Aleksander Trąbczyński
Wspomnienie absolwenta Państwowego Liceum nr 54 im. Piotra Skargi, ucznia w latach 1971-1975
Moja „buda”
Zwane „budą”, jak wiele innych polskich liceów, szamotulskie LO nr 54 im. Piotra Skargi zaistniało w moim życiu na długo przed tym, jak zostałem jego uczniem. Jako najmłodsze, piąte dziecko średnio licznej inteligenckiej rodziny, dla której edukacja dzieci była jednym z podstawowych, a może najważniejszym z priorytetów, chcąc nie chcąc, nasiąkałem wszystkim, co rodzeństwo ze swoich szkół przynosiło.
Moje siostry Małgorzata i Barbara rozpoczęły naukę w 54 LO, gdy ja zaczynałem podstawówkę. Ich sukcesy i kłopoty, mundurki, fryzury, wypracowania, wspólne z ojcem odrabianie zadań z matematyki, rozmowy o nauczycielach, a właściwie o „profesorach” – to był jeden z intensywnych kolorów świata, w którym rosłem. Także ich towarzystwo, które się pojawiało w naszym otwartym domu, organizowane przez dziewczyny „fajfy” – spotkania z kolegami, prawdziwymi czy potencjalnymi sympatiami moich sióstr, podczas których niechętnie zajmowałem się swoimi, mniej ciekawymi dziecięcymi sprawami, wydawały mi się niezwykle atrakcyjne i jakoś w oczywisty sposób związane z nauką w 54 LO.
Gdy więc kończyłem wreszcie szkołę podstawową, a moje rodzeństwo, w tym troje jego absolwentów, było już na studiach, jasny był wybór „budy” na miejsce dalszej edukacji – byłem dobrym uczniem, nawet prymusem, i zamiar studiów po maturze nie budził wątpliwości. Miałem nawet już wybrany kierunek – tak jak Małgosia i obecna żona, wówczas sympatia brata Macieja – Alicja, chciałem zostać chemikiem. Dodatkową motywacją było zorganizowanie właśnie wówczas w szamotulskim liceum klasy sportowej – z poszerzonym programem wychowania fizycznego. Sprawność, szybkość w biegu zawsze mi imponowały, zresztą ojciec dbał o to, często – zwłaszcza na wakacjach – podejmując wspólne z nami sportowe aktywności. Cieszyłem się, że udało mi się zakwalifikować do wybranej grupy tych najsprawniejszych. Choć powstawała również klasa matematyczna i może rozsądniejsze byłoby aplikowanie do niej, zwłaszcza że w podstawówce uczestniczyłem w olimpiadzie matematycznej i planowałem „ścisłe” studia, prestiż, jaki dawał sport, przeważył.
Droga z domu [przy Sportowej 13] do „budy” [przy ul. Skargi] nie zabierała więcej niż 10 minut. Przez cztery lata pokonywałem ją na pewno ponad tysiąc razy. Każdy z kolejno mijanych wtedy domów niesie wspomnienia. Nowy, kanciasty, z płaskim dachem dom pana Zygmunta Starzonka, który miał warsztat mechaniki samochodowej dwie posesje dalej, zbudowany na tzw. plantach, którymi biegałem do przedszkola i podstawówki, był miejscem niemiłej przygody, która przesądziła o tym, że nie palę papierosów.
Potem dom p.p. Rembowskich; zacni państwo, kupowaliśmy u nich jajka, nosiliśmy im resztki warzyw, bo hodowali bobry czy nutrie… potem zaraz stary dom pp. Starzonków; wraz z p. Zygmuntem i jego synami Krzychem i Irkiem, mieszkała tam ciocia Józia i opiekowała się panami, bo żona pana Zygmunta, Wanda, wyjechała do NRF do rodziny, tam pracowała i przysyłała dewizy na budowę. Nie wróciła do Polski.
