Maria Zielińska-Osińska, Maciejka w Ogrodzie Poetów

Maria Zielińska-Osińska

Maciejka w Ogrodzie Poetów

Na artykuł składają się krótkie teksty zamieszczane przez Marię Osińską na FB w grupie Ogród Poetów. Czasem mają one charakter wspomnień, czasem – są prozą poetycką.

Maria Osińska z domu Zielińska urodziła się w 1940 r. w Szamotułach. Jej rodzicami byli Anna z domu Tym i Mieczysław Zielińscy, jest najstarsza z pięciorga rodzeństwa. Ukończyła szamotulskie liceum (matura w 1958 r. ). W 1960 r. wyszła za mąż za Mieczysława Osińskiego (1934-2013). Przez wiele lat mieszkali w Warszawie, w 1997 r. przenieśli się do Suwałk. Ma dwoje dzieci, dwie wnuczki i jednego wnuka. Od wielu lat choruje na kręgosłup.


1.02.2017 r.

W każdym ogrodzie, także tym poetów, są gazony paradne, jak wiersze uznanych poetów. Są też inne niepozorne, podobne maciejce, milczącej w słońcu, dopiero wieczorem oddaje zapachem opowieść naiwną, że był sobie król, była sobie królewna. Potem gniew i bunt, bo król zabrał się z tego świata. Została sama. Nie każda bajka kończy się dobrze. Siedziała, płakała, chodzić zapomniała.

23.05.2017 r.

Między życiem poskręcanym na śruby poezja się przemyka. Pozwala zapomnieć i we śnie jeszcze tańczyć walczyka.

13.07.2017 r.

Ananke − konieczność, która nie ma twarzy, jednak istnieje. Homer przydał do pomocy córki. Trzy Mojry przędą nić życia. Pierwsza wysnuwa na wrzecionie, druga czuwa nad długością, trzecia czeka z nożycami w ręku. Najmocniej czujemy trzecią, gdy stajemy przed koniecznością, losem. Za oknem pada deszcz. Jestem szczęściarą. Trzecia siostra była tak blisko niejeden raz. Ananke powstrzymała, po coś zostawiła, czyżby na ten biały wiersz?


Anna z domu Tym (1915-2005)  i Mieczysław (1907-2000) Zielińscy z Marylką. Szamotuły, 1942 r.


1.09.2017 r.

Raz, dwa, trzy, cztery. Moja głowa tańczy. Rytm w krzyk się zbiera. Nogi nie czują, do czego stworzone. Czasem we śnie tańczymy razem Tango Flamenco Armika.

20.09.2017 r.

Na krańcach mojego świata w szczebelkach balkonu babie lato uplotło delikatne pajęczyny. Zejść po nich, poczuć ziemię pod stopami. Nie da się. Nie jestem królewną. Tylko wiersz daje chwilowe ukojenie.Początek formularza

26.09.2017 r.

Nie będę dziś liryczna jak sztuczne fiołki i miód. Mam w nosie dobre maniery, trafia mnie szlag. Na duwbiegunówce nie wiem, który wybrać brzeg. Kopnę w … kółka i wrócę do siebie, bo dokąd miałabym pójść.

27.09.2017 r.

Paradoks nie byle jaki. W młodości wiele wiesz, lecz nie wiesz jak. W starości wiesz jak, a niewiele możesz.

3.10.2017 r.

Miłość nie musi być gładka jak dziecięcy policzek, choć to piękne. Może mieć trzydniowy zarost. Pachnieć lasem i dymem w liturgicznych szatach, brudnych, ale czystych, chwalić radość świata. Miłość musi być prawdziwa i taka czasem się zdarza.

9.10.2017 r.

Miało być haiku. Świat w kolorze sepii. Wyszło seppuku.


Marylka Zielińska w 1941 i 1943 r.


24.10.2017 r.

Jest rok 1956. Karnawałowy bal kostiumowy w liceum. Konkurs walca. Tańczymy. On frak i cylinder, białe rękawiczki, ja w brukselskie, babcinie koronki odziana. W zuchwalstwie młodości byłam królową nocy, on przybyszem z sąsiedniej planety, nie chłopcem z tej samej uliczki. Połączył nas czar walca. Wygraliśmy tort. Niesiony, tanecznie spłynął po schodach, jak dalszy ciąg muzyki. Powiedziałeś: Lekko przyszło, lekko poszło. Tak, Wojtku. Ciebie już nie ma, ja nie tańczę. Tylko walczyk pobrzmiewa do dziś.

19.11.2017 r.

Urodziłam się w małym miasteczku niedaleko Poznania, regionie odrębnym kulturowo, z silnym poczuciem polskości. Babcia, jak inne dzieci, była bita trzcinką po palcach, za odmowę pacierza po niemiecku. Rodzice, którym wojna zabrała wszystko oprócz miłości, uczyli, co ważne w życiu, dochowali się piątki dzieci. Gnana ciekawością i głodem uczuć, poznałam chłopaka, warszawiaka, na środku jeziora, na wakacjach u ciotek, repatriantek z okolic Grodna i Wilna. Został moim mężem. Biedni jak myszy kościelne, dorabialiśmy się od przysłowiowej jednej łyżki. Porodziły się dzieci, córka i syn, dziś już dorośli, z rodzinami. Przeżyliśmy razem 53 lata.

21.11.2017 r.

Opisać lata wspólnego życia − trudna sprawa. Na środku jeziora spotkały się dwa żywioły. On ziemia, ja powietrze. Szliśmy razem, czasami oddalaliśmy się. Zajęta dziećmi, chyba nie dostrzegłam chętnych do zaopiekowania się. Było, minęło. Na mnie też przyszła pora. Dzieci podrosły. Syndrom opuszczonego gniazda. Zapowiadało się trzęsienie ziemi. Wtedy moja Ziemia pokazała niecodzienne oblicze. Powitał kwiatami, były świece i słowa: Witaj w naszym domu. Przegadaliśmy cała noc. Mijał 25 rok małżeństwa.


Marylka Zielińska z ojcem przy ul. Wronieckiej w Szamotułach


8.12.2017 r.

Kruchością lodu silna, stałością piasku obdarzona trwam trochę wbrew sobie. Nie jest to życie wymarzone, ale jedyne, jakie mam. Do nocy i dni strzelistych wracam, z nich zszywam pokrowce na codzienność i nadal trwam.

17.12.2017 r.

Zaczynaliśmy życie od nowa. Początkowo było to odrywanie narośli żalu, niezrozumienia. Wtedy narodziła się myśl, by zmienić miejsce zamieszkania. Wybraliśmy Suwalszczyznę, gdzie mieliśmy rodzinę. Dobrze po pięćdziesiątce szaleństwo urządzania domu. Udało się. Nad jezioro 10 minut jazdy. Po drodze wspaniałe widoki, wyjazdy na Litwę. Do Kowna 120 km, do Wilna 190. Zapowiadało się wspaniałe „babie lato”. Nic nie trwa wiecznie. Odezwały się stare dolegliwości, doszły nowe. Mąż walczył trzy lata. Dializy, przetaczanie krwi. Do końca nie poddawał się. Niedługo minie 5 lat, jak odszedł. Dla mnie nadszedł czas bólu i tęsknoty. Nie wierzcie, że nie można kochać kogoś, kto nie żyje. Można. Odarta z codzienności, z przyzwyczajeń, pokazuje, czym jest miłość.

16.01.2018 r.

Dziś Twoje urodziny. Nieważne, ile miałbyś lat. To ciągle trwa, więc jest silniejsze niż śmierć. Syn o świcie zapalił światła, też pamięta. Kładę na płycie kilka słów, idę do Ciebie każdego dnia.


Od lewej: Marylka i Wiesia (Wielisława) Zielińskie, oraz ich kuzyni: Teresa Czerwińska i Jurek Tym, 1943 r.


14.02.2018 r.

Piąte walentynki bez ciebie. Wspomnienia coraz bledsze jak firanki od słonecznej strony w chacie pod lasem. Jabłonie wymarzły, grusze powalił wiatr. We śnie czasem przychodzisz, wczoraj słyszałam twój głos: Dlaczego nie chodzisz, tyle operacji i na nic. Budzę się z poczuciem winy, znowu zawiodłam, chyba najbardziej siebie. Tęsknotą się otulam i idę. We śnie chodzę.

22.02.2018 r.

Dziś jestem w bólu osobna. Minęło 5 lat. Wiem, że umieranie dzieje się każdego dnia. Wydawało się, że jestem pogodzona. Pora zdjąć koszulę Dejaniry. Na co ją zmienić, nie wiem. Proste czynności urastają do niewykonalnych. Jestem krzykiem, tęsknotą, bez ciebie mnie nie ma.

2.03.2018 r.

Moje szczęście ma dziś bladoniebieskie skrzydełka motyla. Takie fruwały na naszym skrawku ziemi w beztroskie wakacje. Szczególnie upodobały sobie cienisty zakątek nad basenikiem. Tego lata kończyło się łagodne bytowanie w krainie szczęśliwości. Tylko my o tym nie wiedzieliśmy. Dużo było wydarzeń, były, minęły. Dziewczyna przybrała imię motyla, nazwała się Inachis. Krucha, cichutka, z wyobraźnia, którą można obdzielić parę osób, dziś świętuje. Zakończyła lot, jeszcze praca dyplomowa.


Anna i Marylka Zielińskie, 1944 r.


17.04.2018 r.

Wspomnienie. Zeszłam z szosy, wchodzę na piaszczystą lub po deszczu błotnistą drogę. Nasza prowadzi do działki. Wiejskie siedlisko ze starym, uratowanym domem. Nie na moje pióro opisać stare grusze całe w bieli, przysiadłe na miedzach przy polu Janka. Idę wzdłuż rowu. Wyłania się dach w otoczeniu kwitnących wiśni, śliw. Jabłonki jeszcze czekają. Spod nóg zrywają się przepiórki, wyrwane z drzemki. Zmysły zaczynają odbierać zapach kwitnienia, brzęczącą muzykę owadów. Do płuc dociera powietrze, tak czyste, aż boli. Z młodnika ciągnie żywiczność sosen. Około domu krząta się mąż, już szczęśliwy emeryt. Tulipany, żonkile, szafirki, cebulice, pierwiosnki, niezapominajki tworzą barwne plamy. W swoich liturgicznych szatach, trochę umorusany, przytula mocno i mówi: Witaj Starenia. Było, w sercu pozostało.

4.05.2018 r.

Zostałam najstarsza w stadzie. Sprawiły to okoliczności. Zaszczyt to i obowiązki niemałe. Córka i syn dorośli, coraz częściej mnie służą radą i opieką. Wnuczki dwudziestokilkulatki z grubsza wiedzą, o co w życiu chodzi. Brykając, jak to chłopiec, dogania je czternastolatek. Nie nadaje się na omszała matronę ani wszechwiedzącą sowę. Staram się uczestniczyć, być, czekać z kawą i słuchać ich opowiadań. Czasem wpleść anegdotkę, błysnąć dowcipem. Chociaż najstarsza, jestem ogarnięta, jak nazwał mnie wnuk.


Al. 1 Maja w Szamotułach. Rodzina Zielińskich mieszkała pod nr. 18b. Zdjęcie z lat 60. XX w.


16.05.2018 r.

Zdrowie sypie się jak trociny z wyleniałego misia. Ciało choruje, to i wena schowała się w mysią dziurę. Świat widziany z balkonu wydaje się być obrazem w fotoplastikonie. Pamiętam świat prawdziwy, dziki, z bogactwem kolorów i zapachów, zaśpiewu ptaków, szum ulewy, grzmoty. Zamknięta w coraz bardziej nieporadnym ciele, wychodzę do Ogrodu Poezji. 

22.05.2018 r.

Oboje byliśmy z tego samego miasteczka, jak się później okazało. Mieszkaliśmy na jednej ulicy. O tym, że wybraliśmy Suwałki na miejsce do życia, dowiedzieliśmy się od naszych matek. On prowadził kancelarię prawną, ja spokojne życie emerytki. Po śmierci męża pomógł w uporządkowaniu spraw. Niedawno dowiedziałam się o śmierci p. Stanisława i że pogrzeb odbędzie się w rodzinnym mieście.

Cmentarz jest szczególnym miejscem. Z naszym wiąże się wspomnienie. Mam 4 lata. Z rodzicami, młodsza siostrą, wujostwem z synkiem jesteśmy na grobie dziadka. Jest bezchmurny, letni dzień. Ciszę przerywa narastający warkot samolotów. Nadlatują z zachodu nad Poznań, lecą nisko. Nie ma dokąd uciekać. Po drugiej stronie alejki stoi murowany, duży grobowiec. Ojciec błyskawicznie otworzył drzwi. Buchnął nieokreślony słodkawy zapach, Ciemność, pod ścianami ledwo widoczne, nieznane podłużne przedmioty. Mama przytula do siebie, mówi: Nie rozglądaj się, zamknij oczy. Dowiedziałam się później, że jest to grobowiec rodzinny p. Stanisława. Pochował w nim rodziców. Teraz sam w nim spoczął. Po przeciwnej stronie alejki jest grób dziadków i rodziców. Podobno nie ma przypadków, są znaki, które nie zawsze umiemy odczytać. Wielu wraca na wieczny odpoczynek do rodzinnej ziemi.


