Zbigniew Klatkiewicz

Z Oporowa do dywizjonu 300 i z powrotem w rodzinne strony, aby … umrzeć

Dzisiaj zapraszam do poznania wojennych losów sierż. pil. Zbigniewa Klatkiewicza, urodzonego w Oporowie (gm. Ostroróg), członka Dywizjonu 300 ‒ pierwszego polskiego oddziału lotnictwa bombowego w siłach powietrznych Wielkiej Brytanii.

Grudzień 1938 r. – Zbyszek Klatkiewicz na pierwszym urlopie


O swoim wuju, bracie mamy Jadwigi, opowiedziała mi Anna Sibilska ‒ żona Stanisława Sibilskiego, mojego kolegi z czasów podstawówki i szamotulskiego liceum. To Ania ze Stasiem zaprosili mnie do swojego domu w Ostrorogu i snuli opowieść o wujku Zbyszku, który od dziecka marzył o lotnictwie, a kiedy jego marzenia zaczęły się spełniać, wybuchła II wojna światowa i rodzina straciła go z oczu.

Do 1947 roku ani rodzice ‒ Marta i Marcin Klatkiewiczowie, którzy od 1918 roku mieszkali i pracowali w majątku Kwileckich w Oporowie, gdzie w 1922 roku przyszedł na świat ich najmłodszy syn Zbigniew, ani rodzeństwo nie mieli o nim żadnych wiadomości. Nawet pośrednictwo Polskiego Czerwonego Krzyża nie pomogło.

Dopiero w 1947 roku zaczęły do siostry Zofii przychodzić listy z zagranicznymi znaczkami na kopertach. Okazało się, że Zbigniew Klatkiewicz, który po zakończeniu wojny osiadł w Wielkiej Brytanii, też szukał rodziny w Polsce. „Nie miałem już dużo nadziei, że kogoś odnajdę, gdy nie miałem odpowiedzi na moje poprzednie listy” ‒ napisał 4 lutego 1947 roku do siostry Zofii. Zapewniał, że bardzo się martwił o swoich bliskich, podkreślał, że chętnie by w czasie wojny wysłał im z Francji paczki, ale „wszyscy tutaj mówili, że tych, co mają kogoś za granicą, niemcy (pisownia oryginalna) wywożą do obozów”. Dalej tłumaczył, że kiedy wojna się skończyła, pisał do Oporowa, wysłał kilka paczek w nadziei, że coś dojdzie, ale widać nie doszło. Nie dostał też żadnej odpowiedzi z PCK. „Myślałem, że niemcy ewakuowali większość z poznańskiego (‒). Ale Bóg dał, że jesteśmy wszyscy zdrowi i cali” ‒ pisał do Zofii i Mariana.

W liście z 14 marca 1947 roku opisał swoje wojenne losy, począwszy od 1 września 1939 roku, kiedy to, jako uczeń Szkoły Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich w Świeciu, przebywał na szkoleniu w Moderówce na Podkarpaciu.

1 września 1939 roku , o 6 rano byliśmy właśnie na gimnastyce i nikt o wojnie nie wiedział, nadleciało 27 samolotów i dawaj po nas z karabinów. Zginęło wtedy 32 kolegów i na domiar złego spalili nam wszystkie maszyny” ‒ pisał w liście do siostry Zbigniew Klatkiewicz.

O ataku na lotnisko w Moderówce pisze też Stanisław Fryc w książce Z dziejów lotniska w Krośnie 1927-1945 (wyd. Krosno-Jasło 1994). „Gdy nadleciały trzy klucze niemieckich maszyn typu Do-17F, mieszkańcy Moderówki wyszli na drogę i jak urzeczeni wpatrywali się w samoloty. Dopiero gdy zniżyły lot, pokazując czarne krzyże, ludzie zrozumieli, że to wojna i zaczęli się chować, gdzie kto mógł” ‒ napisał Stanisław Fryc.

Lotnisko w Moderówce nie było przygotowane do obrony, jedynym schronieniem był źle zamaskowany i doskonale widoczny z góry rów przeciwodłamkowy. Gdy niemieckie samoloty znalazły się nad polem wzlotów, uczniowie stojący w dwuszeregu na zbiórce, nie zareagowali. Zszokowani widokiem samolotów, stali bez ruchu w dwuszeregu, spoglądali w niebo, „gapiąc się na niemieckie maszyny”. Te zniżyły się do wysokości 100 metrów i skierowały na namioty, samoloty i uczniów…, którzy wciąż stali w dwuszeregu. Z odrętwienia miał ich wyrwać plut. pil. Jan Zawadzki, który krzyczał, żeby uciekali do rowu przeciwlotniczego. Wtedy rozpoczął się atak, kule dudniły po płycie lotniska, trafiały w namioty. W tym czasie pociski dosięgły rowu przeciwlotniczego, gdzie schronili się uczniowie. Byli zabici i ranni. Spłonął sprzęt i paliwo. Tyle relacji Stanisława Fryca.