Dalej – dom pp. Cyprowskich – Zdzichu był moim kolegą w podstawówce, razem zaczynaliśmy muzykowanie – on uczył się gry na akordeonie, a miał także jakiś rodzaj „klawisza” – nie pamiętam marki (Vermona? Weltmeister?), ale pamiętam, że jeszcze w ósmej klasie próbowaliśmy, on na owym „klawiszu”, a ja na ściągniętej z szafy gitarze „Defil”, którą na 16. urodziny dostała Małgorzata, grać Dom wschodzącego słońca grupy The Animals. Zdzichu miał ładną mamę, ojca „złotą rączkę” i dwoje rodzeństwa – młodszego brata Witka i siostrę, którą słabo pamiętam. Pierwsze rozmowy o dziewczynach też prowadziłem ze Zdzichem. Chodził do 54 LO do klasy B…
Potem był dom na rogu Sportowej i Dzierżyńskiego – tam także znajomi, nie pamiętam nazwiska; przechodziłem przez ulicę, a na przeciwległym rogu dom pp. Gieremków, ich syn był ode mnie młodszy, bardzo wygadany z kabaretowym talentem – fajnie mówił monologi „Sołtysa Kierdziołka” i „Walerego Watróbki”. Nie wiem, co porabia. Jego rodzice napełniali naboje do syfonów, a my czasem przygotowywaliśmy je dla nich w dosyć paskudnym procesie z użyciem starej pralki ,,Frania” i kwasu solnego.
Dalej zaułek przy mleczarni, przez skwer po lewej na rogu Dworcowej mieszkali Bzdręgowie – Rysiek – zdolny nasz rówieśnik, chodził ze Zdzichem do klasy B; a także pełna werwy Ewa Kaźmierczak, której ojciec, pseudo „Myca”, był trenerem drużyny siatkówki. Jednak do „budy” szedłem ścieżką w prawo skos – koło kiosku „Ruchu” naprzeciw prezydium, koło banku, sklepu mięsnego i meblarni. Po drugiej stronie Dworcowej – sklep GS, dalej „klasztorek”, a naprzeciw niego stara willa, gdzie z ul. Lipowej przeprowadzili się wujostwo Nojmanowie. I sąsiednia willa, gdzie mieszkali Jęczmykowie; przyjaciel mojego brata Andrzej i Hania, ich ojciec był dyrektorem młyna i myśliwym. Sklep, wówczas chyba kwiaciarnia, naprzeciw pomnika Wacława z Szamotuł. Ulica do młyna nr 2. Most na Samie, poczta z czerwonej cegły i tuż za nią w prawo przez podwórze ścieżka już do bocznej furtki liceum. Zwykle otwarta, zazwyczaj wchodziłem nią tuż przed ósmą i po czarnych nasączonych oliwą schodach, skacząc po dwa stopnie, biegłem do naszej klasy, na pierwszym piętrze pierwsze drzwi po prawej…
Nasi profesorowie… Bardzo barwne grono. Wychowawcą był śp. „Pachol” – matematyk profesor Władysław Paśka, trochę się zacinający, zgrywający surowego, ale ciepły, dowcipny i bardzo naszej klasie oddany. Bronił nas na radach. Nie czuliśmy wielkiego respektu, ale też nie wchodziliśmy mu zanadto na głowę – chyba że pamięć mnie zawodzi.
Jeśli chodzi o respekt, to byli profesorowie płci obojga, którzy zasłużenie wzbudzali znacznie większy. Pani profesor Teodozja Bąkowa, wymagająca, inteligentnie uszczypliwa, potrafiła naprawdę surowo i dotkliwie, acz zwykle sprawiedliwie, kwitować słowem i oceną nasze niedostatki. Podobnie pani profesor Ewa Krygierowa – świetna polonistka, dowcipna, ironiczna, ceniąca indywidualność, a najbardziej „ponadobowiązkowe” osiągnięcia i wypowiedzi swoich uczniów. Prowadziła bardzo konkretne i świetnie opowiadane lekcje. Pamiętam jej wsparcie i uznanie dla Wieśka Sierszulskiego z Wronek, kolegi z aspiracjami poetyckimi, dziś męża naszej koleżanki Darii Budych, który pisał pracę o „Ferdydurke” – dla mnie Gombrowicz wtedy był białą plamą, zrozumiałem, o czym mówili, jakieś piętnaście lat później już w teatrze.
Państwo Fludrowie: Bronisław – fizyk i Irena – geografka, on przeinteligentny, wyniosły, trochę zniecierpliwiony, cierpiący z powodu tempa przyswajania przez nas tajników jego dyscypliny, jego żona najczęściej pobłażliwie uśmiechnięta, czerwonowłosa, pełna temperamentu, trochę zwariowana…
Dyrektor Krzyśko – dziarski historyk, spokojny pan. Chyba „słusznie” zaangażowany, ale nie indoktrynował nas zbytnio. Obie panie rusycystki – prof. Skoracka i prof. Szaniawska też nie przesadzały, naprawdę lubiły rosyjski język, wiersze i piosenki, i nie opowiadały nam bajek o cudach „dzieciątka Lenin”.
