakim była współpraca na rzecz sukcesu tego filmu w roku 100-lecia Niepodległej. Termin premiery był dla wszystkich jasny od początku – listopad 2018.


ZWIASTUN NR 2

ZWIASTUN | Drugi zwiastun filmu Niepodległość.

Opublikowany przez Niepodległość Czwartek, 8 listopada 2018


Na czym polegała Twoja praca przy filmie?

Jako, że doprowadziłem do spotkania w ministerstwie, wcześniej – przy innych projektach – byłem już kierownikiem produkcji, a dodatkowo przyjaźnię się z Mirkiem Borkiem (razem żeglujemy, czasem uczę go gry na gitarze), naturalne było, że zacząłem pracę przy powstającym filmie w charakterze kierownika produkcji, czyli człowieka od wiązania nitek, oliwienia trybów, organizacji życia twórcom. Ale to etykietka. Robiłem różności: szperałem po archiwach w poszukiwaniu zdjęć, pocztówek. Korespondowałem i targowałem się z archiwami z Niemiec: Bundesarchiv i jednym prywatnym z Nadrenii.

Byłem dyżurnym lektorem wszystkich wersji roboczych,  kiedy trzeba było „na wczoraj” nagrać komentarz, jeszcze bez podziału na role, to nie szukałem wolnych kolegów, tylko sam stawałem przed mikrofonem. Taka sesja to około 5 godzin, zwykle w środku nocy, bo decydent nagle chce kolaudacji, a studio wcześniej zajęte. W efekcie moje nagrania były bazą i punktem wyjścia do korekt słabości, które przecież w pracy nad formą każdej opowieści zwykle się pojawiają. Mając punkt odniesienia w postaci pierwszej i kolejnych wersji – można łatwiej decydować, jaki rodzaj głosu należy związać z postacią (wysoki – niski, młody – stary), energii (animujący czy uspokajający, łagodny i smooth [aksamitny] czy zadzierzysty, itd.

No właśnie. Filmowa opowieść składa się z wielu głosów i różnych punktów widzenia…

Trzeba był znaleźć sposób opowiadania, a konkretnie odpowiedzieć sobie na pytanie, czyimi oczami widz ma oglądać przedstawiane zdarzenia. Nie od razu upewniliśmy się w przekonaniu, że wydarzenia przedstawione przez prawdziwe, autentyczne, nieinscenizowane nieme materiały filmowe trudno wiarygodnie komentować słowami napisanymi w innym czasie, niż te wydarzenia miały miejsce. A więc gdzie się tylko dało zrezygnowaliśmy zarówno z komentarzy współczesnych ekspertów, z konwencji znanej np. z programów red. Wołoszańskiego. Oparliśmy się też pomysłom, by np. powierzyć opowiadanie współczesnym raperom. Uznaliśmy, że dzienniki, listy świadków i uczestników to najbardziej wiarygodne źródło wiedzy nie tylko o przebiegu wydarzeń, ale zwłaszcza o zmieniających się nastrojach, emocjach i motywacjach ich uczestników. Dlatego prócz wypowiedzi postaci znanych z podręczników: ojców niepodległości, dowódców i polityków, przywołaliśmy – na przykład – listy młodego kpt. de Gaulle (wówczas francuskiego instruktora) do matki, legionisty Broniewskiego, który bił się pod Lwowem i w bitwie warszawskiej, Żeromskiego – kilkutygodniowego prezydenta Rzeczpospolitej Zakopiańskiej, warszawskiej młodej szlachcianki Janiny Gajewskiej i kilku innych osób, do których dzienników dotarliśmy.

Ta wielość głosów pozwalała też podać ogromną porcję informacji w nienużącej formie. Jeden, nawet wyjątkowy, głos narratora towarzyszący przez 1,5 h tak intensywnym obrazom nużyłby nieuchronnie. A wielość głosów, punktów widzenia, emocji, oddaje też lepiej prawdę nie tylko o tamtych, przełomowych, ale każdych w ogóle, czasach. Ja w tym wielogłosie prezentowałem ostatecznie Żeromskiego i jednego z legionowych poetów.



