Wspomnienia Georga Hollaendra – Żyda z Szamotuł
Publikujemy obszerne fragmenty wspomnień Georga Hollaendra (1894-1979), zawarte w publikacji Wspomnienia rodzinne (Georg Hollaender, Renée Hollaender, Erika Maurer), udostępnionej w języku angielskim przez Muzeum Holokaustu w Stanach Zjednoczonych.
Urodzony w Szamotułach Georg Hollaender przedstawia w nich czasy dzieciństwa i młodości w Szamotułach oraz przeżycia na froncie zachodnim w czasie I wojny światowej.
Rodzina Hollendrów przybyła do Szamotuł z Amsterdamu prawdopodobnie na przełomie XVIII i XIX w. i z miejscem pochodzenia związane było ich nazwisko. W Amsterdamie urodził się jeszcze dziadek Georga – Baer Bernhard Hollaender, szamotulski rytualny rzezak i mistrz garbarski, którego ojciec – Shlomo A. Hollaender sprawował w Szamotułach funkcję rabina.
Ojciec Georga – Heimann (Heim, Hyman) przyszedł na świat w 1835 r. w Szamotułach, zmarł w 1898 r., również w Szamotułach. Jego pierwsza żona, Friederike Fritze Zondek z Wronek (ur. 1853), zmarła młodo – w 1889 r. Z tego związku urodziło się dwoje dzieci: Baer (ur. 1875, zmarły jako niemowlę) oraz Adolph (ur. przed 1889-1933). Heimann Hollaender ożenił się po raz drugi z Dorotheą (Doris) Rotholz ze Swarzędza (1859-1936). W krótkim czasie urodziło się siedmioro ich dzieci: Cecilie (Cilly) (po mężu Hamburger, 1891-1942), Hedwig (po mężu Lauffer, a później Hirschhahn, 1892-1943), Johanna (po mężu Ostrowski, 1893-1943), Georg (1894-1979) – autor wspomnień, Bertha (po mężu Pander, 1895-1972), Berthold (1896, zmarł jako niemowlę) i Alexander (1898-1986, późniejszy wybitny profesor biologii radiacyjnej w USA).
Heimann Hollaender miał firmę w swoim domu przy ul. Poznańskiej 18 (dziś to numer 11), zajmował się wyprawianiem i sprzedażą skór. Po jego śmierci firmę garbarską prowadziła żona Doris, jako nastolatek zaczął ją wspierać w tej pracy starszy syn Georg.
Ta gałąź rodziny Hollaendrów opuściła Szamotuły w latach 1921-1923 r.
***
Urodziłem się w ubiegłym wieku (1894 r.) jako jedno z sześciorga dzieci. Mój Ojciec zmarł wcześnie, […] [kiedy] miałem 4 i pół roku […]. Mieszkaliśmy w małym miasteczku Samter [Szamotuły] w pobliżu Poznania w Niemczech. W wieku 6 lat poszedłem do szkoły. Życie mojej matki było trudne, sama wychowywała dzieci i musiała zapewnić im wszystkie środki do życia. [Kiedy zmarł mąż,] najstarsze dziecko miało 8 lat, a najmłodsze 4 miesiące (mój brat Alex, który został potem naukowcem).
Moja mama prowadziła firmę. Od rzeźników kupowała skóry, zajmowała się ich garbowaniem, a następnie sprzedawała je szewcom. W tym czasie nie było w okolicy żadnych fabryk obuwia, wszystkie buty wykonywano ręcznie, a proces garbowania skóry był bardzo prosty.
W domu mama miała pokojówkę, a w firmie pomagał jej niewykwalifikowany robotnik. Moja mama ciężko pracowała, żeby zarobić na życie, nakarmić nas i ubrać, radziła sobie jednak bardzo dobrze.
Ulica Poznańska w Szamotułach ok. 1905 r. Widać jeszcze szyld z imieniem nieżyjącego Heimanna Hollaendra. Ilustracja z artykułu Andrzeja J. Nowaka http://regionszamotulski.pl/andrzej-nowak-szamotulscy-hollaendrowie/.
Kiedy miałem 14 lat, musiałem rzucić szkołę, aby pomóc mojej mamie, co zresztą chętnie uczyniłem. Po dwóch latach mama uznała jednak, że powinienem kształcić się w handlu w innej firmie. I tak pojechałem do Berlina, gdzie pracowałem jako nieopłacany praktykant w branży garbarskiej. Moja matka przysłała mi 100 marek na mieszkanie i wyżywienie w internacie. Wieczory spędzałem w sali gimnastycznej. Dostawałem też darmowe bilety do teatru jako klakier, co oznacza oklaskiwanie w określonych momentach lub na sygnał. Czasami chodziłem do teatru lub dodatkowo do opery.
