Czesława Krygier (1904-1972) z domu Górecka w młodości

Kazimierz Krygier (1896-1963) w młodości

Czesława Krygier w czasie okupacji

Kazimierz Krygier w czasie okupacji

Romek i Jurek Krygierowie, w wózku najmłodszy brat Andrzej, 1938 r.

Romuald Krygier

Dzieciństwo wojenne

Teraz jest wojna, kto handluje, ten żyje…

(część 1. wspomnień)

 Z Szamotuł do Włoszczowy

7 września 1939 r. Niemcy zajęli Szamotuły – moje rodzinne miasto. 16 września głuchy huk wstrząsnął miastem – to pomnik Powstańca Wielkopolskiego przy ul. Dworcowej został wysadzony w powietrze (więcej o pomniku w artykule http://regionszamotulski.pl/pomnik-powstania-wielkopolskiego/). Wieczorem tego dnia łuna ognia oświetliła Szamotuły – hitlerowcy podpalili żydowską bożnicę przy ul. Szerokiej. Szamotulanie nie tracili jednak nadziei nawet wtedy, kiedy 27 września wieczorem rozdzwoniły się kościelne dzwony „z niemieckiego rozkazu, na Polski zgon…”. Nastała czarna noc okupacji hitlerowskiej.

Mój Ojciec Kazimierz Krygier jako powstaniec wielkopolski był zakładnikiem hitlerowskim w październiku 1939 r. Przebywał po kilkanaście dni w więzieniach w Szamotułach i we Wronkach. 13 października na szamotulskim Rynku pluton egzekucyjny żandarmerii niemieckiej rozstrzelał pięciu mieszkańców Otorowa za rzekome „demonstracyjne podkreślanie polskości” tej podszamotulskiej wsi (zrywanie hitlerowskich flag ze swastyką, wywieszanie biało-czerwonych). Mój Ojciec jako zakładnik obecny był przy tej egzekucji. Po jej zakończeniu Ojciec wraz z innymi zakładnikami, m.in. z Janem Jęczkowskim – seniorem i Janem Galińskim, na szamotulski cmentarz parafialny przewozili na wózku zwłoki rozstrzelanych. Zakładnicy musieli wykopać groby i pochować przywiezione zwłoki.


Zdjęcie z egzekucji 5 mieszkańców Otorowa, Rynek w Szamotułach (więcej o tym wydarzeniu we wspomnieniach http://regionszamotulski.pl/wojenne-losy-kwiatkowskich-z-otorowa/)


Hitlerowcy naszą rodzinę wysiedlili 6 listopada 1939 r. (była to pierwsza akcja wysiedleń w Szamotułach). Do naszego mieszkania przyszło kilku typów z Schutzpolizei. Kierujący akcją oficer powiedział Rodzicom, że daje im do dyspozycji jedną godzinę na spakowanie niezbędnych rzeczy. Cały dobytek, jaki udało nam się spakować, został wyniesiony do sąsiadki p. Kuleszanki. Były to duże toboły – rzeczy spakowane w prześcieradła. Pamiętam, jak oficer niemiecki, zaraz po pierwszym wejściu do mieszkania, zabrał dużą kasetę Ojca, zawierającą pieniądze polskie, dolary, biżuterię i inne kosztowności. Kazał Ojcu przeliczyć złotówki i połowę z nich pozwolił sobie zabrać. Sam zabrał kasetę z pozostałą zawartością. Widziałem później, jak ją niósł na ulicy, kołysząc uchwytem. Do dziś mam w oczach naszą kuchnię, wysprzątaną dokładnie przez Ciocię Zosię, która nie wiem po co, umyła pedantycznie piec kuchenny. Czyżby liczyła się z tym, że do niej powróci niebawem?