Zbigniew Klatkiewicz przeżył atak lotniczy. Z listu wynika, że do 5 września siedział w Moderówce, a „oni tak raz albo dwa razy dziennie nas tam odwiedzali”. 5 września 1939 roku, w pełnym oporządzeniu, uczniowie SPLdM wyruszyli z Moderówki w kierunku Rzeszowa na Warszawę, ale po drodze skierowano ich na Łuck, a stąd do Śniatynia, gdzie przebiegała przedwojenna granica Polski z Rumunią.

17 września ‒ jak wynika z listu ‒ młodzi adepci lotnictwa, w tym siedemnastoletni mieszkaniec Oporowa, przekroczyli granicę z Rumunią, gdzie wszyscy zostali internowani. Zbigniew Klatkiewicz pisze, że koledzy natychmiast zaczęli uciekać z obozów. On zachorował na dezynterię, po wyleczeniu wystarał się o paszport na inne nazwisko i uciekł trochę później.

Najpierw dotarł do Syrii, a stamtąd do Francji. Tam służył trochę w lotnictwie, ale nie będąc całkiem wyszkolonym, musiał iść na osłonę odwrotu jako piechur. „Było ciężko, ale jakoś wytrzymałem” ‒ pisał do siostry i szwagra w 1947 roku. Z całej swojej wojennej tułaczki najgorzej wspominał właśnie pobyt we Francji, gdzie „Polaków wsadzili do obozu razem z Hiszpanami, tylko przedzielili na pół, bo miejsca nie było”. Po 6 tygodniach przenieśli Polaków do Lyonu, gdzie czekali na dalsze instrukcje pilotażu. Jednak to wszystko szło powoli, a że „szwaby dawały się ostro we znaki”, Francuzi wysłali Polaków na front jako „piechotę z karabinami z epoki napoleońskiej i dziesięcioma nabojami”.

Dopiero później Zbigniew Klatkiewicz zdobył ‒ jak pisze ‒ „porządny karabin po jakimś niemcu”. Cofali się przez cały czas w kierunku Tuluzy, gdzie „wyrzucił wszystko, co miał. Zostawił tylko karabin, chlebak i ładownicę”. Spod Tuluzy Polacy zostali przegonieni nad Morze Śródziemne. Mieli nadzieję, że na jakiś okręt wsiądą, ale się nie udało. Trzeba było ruszyć w powrotną drogę przez Pireneje nad Atlantyk, gdzie Zbigniewowi ‒ jak pisze ‒ „udało się wkręcić na przedostatni okręt z Francji do Afryki”.

Niemcy próbowali przechwycić jednostkę przy użyciu okrętów podwodnych i samolotów, ale po 10 dniach żeglugi, udało się dopłynąć do Afryki (był rok 1941). Stamtąd Zbigniew Klatkiewicz przedostał się do Anglii, gdzie rozpoczął szkolenie na pilota, które ukończył w maju 1942 roku. Praktykę w lataniu odbył na Stacji RAF Henlow. Szkolenie bojowe miał w Jednostce Szkolenia Bojowego na Stacji RAF Finnigley od maja do sierpnia 1943 roku. Wówczas został wcielony do  dywizjonu bombowego 300.

Miałem dużo szczęścia, zrobiłem dużo lotów, aż pod koniec stycznia 1944 roku, moja maszyna została mocno postrzelona, dwa silniki nawaliły i przy bombardowaniu na jednym z pierwszych lotnisk, maszyna się rozleciała. Załoga wyszła cało, nawet nikt nie był ranny . Tylko ja byłem przygnieciony, złamałem lewy obojczyk i parę żeber. Ale wszystko się zrosło” ‒ pisał do siostry i brata w roku 1947.

Z biogramu autorstwa Mieczysława Hasińskiego, który zamieszczono w książce Encyklopedia. Szkoła Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich (Poznań 1993-94, t. I-III) wynika, że 20 marca 1944 roku Zbigniew Klatkiewicz został wysłany „na odpoczynek po lotach bojowych” do Bazy Blackpool. Miesiąc później wrócił do pracy do Szkoły Strzelców Samolotowych na Stacji RAF Evanton, gdzie pełnił obowiązki pilota sztabowego. W Szkole Uzbrojenia Lotniczego na Stacji RAF Mamby nadal był pilotem sztabowym, instruktorem i oblatywaczem.

Kiedy w 1947 roku pisał listy do bliskich w Polsce, pracował jako instruktor lotnictwa, ale  zastanawiał się, czy zostać w Wielkiej Brytanii, czy wrócić do Polski. „Gdybym został tu, to nadal bym latał. A jeśli nie, to zawsze znajdę jakąś pracę. Źle tutaj nie jest, jedzenia jest dość, pieniędzy też, nawet mogę trochę zaoszczędzić, tylko daleko od domu” ‒ pisał w lutym 1947 roku.

Donosił siostrom i bratu, że „dorobił się chorążego, a nawet dwóch krzyżów: potrójnego walecznych i Virtuti Militari”, ale jak pisał, „własny krzyż jest najważniejszy”. Informował też rodzeństwo, że już umie dobrze mówić i pisać po angielsku. Pytał, czy czegoś nie potrzebują, to im przyśle. Cieszył się bardzo, że wreszcie z wszystkimi ma kontakt, że wszyscy są „cali i zdrowi”. Żyli jeszcze wtedy rodzice Zbigniewa. Ojciec Marcin zmarł w 1950 roku, mama Marta przeżyła go o 11 lat.

