Zygmunt Budzyński − ojciec, sędzia, więzień oflagu

część 1. Ewa Krygier, Portret Ojca

Moja wiedza o Ojcu składa się z informacji, czasem drobnych, a jego portret powstał w mojej głowie i sercu w nieznacznym tylko stopniu na podstawie moich własnych doświadczeń i obserwacji. Składają się na niego przede wszystkim wspomnienia najbliższej rodziny i znajomych, listy, pisane do nas regularnie przez sześć lat z oflagu, z których do dziś zachowało się zaledwie kilka, bo większość spłonęła w powstaniu warszawskim i wreszcie niezbyt liczne zdjęcia uratowane z wojennej pożogi.

Uświadomiły mi to dwie informacje o Ojcu, które dotarły do mnie w ciągu ostatnich miesięcy. Pierwsza dotyczy jego działalności w Lidze Morskiej i Kolonialnej. Z notatek prasowych, udostępnionych przez Muzeum Ziemi Wronieckiej, dowiedziałam się, że w 1933 roku mój Ojciec został prezesem miejscowego oddziału tej organizacji, która na kilkanaście dni przed moimi narodzinami zorganizowała we Wronkach bogate obchody Święta Morza.


„Gazeta Szamotulska”, 29.06.1933


Niedawno wpadły mi także w ręce dwie inne wzmianki prasowe dotyczące mojego Ojca. Na początku kwietnia 1933 roku w „Gazecie Szamotulskiej” ukazała się informacja, że „sędzia Budzyński otrzymał awans na sędziego okręgowego i przeniesiony zostaje do Poznania”. Okazało się to żartem primaaprilisowym, wyjaśnionym w kolejnym numerze w ten sposób: „We Wronkach ogólnie ceniony i lubiany p. sędzia Z. Budzyński będzie nadal urzędował. Na razie awansu na sędziego okręgowego nie było”. Dziennikarz o dwa lata wyprzedził rzeczywistość, sędzią okręgowym Ojciec został bowiem dwa lata później.

Bezpośredni kontakt z Ojcem miałam jedynie w pierwszych latach życia (Wronki: 1933-35, Poznań: 1935-38 i Warszawa: pierwsze półrocze 1939 r.) i niewiele z tych czasów pamiętam. Lato 1939 roku Ojciec spędził na ćwiczeniach wojskowych, a w końcu sierpnia wyruszył na wojnę. Spotkaliśmy się dopiero w listopadzie 1945 roku w Szamotułach, a po kilku dniach wyruszył do Gorzowa, bo tam właśnie otrzymał posadę sędziego i mieszkanie po niemieckim krawcu, który został przesiedlony w głąb Niemiec.

Rodzice postanowili osiedlić się na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Wpłynęło na to kilka przyczyn, głównie obawa o losy Ojca − przedwojennego sędziego i pracownika ministerstwa Sprawiedliwości − w nowej rzeczywistości politycznej. Bezpieczniej było wtopić się w masę ludności szukającej nowego miejsca do życia na ziemiach zachodnich.

Ojciec, zajęty organizowaniem sądu w Gorzowie oraz urządzaniem naszego przyszłego mieszkania, chyba tylko raz na 2 lub 3 dni w czasie Świąt Bożego Narodzenia 1945 roku pojawił się w Szamotułach. My: Mama, Babcia, brat i ja mieliśmy dołączyć do niego w lutym 1946 roku. Niestety, na początku lutego Ojciec zginął tragicznie − utonął w Noteci w drodze na sesję wyjazdową sądu w Drezdenku.


To zdjęcie poznałam dopiero w tym roku. Ojciec przemawiający na trybunie na uroczystości z okazji Święta Morza we Wronkach, 29 czerwca 1933 r. Obok przy motocyklu burmistrz Stanisław Ratajczak. Zdjęcie – własność Muzeum Ziemi Wronieckiej


Miałam wtedy 12 lat. Dlatego mój obraz Ojca to przede wszystkim zlepek opowieści o nim, a nie własnych obserwacji. I dlatego przez wiele lat sama „malowałam” na własny użytek jego portret. Co wiem na pewno o Ojcu, o którym zawsze w domu mówiło się „Tatuś”?

Był człowiekiem mądrym, ambitnym, wytrwale dążącym do obranego we wczesnej młodości celu. Urodził się w 1900 roku w Guźlinie, wsi graniczącej z Brześciem Kujawskim, w rodzinie zamożnego gospodarza. Miał starszą siostrę, która zmarła w dzieciństwie, oraz sześcioro młodszego rodzeństwa (4 braci i 2 siostry). To właśnie mój Ojciec miał przejąć gospodarstwo, ale on marzył o zdobyciu wyższego wykształcenia. Oświadczył, że rezygnuje ze spadku i wyruszy w świat. Rodzice zrozumieli, że gospodarza z niego nie zrobią i zgodzili się na jego wyjazd.

Najpierw ukończył gimnazjum w Płocku, później Wydział Prawa na Uniwersytecie Poznańskim, po studiach odbył roczne obowiązkowe szkolenie wojskowe (zakończone uzyskaniem stopnia podporucznika rezerwy). Jako sędzia grodzki pracował przez kilka lat we Wronkach, potem w 1935 roku awansował − został sędzią okręgowym w Poznaniu, a w 1938 − sędzią apelacyjnym w Warszawie. Te kolejne awanse były wyłącznie zasługą Ojca, efektem jego zdolności, pracowitości i z pewnością również prawości. Na pewno nie kryły się za nimi jakieś układy czy rodzinne powiązania. Jak twierdzili jego koledzy, Ojciec nie lubił przenosin, przywiązywał się do ludzi i miejsc, „sędziego Budzyńskiego nie cieszyły awanse” – mówiono.

Niespełnienie początkowych oczekiwań rodziców nie miało żadnego wpływu na ich późniejsze stosunki z synem. Wspierali go w miarę swoich możliwości, musieli przygotować do życia jeszcze kilkoro młodszych dzieci. Mój Ojciec starał się zarabiać na swoje życie podczas nauki i studiów: udzielał korepetycji, jako student związał się z Polskim Stronnictwem Ludowym „Piast”, pisywał artykuły do „Włościanina”. W redakcji tego pisma poznał też swoją przyszłą żonę − Halinę Kędzierską. Każde wakacje, również te późniejsze z moją Mamą i ze mną, spędzał w Guźlinie, z zapałem pomagał w pracach polowych w gorącym okresie żniw.

