Wspomnienia wojenne (1939-1940)
„Przyszliśmy wyzwolić was od panów”
Pamiętam atmosferę sierpnia 1939 roku. Tatuś, podporucznik rezerwy, jeszcze w lipcu został powołany na ćwiczenia wojskowe 1. Pułku Kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza. W ostatnich dniach sierpnia zjawił się na krótko w domu, żeby się z nami pożegnać. Pamiętam, jak odprowadzałyśmy go z Mamą do placu Zamkowego. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że rozstajemy się na 6 lat.
Kiedy widzę w telewizji, a w przeszłości także przy okazji wizyt w Warszawie, narożnik ul. Świętojańskiej i placu Zamkowego, przypominam sobie, że właśnie w tym miejscu na pożegnanie Tatuś pocałował mnie w lewą skroń, a ja w duchu przyrzekłam sobie, że do Jego powrotu tego miejsca nie będę myła. Moje plany pokrzyżowała Mama, która tego samego dnia wieczorem włożyła mnie do wanny i całą wyszorowała.
Najpóźniejsze zachowane zdjęcie moich Rodziców razem ze mną (inne przepadły w czasie powstania warszawskiego) – 1937 r. Mama trzyma na kolanach moją ulubioną lalkę – Murzynkę
W sierpniu 1939 roku spędzały u nas wakacje dwie nauczycielki pracujące w Szamotułach: siostra mojej babci Jadwigi Kędzierskiej – ciocia Zosia Janikówna oraz jej koleżanka pani Stefa (Stefania) Jońcówną. Zbliżająca się wojna, a potem jej wybuch zatrzymał je w Warszawie. Tak więc lata wojenne przeżywaliśmy z bratem Krzysiem bez ojca, za to pod opieką aż czterech kobiet: Mamy – Haliny Budzyńskiej, Babci Jadzi, Cioci Zosi i pani Stefy. Te ostatnie wkrótce zajęły się moją edukacją, w lipcu skończyłam siedem lat i trzeba było zacząć regularnie się uczyć (por. wspomnienie http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/).
W ostatnich dniach sierpnia gosposia „Złotowłosa Stacha” codziennie rano, wchodząc do naszego mieszkania, stwierdzała, że właśnie wybuchła wojna. Nie powiedziała tego tylko 1 września. Zagadnięta potem przez Mamę: „Stasiu, wojna, a Stasia nic nie mówi”, odpowiedział: „A bo myślałam, że to znowu jakieś plotki”.
Z pierwszych dni wojny zapamiętałam jedną charakterystyczną scenę. Spodziewano się, że Niemcy będą zrzucać nie tylko bomby burzące, ale posłużą się też bronią chemiczną. Z tego powodu musieliśmy zaopatrzyć się w maski przeciwgazowe i okleić szczelnie taśmą okna i drzwi jednego pokoju, żeby w razie ataku chemicznego mieć się gdzie schronić. Nasz dozorca pan Dec, na pytanie Mamy, skąd ma wiedzieć, kiedy ma uciekać do piwnicy, a kiedy zamknąć się w tym właśnie pokoju, uspakajająco odpowiedział, że zależnie od typu bombardowania będzie inaczej uderzał w gong. Skąd będzie wiedział, jaki to atak, Mama już nie dopytywała.
Raz schroniliśmy się w tym właśnie pokoju. Ostatnia wkroczyła nasza gosposia, która przed chwilą wyjęła z pieca placek, a ponieważ nie chciała go narazić na zanieczyszczenie środkami chemicznymi, wzięła go ze sobą. Pamiętam pełne przerażenia okrzyki dorosłych, którzy byli przekonani, że w razie zagrożenia ten gorący placek może nas pozbawić resztek tlenu – i gosposia, ku swemu zmartwieniu, musiała wystawić go na korytarz.
Bombardowanie Warszawy we wrześniu 1939 r.