Wróćmy może do poszukiwania archiwaliów…

Poszukiwanie nie były łatwe. Okazało się, że wiele z wydarzeń, o których musieliśmy opowiedzieć, bo były ważne, decydujące, znamienne etc., nie zostało sfilmowanych albo brak o ewentualnych materiałach wiedzy. Czasem brakowało nawet dobrych fotografii. Nie mówię o oczywistym fakcie, że w ogóle rzadko walkom, strzałom i wybuchom towarzyszyła przypadkowo kamera, ówczesny sprzęt nie oferował dzisiejszych fenomenalnych możliwości utrwalania obrazu świata i natychmiastowej obróbki, upowszechnienia etc. Kamera była duża, ciężka, statyczna, rolki z celuloidową taśmą również bardziej wymagające i mniej poręczne od współczesnych „nośników”. Na marginesie: czy wiecie, że celuloidowa taśma filmowa jest najtrwalszym z wynalezionych dotąd nośników obrazu? Okazuje się, że procesowi digitalizacji tradycyjnych archiwów filmowych towarzyszy odwrotny, czyli że realizacje współczesne są archiwizowane na taśmie światłoczułej, bo ta potwierdziła, że może przetrwać wiek i więcej, a o nośnikach elektronicznych, cyfrowych nikt tego nie może jeszcze powiedzieć.

Brak filmowego obrazu wielu zdarzeń wymusił na twórcach sięgnięcie po inne obrazy: fotografie, plakaty, ważne dokumenty. W filmie ok 15% czasu pokazujemy obrazy nieruchome; inna kwestia, że współczesna technika pozwala „ożywić” takie martwe obrazy. Można np. naśladować ruch kamery: panoramę, szwenk [energiczną panoramę] , zoom etc. Ożywianie tych nieruchomych obrazów to ciekawy proces. Jednak dla sukcesu filmu najważniejsze było zdobycie materiałów, bez których opowieść o procesie odradzania się, kształtowania Niepodległej byłaby niemożliwa. Dobór tych kamieni węgielnych, kluczowych wydarzeń, był dziełem konsultantów filmu: prof. Grzegorza Nowika – dyrektora Muzeum Piłsudskiego w Sulejówku i prof. Wojciecha Roszkowskiego. A teren poszukiwania to archiwa w Moskwie, Kijowie, Paryżu, Berlinie, Wilnie, oczywiście, w Warszawie. I inne. Ile ciekawych materiałów i inspiracji do kolejnych projektów wpadło w nasze sieci, to temat na oddzielną opowieść.


Źródło: https://www.facebook.com/niepodlegloscfilm/posts/375121639988112


Nie wystarczyło przecież znaleźć te wszystkie materiały archiwalne.

Proces rekonstrukcji to też oddzielna opowieść. Stary, porysowany, nierówno naświetlony film z szybko i kancisto poruszającymi się postaciami trzeba było przemienić w film, który wydaje się nakręcony współczesną kamerą. To żmudna i złożona praca, wielotygodniowa praca około 10 osób na etapie rekonstrukcji obrazu czarno-białego i gigantyczna praca, momentami ponad 20 osób, przy kolorowaniu. Jakieś pojęcie o skali zadania daje szacunek, że jeden programista w ciągu jednego dnia koloruje 20-30 klatek – 1 sekunda to 25 klatek, a film zawiera ponad 70 minut. Zatem samo kolorowanie to 400 roboczodni, jeśli nie robi się błędów, a te są nieuchronne.

W Polsce nie było firmy o takim potencjale „na dzień dobry”, bo też nie było dotąd takiego zadania. „Powstanie Warszawskie” kolorowano w Indiach, my długo rozmawialiśmy z najbardziej znaną firmą francuską, która po blisko trzech miesiącach oświadczyła, że może pokolorować nasz film na luty-marzec 2019, czyli po terminie zaplanowanej premiery, a ten był dla nas nie do ruszenia. Uratowała sprawę młoda polska firma z Trójmiasta, która nie miała takich prac w dorobku, ale w projekcie dostrzegła szansę na coś więcej niż zarobek – na zdobycie unikatowej kompetencji. Nie było łatwo, uczyliśmy się razem, do wielu ujęć wracając po kilka razy, zanim efekt zadowalał.

