Ks. Bolesław Kaźmierski w pierwszych miesiącach II wojny światowej
Nie poddajmy się rozpaczy!
Ks. Bolesław Kaźmierski był szamotulskim proboszczem od 1 maja 1913 r. do 18 kwietnia 1945 r., czyli do dnia śmierci. Działał w wielu dziedzinach: był duszpasterzem, za którego czasów powstało wiele stowarzyszeń katolickich, sprawnym administratorem parafii, który przeprowadził wiele inwestycji, społecznikiem, dbającym o kulturę i oświatę, a w odrodzonej Polsce również radnym miejskim i powiatowym. Bardzo ważną rolę odegrał w czasie powstania wielkopolskiego: zainicjował jego organizację w Szamotułach, a później przewodził powiatowej Radzie Ludowej.
Postać ks. Bolesława Kaźmierskiego z pewnością zasługuje na obszerne opracowanie, może nawet w postaci książki. Artykuł niniejszy dotyczy działań szamotulskiego proboszcza, a także dziekana dekanatu szamotulskiego, na początku II wojny światowej. Tekst powstał na podstawie dwóch źródeł rękopiśmiennych, spisanych jeszcze podczas trwania okupacji niemieckiej lub zaraz po jej zakończeniu. Chodzi tu o dziennik prowadzony przez Jana Rudzkiego, woźnego szamotulskiego magistratu, oraz o kronikę Publicznej Żeńskiej Szkoły Powszechnej im. Marii Konopnickiej (dzisiejszej Szkoły Podstawowej nr 2). Wpisów w szkolnej kronice w tym czasie dokonywała Antonina Nowicka, wieloletnia kierowniczka szkoły, która cały okres okupacji spędziła w Szamotułach i w swoim ówczesnym mieszkaniu prowadziła tajne nauczanie (por. http://regionszamotulski.pl/tajne-nauczanie/).
1. z prawej ks. Bolesław Kaźmierski, obok niego Konstanty Scholl (1874-1930) – pierwszy polski burmistrz Szamotuł po odzyskaniu niepodległości, jego nadzwyczaj udaną kadencję przerwała śmierć w wypadku samochodowym. Pozostałe osoby: Michał Szydlarski (z lewej; szamotulski kupiec, przez 40 lat prowadził sklep z tkaninami i nakryciami głowy, był członkiem Rady Miasta od 1919 r.), Władysław Witkowski (na górze z lewej; jeden z założycieli w 1887 r. w Szamotułach koła (gniazda) Towarzystwa Gimnastycznego Sokół, wieloletni członek zarządu i członek honorowy) oraz Wiktor Krukowski (na górze z prawej; lekarz, od 1926 r. pełniący funkcję lekarza powiatowego, przewodniczący szamotulskiego koła oficerów rezerwy). Fotografię wykonano przed 1928 r. – Witkowski i Szydlarski zmarli w tym roku. Zdjęcie z archiwum rodzinnego Urszuli Dudzik – wnuczki Konstantego Scholla.
Antonina Nowicka rozpoczęła odpowiedni fragment kroniki zdaniem: „Duchowieństwo tutejsze z księdzem dziekanem Kaźmierskim na czele zapisało się chlubnie w historii miasta w pierwszych dniach września 1939 roku”. Jan Rudzki, swój wpis na ten sam temat, zakończył słowami odnoszącymi się do osoby proboszcza: „Cześć mu!”
Postawa szamotulskich księży, oceniona przez świadków ówczesnych wydarzeń tak bardzo pozytywnie, stanowiła kontrast wobec zachowania władz Szamotuł i powiatu. Pierwsze dni września były czasem pospiesznej ewakuacji. Przez miasto przeciągały tłumy uciekinierów od strony Wronek, Międzychodu i Czarnkowa. Władze miasta, z burmistrzem Leonardem Bartkowskim, i władze powiatowe, ze starostą Adamem Narajewskim, wyjechały z Szamotuł w pierwszych dniach wojny. Jana Rudzki był tym faktem bardzo poruszony, w swoim dzienniku w stosunku do obu wymienionych przedstawicieli władz użył słów bardzo dosadnych. Wspomniał także, że starosta Narajewski wzywany był do powrotu do Szamotuł przez wojewodę, Ludwika Bociańskiego, za pośrednictwem radia: „Co też uczynił, lecz po kilku godzinach znowu wsiąkł”.
