Łukasz Bernady


Zdjęcie Sylwia Firlet



Czym jest dla mnie Ziemia Szamotulska?

Mam w głowie, a może w sercu, wyraźną mapę emocjonalną. Zdałem sobie z tego sprawę niedawno. Od pewnego czasu pomieszkuję bowiem w różnych regionach Polski. I zauważyłem jedną rzecz: gdy na dłużej wyjeżdżam z Szamotuł, odczuwam jakąś niepewność, poczucie obcości gdzieindziej. Zrozumiałem, że w Szamotułach i w Wielkopolsce czuję się „u siebie”. Zdarza mi się prostować rozmówców z Gdańska czy z Warszawy, gdy pytają „kiedy wracasz?”. Bo ja nie wracam do Gdańska czy do Warszawy. Ja tam ponownie „przyjeżdżam”. „Wracam” – zawsze do Szamotuł. Niepostrzeżenie przez lata wrosłem w nasze miasteczko. Lubię po nim spacerować, patrzeć na nieśpiesznie zachodzące zmiany. Niekiedy napawają mnie smutkiem, na przykład ścinka drzew zapamiętanych od dzieciństwa. Czasem zmiany wywojują radość, gdy jakiś stary zaniedbany dom zostaje odnowiony, rozjaśniony i na powrót ożywa. Tak, jestem szamotulaninem. Po prostu… Zdaje mi się, że kiedy przyłożę ucho do szamotulskiego bruku, usłyszę mowę ludzi i odgłosy miasta z minionych epok…


Łukasz Bernady urodził się w 1968 r. w Szamotułach. Jest absolwentem Liceum Ogólnokształcącego (dziś im. Piotra Skargi – wówczas: Jarosława Dąbrowskiego). W roku 1993 ukończył filologię polską na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Równolegle w Zespole Szkół Muzycznych przy ul Głogowskiej w Poznaniu uzyskał dyplom muzyka w klasie kontrabasu. Jeszcze przed obroną magisterium rozpoczął pracę w Szkole Podstawowej nr 3 w Szamotułach jako nauczyciel języka polskiego. Później pracował w kilku wydawnictwach, był też dziennikarzem (redaktorem naczelnym „Tygodnika Szamotulskiego”). Obecnie jest redaktorem merytorycznym przedmiotu muzyka w wydawnictwie Nowa Era z siedzibą w Warszawie. Zainteresowany tematyką baśni, legend i podań ludowych stał się bajarzem (storytellerem). Napisał i wydał kilka zbiorów podań i baśni. Bywa poetą, a jego wiersze można przeczytać pod adresem: http://www.portal-pisarski.pl/profil/zapomin. Mieszka w Szamotułach wraz z żoną i dwoma synami.


Książki:

  • 365 bajek na każdy dzień. Słoneczko opowiada, Poznań 2016 (współautor)
  • Baśnie Doliny Samy, Szamotuły 2014
  • Baśnie Europy, Poznań 2004 (pod pseudonimem Jan Krzysztof Siejnicki)
  • Dwanaście baśni, podań i legend wielkopolskich, Poznań – Skrzetuszewo 2011
  • Królewna na dnie studni. Podania, legendy, baśnie i opowieści ludowe powiatu szamotulskiego, Szamotuły 2000 (I wyd.), Szamotuły 2010 (II wyd. uzup.)
  • Księga bajek polskich, Poznań 2003 (pod pseudonimem Jan Krzysztof Siejnicki)
  • Niebieskie Krzesło, Warszawa 2010 (kilka wierszy w antologii)
  • Ostroróg. Podania, legendy, przepowiednie, Ostroróg 2017.
  • Pniewy w baśni i legendzie, Pniewy 2016
  • Rymowanki naszego dzieciństwa, Kalisz 2004 (pod pseudonimem Jan Krzysztof Siejnicki)
  • Rys historii wodociągów w Szamotułach 1906 – 2006, Szamotuły 2006
  • Witaj, śliczna i dziedziczna, Szamotuły 2000
  • Zaczarowane miejsca. Obornickie podania, powiastki i legendy (współautorstwo, koncepcja, koordynacja i wstęp), Oborniki 2017

