Romuald Krygier

Dzieciństwo wojenne – część 2.

Szkoła w GG, koniec okupacji hitlerowskiej i powrót do Szamotuł

 

Szkoła dla polskich dzieci w Generalnym Gubernatorstwie

Po przyjeździe do Włoszczowy Rodzice zaraz zapisali mnie do szkoły powszechnej. Budynek szkolny był już zajęty przez Niemców i użytkowany jako szpital. Uczęszczałem wówczas do 7-klasowej Polskiej Publicznej Szkoły Powszechnej. Nadzór nad nią sprawowali Niemcy, uczyli nauczyciele polscy. Do końca wojny ukończyłem w niej 4 klasy. Lekcje odbywały się w różnych punktach miasta. Klasy szkolne zlokalizowane były przede wszystkim w mieszkalnych lokalach prywatnych. Przypominam sobie, że uczyłem się w 4 punktach miasta: najpierw w uliczce z tyłu naszego domu, później na rogu ulicy blisko poczty (może ul. Pocztowej?) i w 2 izbach położonych w różnych punktach przy ul. Częstochowskiej.

Utkwiły mi w pamięci, zresztą niezbyt wyraziście, sylwetki niektórych nauczycieli: Stanisława Domańska-Kozakowa, Stanisława Kotapkówna, Witold Sacharz, Piotr Bartosz, Jan Stępień, zwany „Gorylem”. Kierownikiem szkoły był Henryk Czeczot. Religii uczył nas miejscowy proboszcz ksiądz kanonik Kazimierz Bialik. Oświatowe władze okupacyjne dążyły do tego, aby dzieci polskie niezbyt dużo umiały. Uczono nas tylko tyle, abyśmy umieli czytać ich zarządzenia, ogłoszenia i plakaty propagandowe, nieco pisać i podpisywać się, liczyć do 100, coś zaśpiewać i gimnastykować się.

W roku szkolnym 1940/41 uczęszczałem do klasy pierwszej. Lekcje przeważnie miały charakter zabawowy. Niewiele wiedzy wtłoczono nam wtedy do głów. Opuściłem 21 dni lekcyjnych – często byłem przeziębiony, chory na grypę lub anginę albo miałem rozstrój żołądka. W klasie drugiej uczono mnie religii, języka polskiego, arytmetyki z geometrią, rysunków, zajęć praktycznych, śpiewu i miałem ćwiczenia cielesne. Na obu świadectwach szkolnych z klas I i II moje nazwisko widniało jako Krieger. Nie wiem, czy uważano mnie za Niemca, czy też spolszczonego szkiebra. Interwencja Rodziców w tej sprawie spowodowała, że na następnych świadectwach pisownia mojego nazwiska była prawidłowa. W roku szkolnym 1942/43 uczęszczałem do klasy trzeciej. W programie nauki – obok 7 poprzednich przedmiotów – pojawiła się przyroda. W klasie czwartej program nauki został ograniczony tylko do 4 przedmiotów: religii, języka polskiego, rachunków i przyrody. Pozbawiono nas wówczas nawet gimnastyki. Na czterech świadectwach ze sprawowania otrzymałem stopnie bardzo dobre. Moją wiedzę oceniano na stopnie bardzo dobre i dobre. Odnotowano na nich także, iż jestem wyznania rzymskokatolickiego.

