Szkoło! Szkoło! Gdy cię wspominam…

„Mówi pani tak, jakby się pani nie podobało”, czyli studia na poznańskiej polonistyce

To zdjęcie zrobione przed maturą widniało w moim indeksie

Przed Collegium Minus (pomnik Adama Mickiewicza stanie tam dopiero w 1960 r.). Z koleżanką z dawnej klasy Bożeną Tokarzówną.

Od wielu lat mówi się po prostu: akademik „Hanka”. Wówczas patron był jasny: Hanka Sawicka – działaczka komunistyczna

Kiedy rozpoczynałam studia, od niedawna stał gmach widoczny w tle tego zdjęcia, za Zamkiem Cesarskim – Dom Partii. Ulica od 1945 r. nosiła nazwę Czerwonej Armii.

Mogliśmy obserwować budowę słynnego poznańskiego Okrąglaka – 1953 r.

W czasie studiów moją najbliższą przyjaciółką była Teresa (wszyscy mówili: Terka) Kaczmarek, po mężu Płóciennik. Poznałyśmy się w pierwszym dniu studiów w kolejce pod dziekanatem.

Razem z Terką uczymy się do egzaminu w ogrodzie na Grudzieńcu.

1952 r. – obóz studencki na wschodzie Polski w okolicach Włodawy. Przed południem zbieraliśmy zboże, a po południu graliśmy w piłkę i tańczyliśmy w świetlicy.

Na obozie studenckim myjemy się w potoku.

Kolonia w Ślesinie – 1954 r.

W latach studenckich w Szamotułach. W parku Sobieskiego z Krysią Braniewiczówną i Zenkiem Pohlem.

Już w roli nauczycielki – 1956 r.



Inne wspomnienia tej samej Autorki:

 

Tęsknota za tornistrem, czyli wojenna edukacja (http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/)

Za wcześnie, kwiatku, z wcześnie…, czyli moja nauka w szamotulskich szkołach (1945-1951) (http://regionszamotulski.pl/w-szamotulskich-szkolach-1945-51/)

„Przyszliśmy wyzwolić was od panów”. Wspomnienia wojenne (1939-1940) (http://regionszamotulski.pl/przyszlismy-wyzwolic-was-od-panow/)

Powstanie warszawskie widziane oczami dziecka (http://regionszamotulski.pl/powstanie-warszawskie-oczami-dziecka/)

Lata 1951-1955 to okres moich studiów na filologii polskiej Uniwersytetu Poznańskiego. Ówcześni studenci mieli za sobą różne, często tragiczne przeżycia. Jedni zdążyli zdobyć świadectwa maturalne w miarę normalny sposób (najpierw nauka w domu czy na tajnych kursach, potem szkoła: jedna klasa zaliczana przez rok lub tzw. klasy przyśpieszone, czyli dwie klasy w jednym roku), inni przychodzili na „rok zerowy” na wyższej uczelni, zaliczali wówczas w roku kilka klas i zdawali maturę.

Studenci przybywający z odległych miejscowości znajdowali schronienie w domu akademickim Hanka Sawicka przy ówczesnej al. Stalingradzkiej: pokoje kilkuosobowe, z piętrowymi łóżkami, jedna łazienka na piętrze, osobne schody do części żeńskiej i męskiej! Dużo osób codziennie dojeżdżało, niewielu stać było na wynajęcie stancji.

Zajęcia na moim wydziale odbywały się w różnych budynkach, w rozmaitych godzinach, od poniedziałku do soboty włącznie. Ja przeważnie wyjeżdżałam z Szamotuł około 6.30, czasem wracałam dopiero o 23.30. Pamiętam, że przez kilka tygodni rano, gdy stałam na korytarzu w zatłoczonym wagonie, robiło mi się słabo. Poszłam do lekarza akademickiego, ten nawet mnie nie zbadał, tylko oświadczył, że nie może mi zagwarantować miejsca siedzącego. Żeby oszczędzić, na cały dzień zabierałam z domu kanapki, czasem wpadaliśmy do baru mlecznego przy ul. Matejki na jakąś cienką mleczną zupkę. Wymyśliliśmy wtedy hasło reklamowe: Mleko to zdrowie, które zawdzięczasz krowie.


Napis w przedziale kolejowym głosił: Nie pluć. Nie zanieczyszczać wagonu. Z lewej kolega z Szamotuł Henryk Fabiś.