1956 r. – zabawa w auli szamotulskiego liceum (ul. Skargi). Maria Zielińska (w czarnej sukni) w środku pierwszego rzędu, jej taneczny partner – Wojciech Piechota (w cylindrze), polonista i wroniecki regionalista, zmarł w 2008 r. Zdjęcie – własność Jan Kulczak


6.06.2018 r.

Są takie dni, kiedy wszystkie nie obłapują jak pająki w zimnej, wilgotnej piwnicy. Rachityczne tak niczym składowisko stołków z powyłamywanymi nogami udaje piramidę Cheopsa. Na szczycie ja, ze straconymi nadziejami, wyczekuję Godota, choć wiem, że nigdy nie nadejdzie. Jedyna pociecha, że czas, w którym wszystko dzieje się na opak, i tak minie.

13.06.2018 r.

Na dzień, może na krócej, zechciej mi, Panie, odjąć wszystkie troski. Pozwól wejść bosą stopą do wody, poczuć kamyki i miałki piasek, iść plażą w zachód słońca, modlić w świetle księżyca o władzę nad własnym ciałem. Czy to za wiele, o co proszę? Możesz wszystko, o ile zechcesz, Panie.

27.06.2018 r.

Uśmiecham się do wspomnień, cóż innego zostało. Następne pisklę szykuje się do odlotu. Nawet nie przysiądzie przed drogą. Słowa szczęśliwego, udanego życia posyłam wiatrem, Słońcu, które było bogiem, zawierzam ulotność kruchych skrzydeł Inachis w kroplach deszczu mieści się pamięć tego, co było. Ja zostaję tu, w pokoju pełnym zdjęć. Już czas.


Maria Zielińska i Barbara Nowicka na zabawie karnawałowej, aula dawnego budynku liceum, 1957 r.


2.07.2018 r.

Dzisiaj ból zelżał. Myślę nawet logicznie. Niewiele mogę już zyskać i do stracenia mam niewiele. Czyli w sam raz, by bilans z życia układać. Po stronie plusów dzieciństwo wojenno-powojenne. Skromne, ale beztroskie. Troje nas było, ja, Wiesia i Oluś. Były psoty i kary. Wielka nasza solidarność, gdy zamknięci za karę w pokoju, pocieszaliśmy się, że uciekniemy daleko, co oznaczało wędrówkę do cioci Luci, spory kawałek od naszego domu. Tam w ogrodzie mieliśmy wieść życie bez strasliwych mamów i tatów, co swoich dzieciów nie kochają. Nie było telefonów, była sporo starsza kuzynka, która na rowerze wiozła wiadomość: dzieciaki są u nas. Wracaliśmy szczęśliwi, że jednak kochają, zabrali nas. Myślę, że wtedy rodziły się pierwsze zasady. Dom to jest miejsce specjalne, nie tylko materialnie, ale wspólnota ludzi w nim żyjących. Wówczas czuliśmy to instynktownie. Z tej wspólnoty rodzinnej wychodziło się na świadomość języka, wiary, zwyczaju. Pojawiła się świadomość bycia Polką. Miałam 15 lat, kiedy urodziła jako czwarta Elżbieta i dwa lata później brat Tomasz.

9.07.2018 r.

Dzień cichy, w drzewach nie szemrzą liście, dzieci umilkły na placu zabaw, chmury pęcznieją nad domami. W taki czas dobrze słychać swoje myśli, Pamiętam dom biały, wokół podwórze i ogrody, niedaleko tory kolejowe. Świat pierwszych pocałunków i rozstań. Świat dwudziestu lat dzieciństwa i młodości. Za rok w bieli welonu prowadzona przez ojca szłam ślubować, że cię nie opuszczę. Nigdy potem nie byłam tak pewna, że wszystkiemu dam radę. Rodziły się dzieci. Biegły lata. Zmienialiśmy mieszkania, przybywało sprzętów. Wróciłam na studia. Dobry i trudny czas. Lat pracy przybywało, uzbierało się 30, mogłam przejść na wcześniejszą emeryturę. Witaj, wolności.


Maria (1. z prawej) i Mieczysław Osińscy z Wielisławą Wawrzyniak, Sopot 1964 r.


16.07.2018 r.

Upał zelżał. Od lasu skrzekotliwym zaśpiewem żab niósł się chłód. Nad zbiornikami wody tańczyły motyle i ważki ze skrzydełkami migotliwego nieba, siedzieliśmy leniwie. Słońce zapadało za horyzont. Jest taka chwila krótka o zachodzie, gdy cichną ptaki i wiatr. Odchodził dzień. Niebo ciemniało. Chmury łapały jeszcze gasnące blaski. Byliśmy świadkami metamorfozy. Tak cudownej z dala od miasta. Codziennej, a tak dostojnej, jak gdyby miała się więcej nie powtórzyć. Z popielatego niebo przechodziło w granatowość. Przezroczysty księżyc wypełniał się srebrem. Gwiazdy układały się w gwiazdozbiory. Niektóre z nich umieliśmy nazwać. Mieliśmy siebie, to było szczęście.

6.08.2018 r.

Czy jeszcze echem starych organów słychać Veni Creator, gdy Ojciec prowadził mnie do ołtarza w bieli welonów i marzeń. Była przysięga, że nie opuszczę. Byliśmy póki śmierć nas rozdzieliła, Było tez życie prawdziwe z troskami i radościami. Dziś mija rocznica. Tak daleka, że trudno napisać, ile minęło lat. Ciebie już nie ma, Rodzice odeszli. W smugach prześwitujących wiekowych witraży zamknięto nasz obraz jak tylu przed nami i tylu po nas. Pamiętają wszystko mury Bazyliki − parafialny kościół w Szamotułach. 


Maria Osińska, zdjęcie z lipca 2018 r. Grób Mieczysława Osińskiego


6.09. 2018 r.

Była Inachis. W rozświetlonym miłością gotyku, przyjechała w deszczowy dzień. Motylim zwyczajem przysiadła na źdźble trawy. Opowiedziała o cudach Wysp Kanaryjskich, o plany na życie zatrzepotała skrzydełkami. Któż motyla pyta o dzień jutrzejszy, zwłaszcza gdy od rana pada. Towarzyszowi podróży pokazała zdjęcia z dawnych wakacji. Jeszcze paluszkami uczyniła tajemny znak. I fru – poleciała. Cudna Inachis, do jakich zdąża celów, pewnie nie wie sama.

27.09.2018 r.

Znów się zacięło zdrowie i laptop. Czy to pech banalny, zrządzenie losu, czy przypadkowy traf. Ile wierszy genialnych w przedsennej godzinie łasiło się o uznanie w pierwszej kolejności. Sen nadchodził ciężki, płoszył wspaniałe strofy. Ranek przywitał chmurami, bólem. Więc jestem na kolejną jesień. Jestem.

30.10.2018 r.

Mój las składa się z pięciu drzewek. Rosną w zasięgu wzroku. Przeżywam z nimi cztery pory roku. Każde jest inne. Jedne tracą liście szybko. Jeszcze wieczorem w mandarynkowej, wiatrem podszytej pelerynie wierzyły, że ciepło nie minie, rankiem stało golusieńkie. Gałązki jak ramiona rachitycznych modelek trzęsły się w podmuchach wiatru. Obok dąbek rośnie, nie traci fasonu. Liście, choć pomarszczone, trzymają się gałęzi, dotrwają do wiosny. Trzeci z kolei najweselszy klon japoński posadowił się. Najpierw noski figlarnie otwierał. Potem flamenco w purpurze zatrzepotał i zastygł. Jeszcze dwie wierzby liście straciły po cichutku. Zima trwać będzie, a one okryją się baziami. Lasek jest prawdziwy i cały rok trwa w nim prawdziwe życie.


Z bratem Tomaszem, 2019 r.


7.11.2018 r.

Tak trudno wycisnąć łzę z kamienia, soplami lodu ogrzać duszę. Wspomnienia szeptów coraz cichsze. W szafie, gdzie były Twoje ubrania, zetlały zapach przywraca pamięć. Nic się nie wróci. Kiedy nie daję rady, wtulam się w sweter, ten ulubiony, i wszystko staje się prostsze, na chwilę.

5.12.2018 r.

Maciejki kwiatki nie czynią honorów na rabacie Za dnia prawie ich nie widać. Mocą maciejki jest zapach, nie do opisania. Czuły i słodki zarazem, z kropelką smutku. Kto raz go doświadczył o zmierzchu, pozostaje na zawsze jak wspomnienia. Otworzyłam album rodzinny. Zdjęcia rodziców, ja jako pierworodne dziecię, rodzeństwo, ciocie i wujkowie. Przyszedł tamten czas, zapachem otulił. Dał siły przed podróżą. Co przyniesie, nie wiem.

27.02.2019 r.

Ujęta w ramy szpitalnego porządku poezja milczała. Za oknem rosły drzewa, kasztanowce, klony, akacje. Odbywało się na nich codziennie ptasie teatrum. Setki ruchliwych skrzydeł zastygały na moment na bezlistnych gałęziach, by zaraz poderwać się do lotu. Alegoria naszego losu. W ruchu zawiera się życie. Gdzie są kliniki ptaków z połamanymi skrzydłami. Proszę o adres. Kłaniam się z wysokości mojej gałęzi.


79. urodziny


1.03.2019 r.

Poezja nie zna ograniczeń. Pozwala opuścić niedołężne ciało. Przychodzi, kiedy chce i jak chce. Prowadzi po miejscach dawno zapomnianych, przywołuje zmarłych cienie. Zabiera do miejsc, w których nie będę. Nie pozwala się roztkliwiać. Czasem milknie. Nie jest na własność i wyłączność. Moja przyjaciółka poezja.

14.03.2019 r.

Niewidzialna drobina w bezmiarze kosmosu. Wystarczy trochę trudniejszych dni, więcej kłopotów i upadam. Siły, których nazwać nie umiem, dźwigają jeszcze na życie. Cieszą najprostsze rzeczy. Czekam na kolejną wiosnę, nie liczę, którą. Wystawię nos do słońca. Wszystkimi zmysłami chłonąć będę zapach świata, jedyny taki wiosną. Zakotwiczona w niewielkiej rzeczywistości będę liczyła ptaki na drzewach, obłoki, jak wanny smakowitych lodów. Jedni powiedzą: Bóg to stworzył, inni, że dzieło natury. Gdzie szukać prawdy, chyba w sobie.

18.03.2019 r.

Dni bywają już spokojne. Panuję nad wspomnieniami. Kiedy podchodzą zbyt blisko, małymi gestami odczyniam je. Kawa wspólnie wypita, przekomarzanie się z wnukiem, buszowanie w Ogrodzie Poetów, książka, muzyka pomagają. Jeszcze nad snami nie mam władania. W porze przełamywania nocy z brzaskiem wołam Cię. Może wtedy uchylają się drzwi do tamtego świata. Czekam, nie nadchodzisz. Wołam głośniej. Mamo, taty już nie ma − głos syna przywołuje mnie do rzeczywistości. Przed nami kolejny wspólny dzień.


Opracowała Agnieszka Krygier-Łączkowska

Zdjęcia z rodzinnego albumu udostępniła Wielisława Wawrzyniak

Maria Zielińska-Osińska, Maciejka w Ogrodzie Poetów2020-01-27T19:47:55+01:00

Awejosa – gwarowa nazwa i podanie ludowe

Tekst z czasopisma gimnazjalnego „Z Grodu Halszki” (1933 r.)

Awejosa (Podanie ludowe)

Kiedy Pan Bóg stwłerzył świat, to chciał go upiynkszyć kwiatkami i inszym zielym. Stwłerzył tedy paznogiytki i morcinek, slumianki i bez, łerginje, pińderyńde, laseczki i rozmaite insze, co nie wiada już, jak sie pozywajom. I zaczuł je lubrykować. Kaczepyszczki polubrykowat na bestro, gołumbki na ciemno-jasno, kapeluny na filjetewo, a insze jeszcze inacy, albo tyż pobilił całkiem na bioło.

Chodzi se tak od jednygo do drugiygo kwiatuszka i pyndzlym mojto, oż mu od ruchania rynka skarpła. Na szczyńście kwiatków już wiele nie buło. Uradował sie łegrómnie Pan Bóg, bo tyż już i w gornku dużo lubryki, nie mioł. Wystawił tedy wszyściuchne kwiotki na słyńce, żeby połebsychały i poszed sobie dali. Oż wyhycnyło skunsiś coś maluśkiygo, złymaga jakoś, łyntek niewielki — niewiada, czy kwiotek, czy zielsko, bo nie polubrykowane – i dyrdo za Panem Bogiem.

Obejrzoł sie Pan Bóg i spoglundo, coby to zaś buło, a tu tyn krępieć pado: „A wej jo sa!” Zdziwiuł się Pan Bóg. Zrobiuło Mu sie markotno, że zaboczył o tym kwiotku. A tyn nomięci: „Panie Boże, może bydzie w młostku ździebluchno lubryki? Jo tyż chce być tako jak insze!” Zajrzoł Pan Bóg do gornyszka; był już próżny. Dynko jyno ździebko było łobrechtane, jasną, jak niebo lubryką. Nabroł ji na pyndzelek i posmarowoł skrzywdzune ziele i tak duń pado: „Łobewrotny jezdeś jak żoden. Za to ci sum nadum imie; na ziemi byndą cie pozywali: awejosa”. I odtund rośnie awejosa na rowach i wygunach, a kwiotuszki mo jasne jak niebo.