W pierwszych dniach września Mama odebrała pensję Tatusia i w Ministerstwie powiedziano jej, że następuje ewakuacja do Dubna (wówczas był to teren Polski, woj. wołyńskie, dziś zachodnia Ukraina). Zaproponowano Mamie wyjazd z Warszawy razem z innymi rodzinami pracowników Ministerstwa Sprawiedliwości. Oficjalnie w naszej rodzinie mówiło się, że trzeba jechać, bo w Warszawie nie dostaniemy już żadnych pieniędzy w związku z tym, że zakład pracy Tatusia przenosi się do Dubna. Z perspektywy czasu myślę jednak, że wówczas w Ministerstwie mama poczuła, że z Warszawy trzeba uciekać. Tak więc całą szóstką znaleźliśmy się na dworcu i wyruszyliśmy w podróż, która trwała kilka dni. Pociąg był często ostrzeliwany przez pikujące nad nim samoloty niemieckie. Schronienia szukaliśmy wtedy w okolicznych lasach lub po prostu kryliśmy się w krzakach obok torów.
W czasie tej podróży po raz pierwszy w życiu doznałam uczucia głodu. Ja, która doprowadzałam do rozpaczy Rodziców swoim wybrzydzaniem na wszystko, co znalazło się na stole (choć mieliśmy wspaniale gotującą gosposię), z ogromnym apetytem zjadłam wtedy zdobytą jakimś cudem przez Mamę skibkę czarnego chleba posypaną grubo cukrem. Mam w oczach obraz pani Stefy, jak na jednym z postojów tryumfalnie wkroczyła do wagonu z butelką mleka dla Krzysia. Mój brat miał wtedy dopiero 10 miesięcy.
Po latach ten pociąg wracał do mnie we wspomnieniach innych osób. Znalazłam gdzieś informacje, że jechali nim m.in. Jerzy Giedroyć, późniejszy redaktor paryskiej „Kultury”, oraz pisarz i tłumacz – Tadeusz Boy-Żeleński, który dotarł do Lwowa.
Kilka lat temu córka i wnuczka zaczęły weryfikować moje wspomnienia, dotarły do wielu dokumentów i publikacji. Wiem stąd, że decyzja o ewakuacji biur Ministerstwa Sprawiedliwości do Dubna w województwie wołyńskim zapadła jeszcze przed początkiem wojny, w sierpniu. Pracownicy ministerstwa ewakuowali się z Warszawy wraz z rodzinami, w budynkach gimnazjum w Dubnie rozpoczęto normalną pracę.
Dubno, jedna z ważniejszych ulic. Zdjęcie z okresu międzywojennego
Potwierdzenie znalazła też informacja, że pociągiem tym podróżował Tadeusz Boy-Żeleński. Józef Hen, badacz biografii Boya i autor książki Błazen-wielki mąż, tak opowiadał w jednym z wywiadów: „Pociąg, którym jechał, był kilkakrotnie bombardowany. Wszyscy wtedy wybiegali w panice, szukali schronienia. Tylko nie Boy. Tak pamięta go uczestnik tamtej podróży, mecenas Krzysztof Bieńkowski. Ale to nie była jakaś brawura czy nieostrożność. Raczej fatalizm. Może w tym kontekście nie brzmi to zbyt poważnie, ale Boy przecież przetłumaczył Kubusia fatalistę. Teraz na pewno wziął do siebie lekcję Diderota, że wszystko co się ma przytrafić, zostało zapisane gdzieś w górze. Stanie się to, co ma się stać. Przeznaczenie”. Być może w podróży zajmował się tłumaczeniami, według znalezionej gdzie indziej relacji syna w podróż zabrał szkice Prousta. A ja przez wiele lat wyobrażałam sobie, że może pod jakimś krzaczkiem chowałam się razem z Boyem-Żeleńskim!
