Aleksandra Napierała
JAK MY SKARB WYPĘCHCILI
Wakacje poszły prek i czebno buło wrocać do lani. Ale latosie wakacje – to buły udane! Razym z komplami bawili my się w poszukiwaczy skarbów. Ino nie wiedzieli my, dzie onych szukać. Najprzód poszli my do Krzycha, bo on pomieszkuje wew takiyj staryj chacie, co mo wielgi sklep.
Pęchcili my po tym sklepie i nic my nie nojdli, ino pore kląkrów, poświgane stare knipy, jakieś ajzole i dyszułke od staryj helki. Zaś my wskrabali sie na górke, ale tam prócz rzynchów i szkarup niczegu nie buło. Oż nagle Krzychu woło: – Wej, paczcie, na tyj ceglatyj ścianie jedno cegła jakoś inkszo. Szpycli my, a Krzychu jom nawet letko wyjon, a tam od spodka stojało napisane: „Nie szukej daleko za górom czy rzekom, pod kierzkiym angrystu na rajce nojdniesz skarb, to nie bajtle”. Tej, ale dzie tyn Kierzek? Pewno wew ogródku. Poszli my szpeknąć. – Na moje, to bydzie tutej – pado Genas i pokozoł chebać nojstarszy kierzek wew naszym ogródku. Krzychu rukcuk polecioł po sztychówke, ino musioł uwożać, żeby go babusia nie szpekła, bo zaroz by mu kozała lecieć po zielone do królasów.
Zaczon kopać, ale się gajcoł, bo z onygo tako tuleja , aby se ino pazury cierzniym od angrystu pokancerowoł. Mi szło to już na nerwy, wyszarpłym mu te szype i som zaczłym szturać w ziymi. Oż tu na cuś sie natkłem, bo cosik stukło. Kopie dali, pacze, że wew ziymi jes zakopano jakoś drzewniano kista. Hejbli my jom cuzamen do kupy, bo ciężka buła jak diaski. Teroz czebno buło jakimś knyfem jom roztworzyć, bo nie szło jej odkluczyć. Krzychu przytośtał tyn ajzol, co mioł go leżeć w swoim sklepie. Podnieśli my dekiel i co my nojdli? Na dnie kisty była leżeć echt knara, dwie zadrzewniałe szable, i pojapano bez mole wojskowo jupa, kryma, a na samutkim wierzku biało-czerwuno letko zawilgniała chorungiew. I jeszczyk cosik nom migło – obrzympany, cołkiem zagryzdany kanciatym pismem kajet. Szło to odślabizować bez bryli i Genas zaczon czytać: „Cześć i chwała bohaterom Kaźmierskiej Ziemi”. Pokazało się, że to buł pamiętnik powstańca, niewiada, jak się tyn chtóś nazywoł. I buły tam nazwiska powstańców: mojygu i Genasa pradziadzi i wuja Krzycha. Z mety my pojachali zez tom kistom do lani. Zez uciechy kielczyli my sie od ucha do ucha.
– Momy skarb! Niepojedynczy skarb! Pokożymy go tyj naszy istnyj, od histy. – Dzielne z wos szaranki – pochwoluła nos pani i powiedziała, że tyn kajet nom się przydo, jak bydziymy szykować apel o Powstaniu Wielkpolskim. No i szykujymy tyn apel. Jo mom robić za powstańca i suchejcie wiara – byde mówił to, co nagrygolił tyn nieznany powstaniec.
Tak tam stało napisane:
„Ledwo żym wrócił zez jednyj wojny, a tu już szykuje się kolejno bitwa, wybucho powstanie. My młode gzuby zez towarzystwa Sokół idymy pogonić Szkiebrów! Wyćpnimy ich zez Wielkopolski. Nazbyt wielkiygu doświadczynia, to my nie mieli, ale za to mieli my fifa i myśleli my o wolności. Cołka wiara, co ją ino szwaje nosiły zgruchła sie do walki. I młode szaranki i stare kakry, zoldaje i cywiloki. Bez grudniowom bube nic my nie skarkli, bo w sercach my mieli gorącą krew i rache na Szkiebrów. Cołka Wielkopolska napaluna buła do walki. Nie dali my rady lajsnąć se mondurów jak należy , ino oblekli my zoldackie – pruskie. Młode salachy nom stetrały zez wstążek biało-czerwune rozety. Udało nom się Szkiebrów pozbadnąć, pomojtać im durch wew deklach. Wszysko my se ułożyli i nie mieli my fefrów, działali my roztropnie, tak po naszymu, po poznańsku. Ruk cug my spuścili im łynt, bo mieli my to cuś: iskre, szczyńście i serce. Walczyli my o wolnom Wielkopolske. Nie mieliby my wolnyj Polski, żeby nie takie gzubki jak moje komple i jo”.