Po przepracowaniu sześciu miesięcy za darmo, zacząłem dostawać 50 marek miesięcznie. Napisałem to do mojej mamy, żeby wysłała mi odtąd mniej pieniędzy, ponieważ wiedziałem, jak ciężko musiała pracować, aby wychować wszystkie dzieci.
Kiedy miałem 18 lat, wróciłem do domu i pomagałem rodzinie. W międzyczasie moje dwie starsze siostry wyszły za mąż. […]
Dolumenty urodzin Heimanna, Doris i Georga Hollaendrów, Źródło: Archiwum Państwowe w Poznaniu
Nasze małe miasteczko, w którym dorastałem, składało się z trzech grup społecznych różniących się religią. Około 50% mieszkańców było katolikami, 49% protestantami, a 1% ludności stanowili Żydzi. Większość dzieci chodziła do szkół parafialnych, ale działała też szkoła rolnicza i gimnazjum dla dziewcząt, do których swoje dzieci mogli wysłać zamożniejsi rodzice.
Wszystkie te grupy współżyły pokojowo. Zachowywano wzajemny szacunek i tolerancję. Na tym obszarze niewiele było zakładów przemysłowych, głównie rozwijało się rolnictwo.
Żydzi udawali się do synagogi, a chrześcijanie do kościoła. Żydowskie sklepy były zamknięte w piątek wieczorem i w sobotę. Ponieważ handel znajdował się głównie w rękach Żydów, chrześcijańscy rolnicy przyjeżdżali do miasta w niedzielę, a nie w sobotę, i najpierw szli do kościoła, a potem do sklepów [żydowskich], które były otwarte przez kilka godzin po nabożeństwach, aby mogli zrobić zakupy. W ten sposób rodziny żydowskie mogły spokojnie przestrzegać szabatu. Wszyscy chodzili na nabożeństwa i wszystko dobrze się układało.
Szamotulska synagoga mieściła się w budynku z 1853 r. przy ul. Żydowskiej (późniejszej Szerokiej, a obecnie Braci Czeskich). Zburzyli ją Niemcy na początku II wojny światowej (16 września 1939 r.). Pocztówka z okresu 1905-1918. Źródło: Szamotuły na dawnej pocztówce 1898-1939, Szamotuły 2000.
W piątek bardzo często przybywali rosyjscy Żydzi. Uciekali oni przed służbą wojskową w Rosji z powodu panującego w armii carskiej strasznego antysemityzmu i prześladowań. Ci Żydzi przychodzili na nabożeństwa w piątek wieczorem i większość rodzin zabierała ich do domu na obiad i nocleg. W niedzielę ludzie ci udawali się w dalszą drogę; chodziło o to, aby dotrzeć do portu, takiego jak Hamburg czy Rotterdam, a stamtąd wyruszyć następnie do Anglii lub Ameryki. Pomagało im w tym wiele organizacji żydowskich. W ten sposób za granicą powstały duże społeczności żydowskie.
W domu my, dzieci, byliśmy bardzo zainteresowani historiami, które opowiadali ci ludzie. Często moja mama zabierała dwóch takich gości do naszego domu. Wyobraźcie sobie przykryty obrusem duży stół w jadalni, przy którym często zasiadaliśmy nie w siedem, ale dziewięć lub dziesięć osób, ciesząc się smacznym obiadem. Zapalone świece i światła lamp naftowych w pokojach, wszyscy w radosnym szabasowym nastroju. Wciąż to pamiętam i jeśli byłbym artystą, namalowałbym tę scenę. Oczywiście wszyscy ze sobą rozmawiali.
Pascha oznaczała wielkie świętowanie. Odkąd skończyłem dziesięć lat, sam prowadziłem Seder [rodzinne obchody 1. wieczoru święta Paschy], chyba że przyszedł któryś z naszych krewnych [mężczyzn]. W czasie szabatu i wszystkich świąt chodziliśmy na nabożeństwa jako rodzina, wszyscy pięknie ubrani. Były to czasy, kiedy mężczyźni nosili jeszcze cylindry.