Ogromną pracą był wybór kolorów – stworzenie i dostarczenie referencji kolorystycznych dla każdego elementu obrazu: natury (nieba, chmur, traw, drzew, zwierząt, wody, światła, etc.), architektury (murów, dachów, okien i drzwi), ubiorów cywilnych i mundurów, ornatów, guzików i w ogóle wszystkiego, co widać. Ogromna i bardzo ciekawa poznawczo praca; np. jak winna wyglądać sama postać Naczelnika – kolor wyłogów, niuanse szarości. Tu ostatnie poprawki robiliśmy już po premierze. Tę pracę wykonała w ogromnej części Ida Bork-Buszkowska. Ja w kurii warszawskiej i katedrze polowej szukałem wiedzy o stroju duchownych podczas pogrzebu prezydenta Narutowicza i uroczystości wręczenia Naczelnikowi marszałkowskiej buławy. Fiolet, amarant, czy kardynalska purpura?

W sumie to fascynująca praca pod sporą presją czasu i oczekiwań, ale z przekonaniem, że robimy coś unikatowego, co powinno powstać. I opowiedzieć nam naszą historię inaczej, nie przez kolejne lekcyjne wycinkowe tematy, tylko w skondensowanej, atrakcyjnej i wiarygodnej formie. Opowiedzieć, że porozumienie, determinacja i wspólny cel to warunek tego sukcesu, którego jesteśmy dziedzicami.

Udało się?

Odbyły się jednocześnie uroczysta premiera w Teatrze Wielkim i emisje w obu największych telewizjach w najlepszym czasie. Były powtórki w telewizji publicznej, przez 2 tygodnie film można było oglądać w otwartym dostępie na IPLA. W sumie zanotowano ponad 8-milionową oglądalność. Żaden dokument dotąd takiej nie miał. Film natychmiast zyskał wersje obcojęzyczne. Jest ich już 6, ostatnia to chińska. No i dostaliśmy Telekamerę w nowej kategorii Produkcja Roku, przyznaną przez kapitułę złożoną z laureatów Złotych Telekamer z lat ubiegłych. To wyraz uznania środowiska, które na co dzień wcale nie spija sobie z dzióbków. Stało się coś znaczącego – tak się dziś wydaje.

A plany na przyszłość?

Nasza producencka wiarygodność wzrosła. Pracujemy nad kolejnymi projektami, które może wcale nie mniej się zaznaczą. Ale o tym – kiedy naprawdę ruszą.

Red. Agnieszka Krygier-Łączkowska



Reżyseria: Krzysztof Talczewski

Scenariusz: Mirosław Bork, Krzysztof Talczewski,

Producent kreatywny: Mirosław Bork

Muzyka: Krzesimir Dębski

Montaż: Aśka Talczewski, Mariusz Tytoń

Konsultacja naukowa: prof. Grzegorz Nowik, prof. Wojciech Roszkowski

Kierownik Produkcji: Magdalena Jóźwiak, Aleksander Trąbczyński

Koproducenci: Telewizja Polsat Sp. z o. o., Filmoteka Narodowa – Narodowy Instytut Audiowizualny

© MWM Media Sp. z o.o., Polsat Sp. z o.o., FINA, 2018

Szamotuły, 13.03.2019

Aleksander Trąbczyński opowiada o filmie „Niepodległość”2025-01-10T13:16:25+01:00

Wyzwolenie Szamotuł spod okupacji niemieckiej – kronika Szkoły Podstawowej nr 2

Wyzwolenie Szamotuł spod okupacji niemieckiej

(zapis w kronice Szkoły Podstawowej nr 2)

Wydarzenia istotne dla danych społeczności przedstawiają i oceniają z perspektywy czasu historycy. Ogromne znaczenie mają jednak także relacje ludzi współczesnych, pisane bez dystansu, odzwierciedlające emocje i nadzieje tamtego czasu.