W botanice znana jest „awejosa” pod nazwą podróżnika lub cykorii.

Zofia Konopińska

A, wej, jo sa! – Popatrz, jestem tutaj!


Objaśnienia podane przez autorkę tekstu:

paznogiytki, morcinek, slumianki, łerginje, kacze pyszczki – kwiaty ogrodowe

pińderyńde – szalej trujący

nie wiada – nie wiadomo

lubrykować – malować

bestro – pstro

gołumbki – bławatki

ciemno jasno – ciemnoniebiesko

kapeluny – łopian

mojto – rusza, macha

skarpła – zdrętwiała

lubryka – farba

złymaga – połamaniec

łyntek – łodyżka

dyrdo – biegnie

krępieć – pogardliwa nazwa małej osoby lub rzeczy

markotno – żal

zaboczył – zapomniał

nomięci – żali się

w młostku – w garnku kamiennym

dynko – dno

łobrechtane – pomazane

jasna – niebieska

łobewrotny – sprytny

Awejosa – gwarowa nazwa i podanie ludowe2019-10-24T15:11:52+02:00

Waldemar Wierzba, Poznanioki na Rynku wew Szamotułach

Waldemar Wierzba

POZNANIOKI NA RYNKU WEW SZAMOTUŁACH

Wiara, co się wew tym blubraniu przetwiyro:

Ta sama co przód (http://regionszamotulski.pl/waldemar-wierzba-poznanioki-na-dworcu-wew-szamotulach/)

WUJA CZECHU, echt poznaniok; chłop, a nie ramiąszko
CIOTKA MANIA, ta co mo pomiyńszkanie na Winogradach i giery, że łe jery!
GENAS, jeji synol (tyn co fliski kładzie)
WUJAS BINIU ZES SZAMOTUŁ, co mo pomiyńszkanie w Rynku
CIOTKA SEFERYNA, ślubno wujasa Binia, siora ciotki Mani (jagby sie chtó pytoł: to pomiyńszkanie wew Rynku jes na nióm, nie na wujasa)

Do tegó JARAS ZEZ ŁOGRODOWY, co we kapelindrze ujyżdżo na kufcie, artycha jakigó świat nie widzioł. Ale ón ino tak przepryśnie.

Zdjęcia Andrzej Bednarski

Wujas Biniu stanół tym swojym klakotym na Rynku. Poczekali my, oż sie przestanie rylotać i my wyśli na dwór. Wujas sie wytrajtoł na sóm kóniec. I godo:

– Suchejcie, wiaruchna, nie byde łod razu łodkluczoł kufra, dzie mocie te swoje retynta. Chodźcie, rozprostujymy so sztrelugi, nie.

Ciotka Seferyna łod razu rozdarła kalafe, że óna upiekła słodkie i mómy zaro iś na placek na młodziach zez rambambarym i dobróm kawe. (Dostaa, tej, tanio kupić rychtycznóm moke! Sómsiod przywióz zez Raichu. Ón tam tero robi za elekstryka.)

Ale wujas Biniu zez rułom godo: – Ady, matka, cicho bydź. Słodkie giyrków nie dóstanie, a zaś sie cołkiym ściymni i my nic nie bydymy widzieli. Pódymy so po nogach na przechodzke.

Ciotka sznupe zamkła, chocioż jak tak to óna mo te jadake, nie! Ale tyż wiy, że jag wujas ty swoji ruły dóstanie, to lepi cicho być, bo za chwiółke może mieć rue weg, a wtedy, wiara, to nolepi zgolać dzie wew kierzki abo wew jakómsi gaske. Bo wujas Biniol, to jes chłop a nie ramiąszko!…    

– To sie wiara łobkryńćcie i szpycnijcie, wej sa – na te chate! To jes jak to pozywajóm – Łognisko. – Godo wujas i kryńci wuncha.

– Tej, ale fajno nie!… Godo ciotka Mania i oż chyco do góry na tych swojych papciach na korach. A spódnik ji nie fyro, bo ta pierunizna ino takie obcisłe spódniki zakłodo, co nie fyrajóm. Nó óna może, bo jes szlank jag diaski. Byś nie powiedzioł, że óna mo już tyle lot.

– Co miołym powiedzieć, nie skłamać… – godo wujas Beniu. – Aha! Tóm chate zbudowali jeszczy za Niymca wew 1835 roku. Tutej Poloki mogły so godać i myśleć po swojymu. Wew tyj chacie buła kupa polskiych łorganizacji. Tutej buło kasyno łobywatelskie, Towarzystwo Zbieraczów Starożytności Krajowych… Ale to sie Szkiebróm nie widziało. Ło nie!… Dugo nie trwało i te pieruny jaśniste zrobiuły szlus zes tymi polskiymi łorganizacjami. To ci buło dzieś tak wew 1846 roku.

– Może bez to powstanie krakoskie dóstały fefra. Bo wiedziały, że Galuny to Galuny, ale jak już Poznanioki sie zbioróm cuzamyn do kupy i na niych ruszóm, to nie bydzie co zbiyrać – wtróńciuła ciotka – Seferyna. Óna tyż gupio nie jes i mo godane.

– Jo nie wiym. Może – godo wujas. Tak czy inacy te chate zaś kupiuły Mamelsdorfy, nie. I óne tutej zrobiuły hotel. Tyn hotel pozywali de Gielda, nie. Wew tym hotelu to ci sie zatrzymywała kupa różny wiary zes cołkiygo świata. Nó musiaa. Bo to ci tak kiedyś nie buło jag dzisiej, że ci pierun tag ino roz przefyrnie nad Szmotułami i nad Rynkiym wew samolocie, jag leci zez Berlina dó Warszawy. Ło nie!…

– Ciotka Mania zapómniaa o chycaniu, ło swojym spódniku i papciach na korach i sie przestaa kramować. Pape roztwarła i sucho. My szyscy suchómy jag wujas godo. Ón sie na szyskiym zno. A już wiynkszygó niż łón szpeca łod Szamotuł to ze świycóm szukać!

– Jag nie buło samolotów ani kolei, to wiara jyżdżaa dyliżansami, co je ciyngnyły śrupy. I taki, tej, dyliżans przyjyżdżoł tutej na Rynek pod hotel. Wiara sie musia opłechtać, spucnóńć cóś dobrygó. Przespaa sie i na drugi dziń jachaa dali. A nie roz – jag ji sie widziało wew Szamotułach – to so robiuła duższóm przerwe. I miyńszkaa wew tym hotelu.

– Tej, wujas, zobo!… – Sie drze Genas i pokazuje pazuróm – dyliżans!…

– Dzie dyliżans?!…

– No wej!… Wyjachoł ze Szkolny!… A kucier wew kapelindrze!…

– Nó ty szplinie! Gupi gupku gupkowaty!… Nie szyderuj sobie!… To jes Jaras ze Łogrodowy na swoji kufcie. Wej, co ón tam wew pazurze trzymie!… Widzisz?!…

– Nó widze. Łobraz.

– No łobraz! Ale jaki?!… Nie jakieś mazoły jak to tero te gupki wystwiajóm po galeriach, że to nie wiysz dzie przodek a dzie spodek. Porzómy olejny łobraz jak sie noleży. Jaras to jes artycha jak sie patrzy!… I jak sie patrzy to łod razu widać, że artycha. Powiydz, czy nie.

– No ja – godo Ciotka Mania i już so coś tam przy spódniku pazurom majstruje, że niby za dugi. Widziaam podobnygó roz kiedyś wew Krakowie, ale nigdzie wiency takich ni ma. Ino u nos na Rynku i wew Krakowie pod Barónami.

– Jaras na kufcie przeprys ino tag roz bez Rynek, ale szysko wiara poczuła tyn szwung, bo jachoł artycha, co niym Rynek łoddycha. 

Wujas chwiułke poszpycowoł za niym i znowyk zaczón godać: – Tyn hotel tutej buł do czasu jag Poznanioki Szkiebrów wygónióły wew łosiymnastym roku.

– Tej, mamula, ty możesz mieć prowde – godo wujas do swoji ślubny. Jak sie już Poznanioki wzieny za wygónianie, to wygóniuły ażeby! A nie że so dały naluchać. Zrobiuły takóm, tej, kalaraje, że Szkiebry zgolały oż miło! Jak ino  Szkiebry zgoluły, to przejyła gó polsko parafia i łod razu wew tyj chacie znowy zaczły urzyndować polskie społeczne łorganizacje. Wtedy zaczyli godać na te chate – Łognisko. Tu buł tyż zakład, co robiuł fotegrafki wiarze, co sie przychodziuła łodbiyrać i robiuł tyż fotegrafki Szamotuł. I zes tych fotegrafek robiuł szamotulskie kartki pocztowe. Bo wiara wtedy jeszczy wysyłała kartki normalnóm pocztóm i pisaa jag człowiek do człowieka, normalnie po ludzku, cołkiemi zdaniami, a nie jak teroz: Cze, love, pozdro, Dżesika. Żeby chocioż Wikta, Pela, Ańdzia… ale Dżesika?!…  Łe jeryniu kochany świynty!… Rozgardyjo!…

Płetym tutej buł urzund stanu cywilnygó, dzie te Dżesiki zes tymi Arielami zakłodali famuły. A niech jym tam, byle zakłodały i byle coroz wiency sie rodziuło Szamotuloków, nie!…

A nojważniejsze, że wew tyj chacie jes Bibloteka, wew który Waldzinek Wiyrzba – stary blubrok – ło nos tero cóś tam wiarze blubro. Jagby tyj chaty i tyj bibloteki wew tyj chacie nie buło, to ón by ci ło nos ni mioł dzie blubrać. Szplin jedyn!…

– Ciotke Manie siekło – jaki Waldzinek? To dzie my sóm?

– No u niegó durch wew glacy.

– I ta chata tyż? – Sie pyto ciotka. – I moje giery i twoje wunchy, i tyn Rynek, i Szamotuły?

– No ja – godo wuja. Ale sie nic nie bój, to szysko jes u niego wew dyńce, bo ón to szysko kocho.


Waldemar Wierzba – polonista, regionalista, redaktor i miłośnik gwary poznańskiej. Autor wielu publikacji propagujących gwarę; należą do nich m.in. Słownik gwary poznańskiej. Z naszego na polski, z polskiego na nasze, Przykazania PoznaniakaAle szport, tej!… żarty gwarą.


Waldemar Wierzba, Poznanioki na Rynku wew Szamotułach2019-10-15T12:32:34+02:00

Waldemar Wierzba, Poznanioki na dworcu wew Szamotułach

Zdjęcia Fotopolska

Waldemar Wierzba

POZNANIOKI NA DWORCU WEW SZAMOTUŁACH

Wiara co sie wew tym blubraniu przetwiyro:

WUJA CZECHU, echt poznaniok; chłop, a nie ramiąszko
CIOTKA MANIA, ta co mo pomiyńszkanie na Winogradach i giery, że łe jery!
GENAS, jeji synol (tyn co fliski kładzie)
WUJAS BINIU ZES SZAMOTUŁ, co mo pomiyńszkanie w Rynku
CIOTKA SEFERYNA, ślubno wujasa Binia, siora ciotki Mani (jagby sie chtó pytoł: to pomiyńszkanie wew Rynku jes na nióm, nie na wujasa)

Wuja Czechu, Ciotka Mania i Genas wysiodajóm na dworcu wew Szamotułach zez bany. Wuja zes Genasym rugajóm rajzetasze, a ciotka wew pazurze aby trzymie tytke zez szkarupkami łod joj na twardo, co je wuja Czechu  i Genas spucli wew banie, jag  jachali dó Szamotuł.

Tej, wiara, normalnie, nie idzie spiłować zes tegó wuji Czecha. Bo ile jest zes tegó Poznanio dó Szamotuł? No rzut beretym, nie. Aby sie wsiuńdzie, zaro trza wysiodać. Ani sie porzómnie człowiek nie zdunży uczplić. Ale wuja Czechu nie!… Ón ledwó sie wkantoli dó bany, zaro musi so łobrać jajo zes szkarupki, płosolić, płopieprzyć i dó tegó klapśtula aby ze samym masłym, ale, tej, grubo, jag błotym, nie. Jak se tegó nie spucnie i kawóm zes stodoły, co jóm ciotka wew termosie trzymie, nie popije, to ón nie uwożo, że jachoł banóm.

A tyn Geniu, to drugi taki sóm szplin jag wuja. Ino ciotka mo aby ciut fersztandu wew tyj swłoji glacy. Żeby nie łóna, to by mówie wóm, wiara, tej, normalnie wuja Czechu zez Genasym dojachali dó Szczecina, zamiast wysiejś wew Szamotułach, nie. Nó bo by te jaja żarli i rżnyli wew tysiunca i by zapomnieli wysiejś. I by my dzisiej musieli blubrać ło Szczecinie, nie. A to by sie nóm cheba nie widziało. Bo dzie Szczecinowi do Szamotuł?!…

Jag ino sie wtrajtali dó bany na Głównym, to jym łod razu ciotka godaa, że za Rokietnicóm jes Kiekrz zez Ławicóm, ino że na łodwyrtke jak sie jedzie dó a nie zes Szamotuł, nie. Ale to już buło dó wuji i dó Genasa za trudne.