Wybór wierszy

akwarium

a w moim akwa­rium od­by­wa­ją się kon­fe­ren­cje przez szybę
widać gry­mas nisz­czar­ki do pa­pie­ru i drze­wo z nie­do­stęp­nym
dom­kiem w któ­rym miesz­ka­ją zmar­li mój we­wnętrz­ny chło­piec
wcho­dzi do nich po dra­bin­ce i bawi się dłu­go­pi­sem-re­kla­mów­ką

pstryk – pstryk – pstryk wtedy życie za­czy­na pul­so­wać na mar­gi­ne­sach
sta­da­mi ro­ga­tych zwie­rząt o ry­bich py­skach i skrzy­dłach nie­to­pe­rzy
spra­gnio­ne wody i krwi jakoś żyją po­śród strza­łek trój­ką­tów gwiaz­dek
głu­pich na­pi­sów

cisza

przy pod­le­wa­niu opo­wia­dam do­nicz­kom
o pu­sty­ni. pora desz­czo­wa prze­mie­nia
pia­sek w fio­le­to­wy dywan.

męż­czy­znę z fo­to­gra­fii na re­ga­le wspo­mi­nam
po po­łu­dniu. krze­sła skrzy­pią o tym jak serce
spło­szy­ło z kolan oku­la­ry i ka­len­darz.

naj­cier­pliw­sza słu­chacz­ka nie prze­ry­wa. chło­nie
le­gen­dy o dzie­ciach. nocą oży­wia dawny śmiech
i wy­li­czan­ki. jak pa­gó­rek obok ha­meln.

zegar dzie­li się ze mną go­dzi­na­mi.
łamię je na ka­wał­ki. ukła­dam
pa­sjan­sa i szare wi­tra­że.

dwór w górce

za­pa­da się wśród szu­mią­cych lip
z nie­go­lo­nym od lat za­ro­stem
ostów traw i dzie­wann peł­nych psz­czół i trzmie­li
cegły po­zba­wio­ne dzie­cię­cych gło­sów kru­sze­ją
a nie­do­ty­ka­ne przez czło­wie­ka drew­no
staje się chro­po­wa­te jak skóra jasz­czur­ki

mury wchło­nę­ły już wszyst­kie wia­do­mo­ści
do­bre­go i złego więc mimo drzwi za­mknię­tych
każ­dej wio­sny za­kry­wa­ją szka­rad­ną na­gość
a tylko dach krzy­wi się w szczer­ba­tym uśmie­chu
plu­jąc na wiatr ka­wał­ka­mi ce­gieł
tynku i pa­si­ko­ni­ka­mi

duchy dawno zmar­łych go­spo­da­rzy
osia­da­ją ple­śnią na ścia­nach
naj­pierw milk­ną jakby nie po­tra­fi­ły ist­nieć
bez szu­ra­nia pan­to­fli na scho­dach bez skrzy­pią­cych drzwi
i szumu wody w to­a­le­cie aż w końcu za­po­mi­na­ją
nawet swo­ich imion i noc­nych zwy­cza­jów

z po­roz­bi­ja­nych szyb ula­tu­ją por­tre­ty
wy­de­kol­to­wa­nych ko­biet
jesz­cze dzie­sięć lat temu ze znu­dze­niem
pa­trzy­ły na drogę i li­czy­ły ptaki sa­mo­cho­dy
bu­tel­ki wódki wy­pi­te nie­wy­pi­te
zresz­tą teraz to już wszyst­ko jedno

 

dziki borowy

w lam­pie ża­rów­ka coraz słab­sza
więc pa­gór­ki roz­cze­su­ją chmu­ry rzę­sa­mi

skrzy­pią w prawo w lewo
na wie­trze peł­nym pta­ków

kra kra kra – dzień wpada do stru­mie­ni
i pło­szy konie czar­nej ka­ro­cy

go­spo­da­rze szep­cą – ni pies ni ko­zioł
wy­pa­tru­jąc z trwo­gą sta­re­go ba­ro­na

za­wsze pędzi na końcu w płasz­czu
wśród uja­da­nia gasi knoty świec


Opowieść Jak diabeł u piekarza służył

Dawno, dawno temu w małym miasteczku żył sobie piekarz Czwojda z dwoma synami. Jego pyszne chleby, bułeczki, plecionki, placki i rozmaite ciastka cenione były w całej okolicy. Niestety, pewnego razu ciężko zachorował. Czuł, że zbliża się koniec, wezwał więc swoich synów. Starszemu nakazał prowadzić piekarnię dalej i zadbać o los młodszego brata. Potem pożegnał się z domownikami i oddał życie Bogu.