W szkole nie uczono nas literatury polskiej, historii, geografii, usunięto wszystkie wiadomości o Polsce, informacje z przyrody były bardzo skąpe. Hitlerowcy nie chcieli mieć pod bokiem mądrych dzieci polskich, bo w przyszłości — według ich założeń —miały spełniać rolę „ciemnych niewolników”. Gubernator Generalnego Gubernatorstwa Hans Frank w jednym ze swoich przemówień stwierdził: „Polakom należy zostawić tylko takie możliwości kształcenia się, które okażą im beznadziejność ich położenia narodowego”. W roku szkolnym 1944/45 rozpocząłem naukę w klasie piątej. Nie dokończyłem jej, ponieważ przerwano z nami lekcje na początku stycznia 1945 r. w związku ze zbliżającym się radziecko-niemieckim frontem wojennym. W mojej klasie było mniej więcej po połowie dziewcząt i chłopców. Dyscyplina chłopaków pozostawiała wiele do życzenia. Ks. kanonik bił po łapach specjalną gumą w kształcie osełki do ostrzenia noży, S. Kotapkówna na lekcjach śpiewu „kropiła” smyczkiem od skrzypiec, pozostali nauczyciele nie rozstawali się z trzcinkami, którymi „dawali łapę”. Czasami zdarzało się, że po większym wybryku delikwent dostawał lanie po wypiętym tyłku. Wielkim wisusem była jedna z dziewcząt, która częściej dostawała lanie po tyłku niż najwięksi dranie płci męskiej. Raz dostała nawet na goły tyłek.


Dzieci pierwszokomunijne z ks. kan. Bialikiem, 1942 r.


Poziom nauki w klasie był średni. Uczniowie dość często przychodzili do szkoły bez przygotowania, bez odrobionych zadań pisemnych. Najczęściej tłumaczyli się (lub kłamali) pomocą w pracy rodzicom, zabawianiem młodszego rodzeństwa, noszeniem wody do prania, rąbaniem drewna opałowego, noszeniem szyszek i suchych liści do opalania mieszkania, zrywaniem trawy do karmienia królików itp. Uczeń, który nie umiał zadanej lekcji z religii, „dostawał łapę” wspomnianą gumową „osełką”, ks. kanonik kładł na jego głowę swoją dużą dłoń, rozłożonymi palcami ściskał ją i powtarzał kilkakrotnie: „Ach, ty poganinie”. Najgroźniejszym nauczycielem był „Goryl” – Jan Stępień, nauczyciel gimnastyki. W czasie lekcji ciągle chodził z groźną miną, dużo i głośno krzyczał, często używał trzcinki, zachęcając do prawidłowych ćwiczeń. Jego trzcinka padała na ciało ucznia w różne miejsca. Po lekcji u niektórych było można zauważyć siniaki lub zadrapania. Jego krzyk trudno było znieść. Brzmiał on jeszcze długo, po lekcjach, w moich uszach. Traktowałem go jako osobistego wroga nr 1. Nauczycielka S. Kotapka uczyła mnie m.in. śpiewu i rysunków. Śpiewała sama jako tako, ale na skrzypcach niezbyt dobrze grała, raczej rzępoliła. Uczyła piosenek nijakich, chyba dlatego, że nie chciała narazić się okupacyjnym władzom oświatowym jakąś piosenką o zabarwieniu patriotycznym.

Do nauki nie mieliśmy żadnych podręczników. Uczyliśmy się z czasopisma szkolnego – miesięcznika „Ster”, wydawanego przez władze oświatowe Generalnego Gubernatorstwa. „Ster” był redagowany przez renegata i kolaboranta doktora Feliksa Burdeckiego. Później – obok „Steru” – ukazywał się „Mały Ster” dla uczniów młodszych klas. Czasopisma te stanowiły więc specyficzne podręczniki szkolne do nauczania wszystkich przedmiotów. Zawierały infantylne opowiadania i wierszyki, teksty obojętne wychowawczo lub popularyzujące sławnych Niemców. Na podstawie niektórych materiałów dzieci miały wbijać do swych głów niemieckie nazwy nadawane przez okupanta polskim miejscowościom. Przyjaźniłem się z Michałem Czeczotem, synem kierownika szkoły. Często bywałem w domu jego rodziców. Szczególnie latem bawiłem się z nim i kilku naszymi rówieśnikami. Miejscem zabaw był przede wszystkim duży przydomowy ogród.


