Powstanie Warszawskie widziane oczami dziecka

Z perspektywy piwnic i gruzowisk


Z mamą – Haliną Budzyńską i bratem Krzysztofem. Nasze ostatnie zdjęcia przed powstaniem, zrobione bardzo blisko naszego domu – w ogrodach przy Zamku Królewskim. Zdjęcia z czasu wojny zachowały się tylko dzięki temu, że wysyłaliśmy je Tatusiowi do oflagu

Wejście do naszego domu – Brzozowa 2/4. Mieszkaliśmy na 3. piętrze, z okna pokoju widać było Rynek Starego Miasta

Schodki wzdłuż naszego domu do Wisły (przedłużenie ul. Celnej). Widoczne tu okrągłe okna były oknami piwnicy, w której spędziliśmy pierwsze dni i noce powstania.

Zdjęcie z czasu wojny (widoczna wyrwa po bombie z 1939 r.).

Dom PKO zajmował niezwykle ważne miejsce na powstańczej mapie Starówki ze względu na swoje rozmiary oraz położenie (skarpa w pobliżu Powiśla, obok niemieckich koszarów, bliskość Zamku, który powstańcy starali się odbić Niemcom, bliskość mostu Kierbedzia, który chcieli opanować i uratować przed wysadzeniem, a równocześnie odciąć Niemcom drogę ucieczki). Dom ten miał przede wszystkim bronić przed wdarciem się Niemców na Stary Rynek, dlatego we wspomnieniach powstańców padają określenia „reduta”, „forteca”, „bastion”. Ze wspomnień tych wynika też, że już przed powstaniem w domu tym mieściły się punkty kontaktowe, gromadzili się tam powstańcy przed godziną „W”.

Widok na warszawską Starówkę od strony Wisły, 1940 r. Z lewej spalony w 1939 r. Zamek Królewski, z prawej dom PKO, w którym mieszkaliśmy. Nasze okna i wejście było od ul. Brzozowej.


Powstanie Warszawskie to osobny, szczególnie dramatyczny fragment moich wojennych przeżyć. Kiedy później, po latach, czytałam książki, oglądałam filmy (bardzo niechętnie!), słuchałam wypowiedzi maturzystów (przez 40 lat jako polonistka w szamotulskim liceum, wielokrotnie przewodnicząca jednej z komisji maturalnych) zdających egzamin z historii, na temat Powstania Warszawskiego, wszystko to wydawało mi się obce, dalekie od moich osobistych wspomnień. Jedyną książką, która w autentyczny sposób mną wstrząsnęła, był Pamiętnik z Powstania Warszawskiego Mirona Białoszewskiego. To było „moje” wspomnienie powstania. Ale też nie mówi się tam o politycznych uwarunkowaniach, o bohaterstwie. Autor z pozycji 22-letniego cywila opisuje swoje przeżycia, jest to jednak spojrzenie dziecka, które znalazło się w absurdalnym, przerażającym świecie. Tak właśnie ja – jedenastoletnie dziecko – widziałam ten tragiczny sierpień. Do dziś bardziej przemawiają do mnie argumenty tych, którzy twierdzą, że powstanie było desperackim zrywem, który pozostawił po sobie trupy i gruzy. Taka postawa oburzała moją Mamę, która z zapartym tchem i ogromnym wzruszeniem oglądała wszystkie dokumentalne filmy poświęcone powstaniu. Brało się to chyba z tego, że ona przeżyła powstanie, mając 36 lat.


Nasz dom – widok od ul. Bugaj. Pierwsze uszkodzenie domu nastąpiło podczas bombardowania we wrześniu 1939 r.