Z powodu wielogodzinnych nieraz przerw w zajęciach dużo czasu spędzałam w bibliotekach, najpierw głównie czytałam niezwykle liczne lektury, w ostatnich latach zbierałam materiały do pracy magisterskiej z językoznawstwa. Ogromnym wzięciem cieszyły się notatki robione na zajęciach przez pilniejszych studentów. Było to często jedyne źródło wiedzy, brakowało opracowań i literatury przedmiotu. Studiujący dwa lata niżej (dwukrotnie odrzucony ze względu na „złe pochodzenie”) mój przyszły mąż często te notatki pożyczał ode mnie, przepisywała mu siostra jego matki. Lubił wytykać mi ewentualne pomyłki i błędy, a ja wtedy miałam ochotę zrobić mu jakąś krzywdę!

Kiedy rozpoczynałam studia w 1951 roku, szkoły wszystkich szczebli zaczęły podlegać szczególnie ostrej indoktrynacji. I znów miałam szczęście, gdyż na Uniwersytecie Poznańskim zmiany następowały stosunkowo powoli. Chodziłam na wykłady i ćwiczenia prowadzone przez wybitnych profesorów literaturoznawców i językoznawców, np. Romana Pollaka, Zygmunta Szweykowskiego, Władysława Kuraszkiewicza czy Stanisława Urbańczyka, filozofa Tadeusza Szczurkiewicza. U nich zdawałam egzaminy.

Egzaminy w tamtych czasach wyglądały zupełnie inaczej niż dziś. Nigdy nie rozwiązywałam żadnych bardziej czy mniej otwartych testów. Profesorowie egzaminowali nas głównie ustnie ‒ na uczelni lub czasem we własnych domach. Jeden taki egzamin z pozytywizmu zdawałam u profesora Zygmunta Szweykowskiego, zapamiętałam śpiewające w pokoju kanarki. Mój mąż pytany był przez jedną z egzaminatorek w jej mieszkaniu, ta leżała w łóżku chora i od czasu do czasu prosiła czekających studentów o zamieszanie zupy w kuchni. Profesor Roman Pollak zapraszał do swojego gabinetu na uczelni po kilka osób według alfabetu. Po odpowiedzi jednej osoby prosił następnych o uzupełnienia. Zdająca ze mną koleżanka obraziła się na nas, a szczególnie na mnie, bo byłam kolejna w alfabecie, że się w ogóle odzywamy. Po egzaminie powiedziała mi, że jestem dość mądra, chociaż na taką nie wyglądam! Egzamin z języka francuskiego u mgr. Gniadka polegał na rozmowie na temat wskazanej przez niego powieści francuskiej. Każdy czytał najpierw polskie tłumaczenie, a potem tekst oryginalny. Przez cały egzamin nie można było odezwać się po polsku: od „bon jour”, po „au revoir”. Pisemne prace zaliczeniowe, w gruncie rzeczy takie trochę mądrzejsze wypracowania domowe, poprawiali na ogół asystenci.


Tak w latach moich dojazdów na studia wyglądał dworzec Poznań Główny


Opiekunką mojej grupy była młodziutka mgr Monika Gruchmanowa, poświęcała nam wiele czasu, organizowała wypady do kina, spotykała się z nami w domach studentów-poznaniaków. Była bardzo pogodna i życzliwa. Pomogła nam zintegrować się, co było o tyle trudne, że byliśmy dość mocno zróżnicowani wiekowo (od rocznika 1928 do 1934), ciągnęły się za nami różne wojenne przeżycia, byli wśród nas Wielkopolanie i przybysze z dawnych wschodnich terenów Polski. Później z ogromną satysfakcją śledziłam piękną karierę naukową prof. dr hab. Moniki Gruchmanowej.

Na moim roku prowadził też zajęcia z języka starocerkiewnego Zygmunt Zagórski, który ‒ gdy byłam na pierwszym roku ‒ obronił pracę magisterską. Bardzo się go baliśmy. Początkowo byłam przerażona, bo moi koledzy z łatwością czytali pisane cyrylicą teksty. Wynikało to z tego, że ogromna większość uczyła się w szkole średniej języka rosyjskiego, a w szamotulskim liceum były jeszcze klasy łacińsko-francuskie. Musiałam więc uczyć się wszystkiego od początku. Byłam tak przejęta egzaminem, że kiedy wracałam do domu, w Baborówku zorientowałam się, że w myślach powtarzam deklinacje i koniugacje. Gdy po wielu latach spotkałam pana prof. dra hab. Zygmunta Zagórskiego, był już starszym, szarmanckim panem i zupełnie nie przypominał tamtego zadziornego, groźnego młodzieńca.