Jeszczy porzómnie nie zdunżyli wysiejś… Sie patrzóm, wej, a tutej leeci dó  niych ciotka Seferyna, a sie za nióm trajto wujas Biniu. Ryfe mo jakómsiś, tej, nie za specjalnóm. Obrómblany, tej, jag nie wiym. Musiaa mu ciotka ło cóś dać oremus.

– Łejery, kłochany, świynty!… O małe co by my nie zdunżyli, bez tegó Binia. Szczyńdzi bateryjki dó zygara i loto ci tej, co po fiułke dó łokna szpycnóńć na tyn zygor na Rynku, taki fifny, co stoji tam na rogu koo PZU. Ale łón mo kurzypatrz i jak słóńce nie świci za dobrze, to ci źle czyto godziny. Żebym jo sama dziesiej nie kiłka, to by my jeszczy siedzieli u sie wew jadalce, a nie sie witali zez wami na dworcu. I byście musieli sie tośtać bez cołkóm Dworcowóm i Średnióm zez tymi rajzetaszami. To jes ale hektar!

Ciotka Seferyna dała so kalafki zez ciotkóm Manióm, zez wują Czechym i zez Genasym i zaroz potym wsiadła na wujasa Binia: –Tata, bierz te rajzetasze i wetkej dó kufra. Ale przód podjedź mi tu bliży tóm swojóm karytóm!

– Już lete mamula! I wujas leci dó tegó swojygó mesia łokularnika. Łodpolo. Podjyżdżdżo. Rajzetasze do kufra wtyko. Zaś szysko sie wiara katoli dó środka i cuzamen jadóm na Rynek. Karyta cołko sie ryloce. Wunchy wujasa Binia tyż mu lotajóm ko kluki. No zaro mu łodlecóm – tak trzyńsie. Dobrze, że my te jaja na twardo spucli, bo by sie tero same łobrały ze szkarupek!…

Waldemar Wierzba – polonista, regionalista, redaktor i miłośnik gwary poznańskiej. Autor wielu publikacji propagujących gwarę; należą do nich m.in. Słownik gwary poznańskiej. Z naszego na polski, z polskiego na nasze, Przykazania PoznaniakaAle szport, tej!… żarty gwarą.


Waldemar Wierzba, Poznanioki na dworcu wew Szamotułach2019-10-08T14:51:45+02:00

Teksty literackie o zwierzętach

Uczniowie Liceum Ogólnokształcącego im. ks. Piotra Skargi w Szamotułach o zwierzętach

XVI Konkurs Literacki o Złotą, Srebrną i Brązową Wronę

W tym roku uczestników konkursu poproszono o napisanie opowiadania w formie zapisków jednego z naszych „braci mniejszych”, jak św. Franciszek nazywał zwierzęta. Nadesłano wiele prac z całego powiatu. W kategorii szkół ponadgimnazjalnych jury bardzo wysoko oceniło uczniów szamotulskiego liceum, którzy zdobyli niemal wszystkie przyznane nagrody.

Zapraszamy do lektury!

Zuzanna Dukat

White Love

(13 maja 2019 r.)  Znowu wróciła późno do domu. Ubrana w o wiele za krótką sukienkę i w zarzuconym niechlujnie na plecach sztucznym futrze. W rękach trzyma szpilki, bo zaczęły boleć ją stopy od tańczenia z nieznajomymi i zdesperowanymi facetami. W sumie ma wiele z nimi wspólnego. Rozczochrane włosy i rozmazana szminka na bladej i zmęczonej twarzy sygnalizują, że nie nudziła się tej nocy. Rozbiera się, rzuca wszystkie rzeczy w kąt, podchodzi do szafki i odsuwa pudełko ryżu, za którym stoi do połowy opróżniona butelka wina. Bierze w delikatne dłonie kieliszek, siada przy oknie na wiklinowym fotelu, napełnia kryształ czerwonym trunkiem i zamyślona wpatruje się we mnie. Widzę, jak się uśmiecha. Jak sprawiam jej radość po prostu tym, że jestem. Wie, że zawsze może na mnie liczyć, bo nie jestem taki jak „ci wszyscy faceci” w jej życiu, którzy chcą tylko jednego. Uchyla terrarium, wkłada swoją delikatną niczym jedwab dłoń, abym mógł się wokół niej owinąć, po czym powoli przyciąga do siebie. W takie dni czuję, że jestem jej najdroższy. Jedyny, który może dotykać jej skóry. Nasze ciała zlewają się w jedno. Tylko mój język może smagać jej ręce. Tylko moje łuski mogą pieścić jej zmysły. Jest moja i tylko moja.

(21 czerwca 2019 r.) Po jej twarzy ściekały łzy. Nie mogłem znieść jej cierpienia. Jak pomyślę sobie o tych wszystkich bezwstydnych stworzeniach, których łapska spoczęły na jej ciele, mam ochotę wsączyć trujący jad w ich żyły i patrzeć, jak umierają w straszliwej agonii. Wszystko dla mojej Laury, żeby tylko nie cierpiała.

(23 maja 2019 r.) Nie wychodzi z łóżka. Nic nie je, nie pije. Wgapia się martwo w sufit, na tle którego tańczy szary dym, unoszący się z tlącego papierosa.

(24 maja 2019 r.) Zostawiła w nocy uchylone terrarium. Wyślizgnąłem się po cichu i przypełzłem do jej łóżka. Musnąłem ją językiem po policzku, przez co na jej twarzy pojawił się chwilowy uśmiech. Moja ukochana Laura…  

(26 maja 2019 r.) Przed chwilą odjechała jej matka. Złożyła nam wizytę, pod pretekstem zamartwiania się o moją  ukochaną. Tylko to sprawia, że jakoś toleruję tę irytującą istotę. Za każdym razem, kiedy przyjeżdża, słyszę: „Musisz trzymać w domu to ohydne stworzenie? Wąż albinos, też mi coś! I do tego te czerwone, dzikie oczy! Zobaczysz, że jeszcze cię ugryzie i umrzesz!” Ona mnie broni, potem troskliwie gładzi i szepce czule do ucha komplementy, które sprawiają, że drżę z zachwytu. Wtedy znika mój gniew i nienawiść. I to wszystko dzięki niej.

(23 czerwca 2019 r.) Pojechaliśmy razem nad morze. Zwiedziłem całą okolicę, będąc owiniętym na jej kruchym i drobnym nadgarstku. Uwielbiam być tak blisko niej. Kocham ją tak mocno, że nie jestem w stanie tego opisać.

(23-24 czerwca 2019 r. – noc) To najwspanialszy dzień w moim życiu. Wróciliśmy właśnie z plaży. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Była przepiękna! Jej skóra błyszczała w świetle księżyca, a włosy powiewały przez lekką morską bryzę. Krople słonej wody ściekały po jej nagim ciele. Wtedy na mnie spojrzała i delikatnie się uśmiechając, powiedziała: „Kocham cię”. 

A ja ciebie, Lauro. Jestem twój, aż po grób.

Krzysztof Bernady

Dzień Sądu

21.03.2019 r.

Nadszedł czas. Tak przynajmniej powiedział Janek, kiedy wrócił ze szkoły. Zwykle czekałem na niego z utęsknieniem, ale dziś jego zachowanie wydawało mi się szczególnie podejrzane. Zarówno on, jak i jego rodzice patrzyli na mnie, jeżącego się pod stołem ze strachu. Nie myliłem się, bowiem dostrzegłem wtedy dziwaczny przedmiot na podłodze. Wyglądał on na lekki i pusty w środku, a z dwóch stron wykonany był z siatki. Ten podłużny kształt nie nastrajał mnie pozytywnie.

Cała trójka domowników zerkała ciągle w moją stronę, mówiąc niekiedy łagodnie: „Spokojnie, Behemot, nie pusz się tak na nas” lub „Weterynarz nic złego ci nie zrobi”. Kto to weterynarz? Wtedy nie wiedziałem i nie miałem pojęcia, jakim szczęściem jest nieznajomość tej mrożącej krew w żyłach nazwy. Prychnąłem głośno, gdy Janek wyciągnął do mnie rękę. W jego oczach dostrzegłem wyraźnie złe zamiary. Kiedy spróbował ponownie, machnąłem przednią łapką, by ostrzec przed moimi umiejętnościami samoobrony. Nie myślałem, że to zadziała, zdziwiłem się więc, patrząc na to, jak zostawia mnie w spokoju. „Kolejna bitwa wygrana!” – mruknąłem do siebie, nie zdając sobie sprawy z tego, co zaraz się wydarzy. Spojrzałem wrednie, jak każdy kot patrzy na pokonanego, upodlonego człowieka. Nastolatek w rewanżu chwycił jakieś maleńkie urządzenie trzymane w kieszeni.

Wtem na podłodze, tuż obok mamy chłopca, pojawiło się coś niespotykanego. Pokazywało się za każdym razem, gdy tamten chwytał tę metalową rurkę z przyciskami. Czerwona kropka zawsze należała do moich słabości, lecz póki co wstrzymywałem się z natarciem. Naprężyłem się mimo woli jak cięciwa łuku, ale pozostawałem w cieniu stołu. Punkcik wtedy ruszył się nieco w prawo, następnie wykonał małe kółko. Tej zniewagi nie mogłem tak zostawić! Wystrzeliłem z sykiem prosto do celu. Niczym sprawny drapieżnik wyciągnąłem przednie łapki ku kropce. Miałem ją! Czułem to podekscytowanie. Chyba nawet Janek był ze mnie dumny.

Szkoda, że jego ojciec wykorzystał zdradziecko ten moment. Prychałem na niego, wyrywałem się, starałem drapać, lecz wszystko na nic. Trzymał mnie wyciągniętego i wsadzał powoli do dziwacznego pojemnika. Mimo próśb, mimo gróźb, mimo krzyków brutalnie zamknął mnie, a ja przecież boję się zamknięcia! Dumny z siebie patrzył na moje cierpienie, po czym ktoś inny chwycił kontener na moją godność i zaczął unosić mnie nad ziemię. Słyszałem tylko, jak otwierają się drzwi mieszkania. Zabierali mnie, a nawet nie powiedzieli, dokąd!

Drogi nie pamiętam zbyt dobrze. Wiem tylko, że na zewnątrz powietrze wydaje się czystsze. Z podziwem patrzyłem przez dziurki w siatce na ogrom osiedla, wybałuszając oczy na widok innych kotów podobnych do mnie, a także paskudnych stworów z wielkimi zębami i tępymi pazurami, nazwanych przez Janka „pieskami”. Nie zaufałbym takiemu zwierzęciu, szczególnie z uwagi na ich nawyk wąchania wszystkiego. Jeden dopiero po zetknięciu z moim spojrzeniem przestał grzebać nosem koło pojemnika.

Wreszcie mnie wypuszczono, gdy znalazłem się w białej sali ze stołem na środku. Wolałem przynajmniej na razie pozostać we w miarę poznanym przeze mnie pojeździe, niż wychodzić do nowego miejsca. Mój brak współpracy spotkał się oczywiście z bestialskim wyciągnięciem mnie na goły blat. Poza Jankiem i jego zdradzieckimi rodzicami  stał nade mną stary, brodaty mężczyzna w okularach. Przypatrywał mi się, jakby chciał przewiercić mnie wzrokiem. Wreszcie przybliżył rękę. Zerknąłem na niego nieufnie. Dłoń wydawała się dziwnie przyjazna, pachniała tylko mydłem, nie żadną trucizną. Poddałem mu się z wahaniem. „Już dobrze, Behemocie” – uspokoił mnie chorowitym głosem. – „Co mu dolega?”. Mama podrapała się po głowie i wymamrotała coś niezrozumiałego. Brzmiało jak „koci katar”, choć nie mogę być pewny, z uwagi na lęk mieszający mi zmysły.

Ten cały „koci katar” to prawdopodobnie nazwa jakiejś serii tortur, bowiem ten bezlitosny człowiek wykonał na mnie tyle bolesnych testów i zabiegów, że nie starczyłoby mu wolnego czasu, by policzyć zadrapania, w jakie go przyozdobiłem. Z uśmiechem pastwił się nade mną przy pomocy różnych przyrządów, od igieł, po urządzenie nazwane przez tatę Janka „termometrem”. Wszyscy zadowoleni oglądali moje męki, aż nie wsadzono mnie z powrotem do pojazdu podczas rozmowy z tym bezwzględnym okrutnikiem. „Proszę mu to podawać dwa razy dziennie przez trzy dni – rzekł kat, nim wyszliśmy z upiornej sali. – Jeśli mu się nie polepszy, proszę przyjść z nim raz jeszcze. Na pewno dogadamy się tak dobrze jak teraz”. Zmrużyłem oczy. „My, drogi weterynarzu, się policzymy następnym razem – prychnąłem. – A ty, zdrajco – spojrzałem na Janka – szykuj się na codzienną pachnącą i mokrą niespodziankę w kapciach! Nadeszła era terroru!”.

Alicja Kaczmarek

Dzień z życia żmii

Poniedziałek, 29.02.2019 r.

Poniedziałek jak zwykle był ciekawy. Właściciele znowu zaspali do pracy, więc chciałam im jeszcze bardziej obrzydzić ten dzień. Rano, gdy usłyszałam ich pierwsze kroki, wpełzłam na buty, które stały na tarasie. Po gorączkowym szykowaniu się ludzka mama w końcu sięgnęła po szpilki. Muszę przyznać, że była zdziwiona moją obecnością. Ale krzyczała! Pobiegła po swojego męża, żeby się mnie pozbył. Człowieki są jakieś dziwne. Ze mną nie da się wygrać. Mam nadzieję, że kiedyś to zrozumieją.