Ale starszy syn był bardzo skąpy, a jego żona – jeszcze bardziej. Nie chcieli dzielić się spadkiem po ojcu z młodszym bratem. Dali mu tylko trochę pieniędzy, pozwolili zabrać piec, który od lat murszał na podwórzu, i odprawili w świat.

– Idź sobie – rzekł. – I zamieszkaj z dala od nas, żeby nam dochodu nie umniejszać.

Cóż było robić. Chłopak z pomocą parobków brata wtaszczył zużyty piec na wóz i wyruszył przed siebie. Osiedlił się w pobliskiej wiosce, gdzie też wkrótce się ożenił i otrzymał od teściów chałupę. Założył własną piekarnię, ale mu nie szło, bo stary piec nie był już sprawny. Chleb często się nie dopiekał, był twardy i miał zakalec. Oboje z żoną klepali więc biedę.

Młody Czwojda byłby już porzucił zawód i znalazł inne zajęcie, ale pewnego dnia jakiś młodzieniec o gęstej, kruczoczarnej czuprynie chciał się nająć na czeladnika. Piekarz nie mógł go przyjąć, gdyż nie miał czym płacić. Mimo to przybysz prosił i błagał. Uspokajał, że nie będzie żądał wynagrodzenia. Po długiej rozmowie piekarz się zgodził i obaj zabrali się do pracy. Czwojda nie wiedział jednak, że nie był to taki zwyczajny czeladnik, ale diabeł, któremu Lucyfer nakazał nająć się u niego, skusić do złego i zawładnąć jego duszą.

Pomocnik z zapałem wziął się do naprawy starego pieca. Przebudował palenisko, uszczelnił drzwiczki, przeczyścił komin. Gdy napalił i zaczął machać kociubą[1], szybko cały piec się rozgrzał. Potem załadował łopatę chlebów uformowanych przez młodego Czwojdę. Wkrótce zapachniało tak smakowicie, że mieszkańcy wioski sami przyszli zobaczyć, co się dzieje. Bochny wyszył nadzwyczaj dobrze. Były doskonale wypieczone, chrupiące, pulchne i duże. Nic dziwnego, że szybko zostały sprzedane. Po niedługim czasie piekarz miał tyle zamówień, że ledwo z czeladnikiem nadążali.

– Teraz to możecie swojego brata z miasta z torbami puścić – kusił czeladnik.

– Przenigdy! – uciął Czwojda. – To mój brat rodzony. Szkodzić mu nie będę.

Tymczasem żona starszego brata nie była taka dobra. Gdy się dowiedziała o odmianie losu szwagra na lepsze, poszła do męża i rzekła:

– Coś ty, durniu, zrobił? Taki dobry piec mu oddałeś? Jedź i zapytaj, jak twój brat piecze. W czym tkwi jego sekret. Bo jak nie, to nasi klienci będą jeździć po chleb na wieś!

Straszy brat pojechał i, niby okazując troskę i serdeczność, niby chwaląc wyroby brata, zapytał, jak się udaje tak dobry chleb, że i nawet świętej pamięci ojciec takiego nie wypiekał. Czeladnik odciągnął młodego Czwojdę go na bok i powiedział:

– Mistrzu, ja powiem twojemu bratu, jak trzeba piec nagrzać, bo cała rzecz właśnie w tym.

I czarnowłosy piekarczyk pokazał starszemu, jak piec nagrzewa, jak kociubą pracuje.

Wrócił starszy Czwojda do siebie i od razu sprawdził, czy i on tak potrafi. Napalił w piecu porządnie, że aż huczało, zaczął kociubą płonące drewno przesuwać. Żar się zrobił wielki. Nagle coś w piecu chrupnęło, coś gwizdnęło i całe sklepienie komory chlebowej pękło, zanim piekarz zdążył włożyć bochenki do wnętrza.

– I po coś ty mi kazała tam jechać? – zaczął zrzędzić na żonę. – Piec uszkodzony, a tu sam dziedzic zamówił chleb na wesele córki. Co ja teraz zrobię?

I siedli z żoną, i zazgrzytali zębami. Złorzeczyli bratu. Nie było innego wyjścia, tylko chleb upiec w uszkodzonym piecu.