Miasto opuścili także funkcjonariusze Policji Państwowej: „W niedzielę 3 września 1939 roku za drogie pieniądze nie znalazłbyś miejscowego policjanta, jeżeli się jaki granatowy mundur dał widzieć, to był to przez Szamotuły uciekający” − pisał Jan Rudzki.
Ks. Kaźmierski w gronie członków Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, sala hotelu Eldorado, ok. 1929 r. Zdjęcie – własność Jan Kulczak
Kolejne szczegóły wydarzeń z pierwszych dni września podaje Antonina Nowicka: „W ten czas, gdy władza świecka uciekła, gdy obywatele szamotulscy posiadający albo środki lokomocji, albo odpowiednią ilość gotówki wyjechali z Szamotuł, powstała plotka, że główna rozstrzygająca bitwa odbędzie się w okolicy Szamotuł, że miasto Szamotuły przeznaczono na zagładę. Rozpacz ogarnęła wtedy ludność, przede wszystkim biedniejszą. Obiecano im przecież w lipcu zorganizować ogólną ewakuację, gdyby okolica miała stać się terenem działań wojennych. A teraz ci, którzy mieli zająć się tą sprawą, uciekli pierwsi. Czy coś dziwnego że w duszach szamotulan zrodził się bunt przeciwko tym, którzy dotychczas stali na czele? Niepokój ogarnął całe miasto”.
W tej sytuacji w sobotę, 2 września, ks. Bolesław Kaźmierski postanowił pocieszyć i wesprzeć mieszkańców Szamotuł. Informacje na ten temat znaleźć można w obu wspomnianych źródłach. Antonina Nowicka pisze tak:
„Wtedy ksiądz dziekan Kaźmierski okazał się prawdziwym duszpasterzem. W sobotę dnia 2 września, gdy ludzie po nieprzespanej nocy zebrali się w rynku, przemówił do nich uspokajająco. Tak samo przemawiał w tym dniu do wiernych w Kolegiacie po każdej mszy świętej: «Wróg się zbliża. Nie poddajmy się rozpaczy! Mężczyźni niech uchodzą, niech starają się dostać do wojska. Kobiety i dzieci niech zostaną. I ja, wasz duszpasterz, zostanę z wami i moi konfratrzy również pozostaną. Ufajmy Bogu i Najświętszej Maryi, Pani Szamotuł». To były niektóre z jego słów. Szloch ogólny słychać było w kościele. Słowa księdza przyniosły pewną ulgę i wlały otuchę w serca rozdzierane strachem, rozpaczą i buntem. Więc jest ktoś, który będzie dbał o nas. Nie jesteśmy sami. Wzruszająco było, jak po przemówieniu księdza dziekana starcy mogący zaledwie chodzić o lasce przystąpili do niego do ołtarza i zapytali się: «A co my mamy zrobić? Czy możemy pozostać albo mamy też uciekać?» Ksiądz dziekan położył im uspokajająco rękę na ramiona i powiedział: «Zostańcie spokojnie! Myślę, że się wam nic nie stanie»”.