Pamiętam wczesne popołudnie 1 sierpnia 1944 roku, kiedy to Mama wcześniej zwolniła się z pracy, gdyż w mieście mówiono, że lada moment coś się może zacząć dziać. Gdyby nie ten pośpiech, pewnie podzieliłaby los mieszkającej z nami pani Stefy Jońcówny, która nie zdołała już przedrzeć się ze Śródmieścia na Starówkę i z którą spotkaliśmy się dopiero po wojnie w Szamotułach. Nasz dom PKO, ul. Brzozowa 2/4, opanowany przez powstańców i zamykający wejście na Stary Rynek od ul Celnej, od razu stał się celem ataków Niemców, którzy starali się do niego wedrzeć od strony Powiśla. Dnie i noce spędzaliśmy w piwnicy, a przez okienko znajdujące się przy schodkach prowadzących od Powiśla do ul. Celnej stale dobiegały strzały i krzyki Niemców. W pierwszych godzinach powstania w korytarzu piwnicy siedziało kilku młodych powstańców, czekających na broń, którą mieli dla nich zdobyć koledzy podczas walki z Niemcami! W nocy Mama, Babcia, Ciocia wchodziły do mieszkania, żeby znieść co cenniejsze rzeczy. Po kilku dniach powstańcy nam, cywilom, kazali opuścić dom.



Zaraz po powstaniu. Dolna część gmachu (od ul. Bugaj) stanowiła w tym czasie już tylko gruzowisko

Schronienie znaleźliśmy w jednej z kamieniczek przy Starym Rynku, niedaleko ul. Celnej. Całe dnie spędzaliśmy w piwnicy, a spać chodziliśmy początkowo do mieszkania jakiejś pani w oficynie. Pewnego dnia jednak oficyna ta została zbombardowana, a wraz z nią część naszych rzeczy. Niemcy od godz. 7 rano do godz. 7 wieczór, właściwie bez przerwy, systematycznie równali z ziemią Starówkę. Samoloty, zrzucające bomby, latały bezkarnie tuż nad dachami. Nie wiadomo było tylko, kiedy trafią w nasz dom i czy strop piwnicy wytrzyma.

W tej samej piwnicy co my znaleźli schronienie wujostwo Rankowscy, również mieszkańcy Brzozowej 2/4, ze swoją najmłodszą córką Marylką. Czwórka pozostałych dzieci walczyła w powstaniu: Basia, Andrzej i Wicek na Starówce, Miłka w Śródmieściu. Pewnego ranka zjawiła się w piwnicy Basia z wiadomością, że Andrzej został lekko ranny w nogę, a Wicek w głowę. A potem zażartowała, że ją Niemcy trafią „w brzuszek”. I rzeczywiście w czasie walki na tyłach kościoła jezuickiego została ciężko ranna w brzuch. Umarła na stole operacyjnym. Pamiętam, jak z wiadomością o tym przyszedł do wujostwa jej narzeczony, który także po kilku dniach zginął. Przejmujący obraz umierania Basi Rankowskiej zamieścił Stanisław Podlewski w książce pt. Przemarsz przez piekło. Pisze tam o niezwykłej urodzie Basi, o nadludzkich wysiłkach lekarzy, którzy próbują wyrwać ją śmierci, o pogrzebie, który odbył się na podwórzu przy ul. Kilińskiego 1.

Pamiętam euforię, jaka zapanowała, gdy rozeszła się wieść o zdobyciu przez powstańców czołgu, a właściwie niemieckiego pojazdu do rozbijania barykad. Po chwili usłyszeliśmy straszny wybuch, to na ul. Świętojańskiej pojazd wyleciał w powietrze, a wraz z nim ludzie, którzy go gęsto obsiedli. Wśród zabitych była też moja koleżanka – córka szewca z ul. Celnej. Ojciec w promieniu kilkudziesięciu metrów znalazł skrawki jej sukienki i buciki. Inna moja koleżanka – Ewunia Kaczmarkówna, która z rodzicami i bratem uciekła z ul. Brzozowej na Nowe Miasto, zginęła zasypana gruzami w piwnicy, uratowali się rodzice i brat, którzy w tym momencie znajdowali się na korytarzu. Rozpaczliwie próbowali odwalać cegły, ale na nic to się nie zdało.