Do jednego z listów dołączył zdjęcie „swojej panny” ‒ jak pisał. Zdradził, że w Boże Narodzenie 1946 roku zaręczył się z dziewczyną, która mieszka pod tym adresem, „na który wysyłacie listy”. Narzeczona miała mamę i zamężną siostrę, prowadziły razem „skład z przyborami i bielizną dla dzieci”, a on od dwóch lat spędza u nich wszystkie urlopy. „Bardzo się o mnie starają, stale by coś dla mnie robiła czy kupowała. Planujemy sobie, że jak wyjdę z wojska, to wspólnymi siłami otworzymy sobie mały interes”. Narzeczona Zbigniewa, Marjorie Iseton, chciała napisać sama list do przyszłych teściów, ale on jej odradził, bo „byłby kłopot z przetłumaczeniem listu z angielskiego na polski”.

Z biogramu wynika, że w sierpniu 1948 roku sierż. pil. Zbigniew Klatkiewicz został przeniesiony do Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia (PRC) na Stacji RAF Hendesford. W lutym 1949 roku odszedł ze służby wojskowej. Początkowo pracował w piekarni, potem otworzył sklep spożywczy „Klat” Zbigniew Klatkiewicz. Urodzili się mu synowie: w 1949 roku Bernard, pięć lat później Paul.

Zbigniew Klatkiewicz planował przyjazd do Polski, jednak na początku mu go odradzano. W latach 70. odwiedził go siostrzeniec Janusz ‒ syn siostry Jadwigi. Sam zdecydował się odwiedzić rodzinne strony i pokazać żonie Polskę dopiero po zmianie ustroju.

W 1 września 1991 roku przyjechał do Poznania z żoną Marjorie i z wnuczką. Siostrzenica Ania Sibilska wspomina, że cała rodzina czekała na wujka w Ostrorogu, gdzie mieszkała już jej mama Jadwiga z mężem. Po gości z Anglii wyjechał do Poznania jeden z siostrzeńców. Powitanie nastąpiło przy hotelu Merkury. Od nadmiaru wrażeń 69-letni Zbigniew Klatkiewicz źle się poczuł. Kiedy dojechali do Ostroroga, zdążył przywitać się z bliskimi, których nie widział ponad  50 lat. Sił mu wystarczyło na dwie godziny rozmowy. Trzeba było wezwać lekarza. Dr Tadeusz Tanalski zdiagnozował zawał. Wezwane do Ostroroga pogotowie, zabrało Zbigniewa Klatkiewicza do szpitala w Szamotułach. Przebywał tam prawie trzy tygodnie. Jednak chorego serca nie dało się uratować. Zbigniew Klatkiewicz zmarł w szamotulskim szpitalu. Nie zdążył dojechać do Oporowa, gdzie wtedy jeszcze żyło wielu rówieśników i kolegów ze Szkoły Podstawowej w Bobulczynie.

Żona zabrała do Anglii trumnę ze zwłokami Zbigniewa Klatkiewicza. Został pochowany 21 września 1991 roku z innymi lotnikami Dywizjonu 300 na cmentarzu w Newark-on-Trent, w Nottinghamshire. Na tym cmentarzu znajduje się symboliczny grób generała Władysława Sikorskiego. Swoich synów Zbigniew Klatkiewicz wychował na Brytyjczyków. Ale zarówno dzieci, jak i wnuki znają jego przeszłość i wiedzą, że był Polakiem. Jeden wnuk jest pilotem, tak jak dziadek.

Rodzina w Polsce pamięta o wujku, szczególnie w listopadzie, kiedy katolicy w Polsce modlą się za zmarłych. Zawsze dokładają jego imię do wymienianek. I swoim dzieciom opowiadają o Zbigniewie Klatkiewiczu, który wyjechał z domu w Oporowie w 1938 roku. I wrócił w rodzinne strony po to, aby umrzeć wśród swoich.

Irena Kuczyńska

Szamotuły, 09.12.2017

W Szkole Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich w Świeciu nad Wisłą


1947 r., Anglia


Listy do rodziny – 1947 r.


Zdjęcie ślubne


Wnuki przy tablicy upamiętniającej gen. Sikorskiego, na cmentarzu gdzie spoczywa dziadek


Odznaczenia Zbigniewa Klatkiewicza: Srebrny Krzyż Orderu Virtuti Militari nr 8517, Krzyż Walecznych (trzykrotnie), Medal Lotniczy (dwukrotnie); odznaczenia brytyjskie: 1939-45 Star, Aircrew Europe Star, Defence Medal i War Medal.

Irena Kuczyńska z domu Leśna

Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).

Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka (http://irenakuczynska.pl/).

Zbigniew Klatkiewicz2025-01-04T12:07:28+01:00

Aleksander Przybylak

Aleksander Przybylak (1. z prawej) po wyjściu z więzienia – z bratem i ojcem

Z Mirosławą Kawczyńską, ok. 1954 r.

Z żoną i dziećmi, ok. 1964 r.

Lata 80.