Stacja kolejowa, 1910-1914. Źródło: Fotopolska.eu
Nie było wtedy samochodów, wszyscy przemieszczali się koniem i bryczką lub pociągiem. Pociągi łączyły małe miasteczka i zawoziły nas do najbliższego dużego miasta, Poznania. W Poznaniu była też opera, teatry i domy towarowe. Wyjazd do Poznania był wielkim wydarzeniem dla nas – dzieci. Pociągi miały cztery klasy, najtańszą z nich była czwarta, w której wiele żon rolników podróżowało z koszami ustawionymi na środku wagonu, a same siedziały na ławkach po bokach.
Wszyscy żyli bardzo oszczędnie. Dwa razy w roku odbywał się jarmark. Nam, dzieciom, dawano 10 fenigów, teraz jak 2 centy, żebyśmy coś sobie kupili.
Do dziewiątego roku życia chodziłem do publicznej szkoły w pobliżu naszego miejsca zamieszkania, a potem – do czternastego roku życia – uczyłem się w szkole rolniczej. W tym czasie zdałem egzamin, co oznaczało, że musiałem służyć w wojsku tylko przez rok po ukończeniu dwudziestu jeden lat. Wybuch pierwszej wojny światowej unieważnił tę zasadę rocznej służby w wojsku, a wojna trwała dla mnie sześć lat, wliczając lata, które przeżyłem jako jeniec wojenny.
Szkoła Rolnicza (Landwirstschaftsschule) działała w Szamotułach od 1880 r., kiedy przeniesiono ją, wraz z nauczycielami i uczniami, ze Wschowy (szkołę utworzono tam w 1877 r.). Początkowo mieściła się w kamienicy rodziny Sroczyńskich przy ul. Poznańskiej (dziś nr 31), a od 1882 r. funkcjonowała w nowym gmachu przy Schillerstrasse (obecnie ul. ks. Piotra Skargi). Była to 6-letnia szkoła zawodowa, przygotowująca młodzież do pracy w rolnictwie i kończąca się maturą (jedyna w Wielkopolsce szkoła tego typu). Pocztówka z okresu 1905-1918. Źródło: Szamotuły na dawnej pocztówce 1898-1939, Szamotuły 2000
Kiedy chodziłem do szkoły rolniczej, my – chłopcy – często dokuczaliśmy uczennicom szkoły dla dziewcząt, zwłaszcza zimą. W naszej okolicy zawsze w okresie zimowym leżał głęboki śnieg i uwielbialiśmy nacierać nim dziewczyny i rzucać w nie śnieżkami. Rzucaliśmy też śnieżkami w nauczycielkę, kiedy przechodziła obok naszego domu. Domagała się ona potem przeprosin z naszej strony, ja sam nie chciałem jednak tego zrobić, więc moja Mama przeprosiła ją za mnie, ratując mnie przed surową karą. Kiedy byłem trochę starszy (12-13 lat), sam już przepraszałem za siebie, żeby oszczędzić Mamie wstydu.
Gdy zimą była ładna pogoda, mama wypożyczała duże sanie konne dla nas i urządzaliśmy sobie wycieczkę. Oczywiście, mogliśmy to robić tylko w niedzielę. Nie było nas dwie-trzy godziny, wracaliśmy do domu bardzo zmarznięci. Było też małe jezioro, na którym zimą jeździło się na łyżwach.
W 1910 roku nasze miasto otrzymało kanalizację i bieżącą wodę, dla nas był to luksus. Potem podłączono prąd, który znacznie ułatwił nam życie. Wcześniej nasza toaleta znajdowała się na zewnątrz, w podwórku za domem, co było bardzo nieprzyjemne, szczególnie zimą. Trudno to dziś sobie wyobrazić. Nasze zimy były bardzo mroźne, aż do -20 stopni Celsjusza. Rury z wodą często zamarzały.
Wodociągi i wieża ciśnień w Szamotułach. Jako oficjalną datę uruchomienia tych obiektów podaje się 1906 r. Źródło zdjęcia: Fotopolska.eu
[…] Niedługo po moich urodzinach, 11 lipca 1914 roku, […] wybuchła wojna. Miałem dwadzieścia lat i nie powinienem być powołany do wojska, gdyż miałem jeszcze rok zwolnienia ze służby. Ale nastąpiła mobilizacja, wszystkie rezerwy były powoływane. Panował wielki entuzjazm, ponieważ wszyscy wierzyli, że Niemcy pokonają Francuzów w ciągu trzech miesięcy. Ten entuzjazm udzielił się i mnie, zgłosiłem się więc na ochotnika i od razu zostałem wysłany na szkolenie.