Dawne kroniki Szkoły Podstawowej nr 2 (wcześniej nazywanej elementarną szkołą katolicką i publiczną szkołą powszechną) pisali jej kierownicy. W latach 1929-47 robiła to ówczesna kierowniczka Antonina Nowicka (1891-. Jej zapisy są bardzo szczegółowe i nie ograniczają się do prezentowania wydarzeń związanych z życiem szkoły. Kronika Szkoły staje się w pewnym sensie kroniką miasta.



Ucieczka Niemców przed zbliżającym się wojskiem rosyjskim rozpoczęła się w sobotę, dnia  20 stycznia 1945 r. Już od rana przejeżdżały przez miasto samochody i wozy z uciekinierami. Wieczorem tego samego dnia, zebrali się Niemcy miejscowi z tobołami i walizkami w Rynku i tam czekali przy silnym mrozie na wozy, które miały ich zawieźć do Niemiec. Przez dni następne sunęły się potem bezustannie ulicami miasta ciężko naładowane wozy z uciekającymi Niemcami. Polacy patrzeli na to z radością pełni nadziei lepszego jutra. I dziwnie w czasie okupacji niejeden z Polaków życzył sobie nadejścia chwili takiej, gdy będzie mógł równą miarą oddać za krzywdę swą komukolwiek bądź z Niemców. A teraz , gdy Niemcy byli słabi i przestraszeni, żadna ręka Polaka nie podniosła się na nich. Litość schwyciła za serce na widok zmarzniętych półżywych od mrozu i głodu dzieci niemieckich. I niejedna matka Polka dająca się uwieść czysto ludzkim współczuciem podała mleka lub gorącej kawy dzieciom wroga, który nie miał litości dla dzieci polskich.


Antonina Nowicka na zdjęciach z kroniki szkolnej – 1937 i 1947 (na pierwszej fotografii 1. z prawej, na drugiej 3. z lewej)


W niedzielę, dnia 21 stycznia 1945 odbyło się w mieszkaniu p. Jana Ciupki pierwsze tajne zebranie, na którym omówiono wszystkie sprawy dotyczące zorganizowania władz polskich. Już w poniedziałek dnia 22 stycznia po ucieczce policji niemieckiej przystąpili p. Jan Ciupka i nauczyciel p. Józef Scholl, syn śp. Burmistrza Konstantego Scholla, za zgodą Gestapo do zorganizowania milicji obywatelskiej, nazwanej przez Gestapo „Polnischer Ordnungdienst” . Nauczyciel p. Henryk Przybylski rozpoczął w tym samym dniu organizowanie powiatowego urzędu aprowizacyjnego i gospodarczego.

Dnia 26 stycznia nareszcie nadszedł dzień oswobodzenia  miasta spod okupacji niemieckiej. Walka trwała krótko. O godzinie 17.30 wkroczyły na ul. Lipową i Nowowiejską pierwsze czujki armii rosyjskiej. Rynek został obsadzony o godzinie 18.45. O godzinie 20.00 rozpoczęła się na ulicy Dworcowej i w Rynku ostra strzelanina, gdyż w tej chwili dwa czołgi niemieckie przedzierały się przez Rynek. Mały oddział Niemców podszedł pod ratusz i kilkunastu SS-manów wyskoczyło z przyległych domów. Niedługo trwała ta walka.  O godzinie 21.00 już Szamotuły były wolne i żołnierze radzieccy opanowali miasto przywitani radośnie przez Polaków. W dniach następnych przemaszerowały przez miasto, owacyjnie przyjmowane oddziały piechoty i siły zmotoryzowane armii rosyjskiej.

Dnia 28 stycznia przybył do miasta major rosyjski Kazanow. Przywitał go Józef Scholl w imieniu komitetu obywatelskiego. Na jego zarządzenie została kolegiata otwarta. Ksiądz proboszcz Zamysłowski odprawił mszę świętą dziękczynną (o ks. Tadeuszu Zamysłowskim z Otorowa, który w czasie, gdy Niemcy zamknęli inne kościoły, posługiwał także w Szamotułach, można przeczytać w tekście  http://regionszamotulski.pl/wojenne-losy-kwiatkowskich-z-otorowa/).

Dnia 2 lutego odbyło się w starostwie zebranie konstytucyjne władz. Na zebraniu tym był obecny komendant wojenny powiatu major Bronikow.