Modlitwa w areszcie UB

Gdy w czasie przesłuchań funkcjonariusze Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Szamotułach bili i znieważali 16-letniego Aleksandra Przybylaka, chłopak starał się głośno śpiewać kościelne pieśni i odmawiał modlitwy. Znał całą książeczkę do nabożeństwa ‒ wspomina jego późniejsza żona, Mirosława z domu Kawczyńska. Nie wiemy, czy bito wtedy jeszcze mocniej lub czy bardziej lżono, jednak na pewno modlitwa dawała mu wsparcie duchowe i pomagała oderwać się od strasznej rzeczywistości.


Aleksander Przybylak, 1947, 49 i 53 (w środku)



Aleksander Przybylak urodził się 10 grudnia 1933 roku w Szamotułach. Jako uczeń Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi wstąpił do drużyny harcerskiej. Władze starały się coraz bardziej podporządkować sobie te drużyny, które działały na wzór przedwojennego harcerstwa, aż w sierpniu 1950 roku całkowicie je zlikwidowały. Już wcześniej jednak wielu młodych ludzi z legalnych drużyn przechodziło do działań konspiracyjnych. Podobnie było w wypadku Aleksandra Przybylaka. Już w kwietniu 1948 roku brał udział w zebraniach grupy utworzonej przez Zenona Andrzejewskiego (pseudonim „Huragan”) i przekazywał na nich informacje z radia londyńskiego i Głosu Ameryki. Pod koniec 1949 roku stworzył organizację „Jutrzenka” i przybrał konspiracyjny pseudonim „Hanka”. Do „Jutrzenki” należeli także: Hieronim Woltmann, Cezary Sobański, Ryszard Matusz, Romuald Nadolle i Stanisław Szymański. Młodzi ludzie prowadzili akcje informacyjne, przeciwstawiając się oficjalnej propagandzie ‒ przygotowywali i rozrzucali ulotki. Próbowali też pozyskać broń.

UB szybko wpadło na ich ślad, cała szóstka została zatrzymana wieczorem 18 lutego 1950 roku lub następnej nocy. W ciągu kilku kolejnych miesięcy wszyscy aresztowani byli wiele razy przesłuchiwani ‒ wielogodzinne przesłuchania odbywały się głównie w nocy, przetrzymywano ich w gmachu szamotulskiego UB, przy ówczesnej ul. Dzierżyńskiego (ul. 3 Maja, budynek Państwowej Szkoły Muzycznej). Aby wyciągnąć z chłopców zeznania, bito ich po całym ciele, zmuszano do siadania na nodze odwróconego taboretu i wykonywania wyczerpujących ćwiczeń fizycznych, znieważano wulgarnymi słowami; grożono im także śmiercią. Zaraz po aresztowaniu niektórzy zostali umieszczeni w ciemnych i nieogrzewanych celach bez łóżek; dopiero po kilku dniach przeniesiono ich do cel z drewnianymi pryczami. Aleksander Przybylak na jakiś czas trafił do karceru.

21 czerwca 1950 r. Urząd Bezpieczeństwa wszystkim chłopcom postawił zarzut „usiłowania przemocą zmiany demokratycznego ustroju Państwa Polskiego”. Wobec Aleksandra Przybylaka sformułowano dodatkowy zarzut: od maja 1945 do 1946 roku miał być zastępcą dowódcy nielegalnej organizacji bez określonej nazwy, używać pseudonimu „Strzała” i ‒ co szczególnie ważne ‒ posiadać w tym czasie broń. Trudno powiedzieć, czy zastraszony i bity chłopiec przyznał się do działania w tej organizacji, czy ktoś na niego doniósł. Na pewno warto zwrócić uwagę na jedno: w maju 1945 roku Olek Przybylak miał 11 i pół roku!

30 września 1950 roku prokurator Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Poznaniu zatwierdził akt oskarżenia i 5 października przekazano go do Wojskowego Sądu Rejonowego. Sprawie nadano sygnaturę Sr. 539/50. Wyjazdowa sesja Wojskowego Sądu Rejonowego w Poznaniu odbyła się 30 października 1950 roku ‒ było to pokazowe posiedzenie w budynku szamotulskiego Starostwa. Aleksander Przybylak otrzymał najwyższy wyrok z całej grupy ‒ 8 lat więzienia (Cezary Sobański ‒ 6 i pół roku, Hieronim Woltman ‒ 6 lat, Stanisław Szymański ‒ 5, Ryszard Matusz ‒ 5, Romuald Nadolle ‒ 2 lata więzienia). Dodatkowo Aleksandra Przybylaka uznano za winnego działań w grupie Zenona Andrzejewskiego (sprawę tej grupy sąd rozstrzygnął w odrębnym postępowaniu 19 października 1950 roku).

Podobnie jak inni członkowie „Jutrzenki” karę więzienia Aleksander Przybylak odsiadywał najpierw we Wronkach, a następnie w Jaworznie, gdzie więźniowie pracowali w kopalni węgla. Praca była bardzo ciężka, Olek Przybylak zawsze starał się wspierać innych więźniów, pomagał im, jak tylko mógł. W Jaworznie poważnie zachorował: miał zapalenie płuc, gorączkę powyżej 40 stopni, w celi było strasznie zimno, a koledzy ‒ przekonani, że umiera, odmawiali za niego różaniec. Trafił wtedy do więziennego szpitala na Montelupich w Krakowie i w połowie 1953 roku został warunkowo zwolniony.