Siedząc w piwnicy, przez wiele godzin modliliśmy się głośno. Ja jako „niewinne dziecko” często te modlitwy prowadziłam. Później, po wojnie zdarzało się, że ksiądz w kościele zaczynał odmawiać jakąś, jak wydawało mi się początkowo, nieznaną mi modlitwę, a ja nagle w pamięci odnajdywałam jej dalsze słowa – były to chyba modlitwy odmawiane w czasie powstania.

Pewnego wieczoru, kiedy sądziliśmy, że to już koniec nalotów, nagle nad Starym Rynkiem pojawił się niemiecki samolot i zbombardował naszą kamieniczkę. Bomba nie przebiła stropu, tylko schodami posypał się gruz. Ci, którzy na nich stali, zostali zabici. Całą noc spędziliśmy pod gruzami, stłoczeni w części piwnicy, z góry kapała woda, którą na piętrach zgromadzono w wiadrach i garnkach na wypadek pożaru, a spod gruzów piętrzących się na schodach zwisały głowy zabitych. Mama nie miała na czym usiąść, więc stojąc, osłaniała przez całą noc mnie i brata. Rano przez wybity otwór wydostaliśmy się na Stary Rynek, skąd pobiegliśmy na ul. Długą do domu, w którym schronił się mieszkający u nas przez część wojny wujek Alfred Taczak z Bydgoszczy. Staraliśmy się jak najszybciej pokonać tę drogę, gdyż na dachach czaili się tzw. gołębiarze (niemieccy snajperzy) i strzelali do ludzi.

W tym już czasie powstańcy szykowali się do przejścia kanałami do Śródmieścia. W domu przy ul. Długiej spędziliśmy kilka dni, coraz trudniej było o jedzenie i wodę. Ja wtedy zachorowałam – chyba na grypę. Mama zaprowadziła mnie do lekarza, który mieszkał w oficynie. Dostałam od niego jakieś lekarstwo, a Mama wskazówkę, żeby mnie „lepiej myła”. Pamiętam, że bardzo ją ta uwaga zabolała. Powiedziała, że państwo, którzy nas przygarnęli, mogą nam dać tyle wody, ile starcza do picia, i to z ledwością.

Rynek Starego Miasta zaraz po upadku powstania. W głębi widoczne nasze wejście do domu PKO

Napis w Muzeum Powstania Warszawskiego

Barbara Rankowska (1923-1944), sanitariuszka Armii Krajowej (Grupa „Północ”, zgrupowanie „Róg”, batalion „Bończa”). Pseudonimy: „Basia” i „Grom”

Tyle po wojnie zostało z górnej części budynku, czyli tej, w której mieszkaliśmy

Widok na Wisłę z ruin naszego domu – 1947 r.

Ostatni fragment budynku (brama) stanowił część tarasu widokowego, 1969 r.

Skarpa, gdzie stał dom PKO – widok współczesny

Źródła zdjęć: archiwum rodzinne, Fotopolska, Narodowe Archiwum Cyfrowe, Muzeum Powstania Warszawskiego, Warszawa1939.pl

Ostatniego wieczoru naszego pobytu na ul. Długiej wychyliłam się przez okno i zobaczyłam na placyku sąsiadującym z podwórzem ustawionych w dwuszereg młodziutkich powstańców. Późnym wieczorem nasz dom zaczął się palić i musieliśmy z niego uciekać. Przebiegaliśmy przez wspomniany przed chwilą placyk, było ciemno, a pod nogami wyczuliśmy coś miękkiego. W pewnej chwili okazało się, że stąpamy po zwłokach żołnierzy, których Niemcy zabili podczas zbiórki, rzucając na placyk granaty. Całą noc błądziliśmy wśród płonących ruin, szukając jakiegoś schronienia. Na barykadach – gdzieniegdzie – siedzieli jeszcze młodzi żołnierze – raczej dzieci – z karabinami. Większość powstańców przeszła już kanałami do Śródmieścia.