Uczniowie szkoły we Włoszczowie, w ostatnim rzędzie Romek Krygier


Pan Henryk Czeczot uczył nas potajemnie, głównie przekazywał nam treści zakazane w szkole. Kiedyś do mieszkania Czeczotów wtargnęli niemieccy żandarmi. Nie wiem, jaki był powód ich najścia. Ostrzeżeni przez panią Czeczotową zdołaliśmy niemal błyskawicznie schować zeszyty i przybory szkolne do środka dużego rozkładanego stołu. Mimo tego jeden z żandarmów okaleczonym językiem polskim dopytywał się, czy aby tu nie odbywają się tajne lekcje. Kierownik Czeczot stanowczo zaprzeczył temu i oświadczył, że dzieci przyszły się pobawić, ponieważ syn ma dużo zabawek i różnych gier. Przy żandarmach udawałem, że z jakimś kolegą gram w Piotrusia. Od tego czasu tajne nauczanie u państwa Czeczotów odbywało się rzadziej i małymi grupkami.

Poza Michałem Czeczotem miałem jeszcze kilku dobrych kolegów. Do ich grona zaliczałem wówczas Jurka i Janka Jęczkowskich, Jasia Sobiaka, Jacka i Stefana Zabłockich (ojciec ich był poznańskim adwokatem), braci Szymankiewiczów (Zenon jest znanym regionalistą i historykiem Wielkopolski; lubię szczególnie jego książkę: Spadochrony nad okupowaną Wielkopolską, Poznań 1979), Kazia Kowalewskiego. Wszyscy (oprócz Czeczota) pochodzili z rodzin wysiedlonych z Wielkopolski. Z wielodzietnej rodziny włoszczowskiej pochodzili Rysiek Kaczmarski oraz Staszek Filipowski. W ogrodzie rodziny Kaczmarskich na przedmieściu Włoszczowy zajadałem się nasionami słoneczników, a w domu – przyniesionym i ugotowanym bobem. Z Kaziem „Pytką” wymieniałem znaczki pocztowe i guziki, przede wszystkim od polskich i niemieckich mundurów wojskowych.

Ministrantura

W połowie 1942 r. m.in. z Jasiem Sobiakiem przystąpiłem do I Komunii Św. Poczęstunek dla gości przypominał wielką ucztę, która odbyła się w mieszkaniu rodziny Sobiaków. Brały w niej udział całe rodziny wysiedlonych szamotulan. Wkrótce po I Komunii Św. na cmentarzu przykościelnym byłem bierzmowany przez jakiegoś biskupa kieleckiego. Byłem wtedy rozkojarzony i często zmieniałem miejsce stania. Dlatego nie wiem, kto wystąpił w roli moich rodziców. Na trzecie imię dostałem św. Antoniego. Przez jakiś czas koledzy za mną wołali: „Antoni myszy goni”.

Po bierzmowaniu zostałem ministrantem. W kościele bardzo lubiłem przyglądać się odsłanianiu i zasłanianiu obrazu Matki Bożej w głównym ołtarzu. Niezbyt dobrze służyłem do Mszy św., ponieważ źle dzwoniłem, spóźniając się w stosunku do swego partnera. W czasie kazań ministranci opierali się o balaski i cicho rozmawiali z dziewczętami, które stały po ich drugiej stronie. Pewnego razu tak się rozgadaliśmy, że nie spostrzegliśmy się, że rozmawiamy zbyt głośno. Proboszcz – kanonik Kazimierz Bialik z ambony musiał nas strofować. Wstyd na cały kościół!


Rodzina Krygierów w dniu 1. komunii Romka: rodzice Czesława i Kazimierz, Zofia (siostra Kazimierza), dzieci: Jurek, Andrzej i Romek, 1942 r.


W ogrodzie proboszcza rosło wiele drzew owocowych. Dlatego, kiedy pojawiły się na nich dojrzałe i dorodne owoce, ministranci blisko murowanego płotu chętnie rozżarzali węgiel drzewny do okadzenia trybularzem (kadzielnicą). Niby przypadkowo wiewaczka urywała się i wpadała do „księżowskiego” ogrodu. Był powód, aby wchodzić po nią do ogrodu, przy okazji narwać trochę gruszek, jabłek i śliwek. Kiedy w czasie jednej spowiedzi przyznałem się kanonikowi, że rwałem i jadłem owoce z jego ogrodu, ten wychylił się z konfesjonału i wytargał mnie za uszy.