Jeszcze w tym samym roku poznał swoją przyszłą żonę Mirosławę Kawczyńską. Na początku znajomości młodzi nigdy nie przebywali w przestrzeni publicznej tylko we dwoje, dokądkolwiek by poszli: do kina czy na spacer, zawsze z tyłu towarzyszył im „smutny pan” z UB. Pobrali się w 1956 roku. W związku z pobytem w więzieniu Aleksander miał problemy z dalszą nauką i znalezieniem pracy. Został zegarmistrzem (uczył się tego zawodu u brata w Chodzieży), uzyskał też zawodowe prawo jazdy. Przez kilka lat pracował w Chodzieży i tylko w wolnym czasie przyjeżdżał do Szamotuł do żony i dzieci. Później wiele lat był kierowcą w szamotulskiej Gminnej Spółdzielni i pracował w sklepie żelaznym przy ul. Rzecznej.

Małżeństwo doczekało się czworga dzieci: trzech synów ‒ Wojciecha (ur. 1957), Romana (ur. 1958) i Grzegorza (ur. 1966) oraz córki Elżbiety (1961-1990). Przez lata Aleksander często chorował na płuca, co było skutkiem pobytu w więzieniu. Zachował młodzieńczą energię, podobnie jak inni członkowie jego rodziny był uzdolniony muzycznie: pięknie śpiewał i grał na akordeonie. Od lat 90. należał do Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych.

Zmarł nagle 16 stycznia 2000 roku i spoczywa na szamotulskim cmentarzu. Z okazji świąt wnuk obwiązuje jego nagrobek biało-czerwoną szarfą.

W ostatniej dekadzie XX wieku Główna Komisja Badania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu wszczęła śledztwo w sprawie „fizycznego i psychicznego znęcania się w latach 1952-1953 przez funkcjonariuszy Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Szamotułach” nad kilkunastoma aresztowanymi młodymi ludźmi. Po jej likwidacji w 1999 roku sprawę przejął Instytut Pamięci Narodowej ‒ Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Poznaniu. Śledztwo, w czasie którego przeanalizowano dokumenty i przesłuchano wielu świadków, potwierdziło zarzuty, jednak w 2006 roku prokurator je umorzył. Żaden ze sprawców bowiem już nie żył.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Szamotuły, 05.12.2017

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Aleksander Przybylak2025-01-04T12:08:34+01:00

Wspomnienia Jana Barańczaka

Jan Barańczak w młodości


Jan Barańczak urodził się w 1915 roku w Piaskach koło Gostynia, zmarł w 2002 roku w Koninie. Przed wojną rozpoczął studia na Akademii Medycznej w Poznaniu. W 1944 roku ożenił się z Zofią Konopińską (1916-2014) – koleżanką z roku, absolwentką szamotulskiego Gimnazjum i Liceum im. ks. Piotra Skargi (w tym czasie wraz z rodziną mieszkała w Kluczewie i Lulinie), siostrą ks. Mariana Konopińskiego (zamęczonego w obozie koncentracyjnym w 1943 r., beatyfikowanego w 1999 r.). Z tego związku urodziło się dwoje dzieci: Małgorzata (ur. 1945, po mężu Musierowicz, z wykształcenia grafik, autorka popularnych powieści dla młodzieży) oraz Stanisław (1946-2014, poeta, tłumacz, literaturoznawca). Biografia zawodowa Jana Barańczaka była dość skomplikowana; pracował w wielu specjalnościach: był lekarzem rodzinnym i wojskowym, pracował jako asystent w Klinice Psychiatrycznej w Poznaniu (uzyskał stopień doktora), następnie specjalizował się w patomorfologii. Na Ziemi Szamotulskiej pracował najpierw w Dusznikach (1947-48), a następnie w Nojewie (2. połowa lat 50.; leczył wówczas także pacjentów z Ostroroga i okolic). W szpitalu w Szamotułach wykonywał sekcje zwłok (wiersz S. Barańczaka, Czerwiec 1962). Założył i prowadził Zakład Anatomii Patologicznej w Szpitalu Miejskim w Inowrocławiu (1963-1972) i Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Koninie (1974-1977). Był także publicystą i malarzem.


Rodzina Barańczaków na Ziemi Szamotulskiej

(ze wspomnień Małgorzaty Musierowicz)

Pierwszą pracę po ukończeniu studiów dostali moi rodzice w Dusznikach Wielkopolskich, w tamtejszym ośrodku zdrowia. Mama często wspomina, jak jeździła furmanką gdzieś do zapadłych w lasach wsi, do porodów. Opiekowała się nami gosposia – na imię miała Emilia, a my mówiliśmy na nią Masia. Masia była macierzyńska, ciepła, gadatliwa, wesoła i gderliwa, skora do pieszczot, żartów, piosenek i przytulanek. […] Cudownie gotowała – proste potrawy, ale jakoś tak niezwykle smacznie, ze zmiataliśmy z talerzy wszystko, cokolwiek podała. Była niezamężna, samotna i kochała nas jak własne dzieci, zwłaszcza Stasinka. Stasinek też miał do niej dużą słabość, wielokrotnie obiecywał, że się z nią ożeni, gdy już będzie duży. Kiedy powróciliśmy z Dusznik do Poznania, Masia przyjechała z nami i przez długie lata mieszkała […] w naszych kolejnych mieszkaniach – póki, po odchowaniu nas, nie wyszła za pana Franke, zamożnego wdowca.