Z rodzinnego domu Ojciec wyniósł wiarę, którą gorliwie praktykował. I znowu we wspomnieniach, listach, różnych materiałach znajduję na to dużo dowodów. Bardzo często w jego listach z oflagu pojawiają się informacje o odprawianych przez kapelana obozowego w naszej intencji mszach św., na przykład w dniu mojej I komunii św., z okazji różnych świąt. Szczególnie wzrusza mnie list z 29 września 1944 roku, w którym Ojciec napisał: „Ukochani moi! Nie możecie sobie wyobrazić, jak się ucieszyłem, gdy po wielu tygodniach strasznego niepokoju o Was otrzymałem Waszą kartkę i to na drugi dzień po nabożeństwie odprawianym w tutejszej kaplicy na Waszą intencję”. Tak zareagował Ojciec na wiadomość, że wszyscy wyszliśmy żywi z powstania warszawskiego”. Pod koniec 1944 roku Ojciec przysłał mi modlitewnik Ku Tobie, Panie…, wydany w 1942 roku nakładem Biura Opieki nad Jeńcami Wojennymi w Lyonie; dedykację dla mnie wpisał kapelan oflagu w Dössel. Po śmierci Ojca Mama otrzymała z Gorzowa pismo podpisane przez biskupa Edmunda Nowickiego, w którym oprócz wyrazów współczucia znalazły się słowa: „Kuria Administracji Apostolskiej korzystała z ofiarnej współpracy śp. Męża W. Pani, Sędziego Zygmunta Budzyńskiego. Śp. Sędzia Zygmunt Budzyński w ciągu działalności swojej okazał się nie tylko bardzo wybitnym prawnikiem, ale pełnym przywiązania synem Kościoła, poświęcającym wolne swe chwile trudom utwierdzania sprawy Bożej na Odzyskanych Ziemiach”.


Modlitewnik przysłany przez Ojca z oflagu


W sądzie Ojciec był konsekwentny i wymagający. Nie znam, oczywiście, jakichś konkretnych spraw, które prowadził. W naszym domu po wojnie wspominało się jeden proces z czasów wronieckich. Otóż kiedyś Ojciec sądził lekarza, dra K., który po latach w Szamotułach został naszym „domowym” lekarzem i pewnie nie kojarzył sobie tamtego sędziego z nami. Otóż do tego lekarza dotarł furą w śnieżycę późnym wieczorem przerażony chłop, którego żona nie mogła urodzić, błagając lekarza, żeby z nim pojechał, a ten odmówił. Kobieta i dziecko zmarły. Chłop podał lekarza do sądu. Ten się wybronił (był po wielogodzinnym dyżurze, pił alkohol…). Ojciec go uniewinnił, ale w komentarzu stwierdził, że lekarz chyba nieprędko zapomni twarz błagającego go o pomoc człowieka.

Niewiele potrafię powiedzieć na temat politycznych poglądów Ojca. Wiem z opowiadań kuzyna Mamy − wujka Andrzeja Janika i samej Mamy, że wiódł w rodzinnym gronie spory na temat Józefa Piłsudskiego, którego był gorącym zwolennikiem; miał twierdzić, że przewrót majowy wprowadzi w Polsce porządek. On − wychowany w zaborze rosyjskim − nie podzielał poglądów brata Babci, endeka, wychowanego w zaborze pruskim. Widocznie spory polityczne przy rodzinnym stole to nie tylko specjalność ostatnich lat.


Rodzice ze mną, ok. 1935 r., Poznań. Mama trzyma w ręce moją ulubioną czarnoskórą lalkę


Mój Ojciec miał wielu przyjaciół, którzy wspierali nas w czasie okupacji i po wojnie. Szczególnie mocno zapadli w moją pamięć znajomi z czasów wronieckich − państwo Dębińscy (on był naczelnikiem więzienia we Wronkach, a potem w Dubnie), którzy przygarnęli nas we wrześniu 1939 roku, gdy specjalnym pociągiem, wraz z innymi rodzinami pracowników ministerstwa sprawiedliwości, uciekliśmy z Warszawy i zatrzymaliśmy się w Dubnie.

Pamiętam dobrze żonę zmarłego jeszcze przed wojną adwokata z Wronek − panią Musiełową, z którą po powstaniu warszawskim spotkaliśmy w Krakowie. Utrzymywała się wtedy z wypieku ciastek. Kiedy moja Mama ranna w czasie oblężenia Krakowa leżała w szpitalu, pani Musiełowa zatrudniła mnie do roznoszenia ciastek po kawiarniach. Dzięki niej w wieku 12 lat zdobywałam trochę pieniędzy dla rodziny.

Jako przyjaciel naszej rodziny sprawdził się też dawny burmistrz Wronek Stanisław Ratajczak, który po śmierci Ojca utrzymywał z nami serdeczne kontakty, a do władz Szamotuł wystosował specjalne pismo z prośbą o wsparcie dla nas.

I wreszcie cecha szczególnie dla mnie ważna − wielka miłość do rodziny. Naszą Mamę Ojciec wprost uwielbiał. Poznał ją, gdy miała kilkanaście lat, a on był o 8 lat starszym od niej studentem. Pobrali się w 1930 roku, po kilku latach jego pracy we Wronkach. Pewna wronczanka po latach opowiadała mi, jaką piękną stanowili parę: on – wysoki, postawny, ona – mała, z szopą ciemnych włosów. Gdy spacerowali po mieście, widać było, że są w sobie bardzo zakochani! Mama – pełna werwy, łatwo nawiązująca kontakty z ludźmi, ojciec – bardziej poważny, stonowany.


„Gazeta Szamotulska”, 18.02.1930 r.


Wiem z opowiadań mojej Babci ze strony mamy, jak gorąco, emocjonalnie Ojciec reagował na moje, a po kilku latach mojego brata, narodziny. Fakt, że był uwielbiany przez swoją teściową, jest najlepszym dowodem na to, jak bardzo rodzinnym człowiekiem był mój Ojciec. Dowody na jego miłość do nas można odnaleźć w listach, które pisał do nas z oflagu.