Niemcy przedtem zabrali sklep Rodziców – „Skład towarów krótkich” [pasmanterię], z umeblowaniem i towarem (przy ul. Wronieckiej 31). Wyprowadzono nas z mieszkania na ulicę, przed dom przy Kościelnej 1 i kazano iść sobie w siną dal. Poszliśmy do domu Genowefy Błaszykowej (była Niemką, przed wojną wyszła za mąż za Polaka), która mieszkała blisko naszego domu, przy ul. Józefa Piłsudskiego 30 (dawniej i obecnie Wroniecka). U Błaszykowej dzierżawiliśmy mieszkanie do 1935 r. Jako stara nasza znajoma przygarnęła nas, dając nam w swoim mieszkaniu do dyspozycji jeden duży pokój. Tam początkowo mieszkaliśmy w piątkę, potem w czwórkę (Ciocia Zosia — siostra Ojca, ja i dwaj bracia: Jurek i Andrzej) do jesieni 1940 r.


Jurek i Romek Krygierowie, ok. 1937 r.


Matka, kiedy Ojciec przestał być zakładnikiem, po wysiedleniu, wyjechała z Nim w końcu listopada 1939 r. do Warszawy. Tam Rodzice zamieszkali wraz z kilkoma rodzinami z Szamotuł w jednym dużym mieszkaniu. W Warszawie żyli z pokątnego handlu. Od czasu do czasu przysyłali nam trochę żywności przez poznanego niemieckiego kolejarza, życzliwego Polakom. Z wiadomościami od Rodziców, z prowiantem i pieniędzmi przyjeżdżała do nas także z Warszawy znajoma Rodziców z Szamotuł – Halina Skoracka. Miała wtedy fałszywe dokumenty, zmienione nazwisko i imię (jakie, nie pamiętam). Była świetnie ucharakteryzowana, nie można było jej w ogóle poznać. Przypominam sobie, że wówczas nosiła czarne okulary, a oczy jej przesłaniała czarna woalka. Jedynie głos był znajomy.

Nieco później za chlebem Rodzice pojechali do Jędrzejowa. Tam spotkali Leonarda Bogajewicza – przemysłowca z Pniew, który był Freuhanderem (komisarzem, powiernikiem, nadzorcą), z upoważnienia władzy niemieckiej, sklepów pożydowskich na okręg jędrzejowski. L. Bogajewicz skierował Rodziców do Włoszczowy. Ojciec początkowo pracował w sklepie galanteryjnym, położonym blisko naszego mieszkania przy Rynku 9. Ekspedientką była Elżbieta Friske, córka wysiedlonych z Szamocina. Przed wojną właścicielem tego sklepu był Żyd – Icek Lajchter. Po jakimś czasie Ojca przeniesiono do sklepu takiej samej branży, także przy Rynku, na narożniku koło kościoła. Właścicielem tego sklepu był kiedyś Żyd – Aron Lajchter, chyba brat Icka lub kuzyn.

Rodzice po otrzymaniu mieszkania pożydowskiego i wyposażeniu go w prymitywne meble całą naszą czwórkę ściągnęli do Włoszczowy w październiku 1940 r.

Pożydowskie mieszkanie i getto

Miasto zrobiło na mnie niezbyt korzystne wrażenie: było szare i brudne. Ponad połowę mieszkańców stanowili Żydzi. Mieszkaliśmy, jak już wspomniałem, w mieszkaniu pożydowskim. Przy każdych drzwiach znajdowała się mezuza, czyli zwój pergaminu z napisaną odręcznie modlitwą – dwoma fragmentami z Biblii. Zwoje te były umieszczone jakby w futerałach przybitych skośnie do futryn. Dowiedziałem się, że pobożni Żydzi, przechodząc przez drzwi, dotykali mezuzę palcami, które następnie przykładali do ust. Czynili tak zwłaszcza przy wychodzeniu z domu. Mezuzę uważało się wówczas powszechnie za rodzaj talizmanu, strzegącego domu przed złem. Często wyjmowałem te pergaminy i z nudów bawiłem się nimi. Robiłem z nich łódeczki, kwiatki, ptaszki i samolociki. Ciocia, będąca osobą bardzo przesądną, zabraniała mi tych zabaw, ostrzegała przed nieszczęściem. Nic to nie pomagało.