Ks. Kaźmierski przy wyjściu z probostwa w Szamotułach. Uroczystość prymicyjna, ok. 1930 r. Zdjęcie – własność Ewa Michalska-Czajka
W dzienniku Jana Rudzkiego znajdujemy zapis:
„Gdy przez nasze miasto dniem i nocą lawiny uchodźców sie przesuwały, tutejsi wikarzy całą noc po mieście krążyli − widocznie proboszcza o panicznym nastroju poinformowali, który u miejscowej ludności zauważyli. Ponieważ w sobotę 2 września 1939 r. rano między godziną 4 a 5 ks. proboszcz wyszedł uliczką Szkolną na Rynek i przemówił − jakby właśnie na pocieszenie − do czekających. Wszyscy, którzy jego słowa słyszeli, uspokoili się. Treść jego pocieszenie − wskazówek − jeden drugiemu dopowiedział i on osobiście, idąc Rynkiem, pocieszał wielu, którzy tego potrzebowali, i ta − przed chwilą jeszcze w jakimś strachu − niepewności wzburzona masa zrównoważyła się. To powtórzył ks. proboszcz w towarzystwie hrabiny Zofii Mycielskiej z Gałowa we wtorek 5 września 1939 roku jeszcze raz”.
Ks. Bolesław Kaźmierski nie tylko wspierał duchowo i psychicznie mieszkańców Szamotuł, lecz faktycznie przejął władzę w mieście. 4 września zorganizował bowiem Komitet Obywatelski, na którego czele sam stanął.
Zdjęcie Paweł Paprocki
Michał Barczak − aktor o dużych możliwościach
Kiedyś w wywiadzie powiedział, że dla kilku chwil na scenie warto poświęcić wszystko. Dziś wie, że to nieprawda, chociaż swoją pracę nadal bardzo kocha. Najważniejsze, aby mądrze połączyć ją z życiem rodzinnym.
Szamotulskie dzieciństwo Michała Barczaka było krótkie, bo już po ukończeniu czwartej klasy w Szkole Podstawowej nr 2 przeniósł się do Poznania. Dalej uczył się w szkole baletowej i mieszkał w internacie. Szybko musiał stać się samodzielny i do Szamotuł już nie wrócił. Tu do dziś mieszka jego mama i dwie siostry.
Miłość do tańca pojawiła się wcześniej. W Szamotulskim Ośrodku Kultury uczestniczył w zajęciach Klubu Tańca Towarzyskiego „Filemon”, którym kierował wówczas Grzegorz Kałmuczak. Tańczył też w Zespole Folklorystycznym „Szamotuły” pod kierunkiem Janiny Foltynowej i Jerzego Foltyna.
Michał Barczak z Zespołem Folklorystycznym „Szamotuły” (partnerka Daria Krzyżaniak)
Po maturze i dyplomie w poznańskiej Ogólnokształcącej Szkole Baletowej im. Olgi Sławskiej-Lipczyńskiej otrzymał dwie propozycje pracy: w Państwowym Zespole Ludowym Pieśni i Tańca „Mazowsze” oraz w Teatrze Wielkim w Łodzi. Wybrał teatr. Już w pierwszym roku przekonał się, że chciałby czegoś więcej niż praca w teatralnym balecie. Tych kilka chwil na scenie wiąże się z wielkimi wyrzeczeniami, tańczy się zwykle do trzydziestki, bo tylko na tyle pozwala nadmiernie obciążony kręgosłup. W wypadku Michała to bardzo długi kręgosłup. Do dziś wspomina pierwszą noc w łódzkim Domu Aktora, kiedy to okazało się, że w łóżku mieści się, leżąc tylko po przekątnej. Ma w końcu 195 cm wzrostu.
Michał Barczak z Klubem Tańca Towarzyskiego „Filemon” (partnerka Joanna Wiśniewska)
W jednym z przedstawień realizowanych przez łódzki Teatr Wielki grała Zofia Uzelac – aktorka i pedagog teatralny, dziekan Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej. Zachęciła Michała do studiów aktorskich. I tak – po półrocznych przygotowaniach pod okiem starszego kolegi – Michał Barczak został studentem łódzkiej filmówki. Każdy, kto choć trochę orientuje się w temacie, wie, że dostanie się do szkoły aktorskiej za pierwszym razem nie jest czymś częstym. Rozpoczęła się wspaniała przygoda, podczas której na nowo zakochał się w scenie. W 2014 roku otrzymał nagrodę Ministra Edukacji i Szkolnictwa Wyższego za wybitne osiągnięcia artystyczne, w 2015 roku – stypendium rektora dla najlepszych studentów.