Sprawa podróży Jerzego Giedroycia nie jest oczywista, nawet w świetle źródeł historycznych, w tym wspomnień późniejszego redaktora paryskiej „Kultury”, a przed wojną pracownika Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Wiadomo jednak, że jechał na wschód ostrzeliwanym pociągiem i przez Lublin, Kowel, Łuck dotarł do Równego, a stamtąd – po kilku dniach – już samochodem został z innymi przedstawicielami rządu ewakuowany do Rumunii. Czy ten mój pociąg jechał tą samą trasą, tego (na razie) nie udało się ustalić nawet mojej dociekliwej córce. Dopiero po latach dowiedziałam się, że Jerzy Giedroyć był naszym najbliższym sąsiadem w przedwojennej Warszawie w domu przy Brzozowej 2/4. W książce Marka Żebrowskiego Jerzy Giedroyć. Życie przed „Kulturą” opublikowany został fragment planu kamienicy z zaznaczonym mieszkaniem, które zajmował. Widać tam także część naszego mieszkania w kamienicy, której po wojnie już nie odbudowano. Ja zapamiętałam miłych starszych państwa Giedroyciów, którzy w czasie wojny przenieśli się do mieszkania syna. Po latach dowiedziałam się, że w czasie powstania zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach.
Na dworcu w Dubnie na naszą rodzinę czekali państwo Dębińscy. W czasie, gdy Tatuś był sędzią grodzkim we Wronkach, Dębiński pracował na stanowisku naczelnika więzienia, a jego rodzina mieszkała w naszym sąsiedztwie. Później, gdy wyprowadziliśmy się z Wronek i mieszkaliśmy w Poznaniu, a potem w Warszawie, Rodzice musieli mieć z nimi jakiś kontakt. Przed wojną Dębiński został przeniesiony służbowo do Dubna. Przez cały czas pobytu w tym mieście mieszkaliśmy u nich, otoczeni ogromną życzliwością.
Armia Czerwona wkracza na teren Polski. Zdjęcie Narodowe Archiwum Cyfrowe
Dzień 17 września 1939 roku przeżyliśmy właśnie w Dubnie, zajętym już pierwszego dnia sowieckiej inwazji. Pamiętam, jak wkraczający, często obdarci, z karabinami na sznurkach, żołnierze Armii Czerwonej – ku naszemu zdumieniu – powtarzali, że „przyszli nas wyzwolić od panów”. Z opracowań historycznych wynika, że w rozkazach bojowych, odczytanych żołnierzom przed atakiem na Polskę, znalazły się fałszywe informacje o tym, jakoby Armia Czerwona szła na pomoc robotnikom i chłopom Białorusi, Ukrainy i Polski, którzy powstali przeciw kapitalistom i obszarnikom. Armia Czerwona miała więc wkroczyć nie jako zdobywca, lecz jako „wyzwoliciel braci Białorusinów, Ukraińców i ludu pracującego Polski”.
Mama skrzętnie ukrywała fakt, że jest żoną sędziego. Nasz gospodarz, pan Dębiński, zniknął zaraz po zajęciu Dubna przez wojska sowieckie. Pewnej nocy Mama usłyszała przez ścianę jego głos. Kiedy jednak rano spytała panią Dębińską, czy to naprawdę był on, ta gwałtownie zaprzeczyła i widać było, że jest bardzo niespokojna. Mama zrozumiała, że dalszy pobyt u rodziny Dębińskich może stanowić zagrożenie dla obu rodzin. Po latach dowiedziałam się, że Sowieci po wkroczeniu do Dubna aresztowali niemal wszystkich pracowników przeniesionego tam ministerstwa, tylko kilka osób zdążyło się przed nimi ukryć lub uciec.
Przenieśliśmy się wtedy na wieś pod Dubno. Pamiętam, że w domu, w którym się zatrzymaliśmy, poprzedniego dnia zmarło na biegunkę małe dziecko jakichś uciekinierów wojennych. Po podwórzu krążył zrozpaczony ojciec dziecka.
Zanim to jednak nastąpiło, Mama, Ciocia Zosia i pani Stefa chodziły często na targ w Dubnie i sprzedawały, co się dało. Szczególnym wzięciem wśród Rosjanek cieszyły się koszule nocne, które kupowały jako suknie balowe. Te „suknie balowe” odnajdywałam potem w różnych tekstach. Niedawno w jednej z książek trafiłam na informację, że we Lwowie na początku sowieckiej okupacji na jakąś imprezę kulturalną wkroczyła grupa kobiet przybyłych wraz z armią Czerwoną. Wszystkie ubrane były w efektowne koszule nocne. U nas zresztą podobne sytuacje też się zdarzały. Znajoma opowiadała mi, jak w latach osiemdziesiątych przyszła do niej paczka z odzieżą z Zachodu. Na wierzchu leżała bluzka w kolorze, który nie odpowiadał obdarowanej, dała ją więc koleżance, która dumnie paradowała w niej po Szamotułach. Po jakimś czasie dostała kolejną paczkę od tego samego nadawcy, w której znalazły się pasujące do rzekomej bluzki spodnie. Okazało się, że to, co obie z koleżanką uznały za bluzkę, było górą od piżamy.