Z kolegami z mojej grupy: Adamowiczem, Terką Kaczmarek i Januszem Kiełbasiewiczem.


Na studiach zetknęłam się też z przedmiotami, które wspominam bardzo źle, były to przede wszystkim marksizm-leninizm i literatura radziecka. Pani docent, specjalistka od literatury radzieckiej, prowadziła swoje zajęcia wieczorem, studenci nieraz wykręcali bezpieczniki, wtedy ona zapalała świeczkę i monotonnym głosem przytaczała jakieś „mądrości” z radzieckich opracowań. Najgorsze jednak było to, że do egzaminu trzeba było przeczytać kilkadziesiąt „cegieł”, czasem kilkutomowych. Ponieważ byłam fatalistką i zakładałam, że jeżeli trzeba znać treść 100 książek, a ja przeczytałam 99, to na pewno będę pytana o tę setną, jako jedna z nielicznych na roku, na wszelki wypadek, przeczytałam wszystkie. Bardziej zaradna była grupa kolegów, którzy powołali do życia „Klub dziadka Szczupaka” (od nazwiska bohatera Zaoranego ugoru Szołochowa), podzielili między siebie lektury, zbierali się w jednej z sal Collegium Philosophicum przy ul. Matejki, zamykali na klucz i opowiadali sobie ich treść.

Egzamin zdawałam razem z kilkoma „szczupakowcami”. Odpowiadali z szalonym ideologicznym zaangażowaniem, pani docent była zachwycona i nawet nie zauważała (albo nie chciała zauważyć), jak liczne błędy rzeczowe popełniali, trudno przecież zapamiętać szczegóły tekstów, które zna się z opowiadania. Wszystkim „miłośnikom” literatury radzieckiej wystawiła oceny bardzo dobre. Zawahała się dopiero przy mnie. Stwierdziła, że doskonale znam teksty, ale „mówię tak, jakby mi się nie podobały”. Ostatecznie jednak też dostałam piątkę. Na przykładzie pani docent przekonałam się ( nie pierwszy i nie ostatni raz), że nic nie jest czarno-białe. W późniejszych latach dawna wykładowczyni literatury radzieckiej mocno i szczerze zaangażowała się w działalność tworzącej się na uczelni „Solidarności”.

Gdy byłam na pierwszym roku, pojawił się w gronie wykładowców młody doktor, którego z powodu wyjątkowej chudości nazwaliśmy „św. Aleksym”. Myśleliśmy, że to ktoś przysłany z zewnątrz przez partię. Profesor Pollak na zajęciach, jak to miał we zwyczaju, spytał, co ciekawego przeczytał jeden ze studentów, a ten wymienił publikację „św. Aleksego”. Wtedy Pollak z lekką ironią stwierdził, że mógł przeczytać coś ciekawszego. Może tekst napisany był w duchu socjalistycznym, może to osoba autora budziła jakieś podejrzenia? Jak się jednak okazało, młody naukowiec stał się później wybitnym literaturoznawcą.

Na moim roku studiowało wielu ciekawych ludzi, którzy potem odcisnęli piętno na polskiej literaturze i kulturze, na przykład wybitni literaturoznawcy Janina Abramowska i Edward Pieścikowski, dziennikarze telewizyjni i prasowi, twórcy teatralni, na przykład Kazimierz Młynarz, Ryszard Podlewski i Ewa Najwer.


Tak w tamtych latach wyglądały budynki uniwersyteckie przy pl. Mickiewicza


Ciekawe były zebrania, w których uczestniczyli studenci naszego roku. Przy stole prezydialnym siedział aktyw ZMP ‒ Związku Młodzieży Polskiej. Na jednym z takich spotkań odbywał się „sąd” nad studentem, który miał ciotkę w Anglii i z nią korespondował. Padały oskarżenia o „zdradę narodową”, on się bronił, że to po prostu jego bliska krewna. Chyba skończyło się na naganie i jego obietnicy, że zakończy tę „podejrzaną korespondencję”.