Niekiedy jadłem żydowską macę. Jest to przaśny chleb, spożywany w czasie świąt Paschy. W czasie okupacji hitlerowskiej włoszczowscy Żydzi (nie wiem, czy wszyscy) jedli mace cały rok. Kształtem przypominały duże naleśniki, tylko były dość twarde. Łamało się je jak wafle. Smakiem przypominały suchary wojskowe. Dostawałem je od kolegów żydowskich. Niektórzy znajomi rodziców odradzali mi ich jedzenia, ponieważ powtarzali dość obiegową opinię, że do pieczenia mac Żydzi używali krwi niemowląt.


Okolice kościoła we Włoszczowie, czas po zajęciu miasta przez Niemców (1939 r.)


Żydzi bronili się przed rekwirowaniem mąki przez hitlerowców w ten sposób, że mieszali ją z wodą i z powstałej papki robili kuleczki, które na blaszkach od placka wysuszali w gorących piekarnikach. Przed użyciem kulek, które przechowywano w torebkach lub słojach, rozkruszano je i używano jak mąkę. Niemcy tego podejrzanego artykułu spożywczego nie konfiskowali.

We Włoszczowie na początku lipca 1940 r. utworzono żydowskie getto, które zlikwidowano we wrześniu 1942 r. Jego mieszkańcy pracowali w pobliskich kamieniołomach i przy melioracji łąk. Hitlerowcy podczas likwidacji getta rozstrzelali ponad 100 osób, pozostałych jego mieszkańców wywieziono do niemieckiego ośrodka masowej zagłady w Treblince.


Mieszkańcy Włoszczowy na początku okupacji


W getcie miałem kolegów. Przedostawałem się do nich poprzez ruchome deski w szczelnym płocie. Nie bawiłem się z nimi inaczej jak w sklep, handel. Często też z nimi naprawdę handlowałem. Był to głównie handel wymienny. Wymieniałem z nimi stare monety, ładne guziki, znaczki pocztowe, widokówki, jakieś obrazki, różne małe pudełka. W getcie obserwowałem Żydów modlących się, chodzących w chałatach i myckach. Niekiedy Ojciec późnym wieczorem wysyłał mnie do getta. Przynosiłem stamtąd różne towary, przede wszystkim męskie kapelusze, które Ojciec sprzedawał spod lady w pożydowskim sklepie galanteryjnym, w którym pracował. Pewnego razu, po wyjściu z getta przez dziurę w płocie, natknąłem się na patrol żandarmerii. Jeden z żandarmów pomacał niesiony przeze mnie worek z kapeluszami i stwierdził (tyle zrozumiałem), że to jest szaber. Obaj roześmiali się głośno. Kontrolujący żandarm machnął jednak ręką i puścił mnie wolno (uciekałem z duszą na ramieniu; byłem wówczas małym i chudym dziewięciolatkiem!). Przypominam sobie, że Żydzi w getcie mieli do czynienia z własną policją żydowską – z pałkami, z polską policją granatową – z karabinami, niemiecką żandarmerią – z pistoletami automatycznymi. Porządku jakiś czas pilnowali także żołnierze ukraińscy, tzw. własowcy.

Zdjęcia z Włoszczowy w czasach okupacji (Fotopolska)

Romek i Jurek Krygierowie, ok. 1940 r.

Romek Krygier z kolegą, 1943 lub 1944 r.

Handel

Od kolegi Kazia nauczyłem się gotować pastę do butów, którą sprzedawałem chłopom stojącym z furmankami na Rynku. Pastę gotowałem z następujących składników: resztek „prawdziwej” czarnej pasty, sadzy ze spalonego papieru, wosku ze świec, mleka i wody. Po ugotowaniu, rozlaniu i zastygnięciu pasta prezentowała się wspaniale. Później jednak okazywało się, że woda oddzielała się pod spodem, na wierzchu był czarny wosk. Przy naciśnięciu górnej warstwy bokami wypływała woda. Po kilku awanturach, jakie urządzili mi kupujący chłopi, zaprzestałem „produkcji” pasty do butów. Chłopom na Rynku sprzedawałem także światełka odblaskowe do wozów. Byłem wtedy ich włoszczowskim monopolistą. W jednym sklepie z tzw. artykułami żelaznymi wykupywałem całą dostawę światełek, o czym dowiadywałem się od znajomych Rodziców, którzy prowadzili ten sklep (Jan Jęczkowski i Franciszek Sobiak). Światełka te kupowałem po złotówce, a sprzedawałem po cztery lub pięć złotych.