Pani prof. Irena Krawczyk – jej ciepło, spokój i wyrozumiałość, dla mnie tym większa, że deklarowałem „chemiczną” przyszłość, no i byłem uczniem szamotulskiego Społecznego Ogniska Muzycznego, które stworzył jej mąż Stefan, muzyk, pedagog, dyrygent i organizator – pasjonat życia muzycznego; owoce jego pracy zbieramy do dziś. Jego pomysły – przejęcie dla Ogniska, potem Szkoły Muzycznej budynku po Komendzie MO i budowa sali koncertowej to fundament szamotulskiej muzycznej edukacji. A ja i mój kolega z klasy Heniu Marczuk byliśmy pierwszymi uczniami w jego klasie gitary, jeszcze w budynku obecnego SZOK.
Któż jeszcze – prof. Konrad Roszczak, jowialny i sympatyczny, uczył PO (przysposobienie obronne, przyp. AT); jego legendę znałem wcześniej, był wychowawcą mojej siostry Basi.
No i ówczesne moje pedagogiczne „spécialité de la maison”, wuefiści państwo Zielińscy; zwłaszcza Bohdan, kiedyś najlepszy w powiecie lekkoatleta – płotkarz, bardzo sympatyczny, ale wymagający. Nie odpuszczał nam, za co czuję wdzięczność do dziś. Gdyby nie porządnie przykręcona mi przez niego śruba na pierwszym zimowym obozie we Wronkach, nigdy bym się nie dowiedział, ile mogę „na raz” przebiec po lesie kilometrów – „mała zabawa biegowa” liczyła ich chyba ze 12…
Nie byłem wcale sportowym prymusem. W niemal każdej dyscyplinie (poza szachami i brydżem) koledzy – mistrzowie miasta, powiatu, byli o klasę lepsi. Moim sukcesem była gra w siatkówkę w szkolnej drużynie, a potem także w drużynie „Sparty” Szamotuły. Tam tym bardziej nie byłem liderem, ale w kadrze na niektóre mecze się łapałem. W sprintach, skokach, rzutach, piłce nożnej czy koszykówce już nie. Tu wszyscy koledzy – Andrzej Pieprzyk i Irek Nowak, Staszek Pikusa na 400 m, a w sprintach i skokach Leszek Tomczak, Krzysiek Konieczny, Janusz Kram, Piotrek Nowak, Wojtek Gajewski, Romek Pomianowski, Zbychu Stroński – byli bardziej utalentowani, może także inaczej zdeterminowani.
Moja siła to była nauka – łatwo zapamiętywałem i chętnie zgłaszałem się do odpowiedzi, więc oceny miałem bardzo dobre – tu liderowałem. Razem z Radkiem Pisulą, z którym potem rywalizowałem o typowanie na studia.