(Tym razem serio, Łódź 1995)

Małgosia i Staś Barańczakowie z dziadkiem Walentym Konopińskim, Duszniki 1948 r.


Stanisław Barańczak
CZERWIEC 1962 (fragment)

Chciałeś, bym poszedł w twoje ślady, wprasowane
w osobliwą glinę tych okolic (coś w rodzaju białawego szamotu)
przez stare bieżniki opon garbatej, spracowanej
warszawy (ta skrzynia biegów: ileś się naszamotał
z jej topornym lewarkiem), gdy woziła cię do wiejskich pacjentów:
więc zdawało się naturalne, że zabrałeś mnie do Szamotuł,
gdzie Szpital Powiatowy rozpłaszczał się burą, pacniętą

w pobliże rynku grudą.

(tomik Widokówka z tego świata i inne rymy z lat 1986-88, Paryż 1988)



Oprac. ak

W ciągu swego życia każdy człowiek marzy o tym, by po jego śmierci o nim pamiętano. Ciekawe jest jednak to, że ludzie nie chcą przyjąć do wiadomości oczywistego faktu, że po swej śmierci nie będą się mogli przekonać, czy się o nich pamięta. Nie będą przecież istnieć, co więc daje im wiara w pośmiertną pamięć o sobie? Prawdziwą jednak pociechą jest fakt, że jeszcze żyjemy i że naszym życiem i naszym działaniem możemy pomóc innym ludziom. Bo rozsądek podpowiada nam, że tylko takie życie ma rzeczywisty sens.

(Jan Barańczak)

Ze wspomnień Jana Barańczaka

Lata tuż po wojnie w polskiej medycynie były niezwykle ciężkie, zwłaszcza na prowincji. Gmina wiejska Duszniki, mieszcząca się w południowej części powiatu szamotulskiego, miała pod tym względem dużo szczęścia, ponieważ trafiła nie tylko na bardzo dobrego lekarza, ale również wspaniałego człowieka. Jan Barańczak ‒ bo o nim mowa ‒ nie przebywał długo w Dusznikach, bo zaledwie rok. Jednakże jego działalność z lat 1947-48 spowodowała, że stał się częścią wsi, a pamięć po nim jest żywa do dziś. W prywatnych archiwach duszniczan istnieją dokumenty medyczne, podpisane przez doktora Barańczaka.

Młody medyk wspominał, że lata bezpośrednio po II wojnie światowej cechowały się ogromnym parciem na tworzenie samorządów lokalnych, głównie pod skrzydłami Polskiej Partii Socjalistycznej, która opowiadała się przeciw wszelkiej centralizacji. Również powiat szamotulski, a także same Duszniki były we władzy PPS, która pielęgnowała tradycje niepodległościowe i idee państwa opiekuńczego.

Właśnie w takim klimacie społeczno-politycznym rozpoczął pracę Jan Barańczak, ojciec Małgorzaty Musierowicz (ur. 1945) i Stanisława Barańczaka (ur. 1946). Fotografię lekarza, przesłaną przez Jana Barańczaka z serdecznymi pozdrowieniami można obejrzeć w <strong>Izbie Regionalnej w Dusznikach</strong>, prowadzonej przez Towarzystwo Miłośników Ziemi Dusznickiej.

Jak wspominał na łamach „Medyczka Konińskiego” zadanie, jakiego się podjął, było bardzo trudne. Musiał bowiem zacząć od stworzenia miejsca pracy. Barańczak był organizatorem i kierownikiem gminnego ośrodka zdrowia. Była to jego pierwsza samodzielna praktyka, do której został skierowany latem 1947 roku. Po latach twierdził, że przydział do Dusznik był czymś  wyjątkowym. W zniszczonym wojną kraju lekarz wiejski był rzadkością. Jeśli przed wojną było około 14 tysięcy lekarzy, to po wojnie zostało już ich tylko około 7 tysięcy. Rozlokowani byli przede wszystkich w większych ośrodkach miejskich. Te mniejsze, jak Szamotuły czy Gostyń, posiadały co prawda szpitale, ale na 200-300 łóżek. Wszystkimi chorymi opiekował się jeden lekarz, który rzadko miał pomoc asystenta. Nie było także pielęgniarek, gdyż nie funkcjonowały wówczas szkoły pielęgniarskie. Funkcje te pełniły siostry zakonne. Nie było pogotowia ratunkowego, ponieważ nie było samochodów. Te, które uzyskano z tzw. demobilu (sprzęt wojskowy, który pozostał po zdemobilizowaniu wojska), wykorzystano w inny sposób i to najczęściej w większych miastach.