Och Teatr – spektakl Nos, 2016 r. Zdjęcie Kasia Chmura-Cegiełkowska
Po szkole zaproponowano mu pracę w Teatrze im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem. Andrzej Dziuk – jeden ze współzałożycieli teatru i reżyser większości spektakli – daje szanse młodym ludziom, potrafi ich zainspirować i stwarza warunki do rozwoju. To ciekawy zespół teatralny. Tworzy go niewielka, 13-osobowa grupa. Codziennie grają inny spektakl, aktorzy sami zmieniają dekoracje, wpuszczają widzów i sprzedają bilety, a po przedstawieniach długo dyskutują. Takie podejście do sztuki dziś to rzadkość, zwykle każdy robi swoje i spieszy się do domu. Dla Michała Barczaka dwa lata spędzone w Zakopanem były czasem niezwykle wzbogacającym, trudnym jednak ze względu na rozłąkę z narzeczoną.
Na początku 2016 r. z propozycją współpracy zadzwoniła do niego Krystyna Janda. W prowadzonym przez nią warszawskim Och Teatrze Michał Barczak zagrał jedną z głównych ról w przedstawieniu Nos w reżyserii Janusza Wiśniewskiego. Spektakl zebrał sporo dobrych recenzji, a Michał Barczak uznał, że może to czas na początek kolejnego etapu w życiu osobistym i zawodowym. W 2017 roku zrezygnował z etatu w Teatrze Witkacego i przeniósł się do Warszawy.
To tam mieszka z tymi, którzy są dla niego najważniejsi, czyli z niespełna dwuletnim synem Gawełem i żoną Anną, w Teatrze Polskim w Warszawie zajmującą się koordynacją pracy artystycznej.
Kronika szamotulskiego liceum w czasach stalinowskich
W archiwum szamotulskiego liceum ogólnokształcącego znajduje się bardzo interesująca kronika z lat 1950-1963. Od reformy szkolnictwa w roku 1948/49, kiedy to zlikwidowano czteroletnie gimnazja i dwuletnie licea, a na ich miejsce utworzono czteroletnie licea, placówka nosiła oficjalną nazwę Państwowa Szkoła Ogólnokształcąca Stopnia Licealnego w Szamotułach. W tym okresie przestano używać imienia patrona szkoły – ks. Piotra Skargi. W 1957 r. do nazwy dodano numer 54.
Kronika stanowi interesujący dokument nie tylko ówczesnej szkoły, ale także szerzej – tamtych czasów. Wybraliśmy z niej fragmenty związane z życiem społeczno-politycznym, tekst wzbogaciliśmy skanami stron kroniki oraz zdjęciami z archiwum Jana Kulczaka – ucznia szkoły z 1. połowy lat 50.
Warto także sięgnąć do wspomnień Ewy Budzyńskiej-Krygier, które opublikowaliśmy w 2018 r.: http://regionszamotulski.pl/w-szamotulskich-szkolach-1945-51/.
7 stycznia 1950 r. – wystrój auli z okazji uroczystości 30-lecia szkoły
1949/1950
Coraz wyraźniej szkoła nasza wkracza na nowe tory, staje się prawdziwą kuźnią socjalizmu. Świadczy o tym chociażby to, że w ostatnim czasie wzrósł znacznie procent młodzieży robotniczo-chłopskiej. Gruntownej przemianie uległy metody nauczania stosowane przez grono nauczycielskie. Profesorowie dążą do wyrobienia w uczniach naukowego, marksistowskiego poglądu na świat, uczą ich socjalistycznego stosunku do pracy i własności, zrozumienia dla pracy planowej, zaszczepiają w uczniach zasady socjalistycznej dyscypliny.