Diabeł służący u brata dowiedział się o wszystkim i znów próbował skusić swego gospodarza.

– Panie, upieczcie chleb i zawieźcie dziedzicowi. A wasz brat z torbami pójdzie, bo ma piec uszkodzony i dziedzicowi dobrego chleba nie upiecze.

– Przestań! – rzekł młody Czwojda. – To brat mój rodzony. Szkodzić mu nie będę. Idź raczej do niego i powiedz, że mu chleba napiekę i będzie miał dla dziedzica.

Sługa ruszył w drogę, ale wcale do skąpego brata nie poszedł, tylko stanął przy płocie, niepostrzeżenie skrzesał palcami kilka iskier i cisnął je na drogę. Był przecież diabłem. Potem powłóczył się po wsi i niby to wracając z miasta, wszedł do piekarni, by pomóc w pieczeniu.

Nastało popołudnie. Właśnie kończył się wypiek, więc dookoła wspaniale pachniało świeżym chlebem. Droga ze dworu do miasteczka wiodła obok piekarni młodego Czwojdy. I właśnie nadjechała furmanka wysłana przez dziedzica po chleb do miasta. Nagle oś jej kół się złamała, a stało się to właśnie w owym miejscu, gdzie czarnowłosy piekarczyk iskry skrzesał. Zakłopotani dworscy zleźli z kozła. Wtem przybiegł do nich piekarczyk, oferując pomoc.

– Oj nieszczęście! – jęknął furman. – Jedziemy do miasteczka odebrać chleb dla dziedzica.

– Toście dobrze trafili – rzekł piekarczyk. – Tu też mieszka piekarz. I akurat skończyliśmy z mistrzem wypiek. A musicie wiedzieć, panowie, że mój mistrz piecze najlepszy chleb w okolicy. Idźcie do niego, a ja tymczasem zajmę się waszym wozem.

To rzekłszy, zabrał się do roboty, a oni, wiedzeni nieomylnie smakowitym zapachem, poszli do piekarza.

Hojnie zapłacili młodemu Czwojdzie za chleb. Tak mięciutkich i chrupiących bochenków jeszcze nie widzieli. Wóz już naprawiony stał gotowy do drogi. Wiadomo: taka usterka to dla diabła nic trudnego. Słudzy jednak nie znali jego pochodzenia, więc chwalili, jakiego to obrotnego pomocnika ma piekarz.

Gdy starszy brat z miasteczka dowiedział się o tym, jak brat sprzątnął mu sprzed nosa zamówienie ze dworu, wściekł się niebywale i jął miotać przekleństwa. Wziął chleby, które upiekł dla dziedzica w pękniętym piecu, załadował je na wóz i ruszył do brata. Był tak oburzony, że postanowił rzucić mu chleby pod nogi, a potem go zabić.

W pewnym momencie zrobiło się grząsko na drodze. Wóz stanął i nie chciał ruszyć dalej. Nie można było go wyciągnąć, nie było też nikogo, kto by pomógł piekarzowi. „Ha, wezmę kilka bochnów chleba i podłożę pod koła – pomyślał starszy Czwojda. – Wtedy wydobędę wóz”.

Ledwo jednak wsadził chleb pod koło, coś huknęło, coś błysnęło i obok wozu zjawił się czeladnik młodszego brata.

– O, witaj, chciwy piekarzu! Chciałem skusić do złego twojego brata, ale to dobry człowiek. Ty jednak mu nie pomogłeś, źle mu życzyłeś i przeklinałeś go. Dzisiaj miarka się przebrała. Podpadasz pod moją władzę! Nie uszanowałeś chleba. Cha, cha, cha! Ruszamy do piekła!

I w tym samym momencie starszy Czwojda i furmanka zapadli się pod ziemię. I nikt więcej nie widział ani piekarza, ani diabła czeladnika.

A co z młodszym Czwojdą? Po tajemniczym zniknięciu pomocnika prowadził swoją piekarnię z pomocą żony, a sława jego wybornego pieczywa rozszerzała się po okolicy. Po pewnym czasie przeniósł swoją piekarnię do miasteczka. Potomkowie piekarza zadbali zaś o to, by tradycja nie przeminęła do dzisiaj.

[1] Kociuba – długi drąg zakończony deseczką, służący w piekarni do przesuwania palącego się drewna w celu równomiernego rozgrzania pieca chlebowego.