Najbardziej namacalnym dowodem miłości Ojca do najbliższych i poczucia odpowiedzialności za nich jest fakt, że bez wahania, najszybciej, jak to możliwe, wrócił do kraju, mimo że lekarze zalecili mu kurację we Włoszech. Pod koniec wojny Ojciec zachorował bowiem na gruźlicę i zdążył ją tylko zaleczyć w takim stopniu, by nie zagrażać otoczeniu. Nie przestraszył się też − w dużym stopniu słusznych − ostrzeżeń, że wracający z zachodu oficerowie mogą zostać zesłani na wschód, żeby tam „paśli białe niedźwiedzie” (tak to obrazowo przedstawiano).

W późniejszych latach Mama często wspominała lata spędzone z Ojcem, a potem także ze mną, we Wronkach. Rodzice mieszkali w służbowej willi blisko więzienia przy ul. Lipowej (w czasach PRL-u była to ul. Róży Luksemburg). Czasem też przychodzili więźniowie pod nadzorem strażnika i przeprowadzali jakieś naprawy lub skopywali ogród. Mama z łatwością nawiązywała z nimi kontakt. Kiedyś spytała jednego z więźniów, który wydawał jej się szczególnie sympatyczny, za co siedzi. Ten odpowiedział, że za „chustę”. Jak się potem okazało, w języku więźniów znaczyło to, że zabił swoją narzeczoną, uderzając ją siekierą w głowę. U rodziców mieszkała służąca Aniela, która przyjechała ze wsi. Mama bardzo ją lubiła. Ona gotowała i sprzątała, a razem z mamą piekły ciasta i stale przemeblowywały mieszkanie. Kiedy Tatuś wracał z sądu, nigdy nie wiedział, w którym pokoju wylądują które meble.

Rodzice prowadzili bardzo ożywione życie towarzyskie. Często grywano w brydża. Jak opowiadała Mama, tylko kiepski partner brydżowy mógł ojca wyprowadzić z równowagi. Potrafił wtedy powiedzieć nieszczęśnikowi, że jest taka piękna gra „w klipę”, na którą mógłby się przerzucić. Nazwiska i funkcje różnych mieszkańców Wronek pojawiały się często w opowieściach Mamy. W brydża grywało się, na przykład, z proboszczem i przeorem klasztoru. Prowadzili oni ze sobą „podjazdową wojnę” o dusze. Proboszcz, żartując, twierdził, że nie pójść w niedzielę do kościoła to grzech śmiertelny, a pójść do klasztoru – to grzech powszedni. W spotkaniach uczestniczył także mecenas Musieł i jego żona. Rodzice przyjaźnili się także z burmistrzem Ratajczakiem i jego żoną. Z wronieckich czasów Mama wspominała dwie jego opowieści. Twierdził, że gości trzeba zawsze odprowadzać na dworzec, „żeby mieć pewność, że wyjechali”. Kiedy we Wronkach zaczęto mówić, że jeden z zakonników wdał się w jakiś romans i zostanie przeniesiony, burmistrz powiedział do niego: „Ja myślałem, że braciszek u nas ojcem zostanie, a tu braciszek dokądś się przenosi”.


Mieszkaliśmy w domu po przeciwnej stronie ul. Lipowej.


Pamiętam opowiadania o doktorze Zimniaku i doktorze Jewasińskim. Na punkcie zdrowia najbliższych (i chyba także własnego) Ojciec był wyraźnie przeczulony. Podobno twierdził, że lepiej 99 razy wezwać lekarza niepotrzebnie, niż zrobić to za późno. Dotyczyło to głównie mnie, bo w pierwszych miesiącach życia miałam poważne problemy zdrowotne (alergia na mleko, wysypki, drgawki itp.). Rodzice szukali pomocy u wronieckich lekarzy i prof. Zeylanda w Poznaniu. Dr Ignacy Zimniak i prof. Janusz Zeyland mają teraz swoje ulice, a ja żartuję, że dostałam od nich takiego „kopa”, który zapewnił mi długie życie i że w pewnym stopniu mnie te ulice zawdzięczają!

Okres wroniecki był chyba w życiu moich rodziców bardzo ważny, mnie wręcz jawi się jako „sielski i anielski”. Opowieści o tamtym szczęśliwym, pełnym miłości okresie sprawiły, że do dziś Wronki darzę specjalnym sentymentem, cieszą mnie sukcesy miasta i marki znane w świecie. Spędziłam tam zaledwie dwa pierwsze lata życia. Po epizodzie poznańsko-warszawskim od 12. roku życia mieszkam w Szamotułach. To miasto przygarnęło nas w najtrudniejszym okresie życia, znaleźliśmy wielu życzliwych ludzi, tu zbudowałam swój własny, szczęśliwy dom z mężem − szamotulaninem z krwi i kości, dziećmi zafascynowanymi (podobnie jak ich ojciec) ziemią szamotulską. Dla mnie Szamotuły to rzeczywistość, a Wronki to taka trochę baśniowa kraina z dawnych lat. Może ma na to wpływ fakt, że osiedliłam się w Szamotułach dlatego, że straciłam w tragicznych okolicznościach Ojca?


Zdjęcie Ojca z czasów przedwojennych i jego list z oflagu adresowany do mnie (1944 r.)


Może ktoś uznać, że ten portret Ojca jest wyidealizowany. Pewnie jest w tym trochę racji. Ojciec był fizycznie blisko mnie w czasie, którego nie pamiętam. Jego obraz stworzyłam z „okruchów”, do których dotarłam. Kiedy patrzę na życie z perspektywy mojego podeszłego wieku, dochodzę do wniosku, że łatwiej jest żyć, gdy wierzy się, że „świat nie jest taki zły”, jak śpiewała Halina Kunicka, że jest w nim też dużo dobra. Może to brzmi naiwnie, ale niech tak zostanie…

Szamotuły, lipiec 2020 r. 


Część 2. Wojenne losy i śmierć Zygmunta Budzyńskiego

(fragmenty książki Sześć lat dzieciństwa, sześć lat wojny. Wspomnienia wojenne Ewy Krygier z komentarzem historycznym Agnieszki Krygier-Łączkowskiej i Halszki Łączkowskiej, Poznań 2012)

Pamiętam atmosferę sierpnia 1939 roku. Tatuś, podporucznik rezerwy, został powołany na ćwiczenia wojskowe […]. W ostatnich dniach sierpnia zjawił się na krótko w domu, żeby się z nami pożegnać. Pamiętam, jak odprowadzałyśmy go z Mamą do Placu Zamkowego. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że rozstajemy się na 6 lat. Tatuś w pierwszych dniach wojny w okolicach Kępna został wzięty do niewoli, a potem do końca wojny przebywał w oflagu.