Zbliżające się święto klasy robotniczej odbiło się szerokim echem wśród uczniów naszej szkoły. W celu uczczenia go podjęliśmy szereg zobowiązań. Poszczególne klasy we własnym zakresie dokonały naprawy sprzętu, dekoracji sal, a istniejące na terenie szkoły organizacje wykonały transparenty i emblematy, które młodzież niosła w czasie uroczystego pochodu pierwszomajowego. Uczniowie gimnazjum wzięli udział w akademii młodzieżowej zorganizowanej w dniu 1 Maja.
ZMP* – to dobry duch naszej szkoły. On nadaje ton szkole, kieruje młodzieżą zorganizowaną i niezorganizowaną, czuwa nad pracą kółek naukowych, organizuje kółka samokształceniowe. Z jego inicjatywy cała szkoła brała udział w akcji przeciwstonkowej i pomagała przy budowie nawierzchni na trasie Szamotuły – Baborówko.
[*ZMP – Związek Młodzieży Polskiej, organizacja ideowo-polityczna, powołana w 1948 r., działająca na wzór radzieckiego Komsomołu; zlikwidowana po Październiku 1956. Jest jednym z symboli stalinizmu.]
Z prof. Stanisławą Kulmaczewską, zdjęcie – własność Jan Kulczak
Dzień bez nauczycieli…
W dniu 13 maja profesorowie brali udział w powiatowej konferencji ZNP [Związku Nauczycielstwa Polskiego – przyp. red.]. Uczniowie samorzutnie zorganizowali dyrektora, którym został przewodniczący szkolnego koła ZMP – kol. Modzelewski. Kilku uczniów czuwało nad porządkiem na korytarzach i na dziedzińcu.
Młodzież poważnie ustosunkowała się do swych młodych przełożonych, dzięki czemu w całej szkole panował wzorowy porządek. Pod kierunkiem starszych kolegów odbywały sie na auli lekcje śpiewu, na boisku gry i ćwiczenia, poszczególne organizacje przeprowadziły zebrania.
W dniu tym młodzież zdała egzamin, wykazując, że jest zdolna do samodzielnego rządzenia się.
Na boisku szkolnym, w tle budynek szpitala przy ul. Sukienniczej. Zdjęcie – własność Jan Kulczak
W marcu i w maju br. [1950] zaszły na terenie szkoły niemile wypadki. Aresztowano kilku uczniów*, którzy – jak się okazało – byli członkami antypaństwowych związków terrorystycznych. Grono profesorskie i młodzież surowo potępiła działalność tych kolegów. Wypadek ten spowodował wzmocnienie czujności ze strony nauczycieli, uczniów i rodziców i wykazał niezbicie, że tylko poprzez bezkompromisową walkę można wychować budowniczych socjalizmu.
[*W Szamotułach pod koniec lat 40. i na początku 50. działało kilka młodzieżowych grup oporu: „Grupa Andrzejewskiego”, „Jutrzenka”, „RSS” oraz „Błękitni Rycerze”. Informacja z kroniki dotyczy aresztowań członków dwóch pierwszych organizacji; członkowie dwóch kolejnych zostali zatrzymani w 1952 r. Zasądzono wobec nich kilkuletnie wyroki (zazwyczaj wychodzili z więzienia wcześniej), uczniowie liceum zostali wydaleni ze szkoły.]
Stanisław Kowalewski
Wspomnienia
część 1: Powstanie wielkopolskie i praca w szamotulskiej policji w okresie międzywojennym
Zawsze sobie mawiałem, że kiedy dorosnę i będę już w wieku podeszłym, napiszę książkę o moich przeżyciach, mojej młodości, moich radościach i smutkach, o współżyciu z rodziną, o zdobywaniu pracy, o zakochaniu się, o zawarciu związku małżeńskiego, o Powstaniu Wielkopolskim, o obowiązkowej służbie wojskowej, o pracy w kopalni, o okupacji i różnych przeżyciach, o całym życiu do roku 1975.