Ale koledzy to była zdecydowanie mniej atrakcyjna część naszej klasy. Dziewczyny – to była nasza duma i przedmiot uwagi. Marzena Brzeźniak, moja kuzynka, i Ela Turek – bardzo sprawne, zgrabne – nasze lekkoatletki nr 1, świetna siatkarka, pięknooka szatynka Hania Grafka – od dziecka sąsiadka przez „planty”; Halinka Kriger i Dorota Duszyńska – drobniejsze, przezgrabne, o wiele bardziej od nas wytrzymałe; Małgosia Waszak – miła i mądra koleżanka od przedszkola, świetnie radziła sobie także na boisku i na bieżni; jej brat był kolegą, może i sympatią mojej siostry Małgosi, do dziś się trzymamy razem; Daria Budych – ładna siostra mojej bratowej, Grażyna Magdziarek – siatkarka o ekscytująco bujnej figurze i szelmowskim uśmiechu z 36 zębów, czarnowłosa, smagła Bogusia Orlik, Ela Turlejska, Halinka Kaczmarek, przeurocza Basia Ackermann, no i złoto, skromna, ale charakterna – Bogusia Osowska. W równoległych klasach też… Hania Grzegorzewska, Marysia Przybylska, silna grupa „wroniecka”… A w wyższych klasach – Halina Zmitrukiewicz, Marysia Ciszek, Teresa Szymkowiak – sympatie z przerw i z harcerstwa. Tyle urody i temperamentu…
Jak to się stało, że moją szkolną pierwszą miłością stała się dziewczyna z młodszej klasy? Chyba zaważyło to, że chłopaki w ogóle wolniej dojrzewają od dziewczyn, a nasze koleżanki zerkały w stronę starszych kolegów, niektóre tak skutecznie, że do dziś trwają w powstałych wtedy związkach; ja dojrzałem do decyzji o „chodzeniu” z dziewczyną dopiero w drugiej klasie. Ale wybrałem, albo dałem się wybrać, inteligentnej, dowcipnej i bardzo zgrabnej Irce Ciesielskiej – miała siostrę bliźniaczkę Ewę, były o rok ode mnie niżej, oczywiście grały w siatkówkę; ale grywaliśmy także w brydża z moimi rodzicami i z Maciejem i Alicją; uwielbiała powieści Joanny Chmielewskiej, miała wuja „Francypała”, poznańskiego lekarza, i babcię – panią Kurpisz, która lata wcześniej uczyła moje siostry gry na fortepianie. Iśka lubiła długie spacery i była odważna w słowie i w czynie.
Byliśmy niemal wszyscy harcerzami, wielu z nas instruktorami; choć trzeba powiedzieć, że nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, czym była powołana po 1968 roku Harcerska Służba Polsce Socjalistycznej i skąd wzięli się nagle na naszych letnich obozach pionierzy z bratniej Czechosłowacji. Najbardziej pamiętną imprezą z udziałem szkolnej drużyny, nazwanej arcyoryginalnie, jak mi się wtedy wydawało, „KOT”, czyli Konny Omnibus Turystyczny, był Rajd Świętokrzyski w 1974 roku. Pamiętam, że grałem już na gitarze, napisałem na melodię The Banks of Ohio, ściągniętą z płyty Joan Baez, której słuchałem na okrągło, rodzaj hymnu, który nas wśród innych harcerskich drużyn jakoś wyróżniał. Rajd był wielką przygodą, trzydniowa trasa ze Skarżyska-Kamiennej do kieleckiej Kadzielni dla niektórych z nas była wędrówką w dorosłość, taką, jak ją wtedy rozumieliśmy… Wcale nie najważniejsze było zwycięstwo w konkursie na najlepszą potrawę naszej trasy rajdu, makaron z pomidorowym sosem, który żywcem przeniosłem na ten konkurs z rodzinnego domu…
Nie potrafię dziś inaczej uchwycić tego, co w samej szkole było tak szczególnego – chyba to, że była zawsze, że 54 LO kończyli nasi rodzice, rodzeństwo, krewni i pedagodzy, że to liceum, w zgodnej, wszystkim wiadomej opinii, najlepiej w powiecie przygotowywało do egzaminów na studia – a były wtedy egzaminy co się zowie, prawdziwe egzaminy wstępne; gdy więc nie zostałem „wytypowany” na studia, to mogłem sobie śmiało powiedzieć: „trudno, OK, to sobie zdam” – i tak się rzeczywiście stało.
I na łódzką politechnikę, i do szkoły muzycznej, potem do filmówki zdawałem bez kompleksów, dobrze wyposażony i ufny w swoją wiedzę; choć nie zdziwi starszych, gdy powiem, że jeszcze na studiach wierzyłem, że Związek Radziecki walczy o pokój i sprawiedliwość na świecie. Gdy po 1976 roku poznałem łódzkich „korowców”, ich opowieści o śledzeniu przez „bezpiekę”, podsłuchach i donosach brałem za konfabulacje i zadawanie szyku… Trzeba było jeszcze kolejnych pięciu lat, żebym przy okazji pracy nad przedstawieniem Oskarżony Czerwiec 56 przejrzał… Cóż, taki był czas i taka była szkoła. Nie byłem dość dociekliwy…
Za te wszystkie kolory, które do dziś przebijają spod patyny mojej ponad sześćdziesiątki, za to czteroletnie intensywne nimi nasiąkanie, za spokojne w Twoich murach dojrzewanie do wyfrunięcia w świat, jestem Ci, „budo”, Jubilatko-Stulatko, ogromnie wdzięczny.