Proboszcz czasami zapraszał swych ministrantów na plebanię i częstował słodyczami. Był to rodzaj ekwiwalentu za naszą „pracę społeczną” w kościele. Przy okazji wikariusz ks. Witold Pastuszko pokazywał nam swoje liczne zbiory znaczków pocztowych. Od trzech pokoleń był zapalonym filatelistą – znaczki przed nim zbierali jego wujek i wujka wuj. Ks. Pastuszko miał dwie czarne szafy pełne albumów ze znaczkami pocztowymi. Zbiór ks. Pastuszki był nie do wycenienia, wart – być może – kilka milionów przedwojennych polskich złotych.



Pierwsza część wspomnień wojennych Romualda Krygiera:

http://regionszamotulski.pl/dziecinstwo-wojenne-z-szamotul-do-wloszczowy/


Czesława i Kazimierz Krygierowie, 1942 r.

Romek Krygier w dniu 1. komunii św.

Romek Krygier i Jaś Sobiak

Książeczka do nabożeństwa – prezent podarowany Romkowi przez rodzinę Sobiaków

Kościół i rynek we Włoszczowie w czasie wojny

Zdjęcie zrobione w czasie bierzmowania Romka

Ołtarz główny w kościele Wniebowzięcia NMP we Włoszczowie, współczesny wygląd. W ołtarzu obraz Matki Bożej z Dzieciątkem oraz klęczącymi postaciami świętych: Joachima i Józefa

Ewa i Romuald Krygierowie przed kościołem we Włoszczowie, 2000 r.

Niedzielne spacery za miasto

Rodzina Krygierów

Krygierowie i inne zaprzyjaźnione rodziny (w czasie okupacji szamotulanie we Włoszczowie i nieodległym Jędrzejowie raczej trzymali się razem)

Romek i Andrzej Krygierowie

Romek z kolegą

Czesława Krygier z domu Górecka



Działka i wycieczki za miasto

Prawie na skraju miasta nasza rodzina miała ogródek – działkę. Uprawialiśmy na niej różne warzywa i trochę ziemniaków. W naszym ogródku uczyłem się przyrody, miałem możność przyjrzeć się wegetacji różnych roślin, a szczególnie chwastów, z którymi walka była wprost beznadziejna. Obserwowałem także rozwój różnych szkodników i motyli. Fascynował mnie przede wszystkim proces powstawania i rozwoju motyli. Najpierw przyglądałem się larwom – gąsienicom, później poczwarkom pokrytym kokonem i wykluwaniu się z nich motyli. Był czas, że kolekcjonowałem motyle, które urzekały mnie swą wielobarwnością.

We wrześniu lub październiku 1944 r. na naszej działce i sąsiednich pojawili się jeńcy – żołnierze polscy znad Oki. Kopali tu rowy strzeleckie – okopy obronne. Zyskałem ich sympatię, często przychodząc tu i przyglądając się ich pracy. Nie mogłem wtedy tylko zrozumieć, że żołnierze polscy mówią „z ruska”. Nie przeszkadzało mi to w pogawędkach. Przy kopaniu rowów jeńcy wydobywali z ziemi buraki, marchew i kartofle. Moja Mama gotowała z nich pożywne zupy, które jeńcom kilkakrotnie zanosiłem w wiadrze. Jedli je chętnie i łapczywie z talerzy, które także przynosiłem.

W pobliżu naszej działki, obok kilku willi, rosły drzewa morwowe. Dotychczas nie zetknąłem się z takimi drzewami i ich owocami. Kwitły ładnie, choć ich kwiaty były niepozorne, w kotkach. Owoce morwy były białe lub wiśniowe, mięsiste, z drobnymi pestkami, bardzo słodkie, podobne do jeżyn. Zajadałem się nimi dość często. Stanowiły one dla mnie „cymes”, delicje. Na liściach morwy można było zobaczyć liczne gąsienice jedwabników. Chyba część tych gąsienic przywędrowała także do naszego ogródka. Znajdowałem je przede wszystkim na liściach kapusty – obok gąsienic bielika kapustnika.