Pierwsze kroki w dorosłe życie
Urodziłem się dnia 1 maja 1901 roku w Szamotułach jako syn Franciszki Filipiak i jej męża Jakuba Kowalewskiego. W tym czasie ojciec mój pracował w Niemczech Zachodnich (Westfalia).
Wychowywany byłem wyłącznie przez własnych rodziców. Kiedy ukończyłem 6. rok życia, zmuszony byłem pomagać w gospodarstwie domowym rodziców. Pochodzę z wieloletniej rodziny: było nas aż jedenaście dzieci i to z prawego łoża. Ojciec był pochodzenia robotniczo-chłopskiego, a pracował prawie całe życie na roli u gospodarzy niemieckich lub właścicieli dużych majątków rolnych.
W 1907 roku rozpocząłem uczęszczać do szkoły podstawowej w Szamotułach (nr 2), którą ukończyłem w 1914 roku.
Właśnie w tym czasie wybuchła I wojna światowa. Miałem wtedy 14 lat, a pamiętam, że była to niedziela 5 sierpnia 1914 r. Wtedy to dostarczano karty mobilizacyjne mężczyznom, którzy wychodzili z kościoła (kolegiaty). Pamiętam nawet, że była wtedy godzina 10. Kiedy wiadomość o wybuchu wojny dotarła do rodzin (żon i dzieci), zapanował ogólny smutek. Ludzie płakali w domach i na ulicach. Rozgardiasz i zamieszanie panowały na ulicach: mężczyźni śpieszyli do punktów zbornych (komend) z różnych stron miasta. Byłem w tym czasie także w kościele i wszystkie te zaistniałe sytuacje i sceny dobrze widziałem, zapamiętałem. W tę niedzielę wjechała policja niemiecka na koniach celem utrzymania porządku na ulicach miasta. Ojca mojego zatrudniono do kopania okopów przeznaczonych dla wojska.
Był to czas smutny i nikt nie był pewny życia. Zaczęły się ograniczenia żywnościowe. Trzeba było pod wielkim strachem szukać i kupować żywność, jak również ukrywać posiadane zapasy, bo zauważone przez Niemców nadwyżki natychmiast rekwirowano.
W czasie trwania wojny (1914-1918) wychowywałem się przy rodzicach, pomagałem w gospodarstwie, troszczyłem się o żywy inwentarz, a także pracowałem w majątku rolnym, którego właścicielem był dziedzic. Zarabiałem w tym majątku po 50 pfenigów dziennie.
Marcin Kowalewski (brat Stanisława) pod Verdun, 1916 r.
Udział w wojnie brali moi dwaj bracia: Marcin i Jan, a przebywali na froncie francuskim. Po powrocie z frontu, gdzie został ranny, brat Marcin jako ochotnik wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim, rezydując w Poznaniu. Drugi brat Jan, powrócił z frontu w okresie późniejszym i wstąpił w szeregi (ochotniczo) Wojska Polskiego, także w Poznaniu, w dzielnicy Sołacz, służąc w artylerii konnej.
Kontynuując opowieść o sobie, przekazuję potomnym, że w szkole uczono nas tylko po niemiecku, stąd moja teraz, do dnia dzisiejszego, znajomość języka obcego − niemieckiego. Po polsku nawet mówić nie było nam wolno. I taka jest prawda. Nauka języka polskiego mogła odbywać się tylko w ukryciu i we własnym zakresie i dzięki własnym staraniom. Bardzo zależało mi na tym, aby zachować polskość i dlatego ze wszystkich sił starałem się uczyć po polsku − tak czytać, jak i pisać. Jak widać, udało mi się to zrealizować. Byłem samoukiem. Rodzice moi po prostu nie mieli czasu, aby zająć się moją edukacją, a także nie umieli nawet dobrze po polsku pisać.