A jednak mimo tych wszystkich trudności rok pracy w Dusznikach uważał Barańczak za najszczęśliwszy. Bardzo szybko nadarzyła się okazja, by wyposażyć ośrodek, którego był jednocześnie i pracownikiem, i kierownikiem, w sprzęt medyczny. Były to narzędzia do zabiegów chirurgicznych, położniczych, a nawet stomatologicznych. Sprzęt pozwalał wiejskiemu lekarzowi wykonywać wszystkie zabiegi małej chirurgii, interny, pediatrii. Na wezwanie położnej (porody w Dusznikach jeszcze w latach 60. odbywały się w domu) wykonywał porody kleszczowe, obroty na nóżkę, ręczne wydobycie łożyska itd. Jan Barańczak wykonywał także sekcje sądowe i szpitalne w Szamotułach.

Leczył wielu pracowników państwowych, m.in. poczty, kolei i urzędników gminnych oraz rolników w trzynastotysięcznym rejonie. To właśnie im ośrodek w Dusznikach zastępował odległy i mały szpital w Szamotułach. Nic dziwnego, że ta ciężka praca cieszyła się ogromnym szacunkiem.

Z inicjatywy wiejskiego lekarza powstała w Dusznikach pierwsza bezpłatna Poradnia dla Matki i Dziecka. Doradcami lekarza z Dusznik byli dr Bremborowicz, położnik i profesor patomorfologii oraz dr Wiktor Dullin, dyrektor szpitala w Szamotułach. Z pomocą przychodziły także władze, które Poradnię wyposażały w produkty pochodzące z UNRRY. Były to odżywki, bielizna dziecięca, leki, a nawet trwała żywność.

Jako naukowiec zainteresował się częstymi porodami z wadami wrodzonymi noworodków. Źródłem wielu z nich była ciężka praca w polu. Pochylona pozycja przy wykopkach powodowała uszkodzenia niedojrzałego jeszcze płodu. Liczne przypadki wad wrodzonych noworodków tłumaczy się tym, że największa ilość porodów miała miejsce zimą (jak podkreśla młody badacz, jest to zgodne z prawami natury ‒ wiosna i lato to czas spotęgowanej rozrodczości. Rolnicy mieli mówić „najlepsze cielęta są zimowe”). Najcięższe prace w polu, kiedy kobiety pracowały mocno pochylone ku przodowi, przypadały na początkowe lub środkowe okresy ciąży.

Kiedy nie leczył, zajmował się działalnością kulturalną. Organizował w niedzielne popołudnia pogadanki. Tematy tychże wybierali sami słuchacze. Udzielał się również w organizowaniu teatru ludowego. Bywał zapraszany do rodzin rolników jako gość honorowy.

Nic więc dziwnego, że mieszkańcy Dusznik nie chcieli „oddać” swojego lekarza, kiedy ten we wrześniu 1948 roku został przymusowo powołany do wojska. Zwłaszcza miejscowa Liga Kobiet miała słać reklamacje. Niestety, bez skutku. Jan Barańczak opuścił Duszniki, pozostawiając po sobie miłe wspomnienie. A i sam Barańczak zachował w pamięci Duszniki.

Marcin Malczewski

Jan Barańczak – na odwrocie tekst:
Serdeczne pozdrowienia z Konina przesyła dr Jan Barańczak (w 81 r. życia…), 27 VI 95

Szamotuły, 30.11.2017

Marcin Malczewski

Poznaniak od urodzenia, który przez całe życie marzył o mieszkaniu na wsi. Obecnie szczęśliwy mieszkaniec powiatu szamotulskiego, realizujący w Dusznikach „wiejskie” zainteresowania.

Dr nauk humanistycznych, bloger (Prowincja noc, http://prowincjanoc.pl), członek zarządu Towarzystwa Miłośników Ziemi Dusznickiej.

Wspomnienia Jana Barańczaka2025-01-04T12:09:58+01:00

Groby nauczycieli

Cykl Kiedy myślę: Szamotuły…

Groby moich licealnych nauczycieli

Jeśli Wszystkich Świętych ‒ to oczywiście cmentarz szamotulski i wspomnienia o ludziach, którzy tam spoczywają. W moich licealnych latach była szamotulska nekropolia miejscem, które chętnie się odwiedzało w czasie wolnym pomiędzy lekcjami i odjazdem autobusu. Niedaleko od Rynku, blisko kolegiaty, z licznymi grobowcami ale też grobami krewnych, którzy mieszkali w Szamotułach i okolicy. Nawiedzałam też grób Stefana Paweli ‒ dyrektora liceum, który zmarł w 1963 roku, akurat wtedy, kiedy ja zaczynałam naukę w szamotulskim ogólniaku. Pamiętałam jego pogrzeb, a znałam Go z opowiadań Mamy i Cioci, które uczył języka łacińskiego.

Teraz na szamotulskim cmentarzu mam wielu bliskich znajomych. Zawsze zatrzymuję się przy grobach kolegów z klasy: Macieja Dybizbańskiego i Elżbiety Grzesiak-Fiksy. Zapalam też świeczki na grobach moich nauczycieli.

