Baśń o Marynie
Łukasz Bernady
Baśń o marynie
Trudniejsze słowa i wyrażenia:
Najeść się blekotu – zwariować, dostać fioła, ale także: zatruć się. Powiedzenie ma związek z nazwą rośliny blekot pospolity. Jest to bylina przypominająca z wyglądu pietruszkę, której spożycie grozi silnym zatruciem lub nawet śmiercią.
Zydel – dawniej: drewniany stołek do siedzenia.
Pojazny – gwarowe: trwały, wytrzymały
Maryna – autentyczny instrument regionalny służący do basowania i urozmaicania gry rytmicznymi uderzeniami. Jej cechą charakterystyczną jest kanciaste pudło rezonansowe oraz okrągłe, metalowe brzękadła usytuowane na szczycie główki. Zdaniem muzykologów, nazwa wcale nie ma związku z imieniem Maryna, lecz z określeniem „tubmaryna”, które było nazwą instrumentu basowego używanego od średniowiecza do XVIII w. przez kapele w całej Europie.
Ilustracja Dorota Domagała https://www.facebook.com/Ilustradorka-800682163285337/
Baśń z książki: Łukasz Bernady, Baśnie doliny Samy, Szamotuły 2014 [wydawca: Paweł Mordal – AW DELTA]
Jeden muzykant, basista spod Kaźmierza imieniem Zdzichu, szedł sobie pewnej nocy brzegiem Samy. Właściwie to wlókł się noga za nogą, przygarbiony ze smutku, i rozpamiętywał swoje nieszczęście. Wracał z nieudanego wesela. Goście sobie popili i wszczęli awanturę. Złość gawiedzi skupiła się na kapeli. Ludziska rzucili się na muzykantów, a ci zaczęli uciekać. Zdzichu w pośpiechu zostawił swoje basy, więc ludzie całą nienawiść wyładowali na nich. Instrument poszedł w drzazgi, tak samo smyczek. Gdzie on teraz kupi takie basy?
W ogóle źle mu się w życiu działo. Dzieciaków w chacie gromada, a bieda taka, że aż piszczy. O nim zaś wszyscy mówili, że ma „dziurawe ręce”. Bo też za co by się nie wziął, nic się nie udawało. Zasiał pszenicę – uschła na wiór. Chciał hodować wieprzki, ale jakaś zaraza przyszła i wygubiła zwierzęta. Ledwie ostatnie prosię ocalił na wielkanocny stół. Potem za pożyczone dukaty kupił krowę. Gdy jednak wygnał ją na popas nad Samę, padła. Widać natrafiła na śmierdzącą rosę albo się najadła blekotu , który tu i ówdzie rósł w nadrzecznych zaroślach. Jedno, co mu świetnie szło, to granie w kapeli na basach. Jak tylko pociągnął smykiem po strunach, nogi ludziom same się do tańca rwały. I co z tego, skoro teraz basy mu przepadły?
Taka rozpacz chwyciła Zdzicha, że zapragnął skończyć z tym wszystkim i odebrać sobie życie. Nad samym brzegiem rzeki rosła sosna. Mężczyzna skierował się w jej stronę. Zaczął szukać odpowiedniej gałęzi, żeby się powiesić. Księżyc w pełni ogarniał bladą poświatą drzewa, nadając im kształty groźnych straszydeł. I wtedy Zdzichu spostrzegł jakiś błysk wśród paproci. Zdumiony, zbliżył się do tego miejsca i zaczął uważnie wypatrywać. Znów coś błysnęło. Schylił się, rozgarnął łodygi i zobaczył dużą złotą monetę, która odbijała księżycowe światło.
– Nie do wiary! – szepnął pod nosem. – To dukat!
– Jak się dobrze postarasz, to znajdziesz jeszcze dwa – usłyszał nagle chropowaty głos dochodzący zmroku
Serce zabiło mu mocniej. Zdało mu się, że widzi jakąś czarną zgarbioną postać. Była to wiedźma leśna.
– Rozejrzyj się dobrze – zaskrzeczała. –To reszta skarbu skąpego pana, który wiele lat temu odmówił mi jałmużny. Został tu na zawsze, a jego monety zamieniły się w mrówki. Jeśli weźmiesz te trzy sztuki złota i choć jedną przeznaczysz na coś dobrego, pokuta tego nieszczęśnika się skończy, podobnie jak twoja bieda. Ale pamiętaj: jeśli przehulasz pieniądze, czeka cię surowa kara. Kra, kra, kraaaa!