W szkole była stosowana i ściśle przestrzegana bardzo ostra i surowa dyscyplina. Celowali w tym szczególnie nauczyciele pochodzenia czysto niemieckiego. Niektóre nazwiska tych nauczycieli pamiętam do dnia dzisiejszego. Nie wiem, czy dobrze napiszę ich nazwiska, ale tak je zapamiętałem: Decker, Wekler, Rothe, Kahl, Kluge, Schuster, Kemnitz i Miękwicz − dyrektor szkoły. Najgorszy z nich wszystkich był Rothe! To on karał tych, którzy według opinii nauczycieli coś spsocili. A robił to z wielką satysfakcją i okrucieństwem. Na przykład podczas przerw między lekcjami obowiązkowo należało chodzić parami i rozmawiać wyłącznie po niemiecku. Jeżeli ktokolwiek się z tego chociaż w najmniejszym stopniu wyłamał, został natychmiast lub po lekcjach ukarany. Przeważnie karano biciem.
Powstańcy wielkopolscy – Kompania szamotulska w Lubaszu, zdjęcie Muzeum-Zamek Górków
W 16. roku życia nabawiłem się ciężkiego zapalenia płuc i myślałem, że skończy się to dla mnie bardzo tragicznie. Miałem jednak wyjątkowe szczęście. Dość szybko przyszedłem do zdrowia. W tym okresie życia pracowałem jako robotnik rolny w majątku w Słopanowie. Tam też zamieszkiwali moi rodzice.
Podczas gdy bracia byli na wojnie, ja jako w tym czasie najstarszy z rodzeństwa w domu, opiekowałem się młodszymi siostrami i braćmi. Od czasu do czasu przyjeżdżali na urlop starsi bracia , opowiadając wszystkie ciekawe zdarzenia i epizody z przeżytych dni i stoczonych walk. A opowiadali naprawdę, jak na owe czasy, historie, które podtrzymywały nas na duchu. Stwierdzali, że w wojsku niemieckim jest rozluźniona dyscyplina, że żołnierze nie chcą się już bić, że niedługo wojna się zakończy.
Słuchaliśmy tego z zapartym tchem i pewnym niedowierzaniem. Ale to była prawda! W tym czasie w kraju organizowane były różne potajemne spotkania, przeważnie przez rezerwistów, których tematem było przygotowywanie się do zbrojnego powstania. W tego typu spotkaniach brało udział bardzo dużo młodzieży polskiej. Panowała ogólna gorączka, gorączka czynu!
I oto nadeszła ta oczekiwana chwila: dnia 20 grudnia 1918 roku, pamiętam jak dziś, do majątku, gdzie mieszkaliśmy, doszło kilkunastu żołnierzy w mundurach powstańczych! Byli to prawdziwi uczestnicy Powstania Wielkopolskiego! Przybyli po wyfasowane podwody, które mieli dostarczyć na stanowiska powstańców, do Czarnkowa przy rzece Noteć. Mnie osobiście przypadł zaszczyt przewiezienia ich na miejsce. Byłem wzruszony, oszołomiony, szczęśliwy i zadowolony. Nareszcie mogłem sam uczestniczyć w przedsięwzięciu, które według mojego rozumowania, było ważne, potrzebne i niezbędne dla powstania. W dniu 25 grudnia przewiozłem zaprzęgiem konnym wszystkich żołnierzy do miejsca przeznaczenia. Przy tej okazji widziałem i słyszałem mnóstwo rzeczy i sytuacji, o których po powrocie wszystkim znajomym opowiedziałem.
Aż nadszedł już czas, by chwycić za broń. Naród Polski dążył do zrzucenia 100-letniej pruskiej niewoli. Mnóstwo młodzieży wstępowało, jako ochotnicy, w szeregi powstańców wielkopolskich. Nadchodziły nowe czasy. Czasy wyzwolenia!
Zdjęcie dawnych powstańców wielkopolskich z Szamotuł, 1980 r. 3. z prawej Stanisław Kowalewski, 2. z lewej Antoni Śmiglak, 1. z prawej Stanisław Krupski, działacz ZBoWiD-u.