Zygmunt Budzyński 8 lipca 1939 roku jako podporucznik rezerwy został powołany do utworzonego pod koniec marca 1939 1 Pułku Kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza, dowodzonego przez podpułkownika kawalerii Feliksa Kopcia. Korpus Ochrony Pogranicza był formacją utworzoną we wrześniu 1924 roku; jej celem było wzmocnienie granicy wschodniej oraz zapewnienie ładu na Kresach Wschodnich. Na początku roku 1939 – w obliczu zagrożenia niemieckiego – z Korpusu wydzielono pododdziały przeznaczone na front polsko-niemiecki. W marcu 1939 roku zaczęto je przerzucać na zachód Rzeczypospolitej, na ich bazie sformowano między innymi dwie rezerwowe dywizje piechoty, jedną brygadę górską i wspomniany pułk kawalerii. Zygmunt Budzyński otrzymał przydział dowódcy plutonu w 5. szwadronie tegoż pułku (szwadron nosił nazwę „Żurno”). Dowódcą szwadronu był rotmistrz Kazimierz Minecki, zastępcą dowódcy – porucznik Mieczysław Perzyński. Obaj w początkowym okresie wojny znaleźli się w tym samym oflagu co Zygmunt Budzyński.

1 Pułk Kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza został przydzielony do Armii „Łódź”. Przez całe lato poszczególne szwadrony, stopniowo uzupełniane, odbywały intensywne ćwiczenia bojowe; szwadron 5. stacjonował wówczas w Opatowie i Łęce Opatowskiej, dowództwo pułku mieściło się w cukrowni w Wieluniu. 5. i 6. szwadron pułku weszły w skład 1 Oddziału Wydzielonego 10 dywizji piechoty Armii „Łódź” pod dowództwem pułkownika Jana Ziętarskiego. Zadaniem Oddziału Wydzielonego było obsadzenie odcinka granicy państwa pomiędzy Wieruszowem a Kępnem oraz rozpoznanie sił nieprzyjaciela na tym odcinku, a następnie przejście do osłony prawego skrzydła 10 dywizji piechoty. 1 września 1 Oddział Wydzielony walczy w rejonie Ostrzeszowa i Kępna z oddziałami 8 armii niemieckiej, 2 września, kontynuując walkę, wycofuje się za Prosnę.

3 września cały 5 szwadron rotmistrza Kazimierza Mineckiego dostał się do niewoli. Z dokumentu podpisanego przez dowódców Zygmunta Budzyńskiego wynika, że nastąpiło to w lesie koło wsi Kierzenko, ok. 6 km na północny-wschód od Kępna (wschodnią ścianą lasu przebiega obecnie granica między województwem wielkopolskim i łódzkim).


Dokumenty dotyczące wojennych losów Ojca i jego listy przekazaliśmy kilkanaście lat temu do Muzeum – Zamku Górków w Szamotułach


Z oflagu Tatuś pisał do nas listy i kartki szczególnego formatu – odrywało się drugą część i tylko na niej można było odpisywać. W miarę naszych skromnych możliwości wysyłaliśmy do oflagu paczki żywnościowe – tylko wtedy, gdy dostaliśmy od Tatusia specjalny przekaz. Wielką radość sprawiały nam paczki przysyłane z oflagu: były w nich pięknie inkrustowane pudełka, rzeźbione w drewnie figurki. Kiedyś brat dostał wspaniałego husarza. Oficerowie, których zgodnie z międzynarodową konwencją nie wolno było zmuszać do niewolniczej pracy, różnie wypełniali sobie czas – Tatuś nauczył się w oflagu języka angielskiego, a dzięki współtowarzyszowi ze swojego baraku opanował sztukę rzeźbienia.

Większość listów pisanych przez Zygmunta Budzyńskiego z oflagu w latach 1939-VIII 1944 przepadła w powstaniu warszawskim. Zachowały się dwa, które jego żona miała przy sobie. W pierwszym, datowanym na czerwiec 1944, Zygmunt Budzyński szczegółowo opisywał zawartość wysłanej do rodziny paczki, która nie zdążyła już do niej trafić. Były w niej kolejne rzeźbione pudełka i okładki do albumu do zdjęć.

Mając świadomość zbliżającego się frontu, w ostatnim liście sprzed powstania Zygmunt Budzyński pisał:

VII 1944 r.

„Piszę dziś do Was, nie czekając już dłużej na list, bo bardzo zależy mi na dalszych listach od Ciebie, tym bardziej, że nie wiadomo, jak długo jeszcze będziemy mogli do siebie pisywać (…). Niepokoję się teraz znów bardzo o Was, bo nie wiadomo, jakie wam jeszcze sądzone jest przechodzić koleje wojny. U mnie nic nowego – ciągle te same nudy i niepokój o Was”.

Z prac rzeźbiarskich Zygmunta Budzyńskiego wykonanych w oflagu zachowała się tylko jedna. Jest to okrągła szkatułka, którą otrzymała siostra Zygmunta Maria Matusiak;  stąd umieszczone na niej inicjały MM.

W Dӧssel – podobnie jak w innych obozach jenieckich – prowadzono szeroko zakrojoną akcję oświatową, rozwijało się życie kulturalne i artystyczne. W obozie działało koło nauczycieli (kształcące na poziomie wyższym na kierunkach: pedagogika, geografia, filologia polska, historia, matematyka, fizyka, muzyka i wychowanie fizyczne) oraz koło ekonomistów i prawników; jest duże prawdopodobieństwo, że do tego ostatniego należał Zygmunt Budzyński. Dużym powodzeniem cieszyły się kursy języków obcych: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, rosyjskiego i niemieckiego.

Jeńcy redagowali dwa tygodniki: polityczno-kulturalne Komentarze oraz społeczno-polityczne 7 kresek w kalendarzu, autorem wielu artykułów w tym ostatnim piśmie był Adam Rapacki, późniejszy minister spraw zagranicznych PRL-u (w latach 1956-1968). Istniała 52-osobowa orkiestra symfoniczna, orkiestra kameralna, orkiestra kościelna, 10-osobowy zespół jazzowy, 16-osobowa orkiestra taneczna i chór rewelersów. Organizowano wystawy obozowych artystów plastyków, funkcjonowała biblioteka, a obozowy teatr dał ponad sto przedstawień. Dbano także o utrzymanie sprawności fizycznej więźniów.