Byłam zmęczona tymi porannymi ćwiczeniami, więc przemieściłam się na pobliski kamień, żeby odpocząć i pomyśleć, jak jeszcze mogę zepsuć dzień mojej znienawidzonej rodzinie. Postanowił mi towarzyszyć labrador, okropna bestia, która ma ciągle energię na zabawę i nie potrafi zrozumieć, że go nie lubię i ma odejść. Chyba muszę wymyślić plan dla mojego czworonożnego przyjaciela.

Gdy wygrzewałam się na słońcu, wpadłam na pomysł, jak pokazać się domownikom. Nie powinnam ich tak nazywać, ponieważ nie chcą mnie wpuszczać do swojego ogromnego mieszkania. Czasami śnię o tym,  ile tam musi być kryjówek. Stwierdziłam, że dzisiaj przywitam ich we własnym domu. Szukałam sposobu, żeby dostać się do środka. Było ciężko, ale to głupi gatunek, więc zostawili uchylone okno w piwnicy. Za bardzo mi ufają albo chcieli, żebym ich odwiedziła. Spokojnie wpełzłam do środka, gdy przybiegł i zaczął szczekać ten głupi kundel. Mam go dość. Jego koniec jest bliżej niż mu się wydaje, już ja o to zadbam. Muszę przyznać, że mają całkiem ładną posiadłość. Jest ciepło i znalazłam dużo jedzenia. W koszu na śmieci było tyle resztek… Mogliby mi dać, ale oczywiście myślą tylko o sobie. Na stole zostawili pyszne, miękkie ciasto drożdżowe. Spróbowałam i żałuję, że nie wydzielam żadnych toksyn, żeby się z nimi podzielić. Powędrowałam do kosza z owocami, żeby się napić po tym obfitym posiłku. Sok z cytryn tak magicznie na mnie działa, że zasnęłam.

Obudziły mnie wrzaski mamy. Czy ona musi tak krzyczeć? To chyba nie jest normalne. Ojciec wyrzucił mnie z domu. Nie sądziłam, że są tak wrażliwi. To ja miałam im popsuć dzień, a nie oni mnie. Już tam nie wrócę, piszę ten tekst, leżąc na skraju mostu. Skakać czy nie skakać?                                                                                                                              

Anna Rudzińska

O tym, co widzą koty

Nowy Jork, 15 marca 2003 r. (tak usłyszałem od dwunogów)

Drogi Pamiętniku!

Nie uwierzysz, co się dzisiaj stało. Naprawdę! Nie kłamię! Opowiem ci wydarzenia z dzisiejszego dnia i sam przyznasz mi rację. Bez wątpienia uznasz, że dwunogi – sami siebie określają mianem „ludzie” – są dość głupiutkimi stworzeniami.

Spałem sobie w miarę spokojnie w zaułku między wysokimi domami dwunogów, kiedy  pomarszczona dwunożna samica wyrzuciła przez okno kilka puszek. Zaraz obudził mnie straszny hałas. Z ciekawości sprawdziłem, czy w puszeczkach jest jakaś zawartość, będąca rekompensatą za paskudną i gwałtowną pobudkę. W jednej znalazłem resztki cieczy z kawałkami mięsa. W ten sposób uporałem się ze śniadaniem. Od wczoraj nie byłem w domu, ale często tak znikam, więc moje dwunogi nie będą zbytnio zmartwione.

Następnie, jak co dzień, wyruszyłem w podróż wzdłuż szarych ludzkich ścieżek. Za rogiem przy budce z dwunogiem o ciemnej skórze – zawsze mnie zdumiewa, że dwunogom nie jest zimno z takim śmiesznym miejscowym futrem – spotkałem się z prześliczną kotką, o której już ci wspominałem. Ma takie piękne futerko w urocze plamki. Niektóre kocury mówią, że przez nie wygląda, jakby ktoś wylał na nią jakieś brzydkie resztki, ale ja się z tym nie zgadzam. Moim zdaniem dzięki temu wygląda na wojowniczkę. Dodatkowo bardzo podoba mi się jej nieco przedarte prawe uszko. To sprawia, że wygląda na twardą samiczkę – taką w sam raz dla mnie. Ojej, znów odszedłem od tematu!

Rzadko mamy okazję, by się spotkać, ponieważ Freja ma właścicieli, z którymi musi mieszkać. Jej dwunogi są bardzo niedobre i zamykają ją w mieszkaniu, będącym właściwie taką dużą klatką z przeźroczystymi drzwiami i kilkoma drewnianymi. Jej dwunogi potem wychodzą na długie godziny i biedna Freja jest tam sama jak pazur. Dlatego często do niej przychodzę, żeby ją pocieszyć i porozmawiać o wszystkim, co nam przyjdzie do łebka! Dziś rozmawialiśmy na przykład o słabo widocznych dwunogach, które poruszają się szarymi ścieżkami ludzi. Przyznaję, to ja zacząłem ten temat, ale to tylko dlatego, że wiąże się z tym wiele zabawnych dla mnie wydarzeń. Pamiętam, że kiedyś zdarzyło się, że jeden z tych słabo widocznych dwunogów wyszedł przez drzwi jakiegoś sklepu i przeszedł przez innego dwunoga. Zaciekawiło mnie, że czasami, kiedy zdarzy się podobna sytuacja, dwunogi się zderzają ze sobą i upadają, a innym razem nie. Freja wytłumaczyła mi, że to dlatego, że ci słabo widoczni ludzie – ja sam wolę na nich wszystkich mówić „dwunogi” – to duchy, czyli dawno zmarłe dwunogi, które zostały na ziemi zamiast przejść przez Rzekę. Moja piękna kotka dodała, że ludzie nie widzą swoich pobratymców, a nawet jeśli ich widzą, to zazwyczaj ich ignorują z powodu strachu. Czyli że słabo widoczni ludzie to dwunogi bez ciała fizycznego, które są zazwyczaj niewidzialne dla innych współbraci.

Nauczyłem się dzisiaj, że ja, zwykły dachowiec, jednak jestem w czymś lepszy od dwunogów. W końcu one nie widzą duchów i nie mogą słyszeć ich fascynujących opowieści. Nawet nie wiedzą, co tracą.

Zuzanna Osyda

Pies w ruinach miasta

Ten pamiętnik należy do Burka

***1939 r. Huk. Cały nasz dom się trzęsie. Pan przytula Panią. Tu jest bardzo ciemno. Nie ma ani jednego okna. Czuję ostry, dławiący zapach. Mała płacze, a jej brat siedzi skulony w kącie. Huk. Piszczę ze strachu i kulę ogon. Pan głaszcze mnie po głowie. Huk.

***1939 r. Dzisiaj piękna pogoda. Świeci słońce, ale na dworze jest już chłodno. Z chęcią wychodzę z moim Panem. Zwykle nie opuszczam go na krok, chyba że bawię się z Malcami. Dzisiaj ich nie widziałem, bo ostatnio się rozchorowali i leżą w łóżkach. Pan rąbie drewno, a ja siedzę przy nim i obserwuję okolicę. W naszym mieście panuje zamieszanie. Ludzie biegają od domu do domu, gorączkowo rozmawiają na ulicy. Wieczorem przyszedł do nas przyjaciel Pana. Pani zaparzyła wszystkim herbatę i podała ciasteczka. Przysłuchiwałem się ich rozmowie, ale nie rozumiałem wielu słów. Mężczyźni dużo gestykulowali i mówili podniesionym głosem. Pani tylko ze smutkiem im przytakiwała. Z ich ust najczęściej padało słowo WOJNA.

***1940 r. Wszystko stało się bardziej szare. I jednocześnie ciche. Pan rwie włosy z głowy. Codziennie trzymam w pyszczku obrożę i ciągnę smycz po podłodze, ale ludzie chyba mnie nie rozumieją. Już nie wychodzimy. Bardzo tęsknię za naszymi spacerami.

***1940 r. WOJNA oznacza głód i pustą miskę. Czasem dostanę resztki z obiadu, ale ludzie też niewiele jedzą. Widzę, że znacznie schudli.

***1941  r. Mała już długo choruje. Tęsknię za nią. Stoję pod jej drzwiami całymi dniami. Wiem, że coś jest nie tak. Widziałem Panią, jak płacze. Zastanawiam się, dlaczego nie kupią leków, tak jak to kiedyś robili. Mała ma wysoką gorączkę i kaszel. Pan siedzi w fotelu, a ja leżę mu u nóg. Widzę zmartwienie na jego twarzy, która ostatnio stała się bardzo szczupła, blada i posępna. Zegar wybija północ, a Pan podnosi się z fotela.

***1942 r. Minęło już sporo czasu, odkąd rodzina wyszła na spacer. Zabrali też Małą, ale wrócili już bez niej. Może pojechała na wakacje do babci, tak jak kiedyś latem.

***1943 r. Słyszałem jakieś hałasy, a potem krzyki i płacz. To chyba znaki WOJNY.

***1944 r. Ranek jest spokojny, ale nagle słychać wycie syreny. Wszyscy rzucają się biegiem do piwnicy. Pan chwyta mnie za obrożę i ciągnie za sobą. Schodzimy pod ziemię. Pachnie tu stęchlizną. Mury się trzęsą. Huk. Siedzimy na podłodze w objęciach. Ściany kruszą się i rozpadają. Huk. Szyby lecą z okien. Gdzie dom, gdzie dom? Już nie ma domu. Huk!

Natasza Nowak

Przyjaźń

Poniedziałek, 26 września 2018 r.

Gdzie on jest? Naprawdę mam już dość. Martwię się o niego. Kilka dni temu, gdy byliśmy na spacerze, poczuł się bardzo źle. Miał właśnie rzucać mi piłkę, abym mógł ją złapać, jednak kiedy podniósł rękę, upuścił moją zabawkę i z dziwnym grymasem na twarzy chwycił się za kieszeń w swojej koszuli. Myślałem, że chce mi dać przysmak, ale Josh, zanim zdążyłem się zorientować, leżał już na trawie. Nie bardzo rozumiałem, co to była za nowa zabawa, ale znając mojego pana, uznałem, że będzie świetna i pełna smakołyków, więc natychmiast do niego podbiegłem. Josh się jednak nie ruszał, nawet, gdy zacząłem lizać go po twarzy, a on przecież nienawidzi, kiedy to robię. Nie reagował też na moje szczekanie. Po chwili do Josha podbiegła jakaś kobieta wyjątkowo cuchnąca kotami i zaczęła klepać go po twarzy. Zdenerwowało mnie to, przecież żadna kociara nie będzie dotykać mojego pana, ale kiedy próbowałem go bronić, ktoś pociągnął mnie za obrożę i odsunął od niego. Potem kilku mężczyzn w dziwnych ubraniach zabrało go na czymś przypominającym łóżko do dużego samochodu. Oczywiście, nie mogłem go opuścić, więc mimo krzyków oprawców mojego Josha również wskoczyłem do pojazdu. Uspokoiła ich dopiero ta okropna Kociara, która mając metalowe kable w uszach, rozpinała mojemu opiekunowi koszulę.

Teraz na niego czekam, bo nie pozwolili mi wejść za nim do budynku śmierdzącego cukierkami, które Josh brał, gdy miał katar. Nawet nie wiem, ile już czasu minęło od naszej rozłąki. Chcę się z nim pobawić, pobiegać za piłką albo chociaż pooglądać z nim serial przyrodniczy, a on… Nie wraca… Ciągle widzę tu tylko jakieś starsze kobiety z dziećmi, które uparcie zawsze chcą powyrywać mi sierść z głowy. Czasem przyjdzie do mnie Kociara z miską karmy, jednak ja nie zamierzam jej jeść. Jedzenie może mi dawać tylko mój Josh. On wie, jakie lubię najbardziej. Kobieta zawsze przygląda mi się ze smutkiem i przykrywa kocem, który wcześniej  przyniosła. Kiedy ten Josh wreszcie po mnie przyjdzie? Na pewno niedługo to się stanie, jednak wolałbym, żeby zrobił to przed Świętem Dziękczynienia, przecież wie, że uwielbiam indyka.

Wieczorem Kociara nie przyniosła mi już miski. Trzymała w dłoni smycz, której odór sklepu zoologicznego mogłem wyczuć z kilometra. Kobieta zawsze kucała przy mnie i głaskała po głowie, tym razem jednak stała i przyglądała się uważnie. Wydawało mi się to dziwne, dlatego podniosłem łeb i spojrzałem na nią. Wcześniej nie zwracałem uwagi na jej wygląd, gdyż ten koci zapach działał na mnie odpychająco. Miała o wiele ciemniejszą skórę niż mój pan i czarne kręcone włosy. Przypominała trochę tych wszystkich ludzi z programów przyrodniczych o Afryce.

„Zac mnie zabije, jak przyprowadzę do domu retrievera, ale nie mogę cię tutaj zostawić” – powiedziała, patrząc mi w oczy, po czym klęknęła obok. Jej zachowanie mnie zaniepokoiło, więc usiadłem, aby w razie potrzeby, szybko uciec. Kobieta uśmiechnęła się i nieśmiało uniosła dłoń, aby mnie pogłaskać. Normalnie bym się odsunął, nie lubię ludzi posiadających koty, ale bardzo pragnąłem bliskości kogoś, kto nie jest małym i głośnym dzieckiem. Kociara szybko odnalazła moje ulubione miejsce do drapania za uchem, czym nieco mnie do siebie przekonała.