Wszystkich rekrutów z Szamotuł wysłano nazajutrz do Jovratschim (Prowincja Poznańska) [? prawdopodobnie Jarotschin (Jarocin)], dano nam mundury i zakwaterowano w koszarach. Byliśmy w salach w grupach po 20 osób. Dni, tygodnie i miesiące ćwiczyliśmy marsze, nosząc przy tym około 60 funtów na plecach. W plecakach mieliśmy bieliznę, dodatkowe buty, namiot do przenocowania i wszystkie rzeczy niezbędne do utrzymania czystości.
Moja mama nie była zadowolona, że zgłosiłem się do wojska na ochotnika. Martwiła się o mnie, a poza tym byłem jej potrzebny do pomocy w firmie, aby zarobić pieniądze na utrzymanie naszej rodziny i pasierba [Adolfa, syna z pierwszego małżeństwa męża]. Spodziewałem się jednak, że wojna skończy się w ciągu kilku miesięcy i wrócę do domu. Wszystko potoczyło się inaczej.
Matka pozwoliła mi odejść z bardzo ciężkim sercem. Kiedy opuszczałem dom, dała mi pięć sztuk złota, wartych około 20 marek, w małym skórzanym woreczku, który założyłem na szyję, aby użyć ich tylko wtedy, gdy znajdę się w pilnej potrzebie.
Atak wojsk niemieckich na pozycje francuskie, 1915 r. Pocztówkę namalował Max Rabes – malarz urodzony w Szamotułach (1868-1944)
Po pobycie w Jovratschin [Jarotschin (Jarocin)?] wysłano mnie do twierdzy Poznań. Tam trenowaliśmy tygodniami symulowane bitwy i strzelanie do celu. […] W lutym nasz pułk został przewieziony do Francji pociągiem i przyłączony do grupy wojsk, która poniosła ciężkie straty w zabitych i rannych. Dywizja ta znajdowała się na północy Francji, niedaleko Arras. Początkowo trzymano nas w rezerwie, ale dosięgnął nas ostrzał artyleryjski z armat. Ponieśliśmy pierwsze straty i trzeba było się okopać. Dwa dni później Francuzi zaatakowali nasze linie, ale ich odparliśmy. Udało nam się posunąć kilkaset metrów, aż ponownie nawiązaliśmy kontakt bojowy. Teraz musieliśmy się ponownie okopać. Całymi dniami leżeliśmy w tych dziurach w ziemi, połączonych okopami. Byliśmy pod ciągłym ostrzałem artyleryjskim. Pewnego ranka ruszyliśmy do zmasowanego ataku i zajęliśmy linie francuskie. Wszędzie leżały ciała zabitych i ranni, których na noszach zabierali sanitariusze. Wzięliśmy też jeńców, których trzeba było odprowadzić na tyły.
Teraz trzeba było znowu okopać się, wykopać okopy i zbudować schrony. Znajdowaliśmy się 200 metrów od naszych wrogów, którzy również siedzieli w okopach. Gdy tylko ktoś wystawił głowę, rozpoczynał się ostrzał. Wszystko to ciągnęło się tygodniami i miesiącami.
W okopie, ok. 1915. Pocztówka Maxa Rabesa
Pewnego dnia dostaliśmy się pod bardzo silny ostrzał i zostałem przywalony przez błoto. Na szczęście byłem w stanie oddychać przez mały otwór. Odkopano mnie po kilku godzinach. Byłem w szoku i nie mogłem utrzymać się na nogach. […] Działo się to w czerwcu 1915 roku. W szpitalu, w którym się znalazłem, dali mi leki uspokajające i nasenne. Upał był uciążliwy i przyczynił się do moich problemów.
Po dwóch tygodniach wysłano mnie do Duren w Nadrenii pociągiem szpitalnym i po pewnym czasie do Szamotuł, do lazaretu. Po dwóch miesiącach wróciłem do pełni sił. Mogłem wówczas często odwiedzać dom, nawet pomagać w firmie mojej mamy. Na końcu tego okresu zostałem wysłany do Konstancji nad Jezioro Bodeńskie na dalszą rekonwalescencję. Wkrótce zacząłem ćwiczyć z bronią. Raz dostałem przepustkę i pojechałem do Szamotuł, ponad 1200 km pociągiem. W weekendy jeździłem do Schwarzwaldu albo do Freiburga, gdzie miałem dziewczynę.