I w tym samym momencie wiedźma zamieniła się w kruka, zamachała skrzydłami i z ponurym szumem odleciała w mrok. Przerażony, ale i zaciekawiony Zdzichu rozgarnął mech i rzeczywiście znalazł dwa kolejne dukaty. Miał więc trzy złote monety! Ucieszył się, a ponure myśli znikły w mroku. Skierował kroki w stronę chałupy i pogwizdywał wesoło. Zastanawiał się, co zrobić z niemałą przecież kwotą. Wspomniał zniszczony instrument i przyszło mu do głowy, że każe sobie zbudować nowe basy. Czy to dobry cel? „Skoro tylko basować potrafię, to chyba dobrze, że wydam pieniądze na instrument. W Kaźmierzu mieszkają stolarze. Jeden z nich, Antoni, jest niezłym budowniczym instrumentów. Trzy dukaty powinny w zupełności wystarczyć na nowiutkie basy!”.
Zaraz następnego dnia, podniecony nocnym znaleziskiem, wybrał się do Kaźmierza. Po drodze postanowił jeszcze tylko pochwalić się swoim szczęściem przed znajomymi. Zaszedł więc do karczmy, gdzie spotkał kilku kamratów. Wdał się z nimi w rozmowę, którą suto zakropili gorzałką. Niestety, Zdzichu miał słabość do trunków. Rozochocony podziwem koleżków, postawił im po kielichu, potem jeszcze raz i jeszcze…Aż przebrał miarę. Ani się spostrzegł, gdy słońce schowało się za dachy, a on, mocno podchmielony, nadal siedział w karczmie z dwoma tylko dukatami. Jednego roztrwonił na gorzałkę. Przypomniały mu się słowa wiedźmy. Przestraszony groźną wróżbą, zabrał się do domu z mocnym postanowieniem, że już nigdy nie zajrzy do kieliszka.
„Dwa dukaty to za mało na basy od Antoniego – pomyślał ze smutkiem. – Ale przecież w Kaźmierzu mieszka jeszcze Bartosz. Wprawdzie instrumentów nie robi, ale sam grywa na basach. Może za dwa dukaty zgodzi się wystrugać dla mnie drugie? Tak! Jemu zlecę robotę”.
Będąc dobrej myśli, położył się spać i postanowił skoro świt znowu wyruszyć do Kaźmierza, do stolarza Bartosza.
Tak też zrobił. Szedł na skróty brzegiem Samy, a i tak zmęczył się drogą. Kiedy dotarł na miejsce, coś go podkusiło, żeby przed wizytą u rzemieślnika przepłukać gardło piwem w gospodzie. Lecz niestety: znowu przeholował. Ani się spostrzegł, kiedy minęło kilka godzin, a on wydał całego dukata! „Jeśli przehulasz pieniądze czeka cię kara!” – zadźwięczała mu w uszach przestroga. Natychmiast ochłonął. Został oto z jednym dukatem. Ogarnięty zgrozą, wybiegł z gospody i jął rozpytywać, gdzie może za dukata zamówić basy.
– Jeden dukat? Wystarczy ino na trumnę – rzekł mu jakiś przechodzień.
Wtedy przyszło Zdzichowi do głowy, że przecież na skraju wsi mieszka kulawy Tomaszek, który zbija trumny. Może za dukata skleci z desek chociaż proste basy! Pomysł dodał mu otuchy. Po chwili był już przy drewnianym płocie tomaszkowego gospodarstwa.
– Niech będzie pochwalony – rzekł na powitanie.
– Na wieki wieków. A co was do mnie sprowadza? Mam nadzieję, że nikt wam nie umarł.
– A nie, nie o trumnę mi chodzi. Chciałbym, żebyście mi sklecili basy, bo moje na weselu rozbili.
– Ja nie umiem– wzbraniał się stolarz. –Trumny, stoły, stołki, zydle , to co innego.
– Zgódźcie się – błagał Zdzichu. –Mam tu złotego dukata. To jak będzie?
Błysk monety zachęcił Tomasza.
– Najgorzej z pudłem – podrapał się w czoło. –Nie umiem go zrobić.
– A z tego by nie można? – Zdzichu wskazał na małą, dziecięcą trumienkę opartą o ścianę.
– E, nie! To trumna dla najmłodszej córki Karwatów. Ojciec zawczasu zamówił, bo podobno już ksiądz u niej był, taka chora. Mówią, że do niedzieli nie dożyje.
– Ja się pomodlę za to dziecko. Może wyzdrowieje. A wy mi z tej trumny zbudujcie basy!
I Zdzichu dokładnie wyjaśnił Tomaszkowi, jak ma wyglądać instrument.