Pamiętam też inne, tym razem zabawne, spotkanie mojego rocznika. Z oskarżeniem pod adresem kolegi Weroniczaka wystąpił jego współlokator kolega Czarnecki. Zaczął od poruszającego obrazu poetyckiego: „Koledzy, nie chciałbym być traktowany jak warchlak, który ryje w kartoflisku cudzych uczuć, ale… ” i zaczął wyliczać podboje Weroniczaka, który łamie serca nieprzeliczonym rzeszom naiwnych dziewcząt. Oskarżony siedział ze spuszczoną głową, a uczestnicy zebrania w głos się śmiali. Potem okazało się, że obaj zaaranżowali tę scenkę, bo oskarżony chciał zdobyć jeszcze większe zainteresowanie wśród kobiet.

Wryła mi się też w pamięć scena w auli Collegium Minus: zwołano nas, by uczcić pamięć zmarłego poprzedniego dnia Stalina. Wszyscy stoją poważni, spoglądam w lewo i widzę zalaną łzami twarz kolegi, którego nie podejrzewałam (choćby z racji jego pochodzenia) o miłość do Stalina. Ludzkie reakcje są nieprzewidywalne.



W czasie wakacji pracowałam zawsze przez miesiąc na koloniach jako wychowawczyni. W Annogórze koło Obrzycka opiekowałam się grupą około dziesięciu dziewczynek. Codziennie rano musiałam zapleść dwadzieścia warkoczy, bo moje podopieczne uważały, że robię to najlepiej. Gdy była burza, wszystkie chciały zmieścić się na moich kolanach, a w czasie wędrówek po lesie trzymać mnie chociaż za jeden palec. Na koloniach w Ślesinie opiekowałam się grupą starszych dziewcząt, z którymi dużo grałam w siatkówkę. Zarobione pieniądze przeznaczałam na zakup butów. Zimowe obuwie robiło się wtedy na zamówienie, ja często korzystałam z usług szamotulskiego szewca Grygiera, jego buty były wygodne, miękkie i ciepłe. Jego syn jest teściem Łukasza Fabiańskiego, chluby szamotulskiej szkółki piłkarskiej.

I tak w naturalny sposób przechodzę do mojej sportowej pasji, w tym wypadku siatkówki. W czasie studiów grywałam w szamotulskiej drużynie „Ogniwo”, trenowanej przez Burdajewicza. Spotykałyśmy się głównie w niedziele, bo w ciągu tygodnia nie wszystkie miały czas. W jednym roku wystąpiłyśmy w mistrzostwach Polski drużyn tej federacji. Wygrałyśmy ćwierćfinał w jakiejś wsi (jeden set składał się w całości z moich serwów, nie obronionych przez zawodniczki drużyny przeciwnej), potem półfinał w Sopocie i dotarłyśmy do finału w Łodzi. Tam już poległyśmy, ale twierdzono, że z meczu na mecz gramy coraz lepiej. Grałam też w reprezentacji uniwersytetu. Kiedy podjęłam pracę w szamotulskim liceum, razem ze mną przyszło kilkoro młodych nauczycieli. Pamiętam nasze zacięte mecze z reprezentacją uczennic i uczniów oraz nauczycieli innych szkół. Często wygrywaliśmy. Marian Wawrzyniak, mój rówieśnik, był wtedy nauczycielem wf-u, uwielbianym przez siatkarki trenerem. Chętnie widział mnie na treningach, bo dziewczyny bały się moich serwów.

I tak nadszedł czerwiec 1955 roku, obroniłam pracę z językoznawstwa przed profesorami Władysławem Kuraszkiewiczem i Stanisławem Urbańczykiem. Początkowo wydawało się, że zostanę na uczelni, ale było jedno miejsce wolne i dostała je córka profesora z innego wydziału, a ja stanęłam przed komisją, która wydawała nakazy pracy. Wtedy każdy absolwent kierowany był do konkretnej szkoły. Większość jednak starała się potem znaleźć coś innego. Ja dostałam nakaz do liceum w Kłodawie, ale nigdy tej miejscowości nie zobaczyłam na oczy. Okazało się, że dyrektor Stefan Pawela nie zgłosił w kuratorium, że ma dwa wolne etaty. Dzięki temu Elwira Dobkowiczowa i ja znalazłyśmy się w szamotulskim liceum. Po prostu wróciłam, jak to się mówi, na „stare śmieci”. Moi dawni nauczyciele stali się moimi kolegami. Ale to już zupełnie inna historia. Te czasy opisują i będą opisywać moi wychowankowie i wychowanki  ‒ wielu robi to świetnie!

Ewa Budzyńska-Krygier

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.