Rynek w Dubnie w okresie międzywojennym. Być może właśnie tam Ciocia Zosia sprzedawała nasze rzeczy, abyśmy mieli z czego żyć.
Ponieważ stanęło nam przed oczyma widmo wywózki w głąb ZSRR, po krótkim pobycie na wsi pod Dubnem wyruszyliśmy do Przemyśla. San stanowił granicę między obu naszymi okupantami i krążyły wieści, że Niemcy od czasu do czasu przyjeżdżają do Przemyśla, aby – po uzgodnieniu z Rosjanami – wydać niektórym uciekinierom przepustki na powrót do ich domów. W Przemyślu koczowaliśmy przez wiele tygodni, głodując, wyprzedając resztki osobistych rzeczy. Mieszkaliśmy w jakimś ponurym gmaszysku (klasztorze?). Mający ledwo roczek Krzyś poważnie zachorował. Pamiętam chwile, w których Babcia i Ciocia mierzyły mu gorączkę, a przerażona Mama biegała po korytarzu, bojąc się wrócić do pokoju, aby nie usłyszeć, że gorączka wzrosła. Strach ten był w pełni uzasadniony, bo dzieci – szczególnie te najmłodsze – masowo umierały, głównie na biegunkę. Na szczęście gorączka zaczęła spadać i Krzyś powoli wracał do zdrowia.
Kiedy rozeszła się wieść, że Niemcy przyjechali i będą wydawać „bieżeńcom” przepustki, zostaliśmy z Babcią w domu, a Mama, Ciocia i pani Stefa wyruszyły przed budynek, w którym urzędowali Niemcy. Co wieczór wracały zrezygnowane, bo przed drzwiami wejściowymi kłębił się ogromny tłum. Próbujący utrzymać porządek Kozak na koniu, z nahajką w ręce, rozganiał ludzi, krzycząc: „Dawaj nazad!”
Któregoś z kolei dnia do stojącej z boku Mamy, która była bardzo ładną, pełną wdzięku młodą kobietą, podszedł jakiś mówiący po polsku człowiek i spytał: „Dlaczego jesteście taka smutna?” Wtedy Mama odpowiedziała, że ma małe dzieci, chce wrócić do Warszawy, gdzie jest jej dom, ale nie ma żadnych szans zdobycia przepustki. Wtedy nasz (jak się później okazało) dobroczyńca powiedział, że następnego dnia o wskazanej godzinie ma stać na tym samym miejscu, a on jej pomoże. Mama – nie mając wielkiej nadziei – czekała na niego, na wszelki wypadek wzięła z sobą panią Stefę. Ku ich zdumieniu tajemniczy człowiek zjawił się punktualnie, podprowadził je do jakiegoś bocznego okna, które wcześniej musiał odblokować od środka, podsadził i w ten sposób znalazły się wewnątrz obleganego gmachu. Teraz już z łatwością udało im się stanąć przed niemiecko-rosyjską komisją i z przepustkami wróciły do nas. Ten człowiek, prawdopodobnie żołnierz sowiecki, naraził własne życie. Za ten czyn groziła mu kara śmierci, pomógł bowiem uciec spod władzy Stalina „niebezpiecznym elementom”. Być może uratował nam życie: był to kwiecień 1940 roku, a w czerwcu zaczęły się masowe wywózki Polaków w głąb Związku Sowieckiego.
Przemyśl, cywile przechodzący przez most ze strony sowieckiej na niemiecką. My przeszliśmy tamtędy w kwietniu 1944 r.