Latem ze starszym bratem Jurkiem zbieraliśmy i suszyliśmy zioła, np. babkę szeroko- i wąskolistną, bylicę piołun, dziurawiec zwyczajny, krwawnik pospolity, kwiat lipy, liście mięty, podbiał pospolity, pokrzywę zwyczajną. Sprzedawaliśmy je w punkcie skupu, w którym nas instruowano, jakie zioła zbierać, gdzie najczęściej rosną, jak je suszyć. Dostawaliśmy również ulotki z rysunkami i objaśnieniami ziół. Sprzedaż suszonych ziół była bardzo opłacalna.

W okresie jesiennym handlowałem jabłkami, które skupowałem od okolicznych sadowników. Jako handlarz jabłek byłem domokrążcą. Sprzedawałem je głównie rodzinom wysiedlonym z Wielkopolski. Najpierw zbierałem zamówienia na jabłka, potem dostarczałem je bezpośrednio od sadowników. Od Kazia kupiłem prymitywną szlifierkę, na której ostrzyłem noże i nożyczki, nie tylko dla swego domu i nie tylko za darmo. Opuszczając Włoszczowę w 1945 r., rozstałem się z wielkim żalem z moją ukochaną szlifierką. Ojciec po prostu wystawił ją na podwórze i ktoś sobie ją zabrał. W wolnych od nauki, zabawy i handlowania chwilach zajmowałem się m.in. zelowaniem butów. Kupowałem w specjalnych torebkach skrawki skóry podeszwowej i flekowałem nimi buty wszystkich domowników.


Rodzina Krygierów w mieszkaniu we Włoszczowie: Zofia Krygier (siostra Kazimierza), Kazimierz i Czesława Krygierowie, z tyłu synowie: Jurek, Andrzej i Romek. Boże Narodzenie 1942 lub 43


Lubiłem kupować tzw. odciągane (chude) mleko. Szedłem po nie dość wcześnie, ponieważ sprzedaż mleka była ograniczona. Wtedy utrwalił się taki zwyczaj, że nie ludzie stawali w kolejce, tworzyły ją natomiast ustawione kanki, dzbanki, garnki i wiaderka. Często wybuchały awantury, ponieważ nieuczciwi ludzie, którzy przychodzili później, przestawiali naczynia do mleka, wciskając swoje do kolejki, bliżej wydającego mleko okienka. Zanim przywieziono mleko, bawiłem się z chłopakami w grę z monetami uderzanymi o ścianę. Jeśli moja moneta znalazła się w zasięgu monety przeciwnika i mogłem ją dotknąć rozwartymi palcami swojej dłoni, moneta taka stawała się moją własnością. Często także grałem w Piotrusia i kartami w oczko na pieniądze. Udawało mi się czasami wygrywać spore kwoty. Pod koniec 1944 r. w mleczarni został zatrudniony syn znajomych. Wówczas zmieniłem trasę chodzenia po mleko. W mleczarni synowi znajomych pomagałem niekiedy kręcić korbą centryfugi i odciągać od mleka śmietanę.