Na tyn uroczysty apel my się wszyscy galanto odsiekli: chopoki przyszli w biołych koszulach, a dziewuchy w dychtownych spódnikach i kabotkach. Nasz występ się wiarze podoboł, bili nom brawa na cołkom epe.
Latoś wszyscy wszysko robiom na stulecie odzyskania niepodległości. I majom prawie, bo to ważne wydarzynie, ale ciekawość, czy tyż bydom tyle godać wew grudniu o naszym powstaniu. Bo tam wew tyj Warszawie, to im ździebluśko daleko do nos, do Wielkopolski, nieprawdaż?
Franciszek Bączkiewicz, Szkoła Podstawowa w Kaźmierzu. Wyróżnienie za oryginalność prezentowanego tekstu – XI Powiatowy Amatorski Konkurs Gwarowy „Godejma po naszymu” (18 października 2018 r.)
JAK KACZMARKOWA UCZYŁA PANIĄ NOWAK GODAĆ PO NASZYMU
– Dzień dobry, pani Kaczmarkowa.
– A dziyń dobry. Pani jest chebać ta istno, co od niedowna u nos nastała.
– Tak, nazywam się Nowak. Przeprowadziliśmy się z mężem miesiąc temu.
– I jak się pani podobo nasz Kaźmiyrz? Na jakiej ulicy pani miyszko?
– Kaźmierz to ładna miejscowość, a ja mieszkam na ulicy Dolnej.
– Aha. To tam przy budku, [budko albo błydko to dawne boisko LZS nazywane tak przez mieszkańców Kaźmierza, odbywały się tam m. in. zabawy taneczne] kole tyj nowyj gamaji.
– Nie, tam nie ma żadnych budek, jest tylko nowe gimnazjum.
– No, no, pomiyszko pani u nos przez jakiś czas, to się pani dowiy, co to jest budko. Tam to się downi dzioło, chodziło się na migane, kawaler mógł se z melom pokramować. Nie to, co teroz. Kożdyn siedzi u się w chacie i cięgiem glapi się w telewizor. A już najgorsze to te gzuby zes tym komputerym. A państwo mocie jakieś bymbny?
– Nie, nikt z naszej rodziny nie gra na żadnym instrumencie.
– O jakich instrumentach mi tu pani opowiodo? Przecież jo pytom o bymbny, czyli o ogary.
– O kogo?
– No pytom, czy pani mo dzieci.
– Tak, mamy syna i dwie córki. Syn bardzo lubi pomagać mi w kuchni, potrafi już dużo sam zrobić. Mówię pani, jakie wspaniałe pyzy mu ostatnio się udały. Ja mu tylko utarłam ziemniaki i przyprawiłam farsz mięsny.
– Jak to, pyzy zes pyrek, zes chabasym?! Bez młodzi?
– Młodzi? Ależ oczywiście, młodzi jedzą i starzy – wszystkim smakuje.
– Zes paniom to się nie idzie dogadać.
– Ja także nie mogę porozumieć się z moimi sąsiadami. Wczoraj rozmawiano o jakimś golarzu. Myślałam, że chodzi o Filipa Golarza z Akademii pana Kleksa. Gdy zapytałam, co on tutaj robi, wyjaśniono mi, że golorz obcina kutony i chrympie kalafy. Kompletnie nic
z tego nie zrozumiałam.
– No szak prowda, musi się pani jeszczyk wiele nauczyć.
– Z tym golarzem to jeszcze nic. Wie pani, moja sąsiadka, taka kobieta na poziomie, a używa wulgarnych słów. Mówiła o jakiejś swojej znajomej, że jest pierduśnicą, bo opowiada pierdoły!
– I co to takigu? Przecież pierdoły to jest to samo, co klekoty.
– Słucham?
– No inacy plotki.
– Aha. Znów się czegoś nowego dowiedziałam.