Pudełko wykonane przez Ojca w oflagu


W czasie pobytu w Zakrzowie [po powstaniu warszawskim] Mama skontaktowała się ze swoją kuzynką Bożeną Rucińską, która wywieziona z Obornik wraz z mężem, synem, matką i wujem, znalazła schronienie w Krakowie. Jak się okazało, Rucińscy szukali nas przez RGO i ogłoszenia w gazetach. Z kartki przysłanej przez Rucińskich, w której zapraszali nas do przyjazdu do Krakowa, dowiedzieliśmy się też, że rozpaczliwie poszukuje nas Tatuś.

Tymczasem Mama zaraz po naszym przybyciu do Zakrzowa napisała do oflagu zwykłą kartkę, która na szczęście po dłuższej wędrówce do niego dotarła. Tatuś natychmiast odpisał, adresując do Zakrzowa, ale list dotarł do nas, gdy byliśmy już w Krakowie.

Leży przede mną wyblakły już list o dziwnym kształcie: na górze napis po niemiecku i polsku: „Na tej stronie pisze wyłącznie jeniec wojenny! Pisać tylko ołówkiem, wyraźnie i nad liniami!” A dalej Tatuś: „29 września 1944. Ukochani moi! Nie możecie sobie wyobrazić, jak się ucieszyłem, gdy po wielu tygodniach strasznego niepokoju o Was otrzymałem Waszą kartkę i to na drugi dzień po nabożeństwie odprawionym w tutejszej kaplicy na Waszą intencję…” Nie do końca chyba Tatuś wierzył, że wszyscy przeżyliśmy to piekło, bo w liście z 16 października 1944 pisał: „Czy dzieci zdrowe? − niech koniecznie do mnie napiszą, żebym mógł wierzyć, że naprawdę żyjecie wszyscy”.

Natychmiast po otrzymaniu informacji, że rodzina przeżyła powstanie, Zygmunt Budzyński zaczyna kompletować paczkę dla najbliższych. O tym, że nie ma zgody na jej wysłanie, a następnie o niepokoju związanym z tym, czy przesyłka dotrze do adresata, wspominał w kilku listach.

Listy Zygmunta Budzyńskiego pełne są niepokoju o najbliższych: o ich stan fizyczny i nerwowy. Kilkakrotnie powtarza się w nich próba pocieszenia rodziny po stracie wszystkiego. Jak wspomina Ewa Krygier, zaraz po wojnie jej ojciec Zygmunt pytał żonę, co myślała, kiedy widziała, jak płonie ich dom w Warszawie. Halina odpowiedziała, że nic nie myślała. Dla jej męża, który lata wojny spędził w odosobnieniu, strata ta wydawała się czymś bardziej istotnym, niż dla Haliny, która przez wiele dni w każdej chwili stracić mogła życie.



Fragmenty listów Zygmunta Budzyńskiego do żony i dzieci (te listy docierały już do Krakowa):   

29.09.1944 r.

„Kochanie! Jestem zupełnie zdrów, jak i nasi wspólni znajomi. Staram się wysłać Ci paczkę z bielizną, papierosami amerykańskimi i angielskimi, czekoladą, kakaem, kawą – koledzy się złożyli, nie mam pewności jednak, czy dojdzie. Zrobię wszystko, by wysłać, dojście nie w mojej mocy. Jak Wasze zdrowie, czy nie przeziębiacie się, jak dzieci? Pisz, Kochanie, pisz o wszystkim, nic nie ukrywaj przede mną”.

16.10.1944 r.

„Koledzy dali mi na ten cel bieliznę, swetry, szale, rękawiczki, paręset papierosów amerykańskich i angielskich, herbaty angielskiej itp., obym tylko mógł tym ulżyć Waszej ciężkiej doli. Obecna pora roku przejmuje mnie grozą, gdy o was myślę – a nie ma chwili, bym o Waszym losie nie myślał”.

08.11.1944 r.

„Kochanie moje najdroższe! Wczoraj otrzymałem Twoją kartkę z 23.10. Ucieszyłem się bardzo, że macie chociaż dach nad głową i serdeczną opiekę. Zapomnijcie szybko o stracie i przeżyciach – tyle ludzi w tej wojnie utraciło wszystko i co dzień traci. Da Bóg przeżyć do końca, a życie ułoży się znów. Ja z resztą tak przyzwyczaiłem się do mieszkania w baraku i kontentowania się najmniejszym, że na pewno nigdy nie będę narzekał”.

10.11.1944 r.

„Ukochane moje maleństwa! Już drugi raz w swoim krótkim życiu musieliście iść na tułaczkę – tatuś przez cały ten czas był myślą i sercem z Wami. Znaleźliście się znów w nowych warunkach, trudniejszych, niż dotychczasowe. Wiem, że nie potrzebuję Wam nawet o tym pisać, że tym bardziej teraz musicie Waszymi gorącymi serduszkami ułatwiać życie Mamusi, Babci i Cioci. Pamiętajcie o tym, ile wdzięczności jesteście winni tym, którzy Was przygarnęli i Wam tak dużo pomagają. Czy wiecie coś o Waszych koleżankach i kolegach z Warszawy? – rozproszyli się pewnie po całym kraju. Biedne Wy nasze polskie dzieci!”

22.11.1944 r.

„Ponieważ tak długo teraz listy idą, już teraz przesyłam Wam najserdeczniejsze życzenia świąteczne – jakie smutne będziecie mieli te święta – niech Wam Bóg oszczędzi nowych tragicznych przeżyć tej wojny – to są moje bodaj jedyne i najważniejsze na dziś życzenia; oby huragan wojny nie dotknął Was ponownie, bo tyle już przeżyliście i przecierpieliście. Starajcie się zapomnieć ostatnie przeżycia i niech żadne smutki i bolesne przeżycie czy wspomnienie nie smuci Waszych twarzy chociaż w dni świąt. Jak tułacze spędzać będziecie te święta – bez własnego domu i dachu nad głową – ale wiem, że spotkacie wokół siebie tyle serca i uczucia, że choć na chwilę uśmiech zagości na Waszych twarzach. Ja będę sercem z Wami – ja tyle już świąt przeżyłem z dala od najbliższych, bez domu, bez rodziny, że prawie już nie umiem sobie wyobrazić świąt naprawdę radosnych i wesołych – jak to kiedyś, dawniej bywało – a czy będzie jeszcze kiedyś?”