Chodzić po mleko i handlować czym się dało, mogłem tylko dlatego, że do szkoły uczęszczałem na ogół w godzinach południowo-popołudniowych. W okresie jesiennym zaopatrywałem rodzinę w ziemniaki. Po wykopkach chodziłem po polach i zbierałem pozostałe tam ziemniaki. Z kolegami czasami w polu rozpalaliśmy ogniska, w których piekliśmy ziemniaki. Pieczone kartofle bardzo lubiłem, szczególnie te ich części spieczone – pod łupiną. W mieście polowałem także na wozy wiozące „pyrki”. Z przepełnionych wozów niekiedy spadały ich większe ilości, a ja je skrzętnie zbierałem. Rodzice hodowali przeważnie od 30 do 40 królików, których mięso stanowiło dla nas podstawę wyżywienia. Ze starszym bratem byłem zobowiązany dostarczać paszę dla „królasów”. Trawę rwaliśmy na łąkach poza miastem. Po siano z workami chodziliśmy na Podzamcze, do dużego folwarku, którym kierował znajomy Rodziców – Franciszek Winiarski.

Partyzanci, hitlerowcy i niebezpieczna ciekawość

W latach 1943-1944 nasiliły się nocne wyprawy partyzantów do miasta. Włoszczowa leżała w centrum lasów, każda droga wychodząca z miasta przechodziła – po kilku kilometrach – przez lasy, w których roiło się od partyzantów różnych orientacji. Partyzanci rozbijali głównie sklepy spożywcze, choć także z artykułami bławatniczymi [tkaninami], galanteryjnymi i pasmanteryjnymi. W czasie ich nocnego pobytu w mieście „była Polska”.

Pewnego razu, zimą, nocną porą partyzanci przystawili drabinę do balkonu mieszkania burmistrza Leona von Rybińskiego przy Rynku. Wyciągnęli go z mieszkania, rozebrali do naga, położyli na porzucony na środku Rynku nagrobek z cmentarza żydowskiego i na nim sprawili mu ciężkie lanie. Pobity Rybiński musiał śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Wkrótce po tym wydarzeniu burmistrz opuścił Włoszczowę. Wsławił się w mieście m.in. tym, że chodniki Rynku – zamiast płytkami – kazał wyłożyć nagrobkami z cmentarza żydowskiego.

W nocy z 18 na 19 lipca 1943 r. Włoszczowa została całkowicie opanowana przez oddziały Armii Krajowej. 18 marca i 25 lipca 1944 r. odbyły się tu akcje oddziału AK „Marcina”. 6 czerwca i 27 listopada 1944 r. we Włoszczowie swe zasadzki zorganizował oddział Armii Ludowej „Garbatego”. Za różne akcje partyzantów często konsekwencje ponosiła miejscowa ludność. Niektórzy mieszkańcy dostawali się do istniejącego tu aresztu żandarmerii, który utworzono już pod koniec września 1939 r. Z tego aresztu więźniów wywożono głównie do obozów koncentracyjnych. Po przeprowadzonych śledztwach ponad 250 osób zostało rozstrzelanych. 31 października 1943 r. na cmentarzu żydowskim we Włoszczowie zamordowano około 100 kobiet i mężczyzn. Dzień ten nazwano „krwawą niedzielą”. Szczególnie pamiętam ich duży pogrzeb. Wśród rozstrzelanych Polaków był syn znajomych Rodziców – 20-letni Czesław Friske, brat Elżbiety. Ciała chowano w surowych drewnianych trumnach. Był to dzień żałoby i płaczu.


Romek Krygier (z prawej) z kolegami we Włoszczowie


Hitlerowcy stosowali również inne represje, np. w czasie rewizji mieszkań zabierali wszystko, co im się podobało. Strzelaniny zdarzały się także w ciągu dnia, kiedy Niemcy stwierdzili obecność partyzantów w mieście. Pewnego razu przyglądałem się takiej strzelaninie, stojąc na progu naszego domu. Hitlerowcy i partyzanci ostrzeliwali się wzajemnie, kryjąc się za narożnikowe domy Rynku. Pociski z pistoletów świstały mi koło uszu. Łatwo wtedy mogłem zginąć. Ojciec, zorientowawszy się, że nie ma mnie w mieszkaniu, korytarzem frontowego domu podszedł do progu, skąd wciągnął mnie siłą do domu. Dostałem wówczas po portkach potworne lanie. Ojciec krzyczał, że mnie zabije, jeśli przedtem nie zginę od przypadkowej kuli. Niezdrowa moja ciekawość, nie tylko w tym wypadku, doprowadzała mojego Ojca do szału, do białej gorączki.