Wybrano:
nauczyciela p. Józefa Scholla – starostą powiatowym
p. Franciszka Fabisa – pierwszym zastępcą starosty
p. Ludwika Szuflaka – drugim zastępcą starosty
p. Andrzeja Polusa – burmistrzem miasta Szamotuł
p. Grońskiego – zastępcą burmistrza
p. Wacława Szemborskiego – komendantem powiatowym milicji obywatelskiej
Tadeusza Rataszewskiego – kierownikiem urzędu skarbowego
p. Gerarda Kaczmarka – inspektorem szkolnym
p. Bredowa – komendantem miejskiej milicji obywatelskiej
p. Henryka Przybylskiego – kierownikiem powiatowego urzędu gospodarczego.

Dnia 3 lutego uruchomiono urząd pocztowy elektrownię i wodociągi. Dnia 5 lutego ogłoszono odezwę do nauczycielstwa z podpisami inspektora szkolnego p. Kaczmarka i starosty p. Scholla. Nauczycielstwo mieszkające w Szamotułach lub okolicy zgłosiło się natychmiast do pracy, za którą tęskniło przez pięć i pół roku niewoli.

W innych źródłach można znaleźć informację, że Niemcy planowali pierwotnie wysadzić zakłady przemysłowe i mosty. W czasie walki na terenie miasta zginęło ok. 18 Niemców oraz (od zabłąkanej kuli) jedna Polka.



W Szamotułach za 1. dzień wolności po zakończeniu okupacji niemieckiej uznano 27 stycznia. Taką nazwę nadano ulicy (bocznej od Kiszewskiej). W 2018 r. – dla uczczenia powstania wielkopolskiego – zmieniono ją na 27 Grudnia 1918 r. Zastosowano tu ustawę dekomunizacyjną z 2016 r., nakazującą, by osoby, wydarzenia i daty związane z komunizmem nie były upamiętniane w nazwach ulic.

Szamotuły, 27.01.2019

Wyzwolenie Szamotuł spod okupacji niemieckiej – kronika Szkoły Podstawowej nr 22025-01-10T13:14:32+01:00

Koncert Noworoczny 2019

Piękny Koncert Noworoczny – 5 stycznia 2019 r.

Reportaż fotograficzny Marty Szymankiewicz

Szamotulskie koncerty noworoczne tradycyjnie mają dwoje bohaterów. Pierwszy w tym roku był dr Marian Król, który otrzymał statuetkę „Wieża 2019ˮ ‒ wyróżnienie przyznawane od 2014 r. przez Burmistrza wybitnym szamotulanom i osobom związanym z Ziemią Szamotulską. Drugi bohater to piękna muzyka, tym razem w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Poznańskiej.

Dr Marian Król, urodzony w 1939 r. w Brodziszewie, w ostatnich latach działa przede wszystkim na rzecz propagowania pozytywistycznych tradycji pracy, w ramach powstałego w 2000 r. Towarzystwa im. Hipolita Cegielskiego, którym kieruje. Wcześniej przez kilkadziesiąt lat związany był z ruchem ludowym, przez 5 lat pełnił funkcję wojewody poznańskiego, był posłem na sejm. Jego ojciec Bolesław brał udział w powstaniu wielkopolskim, a w czasie II wojny został zamordowany przez Niemców. Marian Król działał zawsze dla upamiętnienia wojennej pacyfikacji Brodziszewa (z 20.12.1939 r.).

Muzyczną część koncertu poprowadził dyrygent Łukasz Borowicz, jako solistka wystąpiła młoda (niespełna 20-letnia!) gwiazda opery z Czech Patrycja Janeczkowa. Warto przypomnieć, że solistą orkiestry Filharmonii Poznańskiej od 10 lat jest szamotulanin Marek Jędrzejczak – świetny fagocista, który swoją edukację muzyczną rozpoczął w szamotulskiej szkole muzycznej. W hali „Wacław” zabrzmiały najpiękniejsze walce, marsze i utwory operetkowe.


Szamotuły, 06.01.2019

Koncert Noworoczny 20192025-01-10T13:12:24+01:00
Go to Top