„Baster” – przeczytała imię na mojej obroży. „Twój pan, niestety, nas opuścił. Miał zawał serca, a ja nie zdążyłam go uratować…” Wyraźnie posmutniała, jednak kontynuowała: „Zgaduję, że nie spodobają ci się moi koci przyjaciele, ale chciałabym ci pomóc. Nie mogę patrzeć, jak taki smutny na niego czekasz…” – zawiesiła głos. „Mam duży ogródek i wielką kanapę, więc jeśli byłbyś zainteresowany, to chodź ze mną. Nie będę drugim Joshem, ale jeśli dasz mi szansę, może zostaniemy przyjaciółmi… Co ty na to?” Podniosła się z miejsca i spojrzała na mnie z nadzieją.

Zaskoczyłem sam siebie, bo wstałem i podszedłem do Kociary, aby polizać jej dłonie. Nie bardzo rozumiałem, o co chodziło z tym, że Josh „odszedł”, ale było jej bardzo przykro. Postanowiłem pójść razem z nią, aby ją pocieszyć, nawet jeśli wiązało się to z towarzystwem jakiegoś kota. Bo my, psy, żyjemy po to, aby wprowadzać do życia ludzi radość. A Josh? Gdziekolwiek poszedł, na pewno po mnie wróci. Przecież jesteśmy przyjaciółmi na zawsze.

Karolina Nowak

Pieskie życie

Dzisiaj moja człowiek znowu za mocno mnie głaskała. Bardzo ją kocham, ale nie umie dobrze głaskać. Zawsze podnosi rękę za wysoko i klepie tak mocno, że aż boli. Człowiek musi bardzo mnie kochać.

Człowiek była dzisiaj bardzo zajęta i nie miała czasu dać mi jedzenia. Biedna człowiek. Chciałem ją pocieszyć, więc polizałem ją po ręce. Człowiek się chyba ucieszyła, bo znów zaczęła mnie za mocno głaskać. Często się cieszy, kiedy ją liżę.

Dzisiaj drzwi piszczały i pani musiała mnie pogłaskać, żebym się uspokoił. Kiedy otworzyła drzwi, zobaczyłem jedną starą człowiek z białymi włosami i jednego dużego człowiek. Rozmawiali długo i głośno, a potem człowiek krzyknęła: „Pies”. Tak mam na imię. Kiedy do niej podszedłem, położyła rękę na mój łeb i zaczęła go pocierać. Człowiek nigdy wcześniej tak nie robiła. Nie wiedziałem, co to znaczy. Człowiek z białymi włosami pokazała mi zęby, a potem coś powiedziała i poszli.

Wczoraj człowiek była bardzo spragniona i musiała dużo pić. Przewróciła się o leżące na podłodze butelki i długo na mnie krzyczała. Dzisiaj bardzo często mnie głaszcze.

Drzwi znowu dzisiaj piszczały, ale starałem się nie szczekać. Kocham moją człowiek, ale nie lubię, kiedy mnie głaszcze. Znowu przyszli do nas ci sami ludzie. Ucieszyłem się, ale nie mogłem pomachać ogonem. Człowiek przypadkiem na nim stanęła i mnie bolał. Znowu głośno rozmawiali. Stara człowiek zawołała mnie. Musiałem iść bardzo powoli, bo człowiek głaskała mnie wczoraj nogą. Duży człowiek założył mi coś na szyję i przypiął do tego sznurek. Człowiek patrzyła na mnie, kiedy duży człowiek brał mnie na spacer. Poszliśmy do małego pokoju. Ten pokój ruszał się bardzo szybko. Nigdy w takim nie byłem i bardzo się denerwowałem.

Dzisiaj znowu byłem w ruszającym się pokoju. Stado ludzi zabrało mnie z miejsca, gdzie jest dużo smutnych psów. Myślałem, że wiozą mnie do mojej człowiek i byłem bardzo szczęśliwy. Długo mnie nie odwiedzała i bardzo za nią tęskniłem. Pokój zatrzymał się przed dużym domem. Nowa człowiek zaprowadziła mnie do środka. Pokazała mi, gdzie są miski z wodą i jedzeniem, jak się wychodzi na dwór i gdzie jest poduszka do spania. U mojej człowiek nie miałem takiej poduszki, ale było ich trochę w miejscu, gdzie było dużo psów. Stąd wiedziałem, do czego służyła.

Długo już mieszkam z tym stadem. Bardzo ich lubię. Dali mi nowe imię: Maks. Często pocierają mój łeb i brzuch. Podoba mi się to dużo bardziej niż głaskanie. Stado ma dużo trawy na zewnątrz. Mogę tam biegać z małym człowiek. Mały człowiek jest szczenięciem nowych ludzi. Oni też czasem ze mną biegają, a potem drapią mnie za uszami. Bardzo to lubię. Czasem, kiedy drzwi piszczą, myślę, że to moja człowiek. Tęsknię za nią i chciałbym, żeby mnie odwiedziła.    

Już bardzo długo jestem z nowymi ludźmi. Dzisiaj dali mi nową, większą poduszkę do spania. Jest bardzo miękka i bardzo duża. Nawet mały człowiek czasem tam ze mną leży. Nowi ludzie pozwalają mi też leżeć na swoich dużych poduszkach. Wyglądają inaczej niż moja, ale są tak samo wygodne. Jedzenie, które dostaję od nowych ludzi, jest bardzo smaczne. Jestem bardzo szczęśliwy i często liżę nowych ludzi. Czasem pozwalają mi nawet leżeć na swoich nogach. Nowi ludzie muszą bardzo mnie kochać. Tęsknię za moją człowiek, ale kiedy przypominam sobie, jak mnie głaskała, myślę, że lepiej mi u nowych ludzi.           

Moi ludzie byli ze mną i małym człowiek na długim spacerze. Lubię chodzić z nimi na spacery. Pozwalają mi długo wąchać różne miejsca i witać się z innymi psami. Poszliśmy dzisiaj do miejsca, gdzie jest dużo psów. Pamiętałem moich przyjaciół, ale nie chciałem tam wracać. Mały człowiek, który urósł trochę od czasu, kiedy widziałem go pierwszy raz, stał ze mną przed wejściem, a moi ludzie weszli do środka. Przyszli do nas z całkiem nowym psem. Bardzo się cieszyłem, że będę mógł pokazać mu, jak dobrzy są moi ludzie.

Karolina Pięczka

Od niechcianego do kochanego

Człowieki z metalowej budy nazywają mnie Klopsikiem. Nie wiem, skąd im się to wzięło, bo jestem tak kościsty, że czasami mam ochotę podgryzać swoje łapki. Prawdziwą kość widziałem tylko raz – po przyjeździe granatowych i ludzkim warczeniu, i szczekaniu na siebie. Moje człowieki są dziwne. Prawie cały czas siedzą w tej swojej metalowej budzie, a jak pan znika na jakiś czas, to pani czasami sobie o mnie przypomina i przynosi mi jedzenie.

Nie bardzo mogę się ruszyć z miejsca. Trzyma mnie metalowy sznur. Nie wiem, po co. Chciałbym dosięgnąć tego starego buta, który leży niedaleko ich budy, marzę o tym od dawna, ale metalowy sznur przeszkadza i nie mogę. Naokoło leżą czarne cośki z czymś, co śmierdzi. Z dnia na dzień coraz bardziej kręci mnie w nosie od tego smrodu. Nie mam siły na nic.

Przyszedł pan. Powarczał na panią. Ugryzł ją. O nie! Zbliża się do mnie. Warczy na mnie. Co zrobiłem? Ja przecież tylko sobie pochrapuję w mojej budzie, jestem grzeczny, nie rozmawiam z nimi, o nic nie proszę. Więc co mu się stało? Odpiął metalowy sznur. Mam go wziąć na przechadzkę, tak jak inne psy swoich człowieków, czy co? O, idziemy do tej dużej poruszającej się puszki, do której wchodzi pan i z reguły wtedy znika na jakiś czas. Nie byłem w niej jeszcze. Zrobiłem grzecznie hop do środka.

Mijamy drzewa. Duuuuużoooo drzew. Chciałbym je powąchać, ojej, jakbym chciał… Nie wiem, gdzie jestem, ale mam nadzieje, że wyjdziemy w końcu z puszki i będę mógł powąchać jakieś.

Pan przymocował mnie do drzewa, ale przecież tu nie ma budy. Odjechał. Zostawił mnie. Dlaczego mnie zostawił? Wróci po mnie?

Chce mi się pić. Nie mam już siły płakać i wołać pomocy. Wszystko mnie boli. Dużo pochrapuję.

Człowieki? Czuję ich. To człowieki! Nie mogę otworzyć oczu. Ktoś podszedł. Metalowy sznur przestał mi ciążyć na szyi. Nie wiedziałem, że tak to jest bez niego – lekko. Ktoś wziął mnie w łapy. Jedziemy puszką, ale po chwili się zatrzymujemy.

Uch, jak jasno. Biały ludź. Kto wy? Dlaczego mnie dotyka? Au, to bolało! Moja pupa!

Znowu gdzieś jedziemy? No dobra. Siły wróciły. Zrobiłem ładne hop i znalazłem się na zielonym, pięknie pachnącym puchu. Mmmm, ależ on pachnie. Mogę tu zostać? Z nosem pomiędzy zielenią? Nie? Szkoda.

Ale wielka buda. Zupełnie inna niż tamtych człowieków. Mogę wejść! Nigdy nie byłem w człowiekowej budzie. Z wrażenia muszę usiąść. Dużo pluszaków. Pani mi kiedyś takiego puszka- pluszaka przyniosła, ale się popsuł i mi go zabrali. Woła mnie? Mogę na pluszaki? Jak miękko. Aż muszę zrobić obrót ze szczęścia, a może dwa albo więcej.

Wszyscy mnie dotykają. Trochę to dziwne, ale całkiem przyjemne. Nawet mam tutaj swoją miskę i jest pełna pyszności! Zaczynam lubić te nowe człowieki, szczególnie chłopca. Kiedy jedzą, my gramy w grę: podaje mi pyszności ze swojego talerza, tak, żeby nikt nie widział – ale frajda! Chłopiec rzuca mi taką piszczącą żółtą kulkę, którą uwielbiam. Daje mi się wziąć na przechadzki i mogę wszystko wąchać i zaznaczać teren.

Kiedy widzę te moje człowieki robi mi się tak dziwnie wesoło, a ogon sam merda. Pierwszy raz w moim marnym pieskim życiu czuję się szczęśliwy.

Małgorzata Frąckowiak

Najlepszy przyjaciel człowieka

nieliczony, kolejny świt

Znad horyzontu wyłoniło się słońce. Wygląda, jakby ktoś nagle zbudził je ze snu. Pokazało swoją pomarańczową poświatę, informując wszystkie stworzenia o nadejściu kolejnego dnia. Podniosłem głowę w stronę światła. Wtem poczułem, jak coś ciężkiego zaciska się wokół mojego gardła i nie chce puścić. Wstałem, lecz to wciąż zawzięcie trzymało się mojej szyi. Nawet, gdy wykonałem krok w przód, długa, metalowa lina wlokła się tuż za mną. Z każdym kolejnym stąpnięciem odnosiłem wrażenie, że staję się coraz bardziej ociężały oraz podległy. W pewnym momencie poczułem tak mocny ból, że postanowiłem odpuścić i odejść. Miałem więc zarysowane pole poruszania się, które wytyczone było bólem i brakiem oddechu. Nie szczekam, bowiem szczekanie jest przejawem nadziei, oczekiwania na nowy, lepszy dom. Coś, co nigdy się nie wydarzy.

Dźwięk metalu odbijanego o podłoże to najokropniejszy odgłos na całym świecie. Są takie, które brzmią przyjemnie, jak np. świergot ptaków lub szum kołyszących się na wietrze kłosów. Moim przeznaczeniem jest słuchać codziennie brzmienia pazurów, które strzępię o metalowe, zardzewiałe kraty.

Samotność doskwiera mi bardzo mocno. Mimo iż zawsze ktoś kręci się przy mojej budzie, czuję, że zostałem sam. Stałem się kamiennym posągiem, który u nikogo nie budzi zainteresowania. Każdy z nas, psów, jest inny i wyróżnia się czymś na tle pozostałych. Choć dostałem dużo różnorodnych cech, nigdy nie będę w oczach ludzi dość interesujący. Nigdy nie dorównam ogólnie przyjętemu kanonowi piękności psa. Przecież nie mam ani rodowodu, ani lśniącej sierści.

Lecz w tej całej ponurej historii nie wszystko jest czarno-białe. Zdarzy się, że ściana, za którą kryje się świat, jakby znika, a ja mogę swobodnie wyjść ze schronienia. Biegnę wtedy przed siebie tak szybko, ile mam sił w nogach. Gdy się obracam, zawsze idzie za mną człowiek. Uśmiecha się, siada na trawie i wyciąga ramiona. Podchodzę doń i dziękuję mu za danie mi chwili wolności, liżąc go po policzku. Dobrze wiem, że ta bańka radości wkrótce pęknie i wszystko wróci do porządku. Znów będę oglądać spadające gwiazdy, marząc o tym, by już nigdy nie zaznać rozczarowania. Niestety, niewinnie zostałem skazany na życie w klatce, która z roku na rok staje się coraz bardziej zaniedbana i zapomniana.