Wszystko to wkrótce się skończyło. W listopadzie 1915 r. odesłano mnie z powrotem na front zachodni, dołączyłem do innego pułku, który poniósł wcześniej duże straty. Stacjonowaliśmy w pobliżu Verdun, braliśmy udział w najcięższych starciach tego okresu wojny trwających około roku z pewnymi przerwami. To był cud, że przeżyłem. […] Jeden człowiek był w stanie wytrzymać na linii frontu tylko jeden lub dwa dni, w deszczu i błocie, bez możliwości snu, atakując lub będąc atakowanym. To niewiarygodne, co człowiek może zrobić i ile wycierpieć. Trzeba było strzelać do wroga z odległości kilku kroków, w przeciwnym razie samemu zostałoby się zastrzelonym. […] Kiedy myślę o tym wszystkim, przeszywa mnie dreszcz i nie mogę tego wszystkiego ująć w słowa.
Użycie broni chemicznej pod Verdun. Źródło: Bundesarchiv
Pewnego dnia, z tyłu za linią frontu, moja grupa musiała przynieść jedzenie z kuchni polowej oddalonej o około 300 metrów. Działo się to – oczywiście – w ciemności. Przejście przez pole było trudne. Zaczęto nas ostrzeliwywać, więc rzuciliśmy się na ziemię i próbowaliśmy się ukryć. Nagle źle się poczułem, założyłem maskę gazową i to mnie uratowało. Okazało się, że strzelano do nas pociskami z trującym gazem. Nawdychałem się chloru i leżałem na ziemi aż do rana, kiedy mnie znaleziono. Zabrano mnie ponownie do szpitala polowego i podano tlen. Kiedy wyzdrowiałem, często męczyły mnie zawroty głowy, ale nie miałem innych objawów.
Pociągiem szpitalnym przewieziono mnie wówczas do lazaretu w Würzburgu w Niemczech, gdzie leczono mnie lekarstwami, wykonywałem ćwiczenia oddechowe, zalecono mi dużo odpoczynku, a później sport i gry. Na świeżym powietrzu musiałem spędzać dzień i noc, pod dachem chowałem się tylko wtedy, gdy padał deszcz. Gdy tylko wyzdrowiałem, zostałem wysłany do garnizonu w Rastadt, gdzie nie mieszkaliśmy w koszarach, ale w kazamatach fortyfikacji. […]
Nadszedł rok 1917. Wróciłem pod Verdun, nastąpił bardzo trudny okres: styczeń, luty, marzec. Straszliwy czas, mroźna zima, śnieg, deszcz. Zostałem dowódcą plutonu, nie musiałem już nosić karabinu, tylko pistolet. Patrolowaliśmy teren, atakowaliśmy pod ostrzałem. Pod Verdun zrobiło się trochę spokojniej.
W marcu poprosiłem o pozwolenie na odwiedziny mojej mamy i rodziny, ponieważ dawno nie było mnie w domu. Dostałem dwa tygodnie urlopu około Wielkanocy i udałem się do Szamotuł. Jakie to było szczęście, kiedy dotarłem do domu na czas Paschy! Wszyscy nasi znajomi okazywali mi wiele ciepła i wsparcia. Moja mama była tak samo szczęśliwa jak ja. Po tej wizycie musiałem ponownie wrócić na front pod Verdun.
Walki w okolicach Chemin de Dames. Źródło: domena publiczna
Kiedy przybyłem na miejsce, mój pułk został przeniesiony na inny odcinek frontu, Chemin de Dames, gdzie zostaliśmy rozlokowani na wzgórzu. Odparliśmy wiele ataków, był to okropny widok, gdy Francuzi rzucili się na nas i setki żołnierzy padły pod naszym ostrzałem. Dzień i noc, często jasno oświetlani przez pociski smugowe i flary [rakiety sygnalizacyjne], zawsze w gotowości.
Teraz opowiem o czasie, który spędziłem jako jeniec wojenny. Sądzę, że do niewoli trafiłem 5 maja 1917 r. Wspiąłem się po północnej stronie Chemin des Dames z moim plutonem pod ciężkim ostrzałem. Próbowaliśmy dostać się na szczyt, gdzie przebiegała nasza linia frontu. Nasi żołnierze ponosili ciężkie straty i poszliśmy wzmocnić linię frontu. Dotarliśmy na szczyt około 2 w nocy i w stu żołnierzy mieliśmy obsadzić linię 500-1000 metrów. Naprzeciw nas byli Francuzi w odległości około 200 metrów. Ukryliśmy się w lejach po pociskach, była bezchmurna noc, piękna pogoda. Po dwóch godzinach wzeszło słońce i zrobiło się ciepło. Wpadliśmy pod ciężki ostrzał, mieliśmy wielu rannych, niektórzy zginęli, a sanitariusze mieli dużo pracy. Także oni musieli się kryć. Obok mnie leżało kilku rannych. Około 5 rano otrzymałem rozkaz poprowadzenia mojej sekcji do ataku, ale było to niemożliwe z powodu silnego ostrzału. Nie mogłem też nikogo o tym zawiadomić, więc nasz atak utknął w martwym punkcie. Musieliśmy ponownie ukryć się w lejach po bombach.
Nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem z tyłu i nasze pozycje zostały opanowane przez Francuzów. Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy się poddać, rzucić naszą broń i podnieść ręce do góry. W ten sposób zostałem jeńcem. Później dowiedzieliśmy się, że w nocy Francuzi przerwali nasze linie, około 1 km od naszych pozycji, przeszli przez szczyt góry i otoczyli nas. Z podniesionymi rękami musieliśmy najpierw przejść do linii francuskich pod górę, a potem w dół po drugiej stronie, idąc pod ogniem niemieckiej artylerii. Niemcy strzelali z daleka. Ponosiliśmy w tym czasie dalsze straty. Później słyszałem, że tego dnia do niewoli trafiło około tysiąca żołnierzy niemieckich. Byliśmy spragnieni i nie mieliśmy jedzenia tej nocy. Do ranka kolejnego pięknego dnia, przeszliśmy około sześć kilometrów za liniami francuskimi, wciąż pod ostrzałem.
W końcu dotarliśmy do ogrodzonego terenu, bez baraków, gdzie dostaliśmy trochę wody. Następnego dnia musieliśmy zebrać rannych na linii frontu, zanieść ich na noszach do wozów, które zabrały ich do szpitali. Po dwóch tygodniach przeszliśmy do odległej o 10 km stacji kolejowej, gdzie załadowano nas do bydlęcych wagonów i przewieziono do obozu usytuowanego w pobliżu lotniska. Zostaliśmy zmuszeni do pracy, przewodziłem grupie około 200 ludzi, budujących drogi i baraki. Nasze jedzenie składało się z chleba i zupy z odrobiną mięsa bardzo złej jakości. Często dostawaliśmy fasolę zaatakowaną przez robaki lub chrząszcze. Później dano nam koszulę i spodnie na zmianę. Ponieważ znałem trochę język, musiałem utrzymywać kontakty z Francuzami i byłem odpowiedzialny za wykonywanie rozkazów.
Nieuport 17 – francuskie samoloty myśliwskie z czasów I wojny światowej, 1918 r. Źródło: USA National Archives
Po kilku miesiącach powierzono nam zadanie obsługi naziemnej samolotów i przygotowywania ich do lotu. Wpadłem wówczas na pomysł ucieczki. Ukradłem kompas, ale nie wiedziałem, co z nim zrobić, ponieważ nie umiałem latać. Niedaleko naszego obozu, około 3 km, usytuowany był obóz dla oficerów, w którym niektórzy z nas mieli kontakty. Próbowałem przekonać kilku pilotów do przyjścia do naszego obozu, ale plan ucieczki odkryto i zostałem ukarany. Za karę na 30 dni zostałem zamknięty w izolatce, tylko o chlebie i wodzie. Najgorsze było to, że ukradłem kompas. Nie pozwolono mi wrócić do obozu, ale zostałem wysłany z innymi więźniami, którzy popełnili poważne przestępstwa, do St. Nazaire, portu nad Oceanem Atlantyckim. Podróżowaliśmy tam pociągiem, na miejscu mieliśmy pracować na statkach. To był port, który Amerykanie wykorzystywali do zaopatrywania swoich wojsk. Stąd również próbowałem uciec, aby dotrzeć na front, ale znowu mi się nie udało.
Nadszedł rok 1918. Ponownie zostałem ukarany za próbę ucieczki. Po 30 dniach około 300 z nas zostało przetransportowanych na wyspę karną, Isle de Raye. Ta okryta złą sławą mała wyspa leży na Oceanie Atlantyckim, […] jest silnie ufortyfikowana przed atakiem z morza. W kazamatach usytuowane były pomieszczenia dzienne dla wojska, nie było stamtąd widać oceanu, można było tylko słyszeć fale uderzające o mury. Miejsce było straszne i dostawaliśmy tam okropne jedzenie. Raz w tygodniu przez godzinę mogliśmy spacerować po plaży, cały czas pod strażą. W ogóle cały czas byliśmy pilnowani, ale wolno nam było grać w karty i ćwiczyć na boisku. Z domu otrzymywaliśmy małe paczki z jedzeniem i książkami, którymi się wymienialiśmy. Paczki docierały do nas przez Szwajcarię.