Bezpośrednio po przekroczeniu Sanu Niemcy skierowali nas do jakiegoś budynku, w którym podzielono nas według płci i wieku, rozebrano do naga i dezynfekowano. W pewnym momencie nas – nieco starsze dzieci wpędzono do pomieszczenia, w którym siedziały w wannie maluchy. Wśród wrzeszczących dzieciaków z trudem rozpoznałam Krzysia. Przeżyłam też moment zdumienia, gdy z prawej strony wkroczyła grupa nagich kobiet i zniknęły w drzwiach po lewej stronie. Wówczas nagość dorosłych była dla mnie czymś zupełnie nieznanym i szokującym. Rozpoznałam tylko panią Stefę i to po… bursztynowych koralach, które stale nosiła i których Niemcy nie kazali jej zdjąć.
Gdy dotarliśmy do Warszawy, zastaliśmy prawie całe mieszkanie zajęte przez uciekinierów z Wielkopolski. Wujostwo, którzy mieszkali w tym samym domu i u których zostawiliśmy klucze, chyba raczej nie spodziewali się naszego powrotu i ulokowali u nas ludzi, którzy stracili dach nad głową. Kiedy Wujek Feliks Rankowski zobaczył Mamusię, spytał krótko: „Dzieci są?” W Warszawie mówiono, że kto jak kto, ale dzieci raczej żywe z tego piekła nie wracają.
Nasza Mama do końca swojego długiego życia pościła w 1. święto Wielkanocy. W czasie śniadania wielkanocnego jadła tylko jajka i sałatkę warzywną. Zachowanie to wiązało się ze złożonym przez nią przyrzeczeniem postu w intencji uratowania życia dzieci i wydostania się spod okupacji sowieckiej. Wielkanoc w 1940 roku wypadał 24 marca, był to zatem czas, gdy Mama próbowała zdobyć przepustkę do niemieckiej strefy okupacyjnej.
Ewa Budzyńska-Krygier
wrzesień 2018 r.
Wejście do naszego domu w Warszawie, ul. Brzozowa 2/4. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze.
Przedwojennych zdjęć z moim bratem nie mam. Jedyne można zobaczyć tym zdjęciu jako fotografię wiszącą na ścianie.
Podział Przemyśla pomiędzy dwóch okupantów
Zdjęcie zrobione z części Przemyśla zajętej przez Niemców. Po drugiej stronie rzeki widać wielkie propagandowe płachty, wywieszone na domach w części zajętej przez Związek Sowiecki.
Most drogowy na Sanie w Przemyślu został zniszczony na początku wojny. Granicę przekraczało się więc przez most kolejowy. Zdjęcia od strony sowieckiej i niemieckiej.
Kiedy udało nam się wrócić do Warszawy, przekonaliśmy się, że w czasie oblężenia Warszawy we wrześniu 1939 r. bomba uszkodziła nasz dom, a dokładnie jego dolną część od ul. Bugaj. Na szczęście nikt nie ucierpiał.
Wyrwa w domu widziana od góry. 1944 r., przed powstaniem warszawskim
Zdjęcia, które Mama wysłała Tatusiowi do oflagu po naszym powrocie do Warszawy, zrobione na tarasie naszej kamienicy. Tatuś miał dzięki nim potwierdzenie, że żyjemy i rośniemy
Moja mama zmarła w 1997 r. Do dziś niektóre osoby w Szamotułach pamiętają jej elegancję i urodę.
Ostatnie zdjęcie wysłane Tatusiowi z Warszawy. Ogrody Zamkowe, 1944 r., przed powstaniem
Wspomnienia Ewy Budzyńskiej-Krygier z powstania warszawskiego można przeczytać pod linkiem:
Powstanie warszawskie widziane oczami dziecka (http://regionszamotulski.pl/powstanie-warszawskie-oczami-dziecka/)
Inne wspomnienia tej samej Autorki:
Tęsknota za tornistrem, czyli wojenna edukacja (http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/)
Za wcześnie, kwiatku, z wcześnie…, czyli moja nauka w szamotulskich szkołach (http://regionszamotulski.pl/w-szamotulskich-szkolach-1945-51/)
Studia w czasach stalinowskich (http://regionszamotulski.pl/studia-w-czasach-stalinowskich/)
Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.
Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.