Wyobraźnia to jedyna rzecz, która nie została mi ograniczona i zabrana. To dzięki niej wszystkie złe rzeczy, jakie mnie otaczają, mogę zmienić w coś dobrego. Czasem wyobrażam sobie, że jestem wymarzonym prezentem dla małej dziewczynki, która pokochałaby mnie od pierwszego wejrzenia. Momentami marzę o mieszkaniu, w którym miałbym swoje miejsce na kolanach kogoś, komu by zależało na moim zdrowiu i samopoczuciu. Lecz w zupełności wystarczyłoby mi małe legowisko w ciepłym domu. Nie ma dla mnie znaczenia, jakiego pochodzenia będzie właściciel, ile ma lat, jaką płeć i jaka jest jego historia. Chciałbym tylko choć raz doświadczyć prawdziwej miłości i troski.


Nagrodzone prace:

Złota Wrona – Zuzanna Dukat

Srebrna Wrona – Krzysztof Bernady

Brązowa Wrona – Alicja Kaczmarek

Wyróżnienia – Zuzanna Osyda i Anna Rudzińska

Gratulujemy!

Dziękujemy za współpracę Elżbiecie Mizgalskiej.

Zdjęcia:

Agnieszka Teska,

Ewelina Ładzińska-Kłaczkiewicz

Marta Szymankiewicz

Mieszko Kaczmarek

Marcin Drab

Ryszard Pajkert

Tomasz Ławniczak

Teksty literackie o zwierzętach2019-06-28T17:20:44+02:00

Imiona współcześnie i w XVII wieku

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Imiona w regionie szamotulskim – współcześnie i w XVII w.

Od Reginy do Leny i od Stanisława do … Stanisława

Jakie imiona najczęściej noszą obecnie urodzone w naszym regionie dzieci, mniej więcej się orientujemy. Uogólniając, można powiedzieć, że dzieciom (zwłaszcza chłopcom) nadaje się imiona, jakie nosiło pokolenie ich pradziadków. Dziś nie decydują o tym ani względy rodzinne, ani religijne, lecz po prostu moda. A jak było w Szamotułach 400 lat temu? Zdecydowanie inaczej.

W ostatnich dziesięcioleciach bardzo widoczna jest pokoleniowa zmienność nadawanych imion. W latach 60. odstąpiono od tradycyjnych – popularnych wcześniej – imion typu Jan, Stanisław, Franciszek, Tadeusz, Henryk, Antoni czy Józef, a wśród kobiet rzadkie stały się imiona Maria, Helena, Zofia czy Krystyna. Dość powiedzieć, że w czasach szkolnych nie miałam żadnych kolegów i koleżanek o tych imionach. Moimi rówieśnicy to: Marek, Piotr, Paweł, Przemysław, Grzegorz, Małgorzata, Katarzyna, Magdalena, Marzena, Renata, Dorota i Beata. Agnieszki stały się popularne na początku lat 70., ja urodziłam się krótko przed tą modą i moje imię uzasadnione było literacko. Mama bardzo lubiła postać Agnieszki Niechcic z powieści Marii Dąbrowskiej Noce i dnie; była to córka Barbary i Bogumiła Niechciców, która połączyła ich najlepsze cechy.

Lata 80. i 90. to powrót imion bardzo popularnych wcześniej: Jan i Maria oraz pojawienie się dotąd rzadkich: Bartosz, Mateusz, Łukasz, Marcin, Michał, Jakub, Mikołaj, Natalia, Marta, Weronika, Karolina, Wiktoria, Paulina, Dominika, Julia, Zofia, Zuzanna. Większość była powrotem do imion występujących dawniej, ale zaczęto też nadawać zupełnie nowe w naszym społeczeństwie obcojęzyczne imiona typu Andżelika, Diana (Dajana). Niektóre z tych imion popularne są do dziś, zwłaszcza Jakub, Zofia, Julia czy Zuzanna.



XXI wiek to powrót po co najmniej 60 latach imion Stanisław, Franciszek czy Antoni – to ostatnie imię było najpopularniejsze w Polsce w latach 2017-2018, także w naszym regionie. Nieco inaczej wygląda sytuacja z imionami żeńskimi. Nie wróciły przecież Stanisławy i Franciszki (małego Kazimierza zdarza się spotkać, Kazimierę – już nie), odwrotnie: popularność Antoniego można wiązać z popularnością Antoniny, która pojawiła się około 10 lat temu. Bardzo popularne stały się nieobecne wcześniej lub bardzo rzadkie w polskim nazewnictwie: Amelia i Oliwia, a ostatnio także Maja i Lena (wcześniej występujące tylko jako warianty imion Maria, Helena czy Magdalena).  

W ostatnich dziesięcioleciach zmieniły się też czynniki decydujące o nadaniu imienia. Niemal nie występuje dziś ważna wcześniej motywacja religijna, czyli nadawanie imienia ze względu na szczególny kult patrona. Rzadkie jest też odwoływanie się do tradycji rodzinnej, uzasadnienia typu „Dziadek miał na imię Franciszek” stanowią jedynie wzmocnienie przy wyborze modnego znowu imienia. Współcześnie imię nadaje się właśnie głównie ze względu na modę. To, co częściej występuje, zaczyna się podobać jak – przepraszam za porównanie – kształt buta czy kolor odzieży. Czasem jako czynnik decydujący o wyborze imienia pojawia się dodatkowo sympatia do znanej postaci, współcześnie rzadko jednak chodzi o bohaterów historycznych, częściej – o osoby znane z mediów czy wręcz bohaterów seriali.


Zdjęcia Agnieszka Teska


Jak sytuacja wyglądała 400 lat temu – w XVII w.? Odwołam się do badań, które na podstawie ksiąg metrykalnych parafii szamotulskiej w latach 80. przeprowadziła dr Bożena Mikołajczakowa.  Najpopularniejszymi imionami męskimi w Szamotułach i okolicy w 17. stuleciu były: Jan, Stanisław, Albert, Jakub, Walenty, Wawrzyniec, Sebastian, Bartłomiej, Kasper i Melchior. Najpopularniejsze  imiona żeńskie to: Regina, Katarzyna, Anna, Marianna, Agnieszka, Małgorzata, Teresa, Barbara, Zofia i Ewa. Oczywiście, pojawiały się także inne imiona, zróżnicowanie imion było jednak stosunkowo małe. Dowodem na to jest fakt, że 10 najczęściej nadawanych imion otrzymywało aż 90% dziewczynek.

Niektórych może zdziwić nieobecność w zestawieniu z XVII w. imienia Maria. Wydawać by się mogło, że powinno ono w tym okresie cieszyć się szczególną popularnością. Był to przecież czas pogłębienia kultu maryjnego, król Jan Kazimierz oddał Rzeczpospolitą pod opiekę Maryi – Królowej Polski (śluby lwowskie, 1656 r.), a do Szamotuł przywieziona została ikona, zwana współcześnie obrazem Matki Bożej Pocieszenia. Do XIX w. jednak imię to w Polsce obłożone było tabu religijnym, to znaczy traktowano je jako zarezerwowane dla Matki Jezusa, a dziewczynkom nadawano – popularne także w Szamotułach w XVII w. – imię Marianna.

Badania pokazały jeszcze jedną bardzo istotną zależność – chodzi o zależność od kalendarza, a dokładniej o związek między nadawaniem imienia a dniem, który Kościół katolicki wybrał jako tzw. wspomnienie  danego świętego czy błogosławionego. Nadanie imienia w Kościele katolickim jest wyborem świętego patrona, w tej sytuacji można mówić, że dziecko – przychodząc na świat w dniu (tygodniu czy miesiącu) szczególnego kultu danego świętego – jakby „samo wybierało sobie imię”. Oto przykłady: w styczniu większość dziewczynek otrzymywała imię Agnieszka, w listopadzie Katarzyna, Jan był najczęstszy w czerwcu, Jakub w lipcu, a Stanisław w maju i we wrześniu.

Współcześni rodzice chyba rzadko zgodziliby się na takie „poddanie się” kalendarzowi, chyba że potraktowaliby to jako swego rodzaju „wzmocnienie” dokonanego wyboru lub wyjście z sytuacji, gdy trudno samodzielnie podjąć decyzję.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Imiona współcześnie i w XVII wieku2019-04-10T11:24:39+02:00

Teksty gwarowe Aleksandry Napierały


Aleksandra Napierała

JAK MY SKARB WYPĘCHCILI

Wakacje poszły prek i czebno buło wrocać do lani. Ale latosie wakacje – to buły udane! Razym z komplami bawili my się w poszukiwaczy skarbów. Ino nie wiedzieli my, dzie onych szukać. Najprzód poszli my do Krzycha, bo on pomieszkuje wew takiyj staryj chacie, co mo wielgi sklep.

Pęchcili my po tym sklepie i nic my nie nojdli, ino pore kląkrów, poświgane stare knipy, jakieś ajzole i dyszułke od staryj helki. Zaś my wskrabali sie na górke, ale tam prócz rzynchów i szkarup  niczegu nie buło. Oż nagle Krzychu woło: – Wej, paczcie, na tyj ceglatyj ścianie jedno cegła jakoś inkszo. Szpycli my, a Krzychu jom nawet letko wyjon, a tam od spodka stojało napisane: „Nie szukej daleko za górom czy rzekom, pod kierzkiym angrystu na rajce nojdniesz skarb, to nie bajtle”. Tej, ale dzie tyn Kierzek? Pewno wew ogródku. Poszli my szpeknąć. – Na moje, to bydzie tutej – pado Genas i pokozoł chebać nojstarszy kierzek wew naszym ogródku. Krzychu rukcuk polecioł po sztychówke, ino musioł uwożać, żeby go babusia nie szpekła, bo zaroz by mu kozała lecieć po zielone do królasów.

Zaczon kopać, ale się gajcoł, bo z onygo tako tuleja , aby se ino pazury cierzniym od angrystu pokancerowoł. Mi szło to już na nerwy, wyszarpłym mu te szype i som zaczłym szturać w ziymi. Oż tu na cuś  sie natkłem, bo cosik stukło. Kopie dali, pacze, że wew ziymi jes zakopano jakoś drzewniano kista. Hejbli my jom cuzamen do kupy, bo ciężka buła jak diaski. Teroz czebno buło jakimś knyfem jom roztworzyć, bo nie szło jej odkluczyć. Krzychu przytośtał tyn ajzol, co mioł go leżeć w swoim sklepie. Podnieśli my dekiel i co my nojdli? Na dnie kisty była leżeć echt knara, dwie zadrzewniałe szable, i pojapano bez mole wojskowo jupa, kryma, a na samutkim wierzku biało-czerwuno letko zawilgniała chorungiew. I jeszczyk cosik nom migło – obrzympany, cołkiem zagryzdany kanciatym pismem kajet. Szło to odślabizować bez bryli i Genas zaczon czytać: „Cześć i chwała bohaterom Kaźmierskiej Ziemi”. Pokazało się, że to buł pamiętnik powstańca, niewiada, jak się tyn chtóś nazywoł. I buły tam nazwiska powstańców: mojygu i Genasa pradziadzi i wuja Krzycha. Z mety my pojachali zez tom kistom do lani. Zez uciechy kielczyli my sie od ucha do ucha.

– Momy skarb! Niepojedynczy skarb! Pokożymy go tyj naszy istnyj, od histy. – Dzielne z wos szaranki – pochwoluła nos pani i powiedziała, że tyn kajet nom się przydo, jak bydziymy szykować apel o Powstaniu Wielkpolskim. No i szykujymy tyn apel. Jo mom robić za powstańca i suchejcie wiara – byde mówił to, co nagrygolił tyn nieznany powstaniec.

Tak tam stało napisane:
„Ledwo żym wrócił zez jednyj wojny, a tu już szykuje się kolejno bitwa, wybucho powstanie. My młode gzuby zez towarzystwa Sokół idymy pogonić Szkiebrów! Wyćpnimy ich zez Wielkopolski. Nazbyt wielkiygu doświadczynia, to my nie mieli, ale za to mieli my fifa i myśleli my o wolności. Cołka wiara, co ją ino szwaje nosiły zgruchła sie do walki. I młode szaranki i stare kakry, zoldaje i cywiloki. Bez grudniowom bube nic my nie skarkli, bo w sercach my mieli gorącą krew i rache na Szkiebrów. Cołka Wielkopolska napaluna buła do walki.  Nie dali my rady lajsnąć  se mondurów  jak należy , ino  oblekli my  zoldackie – pruskie.  Młode salachy nom stetrały zez wstążek biało-czerwune rozety. Udało nom się  Szkiebrów pozbadnąć, pomojtać im durch wew deklach. Wszysko my se ułożyli i nie mieli my fefrów, działali my roztropnie, tak po naszymu, po poznańsku. Ruk cug my spuścili im łynt, bo mieli my to cuś:  iskre, szczyńście i serce. Walczyli my o wolnom Wielkopolske. Nie mieliby my wolnyj Polski, żeby nie takie gzubki jak moje komple i jo”.