Przez cały okres okupacji hitlerowskiej w porach letnich, prawie co niedzielę, organizowaliśmy wycieczki piesze do wsi Kózki – w kierunku południowo-zachodnim od Włoszczowy, w kierunku wsi Czarnca, znanej jako miejsce urodzin hetmana polskiego koronnego Stefana Czarnieckiego (1599-1665). Udawaliśmy się tam całą rodziną i ze znajomymi rodzinami wysiedlonymi z Wielkopolski, szczególnie z Szamotuł i Poznania. Nasze wyprawy kierowały się przeważnie do zaprzyjaźnionego z nami kolejarza, Zenona Gładkiego. Obok jego domu rozkładaliśmy koce, tu jedliśmy jaja na twardo i suchy prowiant. Starsi opalali się, wypoczywali po trudach minionego tygodnia, młodzi bawili się piłkami, hasali po pobliskim lesie. Chętnie bawiłem się z synem p. Gładkiego, który zawsze chodził boso, skóra pod stopami była gruba i twarda jak podeszwy butów. Kiedyś nadepnął na pinezkę, która wbiła się w stopę; nawet nie poczuł bólu.

Atrakcją dla mnie i moich braci były odwiedziny Janusza Wiatrolika – leśniczego z podwłoszczowskich lasów. Był on kuzynem Mojej Mamy. Nasz dom odwiedzał z wielkim hałasem i szumem, nie pukał, a walił w drzwi wejściowe do kuchni i od progu krzyczał: „Jest Czecha?!” Wiatrolik przyjeżdżał do Włoszczowy małą, dwukołową (z gumy) powózką. Często korzystałem z jego pozwolenia i jeździłem dwukółką po bocznych uliczkach miasta. Każdy z braci, kiedy zobaczył blisko naszego domu stojącą bryczkę, przybiegał do mieszkania i informował Rodziców, że Wiatrolik stoi na Rynku (ten niedługo potem zjawiał się u nas). Był to człowiek wesoły, zawsze uśmiechnięty i życzliwy. Ja i moi bracia Wiatrolikiem nazywaliśmy jego konia.


Czesława i Kazimierz Krygierowie w czasie niedzielnego spaceru za miasto, ok. 1943 r.


Koniec okupacji hitlerowskiej i nowa rzeczywistość

Na początku stycznia 1945 r. mojego Ojca – w mieszkaniu, w godzinach wieczornych – odwiedził wyższy rangą oficer niemiecki, wysoki, barczysty i przystojny mężczyzna. Wypytywał Ojca o różne włoszczowskie sprawy. Szczególnie interesował się lokalizacją starostwa, Zarządu Miejskiego, siedzibą Gestapo i żandarmerii oraz innych ważnych urzędów niemieckich. Wszystkie uzyskane informacje skrzętnie notował, a równocześnie nanosił na przygotowany wcześniej szkic planu Włoszczowy. Ojciec zdziwiony był nieco, że oficer w tych sprawach nie udał się do jakiegoś niemieckiego urzędu. Ten oświadczył, że dopiero wieczorem dotarł do Włoszczowy i jest tu incognito.

16 stycznia, dzień po wyzwoleniu miasta, oficer ten ponownie zjawił się u Ojca, ale już jako wyższy oficer… radziecki. Jego sylwetka utkwiła mi w pamięci na całe życie. Ubrany był w biały kożuszek przewiązany paskiem, na głowie miał wysoką baranią czapkę, na nogach – wysokie filcowe białe buty. Po polsku powiedział Ojcu, że jest oficerem radzieckiego wywiadu, że kilka dni temu był tu na rozpoznaniu terenu. Oficer ten, jak sam powiedział, pochodził z rodu bojarów ruskich, jego rodzinę wymordowano w 1917 r., pozostała część rodziny została rozstrzelana w czasie masowych mordów stalinowskich w połowie lat trzydziestych. Oficer był człowiekiem wszechstronnie wykształconym, znał kilka języków obcych. Na pożegnanie zostawił Ojcu trochę papierosów i cygar.