1.12.1944 r.

„Krzyś ślicznie już pisze – i pomyśleć, że dopiero 6 lat skończył – pewno będzie pilnym uczniem. Ucz się, synku, bo czego się nauczysz, tego nawet wojna Ci nie zabierze”.



Tatuś po wzięciu do niewoli przeszedł przez kilka oflagów, by wreszcie znaleźć się w oflagu VI B w Dӧssel, na pograniczu Westfalii i Hesji. Szczególnie ciężkie były ostatnie miesiące niewoli.

Oflag był dwukrotnie bombardowany: 27 września 1944 w wyniku nalotu zginęło 90 oficerów, a 230 zostało rannych. Bombę zrzucił angielski lotnik, który nie zdawał sobie sprawy, w co celuje. Drugie bombardowanie miało miejsce w marcu 1945 roku, zginęło wtedy 2 oficerów, a kilkunastu zostało rannych.

W Dӧssel także miała miejsce najtragiczniejsza ucieczka: w 1943 roku w nocy wydostało się podkopem 47 jeńców, z czego 37 Niemcy bestialsko zamordowali. Po tej ucieczce przez pół roku obóz był pod szczególną „opieką” gestapo (dane zawarte w książce Juliusza Pollacka „Jeńcy polscy w hitlerowskiej niewoli”). O tych faktach Tatuś nie mógł do nas pisać. Pamiętam tylko, że przez parę miesięcy listy do Warszawy docierały bardzo rzadko (musiała to być druga połowa 1943 r.), a w październiku 1944 roku Tatuś pisał do nas do Krakowa: „Los nasz jest okropny, a koniec wojny stokroć gorszy niż początek. Jedynie silna wiara w lepszą przyszłość może nam pozwolić przetrwać!”

Udokumentowany jest pobyt Zygmunta Budzyńskiego w dwóch oflagach. Po wzięciu do niewoli przebywał w obozie X A w Sandbostel (Dolna Saksonia). W drugiej części wojny znalazł się w oflagu VI B w Dӧssel (dziś część miasta Warburg).

Jak wspominał Wincenty Kawalec, przez kilkanaście miesięcy jeniec Sandbostel, uciekinier z Dӧssel, obóz w Sandbostel był olbrzymi, zgodnie z nazwą zbudowano go na piaszczystym pustkowiu. Sypiący się do oczu i gardła piasek dodatkowo utrudniał życie przetrzymywanych tam jeńców. Gdy w połowie 1941 roku jeden z jeden z jeńców- Volksdeutchów zdradził Niemcom plany rozbrojenia obozu, gestapo urządziło tzw. nagi apel – wszyscy jeńcy przez kilka godzin stali nago na placu apelowym [książka Pięćdziesięciu z Dössel, Warszawa 1977].



W obozie w Dӧssel początkowo przetrzymywano oficerów brytyjskich, francuskich i kanadyjskich, Polaków sprowadzono tu prawdopodobnie pod koniec 1942 roku. Podkop, o którym pisze Ewa Krygier, zaczęli kopać Kanadyjczycy. W tym czasie polscy jeńcy przebywający w karnym obozie w Colditz pod Dreznem przez wiele miesięcy również przygotowywali gigantyczny tunel. Gdy prace nie zostały jeszcze ukończone, Polacy dowiedzieli się, że przeniesieni zostaną do obozu w Dössel, a ich miejsce zajmą jeńcy brytyjscy. W tej sytuacji przed wyjazdem przekazali tunel oficerom brytyjskim, a sami otrzymali od nich szkic podkopu w Dössel. Ucieczka z Dössel miała miejsce w nocy z 19 na 20 września 1943 roku. Wincenty Kawalec, jeden z dziesięciu oficerów, którzy nie zostali schwytani po ucieczce, opisał podkop jako własne dzieło polskich jeńców; jego początek zamaskowany był w magazynie węgla, a koniec znajdował się w opuszczonym baraku poza ogrodzeniem strzeżonego pilnie tzw. obozu wewnętrznego, gdzie mieszkali jeńcy. Wydrążony tunel miał kilkadziesiąt metrów długości, średnicę około pół metra, przebiegał na głębokości dwóch i pół metra, wewnątrz było potwornie duszno. Uciekinierzy mieli z sobą doskonale podrobione przez współwięźniów dokumenty i cywilne ubrania, uszyte głównie z obozowych koców. Złapanych dwudziestu oficerów przywieziono z powrotem do obozu, skąd odtransportowano ich do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie i tam rozstrzelano, kolejnych siedemnastu oficerów zamordowano w siedzibie gestapo w Dortmundzie. W kilka tygodni po tej ucieczce aresztowano trzech oficerów wchodzących w skład obozowego kierownictwa ruchu oporu, w tym ówczesnego konspiracyjnego komendanta – podpułkownika  Bronisława Kowalczewskiego; wszyscy zginęli w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie. Pozostałych jeńców w Dӧssel trzymano wtedy podczas apeli na deszczu i mrozie, ograniczono im racje żywnościowe i – najprawdopodobniej – wprowadzono zakaz korespondencji.

Bombowiec brytyjski, który omyłkowo zrzucił bombę na obóz w nocy 27 września 1944, brał udział w ataku lotniczym na stację kolejową w Nӧrde. Juliusz Pollack podaje informację, że w końcowym okresie wojny obóz w Dössel liczył ponad 2 500 oficerów, w tym 15 generałów, oraz około 300 podoficerów i szeregowców. Dużą, ponadtysięczną grupę więzionych w Dӧssel stanowili oficerowie polscy, którzy po klęsce wrześniowej chcieli przedostać się na Zachód i przekroczyli granicę Polski z Rumunią. Tam internowani, w 1941 roku wydani zostali Niemcom. W każdym baraku obozu w Dӧssel mieszkało od 120 do 160 jeńców.

Starszym obozu, czyli wyłonionym przez jeńców ich reprezentantem wobec władz niemieckich i organizacji pomocy jeńcom, był gen. broni Leon Berbecki, przed wojną inspektor armii i prezes Ligi Obrony Powietrznej państwa. W ramach obozowego ruchu oporu działały sekcje: radiowa i propagandowa, ucieczkowa, wywiadu i kontrwywiadu oraz sekcja łączności z Komendą Główną AK. Sztab tajnej organizacji opracował plan opanowania w sprzyjających okolicznościach ważnych obiektów w obozie i okolicy.