Kiedy stoję nad grobem nauczyciela matematyki prof. Władysława Paśki, dziękuję Bogu za to, że był wyrozumiały i pozwolił mi na rozwój moich humanistycznych zainteresowań i talentów. Nie dręczył ponad miarę sinusami i równaniami kwadratowymi. „Władek” chyba mnie lubił, zresztą z wzajemnością. Pamiętam, że przyjeżdżał czasem do szkoły zielonym skuterem, który stał na boisku, a my go podziwialiśmy. Był niewiele starszy od nas, razem zaczynaliśmy przygodę z szamotulskim liceum.

Moim dobrym duchem był prof. Konrad Roszczak ‒ nauczyciel przysposobienia wojskowego. Uczył trochę dziwnego przedmiotu, ale za to można było z Nim rozmawiać i to na każdy (prawie) temat. Kiedy „Trąbol” miał na boisku dyżur, zawsze był otoczony uczniami. Bywałam z Nim na obozach harcerskich, gdzie był komendantem. Miał tę niezwykłą zdolność budowania relacji z uczniami, blisko ale nie na tyle, żeby stracić autorytet. Uwielbiałam go. A profesor mnie pamiętał, mimo iż widywaliśmy się tylko na zjazdach absolwentów.

I kolejny grób na szamotulskim cmentarzu. Niedaleko wejścia głównego z lewej strony spoczywa prof. Rafał Pisula, który w moich licealnych czasach uczył matematyki i fizyki. Mnie, co prawda, uczył tylko przez rok i to fizyki. Było to w XI klasie, kiedy mój wychowawca ‒ fizyk, zmienił pracę i odszedł ze szkoły. Fizyka nie była moim ulubionym przedmiotem, ale „diodę i triodę” pamiętam do dziś. Profesor Pisula  był mi bliski jeszcze z innego powodu. Mieszkał przy ul. Rewolucji Październikowej [dziś Poznańska] i po warzywa i owoce chodził naprzeciwko do ogrodu mojego wujka Jana Ratajczaka. Czasem go tam spotykałam, ale nie miało to wpływu na moje oceny z fizyki.

W Dzień Zaduszny na pewno zatrzymam się przy grobie prof. Ireny Fludry, która uczyła mnie geografii w klasie X. Zafascynowana swoim przedmiotem, stworzyła w starym gmachu liceum – na parterze,  gabinet geograficzny na miarę tamtych czasów. Na suficie było wymalowane niebo z najważniejszymi gwiazdozbiorami. W szafach były zebrane mapy, a w gablotach skamieliny i skamieniałości. Zapamiętałam panią profesor jako osobę bardzo stanowczą i wymagającą. I tę ciszę na lekcji geografii, szczególnie kiedy otwierała dziennik i zaczynała pytać. Ale to dzięki Niej zaprzyjaźniłam się z mapą, potrafię bez zastanowienia wymienić prawobrzeżne i lewobrzeżne dopływy Wisły i nie tylko.

Na szamotulskim cmentarzu spoczywają Państwo Jakubowscy, którzy mieszkali w starym budynku liceum przy Rynku i jako woźni byli dobrymi duchami szkoły. Mieli wszystko na oku, czasem pożyczali igłę i nitkę do przyszycia tarczy, bez której wstęp do szkoły był wzbroniony. Bywało, że ocierali łzy, kiedy człowiek dostał dwóję, szczególnie jego zdaniem, niezasłużoną. To w suterenie u pani Jakubowskiej można było odprasować bluzkę przed występem na szkolnej akademii, można się było ogrzać, wygadać. Jakubowscy kochali swoją pracę, kochali uczniów, prawie wszystkich znali. Szkoła bez Nich nie miałaby tylu barw.

Ostatnie wspomnienie poświęcam prof. Gabrieli Tomaszek ‒ nauczycielce wychowania fizycznego, która dojeżdżała do Szamotuł tym samym autobusem co ja. Wsiadała w Szczepankowie i potem spotykałyśmy się w sali gimnastycznej. Pani Tomaszkowa, bo tak o niej mówili uczniowie, pochodziła z dawnych Kresów. Zdradzał ją piękny, śpiewny język, który uwielbiałam. Była konkretna, energiczna, można z Nią było porozmawiać o wszystkim, nawet o dziewczyńskich przypadłościach. Rozumiała, doradzała, zachęcała do ćwiczeń i dbałości o ciało. Pani profesor spoczywa na cmentarzu w Ostrorogu, naprzeciwko kaplicy.

Wszystkie te Osoby, które już są po drugiej stronie tęczy, chowam we wdzięcznej pamięci. Nad Ich grobami płaczą cmentarne anioły, na grobach płoną znicze, a przy grobach na chwilę refleksji zatrzymują się dawni uczniowie. I wspominają. Dzięki temu pamięć o Nich trwa.

1 listopada 2017 r.

Irena Kuczyńska



Zdjęcia Agnieszka Krygier-Łączkowska (z lewej), Andrzej Bednarski (powyżej), Wojciech Andrzejewski (na górze strony)

Szamotuły, 01.11.2017

Irena Kuczyńska z domu Leśna

Urodzona w Ostrorogu, absolwentka szamotulskiego liceum (1967).

Emerytowana nauczycielka języka rosyjskiego w pleszewskim liceum, dziennikarka, blogerka (<a href=”http://irenakuczynska.pl/”>http://irenakuczynska.pl/</a>).

Groby nauczycieli2025-01-04T12:11:23+01:00
Go to Top