Włoszczowa została wyzwolona w nocy z 14 na 15 stycznia 1945 r. Niemcy planowali, jak to wynikało z dokumentów znalezionych później w Starostwie, 15 stycznia rozstrzelać kilkuset mieszkańców Włoszczowy, a miasto spalić. Przyspieszone działania wojsk radzieckich zniweczyły te plany. Niemcy od początku stycznia masowo uciekali z miasta i przez miasto. Ucieczkę utrudniały przygotowane przez Niemców barykady przeciwczołgowe (wkopane w chodniki po cztery grube pale drewniane, między które wsunięto poziomo poprzez ulice także grube bele – po kilka, jedna na drugiej). Hitlerowcy sami sobie nieświadomie przygotowali to utrudnienie i udręczenie. Uciekający Niemcy barykady te klęli, na czym świat stoi.

Żołnierze radzieccy późno wieczorem 14 stycznia dotarli do Włoszczowy, przed miastem (blisko cmentarza) na środku drogi ustawili jeden czołg i z niego strzelali nad miastem do uciekających Niemców. W okolicy Włoszczowy, a także w samym mieście, poległo wielu żołnierzy niemieckich. Porzucili oni na Rynku i kilku ulicach dużo broni i amunicji. Niektórzy Polacy jak hieny ściągali z trupów niemieckich, co tylko się dało. Szczególnie grabiono buty. Straszny był widok zabitego żołnierza niemieckiego, leżącego goło na śniegu, zbroczonego krwią, często już rozszarpanego przez zgłodniałe psy. Z zabitych koni ludzie wycinali co lepsze kawały mięsa. Pamiętam, jak tłumy mieszkańców wdarły się do budynku Starostwa, niszczyły tam wszelkie ślady niemieckości i wykradały to wszystko, co zaraz można było wynieść. Niektórzy ludzie wracali więc do swych domów z karniszami do firanek, z muszlami klozetowymi i umywalkami, z wannami na głowach i ramionach, z krzesłami i taboretami itp. Takie obrazy utkwiły mi w pamięci z pierwszych dni wyzwolenia miasta, tak rodziła się ludowa rzeczpospolita włoszczowska, na czele władz której stanął burmistrz Jan Kotulski – obywatel tego miasta.

Kilka dni po wyzwoleniu przez Włoszczowę przeciągały liczne kolumny żołnierzy niemieckich. Mieszkańcy miasta tworzyli milczące i groźne szpalery. Twarze niedawnych zwycięzców nie były już butne. Szli powoli, obszarpani, zarośnięci, brudni, śmierdzący. Przedstawiali obraz nędzy i rozpaczy. W tych chwilach trochę było mi ich żal. (dlaczego?).


Zabawy chłopięce, tyłem stoi Romek Krygier, ok. 1944 r.


Wolność rozumiałem wtedy zbyt dosłownie. Najwspanialsze dziecięce zabawy polegały wówczas na rozbrajaniu amunicji, paleniu prochu i strzelaniu „z klucza” amunicją karabinową. Z kolegami organizowałem wspaniałe fajerwerki. Polegały one na tym, że w jakimś dołku kładliśmy dużo różnej amunicji, do której doprowadzaliśmy na bezpieczną odległość długie lonty. Poprzez podpalone lonty ogień docierał do amunicji i następował duży wybuch. Pociski karabinowe, kawałki amunicji czołgowej i działowej spadały wokół nas. Cud, że nikt wtedy z nas nie został zabity! Jako dzieciaki byliśmy beztroscy, nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że narażamy się na wielkie niebezpieczeństwo. Bardziej groźne mogły być skutki rozpalanych ognisk na materiałach wybuchowych. Po bolesnej dla nas interwencji Milicji Obywatelskiej zaprzestaliśmy tego rodzaju zabaw (z żalem!). Władze miejscowe zresztą nakazały zebrać pozostałe „militaria” niemieckie i odtąd te „atrakcje” z konieczności przestały nas bawić.