Ojciec wysłał do nas paczkę z żywnością i innymi artykułami, które mogliśmy spieniężyć. Wszystko to zebrał wśród kolegów z oflagu. Wkrótce sam potrzebował pomocy, bo nie miał co jeść.


Pamiętam dzień 9 maja 1945 roku. Szłam wtedy z Ciocią Zosią krakowskimi Plantami, gdy odezwały się syreny zwiastujące zakończenie wojny. Pod koniec wojny znów straciliśmy kontakt z Tatusiem. Tuż przed wyzwoleniem przez aliantów w obozie panował straszny głód, a Tatuś zachorował na gruźlicę.

W końcu września i w październiku Zygmunt Budzyński z wielkim zaangażowaniem kompletuje paczki z ubraniami i jedzeniem dla swoich najbliższych, pomagają mu w tym koledzy – oficerowie. W listopadzie sytuacja w obozie się pogarsza; w grudniu sam szuka osób, którym mógłby przesłać nalepkę uprawniającą do wysłania przesyłki dla jeńca. Oto fragmenty listów do żony Haliny:

12.11.1944 r.

„Jakbym chciał teraz, Kochanie, być z Tobą, dzielić Twoje kłopoty i trudy! U mnie teraz gorzej, paczki z kraju się skończyły, amerykańskie też – zaciskam pasa, ale to już niekrótko [?] potrwa”.

10.12.1944 r.

„Może wyślę Ci, Kochanie, nalepkę – tylko Ty nie wysyłaj, a poproś ode mnie burmistrzów, Sokołowskich lub kogo ze znajomych w moim imieniu. Może będą mogli przysłać mi coś do gotowania, choćby samej kaszy i nieco tłuszczu. Ciężko mi występować z tego rodzaju prośbą – Ty, Kochanie, masz tyle na głowie, ale ostatnia konieczność mnie do tego zmusza”.

27.12.1944 r.

„Więc już i po świętach – dzięki Bogu nie byłem w święta głodny – kartofle od paru tygodni oszczędzane po jednym z każdego obiadu stanowiły podstawę świąt – w formie kotletów kartoflanych z sosem czy samych kartofli z tymże sosem do tego śliwki suszone w kompocie i kawa. Nastrój świąteczny był chyba podobny do Waszego – za długo, stanowczo za długo już to wszystko trwa i w dodatku pod koniec przybiera takie okropne formy”.

Jak pisze Juliusz Pollack, w obozach jenieckich były często długie okresy głodu mimo pomocy żywnościowej z kraju i zagranicy (Międzynarodowy Czerwony Krzyż, Polski Czerwony Krzyż, instytucje charytatywne i osoby prywatne wielu krajów). „Szczególnie ciężkie były ostatnie miesiące niewoli. Przerwana łączność z krajem, trudności transportowe w Niemczech wywołane bombardowaniami powodowały, że paczki żywnościowe przestały docierać do obozów. Zapasy szybko się skończyły. Niemcy zmniejszyli i tak już głodowe racje żywnościowe”.


Portret Ojca narysowany przez jego współtowarzysza, 1945 r.


31 marca 1945 roku, gdy słychać już było zbliżające się wojska alianckie i cywilna ludność niemiecka uciekała przed frontem na wschód, obóz został ewakuowany. Na miejscu zostało tylko około 200 oficerów niezdolnych do większego wysiłku fizycznego. Pozostali, otoczeni gęstymi strażami, wędrowali w kolumnie, wieczorem zatrzymali się na nocleg w miasteczku Borgentreich. Rano, w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych, Niemcy zarządzili dalszy marsz, ale jeńcy starali się opóźnić wymarsz. Po krótkim bombardowaniu do miasteczka wjechały amerykańskie czołgi. Po kilku godzinach czołgi 5 kompanii 9 dywizji pancernej, wchodzącej w skład 1 korpusu pierwszej armii amerykańskiej, wjechały też na teren obozu w Dössel. Oflag przekształcono w Polski Obóz Wojskowy.

Oto fragmenty listów Zygmunta Budzyńskiego pisanych po wyzwoleniu obozu do rodziny w Guźlinie (rodziców i rodzeństwa):

16.04.1945 r.

„Kochani! Dnia 1.04.1945 r. uwolniły nas wojska amerykańskie. Niemcy w Wielką Sobotę ewakuowali nas, uszliśmy jednak tylko 10 km. Amerykanie nas dopędzili i uwolnili. W ostatnich miesiącach niewoli, gdy nie mieliśmy paczek, mieliśmy straszny głód. Dożywialiśmy się łupinami z brukwi i korzeniami mlecza. Obecnie opływamy we wszystko – żywności mamy bardzo dużo od Amerykan [sic!] i to nadzwyczajnej. Mieliśmy odlecieć na zachód, ale na razie zostajemy w Dӧssel – mieszkamy po staremu. Może niedługo już wrócimy wprost do kraju”.

25.09.1945 r.

„Kiedy my wrócimy do Polski, nie wiadomo. Ja chcę wracać jak najprędzej, ale dotychczas z angielskiej strefy nie repatriują – ma to być w najbliższych czasach, ale my tak czekamy i czekamy i ciągle nic. Jestem zdrów i mam co jeść, ale co z tego, kiedy prawie rok nie mam wiadomości od swoich najbliższych i nie mogę do nich wrócić”.

Zygmunt Budzyński opowiadał żonie, że zimą 1944/45 on i jego koledzy z baraku – w sytuacji strasznego głodu – wpadli na pomysł, że zabiją i zjedzą kota – wcześniej po terenie obozu kręciło się wiele kotów. Kiedy zaczęli się rozglądać, okazało się, że nie ma już ani jednego, widocznie innym ta myśl przyszła do głowy wcześniej.



Z Krakowa pojechaliśmy do Guźlina, wsi położonej koło Brześcia Kujawskiego, zaproszeni przez Dziadków Budzyńskich. W Guźlinie czekaliśmy na wiadomość od Tatusia.