Strażnicy opowiadali nam o przebiegu wojny. Kiedy się skończyła w 1918 roku, mieliśmy nadzieję, że wkrótce zostaniemy odesłani do domu, ale w tej nadziei musieliśmy trwać dwa lata. Pod koniec 1918 roku zabrano nas z wyspy – oczywiście pod strażą – i wysłano pociągiem do północnej Francji. Przeznaczono nas do pracy przy odbudowie kraju tak bardzo zniszczonego podczas wojny. Najpierw musieliśmy szukać min lądowych. Te leżały wszędzie, niektóre nie eksplodowały i były bardzo niebezpieczne. Wiele eksplodowało, zabijając i okaleczając. Potem trzeba było zasypać okopy i zacząć odbudowywać wsie i ulice. Teraz karmiono nas trochę lepiej, czasami nawet otrzymywaliśmy piwo lub wino. […]
Zniszczenia Francji w czasie I wojny były duże. Pocztówka Maxa Rabesa
W obozie niedaleko Arras na północy Francji mieszkaliśmy w namiotach, mieszczących około 40 łóżek. Każdy z nas pod łóżkiem trzymał pudełko ze swoim skąpym dobytkiem, jakąś bielizną, zapasowymi butami i pocztą z domu. Pozwolono nam pisać raz w tygodniu i niecierpliwie czekaliśmy na listy, a także na małe paczki (ok. 1 kg) z serem, konserwami mięsnymi i słodyczami. Otrzymywaliśmy niewielką sumę pieniędzy i mogliśmy kupować owoce.
[…] Niektórzy moi współwięźniowie wdali się w romanse z miejscowymi kobietami i zarazili się chorobami [wenerycznymi], które miały bardzo złe skutki. Wylądowali potem w szpitalach na leczeniu wysypek, które pokryły ich całe ciało. Tym chłopcom bardzo trudno było oprzeć się pokusie. Kobiety nie umiały rozmawiać z mężczyznami, ale w sprawach dotyczących miłości wzajemnie się rozumieli.
Miałem bardzo smutne przeżycia związane z bliskim przyjacielem. Przed wojną studiował, by w przyszłości zostać nauczycielem, ale potem został powołany do wojska. Spędziliśmy razem dużo czasu na Isle de Raye, a także w obozie na północy Francji. Pewnego dnia strasznie się przeziębił, dostał wysokiej gorączki, ale chciał zostać w obozie. Jego łóżko był obok mojego. Opiekowałem się nim i dostałem dla niego trochę lekarstw z pogotowia, ale wysoka gorączka się utrzymywała. Nawet nocą schładzałem go gąbką namoczoną w zimnej wodzie. Pewnego dnia nie trzeba było już tego robić – umarł. Został po nim portfel ze zdjęciami matki. Był jedynakiem. Zostawił też swój srebrny zegarek na łańcuszku. Odkąd znałem adres jego matki, wiedziałem, że muszę ją powiadomić o losie syna. Podczas wojny widziałem śmierć wielu żołnierzy, musiałem zabrać ich nieśmiertelniki i pochować, ale sprawa, którą właśnie opisałem, poruszyła mnie szczególnie i bardzo zasmuciła.
Po powrocie do Berlina spotkałem się z jego matką i przekazałem jej kilka przedmiotów, które po nim zostały. Armia nie powiadomiła jej wcześniej o śmierci syna. Jako pamiątkę po zmarłym podarowała mi srebrny łańcuszek do zegarka, który długi czas przechowywałem.
Wiosną 1920 r. do domu wyruszył duży transport żołnierzy. Udało mi się dołączyć do tej grupy. Najpierw zabrano nas do obozu w Rheinland. Otrzymaliśmy tam cywilne ubrania, garnitur wykonany z papieru, płaszcz, bieliznę (jeden komplet) i buty. Dano nam także trochę pieniędzy i bilet na pociąg do Berlina. Nie mogłem od razu jechać do domu, ponieważ był on teraz częścią Polski, a nie Niemiec, potrzebna mi była wiza z polskiego konsulatu.
W Berlinie spotkałem mojego przyrodniego brata Adolfa, który studiował prawo. Był synem pierwszej żony mojego Ojca, został wychowany przez swoich krewnych. Później poślubił Margot Heifron, która po jego śmierci przeniosła się do Palestyny. On sam popełnił samobójstwo po przejęciu w Niemczech władzy przez nazistów.