Powstanie na Starówce dogorywało. W ostatnich dniach sierpnia Niemcy już mniej bombardowali (zresztą nie bardzo było co), a więcej podpalali – często dotyczyło to gruzowisk, pod którymi chowali się ludzie, zakładając, że zbombardowanych domów samoloty nie będą powtórnie bombardować.

Po długiej wędrówce przez gruzy, barykady, na których leżało dużo trupów, rano dołączyliśmy do ogromnego pochodu ludzi, na którego czele niesiono jakąś białą płachtę. Przeszliśmy przez Nowe Miasto i otoczyli nas Niemcy. Pamiętam ich głośne rozmowy, śmiechy (do dziś alergicznie reaguję na niezwykle głośnych turystów niemieckich, choć wiem, że to nie ma sensu). Jeden z Niemców trzymał na ramieniu małpkę uwiązaną na łańcuszku i ogromnie zadowolony z siebie częstował polskie dzieci cukierkami. Mama zabroniła mi się do niego zbliżać, ale ja i bez jej uwag nie miałam na te cukierki najmniejszej ochoty.

Niemcy zapędzili nas najpierw na Cytadelę, a potem gnali wśród ruin i pożarów przez całą Warszawę. Wzdłuż trasy stali niemieccy żołnierze z karabinami wycelowanymi w nas, niektórzy trzymali na smyczy wielkie psy. Mama trzymała nas kurczowo za ręce, Krzysia chwilami niosła. Babcia i Ciocia dźwigały jakieś tobołki. Wszyscy byliśmy obdarci, brudni, zawszawieni.

Nigdy nie zapomnę chwili, gdy zbliżaliśmy się do kościółka na Woli. Przed nami szła nasza sąsiadka z ul. Brzozowej – pani Stamirska z córką Krysią (towarzyszką moich podwórkowych zabaw) i nieco starszym od niej synem Adamem, upośledzonym umysłowo, co z daleka rzucało się w oczy. Adaś cierpiał chyba na zespół Downa. Matka i siostra szły po bokach, osłaniając chłopca przed wzrokiem Niemców. Niestety, w pewnym momencie jakiś żołnierz zauważył go, wpadł pomiędzy nas, wyrwał matce Adasia, wyciągnął go z szeregu i zastrzelił. Zrobiło się zamieszanie, pani Stamirska krzyczała, nie chciała dalej iść. Wtedy dopadł do niej inny Niemiec, pchnął kolbą karabinu i pochód ruszył dalej. Doprowadzono nas do jakiegoś dworca i bydlęcymi wagonami zawieziono do Pruszkowa. Pamiętam ogromne hale i koczujące na betonie tłumy ludzi.

Tak upłynął najbardziej dramatyczny miesiąc w moim życiu. Taki właśnie obraz powstania pozostał w mojej pamięci – obraz widziany oczami dziecka, z perspektywy piwnic i gruzowisk. Kiedy od czasu do czasu bywam w Warszawie, wędruję szlakiem moich wspomnień. W czasach, kiedy uczyłam w szamotulskim liceum, znalazłam się na Starym Rynku z grupą koleżanek z pracy. Wszystkie weszły na lody do Hortexu. Tylko ja zostałam na zewnątrz, nie byłam w stanie tam wejść, bo lokal mieścił się w kamieniczce, w której spędziłam najwięcej powstańczych dni i w której nas zbombardowano.

Po kilku dniach w Pruszkowie przeprowadzono wśród nas selekcję: mężczyzn i młode kobiety bez dzieci wysyłano na roboty do Niemiec. Nas: Mamy, Babci Jadzi, Cioci Zosi, Brata Krzysia i mnie na szczęście nie rozdzielono. Znaleźliśmy się w bydlęcych wagonach, które zostały zaplombowane i ruszyliśmy w nieznane. Siedzieliśmy stłoczeni pod ścianami wagonu, a na środku królowała na wielkim tobole brudna kobieta – po niej i po jej dobytku spacerowały masy robactwa, właśnie dzięki niemu miała wokół siebie dużo wolnej przestrzeni. Wagony otworzono na jakiejś małej stacyjce w okolicach Tomaszowa, kazano nam wyjść i przesiąść się na furmanki chłopów, którzy na nas czekali.