Żołnierze radzieccy niekiedy zachodzili do naszego domu. Jednemu z nich „na siłę” musiałem sprzedać cały zapas zeszytów szkolnych, za które zapłacił mi nowymi, nieznanymi banknotami polskimi. Atrakcyjnym dla nich towarem były zegarki — „czasy”. Niektórzy od Polaków chętnie je kupowali, inni w ordynarny i bezczelny sposób je po prostu zabierali. Wtedy o żołnierzach radzieckich krążyło wiele złośliwych anegdot. Np. żołnierz radziecki pyta w polu rolnika, która jest godzina. Ten wbija w ziemię łopatę i mówi, że jest około 11.15, gdyż tak wskazuje na ziemi cień uchwytu łopaty. Człowiek radziecki zabiera ten nieco dziwny „czas” i ucieka, gdzie pieprz rośnie. Do znajomego zegarmistrza Ludwika Flanca przyszedł żołnierz radziecki z dużym stojącym zegarem (komuś „buchnął”). Domagał się, aby ten zrobił mu z przyniesionego zegara kilka zegarków na rękę (autentyczne!). Przyłożył swój zegarek do dużej tarczy i odmierzył na niej kilka razy. Chyba myślał, że tak jak z rozwałkowanego ciasta wykrawa się ciasteczka, tak z tarczy zegarowej można wykroić kilka zegarków. Po zrobieniu zegarków zegarmistrz może zatrzymać sobie resztę materiałów jako zapłatę.

Mój starszy brat Jurek, po ukończeniu VII klasy szkoły powszechnej, został uczniem fotografa Romana Ulatowskiego, pochodzącego z Wielkopolski. Żołnierze radzieccy chętnie robili sobie zdjęcia, które wysyłali potem do rodzin. Lubili się fotografować z butelką wódki w prawej ręce i odkrytą do ramienia ręką lewą, na której często było po kilka zegarków. Jeden z ludzi radzieckich zrobił kiedyś wielką awanturę Ulatowskiemu o to, że zegarek przy łokciu na zdjęciu został częściowo „obcięty”.

Powrót do Szamotuł

W moich wspomnieniach z okresu okupacji hitlerowskiej mało miejsca poświęciłem Mamie Czesi i Cioci Zosi, a przecież obie były organizatorkami naszego codziennego życia. Bracia – Jurek i Andrzej (małe dziecię, na początku 1945 r. miał dopiero 6 lat!) chodzili własnymi ścieżkami. Jurek lubił fotografować jakimś podłym aparatem, budował ołtarzyki, ja sklepiki, a Andrzej (wówczas Jędruś) raczej przyglądał się temu, co robią bracia. Aktywny był w okresie przedgwiazdkowym, kiedy kleił z kolorowego papieru łańcuchy na choinkę. Każdy z naszej trójki braci, gdyby pisał swoje wspomnienia z tego czasu, zapisałby coś innego, co utrwaliło się w jego pamięci, bo przecież punkt widzenia zależy m.in. od punktu obserwacji.

Z wysiedlenia cała rodzina Krygierów powróciła do Szamotuł w Palmową Niedzielę 1945 r. Z Włoszczowy wracaliśmy wynajętym m.in. przez Rodziców i innych wysiedlonych wagonem towarowym. Podróż trwała kilka dni. Nasz wagon często stał na bocznicach kolejowych w różnych miejscowościach. Przyczepiano go do wielu składów pociągów towarowych, jadących w kierunku Poznania. Wreszcie dotarliśmy do stolicy Wielkopolski. Utrwaliły mi się na zawsze takie obrazy: morze gruzów, dymy ze zgliszcz „gryzące” w oczy i gardło, budowane przez żołnierzy radzieckich i jeńców niemieckich szerokie tory kolejowe. Szczęśliwie dotarliśmy do Szamotuł, miasta już zazielenionego i pełnego słońca.

Spisane w 1999 r.


Romuald Krygier (1933-2009)

Dr etnografii, autor wielu publikacji o tematyce regionalnej, bibliotekarz

Współtwórca i wieloletni prezes Towarzystwa Kultury Ziemi Szamotulskiej