Kiedyś biegałem po Rynku w czasie, kiedy niemieccy żołnierze zgarniali ludzi do jakichś robót lub do wywózki – może do obozów koncentracyjnych? Do mnie dobiegło dwóch szkopów i jeden z nich chwycił mnie mocno za prawą rękę, aby mnie gdzieś odprowadzić. Zacząłem potwornie krzyczeć i beczeć jak baran odzierany ze skóry. Próbowałem wyrwać się szwabowi, ale ten nie puszczał. Zrozpaczony, pełen strachu, ugryzłem Niemca w rękę powyżej dłoni. W ten sposób uwolniłem się i zacząłem uciekać. Szkop dobiegł do mnie i swym ciężkim żołnierskim buciorem kopnął mnie w kość ogonową (do dziś w czasie zmieniającej się pogody czuję ból w tej okolicy!). Po chwili usłyszałem repetowanie karabinu. Strach spowodował, że uciekałem bardzo szybko. Jako dziecko czasu wojny już wiedziałem, że należy „wiać wężykiem”. Nie biegłem w kierunku domu, tylko boczną uliczką do uliczki przebiegającej z tyłu za naszym domem. Ojciec znowu był zmuszony spuścić mi tęgie lanie.

W lecie 1944 r. hitlerowcy, spodziewając się przesunięcia frontu na zachód, szykowali się do obrony. W okolicy Włoszczowy nakazali Polakom kopać rowy strzeleckie i przeciwczołgowe. W niedzielne ranki ogłaszali zbiórki ludzi do kopania rowów poprzez bicie w małe dzwony, znajdujące się na narożnikach Rynku. Kilka razy pojechałem z Matką, podstawioną na Rynku ciężarówką, kopać rowy przeciwczołgowe, ponieważ w tym czasie Ojciec ciężko chorował. Za kilkugodzinną pracę Niemcy płacili wszystkim „okopowiczom” ohydnymi papierosami, po 10 sztuk na twarz.


Rodzina Krygierów w dniu 1. komunii Romka (1943 r.): Jurek, Czesława, Kazimierz i Zofia, z przodu Andrzej i Romek


Ojciec pracował we Włoszczowie w pożydowskich sklepach galanteryjnych (pisałem o tym już wcześniej). Niemcy do sklepów pożydowskich angażowali wysiedlonych Polaków z Wielkopolski, ponieważ ci znali język niemiecki. W drugim z kolei sklepie Ojciec pracował wspólnie z mieszkańcem Szamotuł, kupcem Kazimierzem Starczewskim, przedwojennym właścicielem sklepu odzieżowego i bławatów na narożniku ul. Kościelnej i ul. Wronieckiej. Część towarów sprzedawano Polakom na specjalne bony – znaczki. Wieczorami, przy karbidówce, cała nasza rodzina siadała do ich naklejania na duże arkusze papieru. Ojciec z tymi bonami dokonywał jakichś manipulacji, nie wiem tylko, na czym one polegały. Czasami bony już naklejone odklejaliśmy (klej był podły!) i przenosiliśmy na inne arkusze.

Zdarzało się, że – szczególnie w 1944 r. – do sklepu przychodzili wyżsi oficerowie niemieccy i domagali się sprzedaży guzików wojskowych z polskimi orzełkami (zapasy przedwojenne). Ojciec za każdym razem twierdził, że takich guzików w sklepie nie ma. Wówczas ci informowali, że wiedzą o pewnych zapasach takich guzików w sklepie. W czasie nieobecności innych klientów oficerowie rozpinali swe niemieckie mundury i pokazywali, że pod spodem mieli polskie mundury wojskowe. Byli to ludzie z lasu. Sprzedaż guzików następowała wówczas od razu. Ojciec czasami myślał, czy nie były to prowokacje niemieckie. Ojciec ze swoim współpracownikiem, po wyczerpaniu zapasu tych guzików, upozorował włamanie do sklepu. Bał się konsekwencji ze strony Niemców. Po „włamaniu” mógł tłumaczyć się, że polskie guziki wojskowe zginęły w czasie rabunku. Sprawa jakoś rozeszła się po kościach.