Nasza rodzina została ulokowana w jednym z gospodarstw w Zakrzowie. Nasz adres brzmiał: Zakrzów, Post Białaczów, Districkt Radom. Bardzo życzliwie przyjęła nas młoda kobieta, której męża Niemcy wywieźli na roboty. Spaliśmy na słomie w jednym pokoju. Rzeczy mieliśmy zniszczone. Pamiętam, że chodziłam po wsi w jakiejś pasiastej zapasce gospodyni i bardzo się w niej dobrze czułam. Gospodyni zabierała mnie w pole i pozwalała wykopywać ziemniaki. W nocy często budziło nas pukanie do okien: to partyzanci, których pełno było w okolicznych lasach, składali wizytę naszej gospodyni.

W Zakrzowie toczyliśmy nieustanną walkę z wszami: Mama, Babcia i Ciocia gorącym żelazkiem „z duszą” prasowały nasze rzeczy, szczególną uwagę zwracając na wszelkie zaszewki. Stale myliśmy głowy. Mama wyprowadzała do lasu mnie i brata, wyczesywała nam wszy gęstym grzebieniem i ściągała nam z włosów gnidy. Poza tymi – mało apetycznymi – wspomnieniami z Zakrzowa zostały mi w pamięci bardzo przyjemne doznania smakowe. Pamiętam wspaniały, gorący chleb, który kupowaliśmy w Białaczowie. Skibki obkładało się jeżynami i grubo posypywało cukrem. Chyba niczego lepszego już później w życiu nie jadłam. Zakrzowskie jeżyny przypominają mi się do dziś – kiedy znajdę gdzieś w lesie te owoce lub zobaczę w sklepie, zawsze sobie myślę: „Gdzie im tam do tych z Zakrzowa!”

W czasie pobytu w Zakrzowie Mama skontaktowała się ze swoją kuzynką Bożeną Rucińską, która wywieziona z Obornik wraz z mężem, synem, matką i wujem, znalazła schronienie w Krakowie. Jak się okazało, Rucińscy szukali nas przez RGO i ogłoszenia w gazetach. Kiedy do nich napisaliśmy, natychmiast zaprosili nas do siebie.

W Krakowie wujostwo Rucińscy otoczyli nas serdeczną opieką, ubrali, znaleźli umeblowane mieszkania: najpierw przy ul. Starowiślnej 64, później przy ul. Brodowicza 34. Dzięki nim Mama znalazła pracę w małej fabryczce pasty do butów i proszków do farbowania rzeczy. W Krakowie na przełomie 1944 i 1945 roku było w miarę spokojnie. Pamiętam tylko jedno wydarzenie z okresu, gdy mieszkaliśmy przy ul. Starowiślnej. Nagle wieczorem Niemcy zaczęli „przeczesywać” okoliczne domy, wpadli i do nas. Wspólny korytarz mieliśmy z jakąś panią i jej dorosłymi córkami. Widziałam, jak Niemcy otworzyli drzwi do ich kuchni – na środku stała beczka z kapustą, a w niej stał jakiś nieznany mężczyzna i gołymi nogami ubijał tę kapustę. Niemcy wycofali się. Może to właśnie tego mężczyzny Niemcy szukali, a on ich sprytnie wyprowadził w pole?

Najdramatyczniejszy dla nas (bo mało nie zakończył się tragicznie) był dzień wkroczenia Rosjan do Krakowa. Mama z sąsiadką wybrała się z ul. Brodowicza gdzieś w okolice cmentarza Rakowickiego po chleb i właśnie tam spadła bomba, która o mało Mamy nie zabiła. Kilka odłamków poraniło jej nogi, jeden przebił rondo kapelusika. Mama z trudem dotarła do domu, dostała wysokiej gorączki, a po kilku tygodniach w szpitalu wyjęli jej te odłamki. Pamiętam dzień 9 maja 1945 roku. Szłam wtedy z Ciocią Zosią krakowskimi Plantami, gdy odezwały się syreny zwiastujące zakończenie wojny.