Doris Hollaender, zdjęcie ze Wspomnień rodzinnych; podpis Doris na dokumencie budowlanym, źródło: http://regionszamotulski.pl/andrzej-nowak-szamotulscy-hollaendrowie/; pocztówka z szamotulską synagogą, źródło: aukcje internetowe
Musiałem czekać w Berlinie kilka dni, aż dostałem dokumenty. Następnie udałem się do Szamotuł, gdzie czekali na mnie mama i dwie niezamężne siostry, Hanna i Bertha, a także mój brat Alex. Byliśmy wszyscy bardzo szczęśliwi. W szabat poszliśmy do synagogi, gdzie zostałem wyznaczony do czytania fragmentu z Tory i odmówiłem specjalne modlitwy dziękczynne. Rabin wygłosił specjalne kazanie, witając mnie w domu. Mój powrót świętowała cała gmina żydowska, rodzina i przyjaciele.
Po krótkim czasie nastąpiła u mnie reakcja na przeżycia wojenne. Pojawiły się straszne bóle głowy, zawroty, lęk przed otwartymi przestrzeniami, musiałem chodzić o lasce. Miałem problemy z przejściem przez ulicę, musiałem trzymać się ścian. To wszystko trwało miesiące, aż mój stan trochę się poprawił. Wtedy mogłem częściowo wrócić do pracy w firmie. Znowu kupowałem skóry i sprzedawałem je zakładom szewskim.
Moja mama miała niewiele środków, odkąd za mąż wyszły dwie córki, Cilia i Hedwiga. Poślubiły dobrych mężczyzn, ale oprócz wyprawy musiała dać im także pieniądze jako posag, aby mężowie mogli uruchomić własne firmy. W 1921 roku mój siostra Johanna wyszła za mąż, również dostając wyprawę i posag. Niedługo później moja siostra Bertha, ostatnia, wyszła za mąż i otrzymała to samo, co jej siostry.
Jesienią 1920 roku doszedłem do siebie na tyle, by całkowicie wrócić do pracy. Miałem tylko drobne problemy, ale mój strach przed otwartymi przestrzeniami i bóle głowy towarzyszyły mi przez wiele lat. Zdołałem rozwinąć firmę, również eksportując produkty do Niemiec. Pieniądze na małżeństwa dwóch ostatnich sióstr pochodziły z bieżących wpływów! Pojechaliśmy z mamą na Śląsk, do uzdrowiska. Po kilku dniach zostawiłem ją tam i wróciłem do pracy.
Georg Hollaender, żona Renée z domu Roth (1906-1994) i córka Erika Maurer. Zdjęcia z 1947 r. Źródło: Wspomnienia rodzinne
Moja siostra Hedwiga owdowiała podczas wojny, jej mąż zmarł na zapalenie płuc. Założyła małą firmę odzieżową w Köpenick, niedaleko Berlina. Obok sklepu było małe mieszkanie, w którym mieszkała ze swoimi małymi dziećmi, Heinzem i Evą. Jadwiga pracowała bardzo ciężko, dobrze zarabiała i utrzymywała swoje dzieci.
W Szamotułach i Poznaniu warunki stawały się z dnia na dzień coraz gorsze. Moja matka i ja poczuliśmy potrzebę wyjazdu. Nie pozwoliłem mojej mamie wrócić z uzdrowiska, ale zabrałem ją stamtąd do Berlina – Köpenick, do mojej siostry Hedwigi, u której zamieszkała. Oczywiście dałem mamie pieniądze na życie, ale w małym mieszkaniu czuła się nieswojo. Pod koniec 1922 lub na początku 1923 r. mogłem dostać większe mieszkanie, jeśli kupiłbym budynek. Postanowiłem zrobić to od razu, więc moja mama mogła wkrótce wprowadzić się do nowego mieszkania. W międzyczasie zlikwidowałem firmę w Szamotułach i sprzedałem dom za grosze.
Po wyjeździe z Szamotuł Georg Hollaender przez krótki czas pracował w Berlinie, a następnie przeniósł się do Lipska, gdzie był zatrudniony w firmie zajmującej się handlem skórami. W Lipsku poznał swoją przyszłą żonę – pochodzącą z Czech Renée z domu Roth (1906-1994). Pobrali się w 1928 r., a w 1930 r. urodziła się ich córka Erika. W 1939 r. zamieszkali w Holandii, w czasie wojny się ukrywali.
W 1936 r. w Berlinie na raka zmarła Doris – matka Georga. W obozach koncentracyjnych zginęły trzy jego siostry.
Dokumenty poświadczające śmierć trzech sióstr Georga Hollaendra w obozach koncentracyjnych: Cecilie, Hedwig i Johanny. Źródło: Yad Vashem