– Wiem, że za piękne to te basy nie będą – zasępił się. –Ale na lepsze mnie nie stać.
Nie wiadomo, czy zadziałały modlitwy Zdzicha, czy lekarstwa, ale mała od Karwatów poczuła się w sobotę lepiej, a kilka dni później już wstawała. Tymczasem Tomaszek z przygotowanej dla niej trumny klecił basy dla Zdzicha. Jakoż po niedługim czasie instrument był gotowy. Miał jednak kanciaste pudło.
– O dziwo, całkiem nieźle brzmią – orzekł Zdzichu, gdy założył trzy struny i wypróbował smykiem. Z zadowoleniem oglądał też otwory na pudle w kształcie półksiężyców.
– A tu, zobaczcie – wskazał Tomaszek. – Na szczycie dołożyłem trzy mosiężne blaszki. Jak będziecie potrząsać, to te blaszki też się odezwą.
– Sprytnieście wymyślili! Dziękuję wam!
I od tej pory Zdzichu znów zaczął grywać na swoich basach. A że miał do tego talent, kapele go rozchwytywały. Podobało się też wszystkim pobrzękiwanie owych krążków dołożonych przez kulawego Tomaszka. Dzięki częstym występom na weselach i rozmaitych zabawach udało się Zdzichowi spłacić długi, zreperować chałupę i polepszyć byt rodziny. Wróżba leśnej staruchy się spełniła. Wkrótce bieda całkiem opuściła chatę Zdzicha i żył sobie z żoną i dziećmi przez wiele lat w szczęściu i zdrowiu. Z biegiem czasu włosy mężczyzny zbielały, ale wciąż chętnie grywał na zabawach.
Pewnego razu podczas wiejskiego wesela do kapeli podszedł jakiś staruszek. Zdzichu z trudem rozpoznał w nim kulawego Tomaszka.
– Pamiętacie, jakeście u mnie zamówili basy z trumny dla córki Karwatów? – zapytał stolarz.
– A jużci, że pamiętam! Bardzo dobre basy! Nie zamieniłbym ich na inne.
– No to wam powiem, że dzisiaj gracie na weselu owej córki Karwatów, która już prawie w tej trumnie leżała.
Zdumiał się Zdzichu, zdumieli pozostali muzykanci. Pannie młodej było na imię Maryna. Zdzichu zadzwonił łyżką o talerz, żeby umilkły rozmowy, i ozwał się w te słowa:
– Drodzy weselnicy. Przypadek sprawił, że gram dziś na weselu panienki, która jako dziecko bardzo chorowała i już była dla niej trumna zbita z desek. Ale cud się stał. Kazałem stolarzowi z trumny owej zbić basy i przyobiecałem modlitwę za zdrowie dziecka. I Bóg wysłuchał próśb moich. Dzięki temu ja mam basy, a dziewczyna dożyła swojego wesela. Czy panna młoda zgodzi się, aby jej imieniem nazwać ten niezwykły instrument?
Zaległa cisza, wśród której rozległo się dziewczęce „Tak”. A potem Zdzichu wpadł w objęcia panny młodej i poczuł dwa siarczyste pocałunki na policzkach. Zaczerwienił się, otarł ręką zwilgotniałe oczy i krzyknął:
Młodzi Państwo, długie lata żyjcie z Panem Bogiem,
niech się wasze dzieci w zdrowiu chowają za progiem!
A potem zwrócił się do muzykantów:
Wiwat, wiwat, panu memu,
wiwat, wiwat, mnie samemu,
wiwat, wiwat i tej pannie,
która ładnie patrzy ma mnie.
Jak nie zadźwięczą skrzypki! Jak nie zadudlą dudy! Jak nie zaburczy maryna z pobrzękiwaniem krążków umieszczonych na szczycie! A kiedy zmęczeni weselnicy już chcieli odsapnąć, Zdzichu znowu krzyknął:
Niechże maryna wtórem grzmi,
ty od Szamotuł pieśni rżnij,
bo nasze nóżki żelazne,
oj, do taneczka pojazne!
I ponownie zadźwięczał dziarski wiwat, a nogi tancerzy trzasnęły w podłogę.
Od tej pory nazwa „maryna” przylgnęła do instrumentu, a jego sława rozeszła się po całej okolicy. Wkrótce wszyscy mieszkający w pobliżu muzykanci chcieli używać w kapelach takich basów, jakie miał Zdzichu: o kanciastym kształcie, z brzękadłami na szczycie. Nazywali je też jak te pierwsze Zdzichowe basy – „maryną”.