Z ogromną radością przeczytaliśmy list z wieścią, ze Tatuś przyjechał do Szamotuł, bo wiedział, że tam zastanie Ciocię Zosię i dowie się, gdzie my jesteśmy – był to listopad 1945 roku. Mimo że namawiano go, by dla ratowania zdrowia został dłużej na Zachodzie, straszono, że oficerowie wracający z Zachodu wywożeni są na Syberię, gdzie „będą paśli białe niedźwiedzie”, wrócił pierwszym transportem, żeby dłużej nie zostawiać nas samych.

Zygmunt Budzyński wrócił do Polski 9 listopada 1945 roku. Datę tę odnotowano na zaświadczeniu wydanym przez Państwowy Urząd Repatriacyjny w Szczecinie. Z dokumentu wyczytać można jeszcze, że Zygmunt Budzyński, dawny jeniec wojenny, ma „pierwszeństwo i prawo jednorazowego bezpłatnego przejazdu wszelkimi środkami lokomocji” do Warszawy oraz uzyskał zapomogę doraźną w kwocie 80 zł. Trzy dni później – 12.11.1945 – Zygmunt wysłał z Szamotuł do Guźlina telegram do żony: „Przyjeżdżajcie. Wróciłem. Zygmunt”.

To, że małżonkowie spotkają się w Szamotułach, musiało być przez nich jakoś uzgodnione w listach i kartkach, które się nie zachowały. Wynika to z listu pisanego 27.09.1945 przez Zygmunta z Dӧssel, adresowanego do Zofii Janik (do Szamotuł):

„Droga Ciociu! Wczoraj otrzymałem kartkę Halki z 7 VII 45 – radość moja była nie do opisania. Niestety nie wiem, czy Halka już przeprowadziła się do Szamotuł, toteż piszę na adres Cioci, nie do Halki, z prośbą o przekazanie listu Halce”.

Zygmunt nawiązał dawne kontakty z sądem poznańskim, tam pracował przecież do jesieni 1938 roku. 24 listopada prezes Sadu Apelacyjnego w Poznaniu podpisał nową legitymację służbową Zygmunta Budzyńskiego – „sędziego sądu okręgowego w Poznaniu”.



Ponieważ w czasie wojny straciliśmy wszystko, a on – przedwojenny prawnik nie miał czego szukać w Ministerstwie Sprawiedliwości, postanowił wyruszyć na Ziemie Zachodnie. Podjął pracę w Sądzie Okręgowym w Gorzowie Wielkopolskim, otrzymał w pełni wyposażone mieszkanie (po krawcu Niemcu, którego przesiedlono do Niemiec). My – wydawało się, że chwilowo – zostaliśmy w Szamotułach. By nie tracić czasu, zaczęliśmy z bratem chodzić do szkoły. Na początku lutego 1946 roku mieliśmy się przeprowadzić do Gorzowa, ale brat zachorował na świnkę i przeprowadzka się opóźniła.

Tymczasem Tatuś 5 lutego miał sesję wyjazdową w Drezdenku, w ostatnim liście pisał, że spróbuje kupić tam jakąś żywność. Do miasta z dworca można się było dostać tylko promem, gdyż oba mosty były zburzone. Gdy czekał na przeprawę, pomost załamał się, Tatuś wpadł do Noteci i utonął. Miał wtedy 45 lat. W kwietniu woda wyrzuciła zwłoki w Trzebiczu, po roku został ekshumowany i pochowany w Szamotułach, gdyż Mama i Babcia zdecydowały, że tu zostajemy na stałe.

I tak – już bez Tatusia – rozpoczęliśmy nasze powojenne życie. Jak widać, wojna skończyła się w maju 1945 roku, ale długo jeszcze zbierała swoje okrutne żniwo.

Czekając na przeprowadzkę do Gorzowa, Halina Budzyńska z matką i dziećmi zamieszkały na kilka tygodni (jak się wtedy wydawało) z Zofią Janik i Stefą Joniec w mieszkaniu przy ul. Dworcowej 1 (potem numeracja się zmieniła), w domu rzeźnika Antoniego Wrzyszcza. Zygmunt Budzyński podjął pracę w Sądzie Okręgowym w Gorzowie Wielkopolskim. W okresie bożonarodzeniowym przyjechał do żony i dzieci, żona raz odwiedziła go w Gorzowie, obejrzała mieszkanie i wróciła zadowolona. W kilku zachowanych listach z tego czasu Zygmunt pisał o podjęciu współpracy z Kurią, przyszłych dochodach, kłopotach z zatkanymi w mieszkaniu rurami. Rodzina przygotowywała się do przeprowadzki.

Nagle – 6 lutego 1946 – zjawił się u Haliny Budzyńskiej jakiś sędzia z Gorzowa Wlkp. z wiadomością, że poprzedniego dnia zginął tragicznie jej mąż. Zygmunt w drodze na wyjazdowe posiedzenie sądu w Drezdenku nad Notecią czekał wraz z innymi ludźmi na prom; mosty zniszczone zostały w czasie działań wojennych. Pod ciężarem ludzi pomost ugiął się i dwie osoby, w tym Zygmunt Budzyński, wpadły do rzeki. Zygmunt Budzyński ubrany był w mundur amerykański (cywilnego ubrania jeszcze się nie dorobił) i swój gruby – przedwojenny – płaszcz. Mundury amerykańskie, a także obuwie i bielizna, dotarły do polskich jeńców wojennych pod koniec ich niewoli za pośrednictwem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Mundury polskie, noszone przez ponad pięć lat, mimo dbania o nie były wtedy już mocno podniszczone.

Wracając do wypadku, trzeba wspomnieć, że woda była lodowata, prąd bardzo wartki, ubranie szybko nasiąkło wodą, a Zygmunt nie umiał pływać. Mimo to dość długo utrzymywał się na powierzchni wody. Sędzia Cyplik, który jechał na rozprawę razem z nim, opowiadał, że biegł wzdłuż rzeki, rzucał jakieś gałęzie, słyszał krzyk: „Cyplik, ratuj”, ale sam nic nie mógł zrobić. Chociaż na brzegu stało dwóch żołnierzy radzieckich, żaden z nich nie ruszył na pomoc, nie ruszył też nikt inny z pomostu. Ewa Krygier tłumaczy ten fakt charakterem czasów: ludzie mieli jeszcze w oczach wiele tragedii i nie reagowali spontanicznie na ludzką śmierć.


„Głos Wielkopolski”, 13.02.1946 r.