Mój obraz powstania zdecydowanie różni się od obrazu zachowanego w pamięci i sercach przeważającej większości powstańców. Ci ostatni i w trakcie walki, i po jej zakończeniu w powstańczym zrywie widzieli sens. W przekonaniu o ważności powstania utwierdzały ich także represje, jakie ich spotykały, najpierw ze strony Niemców, potem – władz PRL-u. Szczególne uhonorowani zostali powstańcy po zmianie ustroju, wtedy też oficjalnie docenione zostało powstanie. Sytuacja siedzących w piwnicach cywilów była zupełnie inna. Dominującym uczuciem było przerażenie, poczucie chaosu. Przez całe lata uwagę koncentrowano na bohaterstwie powstańców, cywilom – którzy stali się ofiarami powstania – niemal nie poświęcano uwagi. Stosunkowo mało miejsca zajmują w Muzeum Powstania Warszawskiego. O upamiętnieniu wszystkich mieszkańców stolicy pomyślano dopiero w 66. rocznicę upadku powstania, kiedy to przy Muzeum odsłonięto Pomnik Poległych, Zamordowanych oraz Wypędzonych Mieszkańców Warszawy. Warto przytoczyć tu słowa wypowiedziane podczas odsłonięcia monumentu przez prezesa Związku Powstańców Warszawskich gen. Zbigniewa Ścibora-Rylskiego: „My, powstańcy warszawscy, żołnierze, którzy walczyliśmy, zupełnie inaczej przeżywaliśmy powstanie niż ludność cywilna. Tragedia ludności cywilnej była straszna. Wszyscy pamiętamy, jak już pod koniec powstania niektórzy psychicznie nie wytrzymywali. Ludność cywilna była w piwnicach, w strasznych warunkach, z dziećmi (…), także ludzie starsi, oni wszyscy pomagali nam. (…) Myślę, że my żołnierze walczącej stolicy, powinniśmy złożyć najwyższy hołd i ja – osobiście bym powiedział – przeprosić ludność cywilną, że poniosła tak straszne upokorzenia, tak straszne cierpienia”. Za te przeprosiny spotkała Ścibora-Rylskiego krytyka.

W powstaniu poległo lub zostało zamordowanych przez Niemców 18 000 powstańców i aż 150-180 000 cywilów, z rodzinnych domów wypędzono około 550 000 warszawiaków. Dzieci powstania warszawskiego, którym przez tygodnie w każdej chwili groziła śmierć, straciły dobytek, często najbliższych, zostały wysiedlone i przeszły przez obóz w Pruszkowie, nie doczekały się uprawnień kombatanckich. Nas – dzieci powstania warszawskiego – było chyba za dużo…

Ewa Budzyńska-Krygier

Fragmenty książki 6 lat dzieciństwa, 6 lat wojny (Ewa Krygier, Agnieszka Krygier-Łączkowska i Halszka Łączkowska), Poznań 2012.

Wspomnienia Ewy Budzyńskiej-Krygier z wojennej edukacji  http://regionszamotulski.pl/domowa-edukacja-w-czasie-wojny/

Przy ul. Brzozowej. Taras w miejscu, gdzie stał dom PKO. 2011 r.


Fragment Pomnika Poległych, Zamordowanych i Wypędzonych Mieszkańców Warszawy

Mur Pamięci przy Muzeum Powstania Warszawskiego – umieszczono na nim nazwiska poległych powstańców, wśród nich – Basi Rankowskiej

Ewa Krygier z domu Budzyńska – w Szamotułach miała spędzić kilka tygodni 1945 roku, tragedia rodzinna zdecydowała, że została tu na całe życie. Żałuje, że nie została nauczycielką matematyki, bo wtedy miałaby więcej czasu na czytanie książek.

Ponad 40 lat uczyła języka polskiego w szamotulskim Liceum Ogólnokształcącym.