Czesława i Kazimierz Krygierowie w czasie niedzielnego spaceru za miasto, ok. 1942 r.


Od 1944 r. nasiliła się propaganda hitlerowska, eksponująca liczne zwycięstwa niemieckie na wszystkich frontach. Pamiętam kolorowe afisze (plakaty), na których widniały wielkie liczby zdobytej na żołnierzach radzieckich broni i amunicji. Wyczuwało się już wówczas dużą nerwowość wśród fryców. Zorganizowali oni blisko naszego domu małą szkółkę podoficerską. Po pewnym czasie Niemcy chcieli do niej werbować młodych Polaków. Dlatego w oknie wystawowym blisko położonego sklepu umieścili wielką planszę z orłem polskim na … czarnym tle. Nie wiem, czy ta zachęta wpłynęła na werbunek Polaków do Wehrmachtu.

W lecie 1944 r. na podwłoszczowską łąkę przypadkowo spadła bomba, która jednak nie wybuchła, tylko zaryła się w ziemię. W leju bomby powstała mała górka. Tłum ciekawskich zbiegł się oglądać to „cudo”. Naturalnie, nie mogło tu zabraknąć również mnie. W pewnym momencie skoczyłem na bombę i zacząłem po niej skakać. Ludzie w popłochu odskoczyli od tego miejsca, bali się eksplozji bomby. Pod moim adresem poleciały brzydkie i niewybredne słowa. Z tłumu wyskoczył jakiś mężczyzna i ściągnął mnie z tej niebezpiecznej górki. Odbyło się publiczne bicie. Kilku ludzi lało mnie bez opamiętania. Zaprowadzono mnie do domu i tu odbyła się dodatkowa „lana” egzekucja.

We Włoszczowie mieszkało kilkoro kolaborantów tzw. Volksdeutschów. Z Chodzieży przywędrowała tu rodzina Krügerów, która niezbyt dobrze zapisała się w pamięci mieszkańców Włoszczowy. Zbieżność w brzmieniu naszych nazwisk powodowała, że Niemcy często nas ze sobą mylili. Rodzice z trudem musieli tłumaczyć odrębność naszych nazwisk, ich pisownię, określać nasze pochodzenie i miejscowość, skąd tu przybyliśmy. Odwiedzali nas też ludzie z lasu. Także im trzeba było tłumaczyć tę pomyłkę. Po oswobodzeniu Włoszczowy Ojciec w tej sprawie był kilkakrotnie wzywany do ludzi „Garbatego”, do nowych władz polskich. Z tego wynika, że trudny i tak żywot okupacyjny oraz zaraz powojenny komplikowało nasze nazwisko. Wśród dzieci krążyła wtedy parafraza znanego wiersza – katechizmu dla dzieci Władysława Bełzy:

Kto ty jesteś? Volksdeutsch cwany.
Jaki znak twój? Krzyż złamany.
Kto cię zrodził? Zawierucha.
Co cię czeka? Gałąź sucha.

c.d.n.

Spisane w 1999 r.

Rynek i kościół we Włoszczowie w czasie wojny, zdjęcie z albumu Krygierów

Czesława i Kazimierz Krygierowie przed domem we Włoszczowie, 1943 r.

Czesława Krygier z Andrzejem


Spacer po Włoszczowie – 2000 r.

Romuald Krygier z żoną Ewą przed kościołem we Włoszczowie

Na Rynku – na tyłach tego domu Krygierowie mieszkali w czasie okupacji

Przed wejściem do mieszkania z jego obecnym lokatorem

Na tę łąkę w 1944 r. spadła bomba

Jedna z pierzei rynku we Włoszczowie

Romuald Krygier (1933-2009)

Dr etnografii, autor wielu publikacji o tematyce regionalnej, bibliotekarz

Współtwórca i wieloletni prezes Towarzystwa Kultury Ziemi Szamotulskiej