– A pani to jest tako fifno babka i przy tym fest odsiekniynto. Ładny dyrdun se pani lajsła i do tego taki szykowny kabatek. Gdzie pani dostała to kupić?
– Pyta pani gdzie kupiłam tę garsonkę?
– No właśnie, robi się pani coroz barzy kumata.
– Kupiłam w tym nowym sklepie na Rynku.
– W sklepie? Dyrdun i kabotek wew sklepie? Jo w sklepie mom mieć pochowane zaprawy.
– Zaprawy w sklepie? A co to są zaprawy?
– Nie robi pani kompotów wew szkłach? Zes angrystu, świętojanek, dżuskowek?
– A, chodzi o przetwory. Oczywiście, że robię. A gdzie się robi u was zakupy?
– W składzie.
– Jak jeszcze dłużej z panią porozmawiam, to będę już całkiem dobrze godać po waszymu.
– Godać to jedno, ale jeszczyk trzebno się kapnąć, o co loto.
– No tak. A wracając do przepisów. U was w Wielkopolsce jada się taką potrawę z ziemniaków. Nazywa się plyndze albo plendze. Czy mogłaby pani podać mi przepis?
– Proszę bardzo. Wiync tak, nasampiyrw trzebno wziunć dziabke, iść na pole albo na ogródek i uhakać tak z pół rajki pyrek. Zależy, jaką się mo famułe. Potym te pyrki wrzucić do wymborka albo do kuszki.
– A co to jest ta wymborka i kuszka?
– No to już powinna pani wiedzieć. Wymborek to wiaderko, a kuszka to przecież koszyk. Zresztą pyrki to może pani kupić se w składzie.
– W składzie warzywnym?
– No jakżeby inaczej. Teroz dali. Pyrki należy umyć i ostrugać ostrym knypym. Potym utrzeć je na tarce. Trzebno uwożać, żeby se nie pokancerować paluchów.
– Na co mam uważać?
– Żeby się nie pokaleczyć.
– Dziękuję za wyjaśnienie. Dobrze, i co dalej z tymi utartymi ziemniakami?
– Dali… A co tam pani nagrygoliła? Aha, do tyj bryi wciepnie pani jajko, mąke, i dziebko soli. Trzebno dokładnie pomyrdać. Na patelce rozgrzać troche oliwy albo smolyszku i usmażyć plyndze z jednyj i z drugiyej strony.
– To już wszystko?
– No tak. Ino niech pani pamiynto, żeby na końcu pomyć statki, bo powiedzą, że z pani to glajda i bydzie poruta na cołki Kaźmiyrz.
– A kto to jest glajda?
– No… tegu… no, nawet u nos, w Wielkopolsce som takie kobiyty. One majom nababrane wew kuchni.
– To coś takiego niezbyt pochlebnego.
– No szak. A jakby pani plyndzów zostało, to nie wolno wyćpiwać. Możno dać kociambrom, kejtrom albo schować do tytki na zaś.
– Do czego mogę schować?
– Naprowde, nie wiy pani, co to jest tytka? Wew tytce możno trzymać klymki abo skibki na droge.
– Łe jery, tak mi pani wytłumaczyła, że mi się durch wszystko pomojtało!
– Ale za to coroz lepi godo pani po naszymu.
– Dziękuję.
Autorka tekstów – Aleksandra Napierała tak napisała o sobie:
Pracuję w Szkole Podstawowej w Kaźmierzu, jestem nauczycielką edukacji wczesnoszkolnej, uczę także języka polskiego. Moje zainteresowanie gwarą zaczęło się od otrzymania informacji o konkursie gwarowym „Godejma po naszymu”, organizowanym przez Szamotulski Ośrodek Kultury. Zachęcona sformułowaniem „mile widziane teksty własne”, postanowiłam spróbować swoich sił i napisać coś „po naszymu”.
Język gwarowy nie jest mi obcy, ponieważ posługiwaliśmy się nim na co dzień w domu rodzinnym. Nasze sąsiadki, starsze panie pochodzące z „Mrłewina”, posługiwały się typową gwarą wiejską, którą moje pokolenie już całkowicie zatraciło. Mama, nauczycielka oczywiście nas korygowała, ponieważ mówiliśmy niepoprawnie. Niektóre z określeń gwarowych kojarzą mi się z moim śp. Tatą, np. „guli”, „żeli” czy „hejbnąć” Pisząc teksty gwarowe, zawsze myślę o Nim i wspominam, jakiej to „poruty” mi narobił podczas zakupów w najbardziej ekskluzywnym na ówczesne czasy miejscu – Domu Handlowym w Szamotułach. Tata zapytał sprzedawczynię: „Czy są porcięta dla tego dziywczęcia?” Dzisiaj wspominam to wydarzenie z uśmiechem, jako anegdotę, ale jako uczennica piątej czy szóstej klasy bardzo się zawstydziłam słów mojego Taty. Nie myślałam wówczas, że kiedyś będę propagować naszą gwarę. Dlatego bardzo dobrze, że są organizowane konkursy gwarowe, że to nasze „godanie” pielęgnujemy i kultywujemy. Do wzbogacenia mojej znajomości gwary przyczynił się nawet mój mąż, który „przywiózł” z samego miasta Poznania moją ulubioną konstrukcję składniową: „ miał wisieć w szafie”.
Pierwsze dialogi w gwarze napisałam na organizowany przez naszą szkołę festyn rodzinny „Kaźmierska Pyrlandia”. Potem pojawił się szamotulski konkurs, w którym wystąpiły moja córka Ania i bratanica Zosia. Zaprezentowały scenkę pod tytułem „Jak Kaczmarkowa uczyła panią Nowak godać po naszymu”. Była to rozmowa mieszkanki Kaźmierza z nowo zamieszkałą sąsiadką z innego regionu Polski. Jak łatwo się domyślić, panie miały problem, aby się porozumieć. Występ zdobył uznanie wśród jurorów, dziewczynki otrzymały pierwsze miejsce. Stał się „hitem” prezentowanym przy wielu różnych okazjach: apelach szkolnych, spotkaniach rodzinnych, spotkaniach, organizowanych przez sołectwa naszej wsi. Dziewczynki wystąpiły też w Poznaniu w konkursie gwarowym organizowanym przez Ratajski Dom Kultury „Jubilat”. Tam, niestety, przegrały ze starszą panią, która gwarą posługiwała się na co dzień.
Potem następowały kolejne edycje „Godejma po naszymu” i powstawały kolejne moje teksty. Ania i Zosia wyrosły i poszły do gimnazjum, a ja musiałam poszukać nowych wykonawców. W tym roku, już po raz czwarty przygotowuję do konkursu moich byłych wychowanków z klas I-III. Zespół, z którym zdobywamy sukcesy w konkursach szamotulskim jak również w organizowanym w Poznaniu, tworzą szóstoklasiści: Ola i Hania oraz Franek. Dzieci te chętnie przyswajają sobie teksty, nieraz bardzo długie, jednak nauczenie ich szamotulskiego zaśpiewu, odpowiedniego pochylania samogłosek to nie jest takie ajnfach. Nieraz mam wrażenie, że oni uczą się obcego dla nich języka, ale cieszę się, że razem z moimi uczniami mogę pogłębiać znajomość naszej gwary. Muszę też wspomnieć o Aleksandrze Chwalisz, która wzbogaca słownictwem gwarowym niektóre z moich tekstów. Dzięki niej poznałam wiele nowych dla mnie słów, a także zasady gry w sztekla. Przygotowując tekst na tegoroczny konkurs, czułam, że powinien on nawiązywać to rocznicy wybuchu Powstania Wielkopolskiego. Inspiracją dla mnie były wspomnienia mieszkańca Kaźmierza, zebrane w wydanej przez niego książce „Zaczarowany świat”. Był jednak problem – nie będzie to zabawna historia, a niepisaną zasadą jest, że teksty gwarowe powinny śmieszyć. Nie ma więc w historii o wypęchconym skarbie komizmu sytuacyjnego, ale myślę, każdy tekst pisany naszą rubaszną gwarą potrafi rozśmieszyć.
Sukcesy osiągane przez moich uczniów dają mi wiele satysfakcji i motywują do dalszego pisania. Uważam, że konkursy takie jak szamotulski pozwalają odrodzić się naszej gwarze i przybliżyć ją młodemu pokoleniu, aby jej znajomość nie ograniczała się tylko do oklepanej już „pyrki” czy „szneki z glancem”. Cieszę się, że i ja mam w tym swój udział.