Na tyn uroczysty apel my się wszyscy galanto odsiekli: chopoki przyszli w biołych koszulach, a dziewuchy w dychtownych spódnikach i kabotkach. Nasz występ się wiarze podoboł, bili nom brawa na cołkom epe.

Latoś wszyscy wszysko robiom na stulecie odzyskania niepodległości. I majom prawie, bo to ważne wydarzynie, ale ciekawość, czy tyż bydom tyle godać wew grudniu o naszym powstaniu. Bo tam wew tyj Warszawie, to im ździebluśko daleko do nos, do Wielkopolski, nieprawdaż?


Franciszek Bączkiewicz, Szkoła Podstawowa w Kaźmierzu. Wyróżnienie za oryginalność prezentowanego tekstu – XI Powiatowy Amatorski Konkurs Gwarowy „Godejma po naszymu” (18 października 2018 r.)


JAK KACZMARKOWA UCZYŁA PANIĄ NOWAK GODAĆ PO NASZYMU

– Dzień dobry, pani Kaczmarkowa.

– A dziyń dobry. Pani jest chebać ta istno, co od niedowna u nos nastała.

– Tak, nazywam się Nowak. Przeprowadziliśmy się z mężem miesiąc temu.

– I jak się pani podobo nasz Kaźmiyrz? Na jakiej ulicy pani miyszko?

– Kaźmierz to ładna miejscowość, a ja mieszkam na ulicy Dolnej.

– Aha. To tam przy budku, [budko albo błydko to dawne boisko LZS nazywane tak przez mieszkańców Kaźmierza, odbywały się tam m. in. zabawy taneczne] kole tyj nowyj gamaji.

– Nie, tam nie ma żadnych budek, jest tylko nowe gimnazjum.

– No, no, pomiyszko pani u nos przez jakiś czas, to się pani dowiy, co to jest budko. Tam to się downi dzioło, chodziło się na migane, kawaler mógł se z melom pokramować. Nie to, co teroz. Kożdyn siedzi u się w chacie i cięgiem glapi się w telewizor. A już najgorsze to te gzuby zes tym komputerym. A państwo mocie jakieś bymbny?

– Nie, nikt z naszej rodziny nie gra na żadnym instrumencie.

– O jakich instrumentach mi tu pani opowiodo? Przecież jo pytom o bymbny, czyli o ogary.

– O kogo?

– No pytom, czy pani mo dzieci.

– Tak, mamy syna i dwie córki. Syn bardzo lubi pomagać mi w kuchni, potrafi już dużo sam zrobić. Mówię pani, jakie wspaniałe pyzy mu ostatnio się udały. Ja mu tylko utarłam ziemniaki i przyprawiłam farsz mięsny.

–  Jak to, pyzy zes pyrek, zes chabasym?! Bez młodzi?

– Młodzi? Ależ oczywiście, młodzi jedzą i starzy – wszystkim smakuje.

– Zes paniom to się nie idzie dogadać.

– Ja także nie mogę porozumieć się z moimi sąsiadami. Wczoraj rozmawiano o jakimś golarzu. Myślałam, że chodzi o Filipa Golarza z Akademii pana Kleksa. Gdy zapytałam, co on tutaj robi, wyjaśniono mi, że golorz obcina kutony i chrympie kalafy. Kompletnie nic
z tego nie zrozumiałam.

– No szak prowda, musi się pani jeszczyk wiele nauczyć.

– Z tym golarzem to jeszcze nic. Wie pani, moja sąsiadka, taka kobieta na poziomie, a używa wulgarnych słów. Mówiła o jakiejś swojej znajomej, że jest pierduśnicą, bo opowiada pierdoły!

– I co to takigu? Przecież pierdoły to jest to samo, co klekoty.

– Słucham?

– No inacy plotki.

– Aha. Znów się czegoś nowego dowiedziałam.

– A pani to jest tako fifno babka i przy tym fest odsiekniynto. Ładny dyrdun se pani lajsła i do tego taki szykowny kabatek. Gdzie pani dostała to kupić?

– Pyta pani gdzie kupiłam tę garsonkę?

– No właśnie, robi się pani coroz barzy kumata.

– Kupiłam w tym nowym sklepie na Rynku.

– W sklepie? Dyrdun i kabotek wew sklepie? Jo w sklepie mom mieć pochowane zaprawy.

– Zaprawy w sklepie? A co to są zaprawy?

– Nie robi pani kompotów wew szkłach? Zes angrystu, świętojanek, dżuskowek?

– A, chodzi o przetwory. Oczywiście, że robię. A gdzie się robi u was zakupy?

– W składzie.

– Jak jeszcze dłużej z panią porozmawiam, to będę już całkiem dobrze godać po waszymu.

– Godać to jedno, ale jeszczyk trzebno się kapnąć, o co loto.

– No tak. A wracając do przepisów. U was w Wielkopolsce jada się taką potrawę z ziemniaków. Nazywa się plyndze albo plendze. Czy mogłaby pani podać mi przepis?

– Proszę bardzo. Wiync tak, nasampiyrw trzebno wziunć dziabke, iść na pole albo na ogródek i uhakać tak z pół rajki pyrek. Zależy, jaką się mo famułe. Potym te pyrki wrzucić do wymborka albo do kuszki.

– A co to jest ta wymborka i kuszka?

– No to już powinna pani wiedzieć. Wymborek to wiaderko, a kuszka to przecież koszyk. Zresztą pyrki to może pani kupić se w składzie.

– W składzie warzywnym?

– No jakżeby inaczej. Teroz dali. Pyrki należy umyć i ostrugać ostrym knypym. Potym utrzeć je na tarce. Trzebno uwożać, żeby se nie pokancerować paluchów.

– Na co mam uważać?

– Żeby się nie pokaleczyć.

– Dziękuję za wyjaśnienie. Dobrze, i co dalej z tymi utartymi ziemniakami?

– Dali… A co tam pani nagrygoliła? Aha, do tyj bryi wciepnie pani jajko, mąke, i dziebko soli. Trzebno dokładnie pomyrdać. Na patelce rozgrzać troche oliwy albo smolyszku i usmażyć plyndze z jednyj i z drugiyej strony.

– To już wszystko?

– No tak. Ino niech pani pamiynto, żeby na końcu pomyć statki, bo powiedzą, że z pani to glajda i bydzie poruta na cołki Kaźmiyrz.

– A kto to jest glajda?

– No… tegu… no, nawet u nos, w Wielkopolsce som takie kobiyty. One majom nababrane wew kuchni.

– To coś takiego niezbyt pochlebnego.

– No szak. A jakby pani plyndzów zostało, to nie wolno wyćpiwać. Możno dać kociambrom, kejtrom albo schować do tytki na zaś.

– Do czego mogę schować?

– Naprowde, nie wiy pani, co to jest tytka? Wew tytce możno trzymać klymki abo skibki na droge.

– Łe jery, tak mi pani wytłumaczyła, że mi się durch wszystko pomojtało!

– Ale za to coroz lepi godo pani po naszymu.

– Dziękuję.


Autorka tekstów – Aleksandra Napierała tak napisała o sobie:

Pracuję w Szkole Podstawowej w Kaźmierzu, jestem nauczycielką edukacji wczesnoszkolnej, uczę także języka polskiego. Moje zainteresowanie gwarą zaczęło się od otrzymania informacji o konkursie gwarowym „Godejma po naszymu”, organizowanym przez Szamotulski Ośrodek Kultury. Zachęcona sformułowaniem „mile widziane teksty własne”, postanowiłam spróbować swoich sił i napisać coś „po naszymu”.

Język gwarowy nie jest mi obcy, ponieważ posługiwaliśmy się nim na co dzień w domu rodzinnym. Nasze sąsiadki, starsze panie pochodzące z „Mrłewina”, posługiwały się typową gwarą wiejską, którą moje pokolenie już całkowicie zatraciło. Mama, nauczycielka oczywiście nas korygowała, ponieważ mówiliśmy niepoprawnie. Niektóre z określeń gwarowych kojarzą mi się z moim śp. Tatą, np. „guli”, „żeli” czy „hejbnąć” Pisząc teksty gwarowe, zawsze myślę o Nim i wspominam, jakiej to „poruty” mi narobił podczas zakupów w najbardziej ekskluzywnym na ówczesne czasy miejscu – Domu Handlowym w Szamotułach. Tata zapytał sprzedawczynię: „Czy są porcięta dla tego dziywczęcia?” Dzisiaj wspominam to wydarzenie z uśmiechem, jako anegdotę, ale jako uczennica piątej czy szóstej klasy bardzo się zawstydziłam słów mojego Taty. Nie myślałam wówczas, że kiedyś będę propagować naszą gwarę. Dlatego bardzo dobrze, że są organizowane konkursy gwarowe, że to nasze „godanie” pielęgnujemy i kultywujemy. Do wzbogacenia mojej znajomości gwary przyczynił się nawet mój mąż, który „przywiózł” z samego miasta Poznania moją ulubioną konstrukcję składniową: „ miał wisieć w szafie”.

Pierwsze dialogi w gwarze napisałam na organizowany przez naszą szkołę festyn rodzinny „Kaźmierska Pyrlandia”. Potem pojawił się szamotulski konkurs, w którym wystąpiły moja córka Ania i bratanica Zosia. Zaprezentowały scenkę pod tytułem „Jak Kaczmarkowa uczyła panią Nowak godać po naszymu”. Była to rozmowa mieszkanki Kaźmierza z nowo zamieszkałą sąsiadką z innego regionu Polski. Jak łatwo się domyślić, panie miały problem, aby się porozumieć. Występ zdobył uznanie wśród jurorów, dziewczynki otrzymały pierwsze miejsce. Stał się „hitem” prezentowanym przy wielu różnych okazjach: apelach szkolnych, spotkaniach rodzinnych, spotkaniach, organizowanych przez sołectwa naszej wsi. Dziewczynki wystąpiły też w Poznaniu w konkursie gwarowym organizowanym przez Ratajski Dom Kultury „Jubilat”. Tam, niestety, przegrały ze starszą panią, która gwarą posługiwała się na co dzień.

Potem następowały kolejne edycje „Godejma po naszymu” i powstawały kolejne moje teksty. Ania i Zosia wyrosły i poszły do gimnazjum, a ja musiałam poszukać nowych wykonawców. W tym roku, już po raz czwarty przygotowuję do konkursu moich byłych wychowanków z klas I-III. Zespół, z którym zdobywamy sukcesy w konkursach szamotulskim jak również w organizowanym w Poznaniu, tworzą szóstoklasiści: Ola i Hania oraz Franek. Dzieci te chętnie przyswajają sobie teksty, nieraz bardzo długie, jednak nauczenie ich szamotulskiego zaśpiewu, odpowiedniego pochylania samogłosek to nie jest takie ajnfach. Nieraz mam wrażenie, że oni uczą się obcego dla nich języka, ale cieszę się, że razem z moimi uczniami mogę pogłębiać znajomość naszej gwary. Muszę też wspomnieć o Aleksandrze Chwalisz, która wzbogaca słownictwem gwarowym niektóre z moich tekstów. Dzięki niej poznałam wiele nowych dla mnie słów, a także zasady gry w sztekla. Przygotowując tekst na tegoroczny konkurs, czułam, że powinien on nawiązywać to rocznicy wybuchu Powstania Wielkopolskiego. Inspiracją dla mnie były wspomnienia mieszkańca Kaźmierza, zebrane w wydanej przez niego książce „Zaczarowany świat”. Był jednak problem – nie będzie to zabawna historia, a niepisaną zasadą jest, że teksty gwarowe powinny śmieszyć. Nie ma więc w historii o wypęchconym skarbie komizmu sytuacyjnego, ale myślę, każdy tekst pisany naszą rubaszną gwarą potrafi rozśmieszyć.

Sukcesy osiągane przez moich uczniów dają mi wiele satysfakcji i motywują do dalszego pisania. Uważam, że konkursy takie jak szamotulski pozwalają odrodzić się naszej gwarze i przybliżyć ją młodemu pokoleniu, aby jej znajomość nie ograniczała się tylko do oklepanej już „pyrki” czy „szneki z glancem”. Cieszę się, że i ja mam w tym swój udział.

Teksty gwarowe Aleksandry Napierały2018-10-29T17:12:18+01:00

Karol Cyprowski – tekst gwarowy


Karol Cyprowski – pochodzi z Szamotuł, absolwent Liceum im. ks. Piotra Skargi. Ukończył stosunki międzynarodowe oraz filologię serbską i chorwacką. Jego pasją jest nauka języków obcych, pracuje jako programista. Mieszka w Warszawie.

Zapraszamy do przeczytania wywiadu, którego udzielił  http://wspolnymianownik.pl/czytaj.php?s=wywiady&a=karol-cyprowski.

Karol Cyprowski prowadzi serwis Woofla.pl, o którym pisze:

„Początki serwisu sięgają roku 2010, kiedy samodzielnie zacząłem prowadzić blog pod tytułem Świat języków obcych. Chciałem przede wszystkim dzielić się na nim moimi doświadczeniami z nauki języków, ciekawostkami z lingwistycznego świata oraz przede wszystkim przekonywać czytelników, że nauczyć się można każdego języka pod warunkiem, że osoba ucząca się poświęci nań odpowiednią ilość czasu. Strona rozwijała się w niezwykłym tempie – już rok po starcie znalazła się wśród 25 najlepszych językowych blogów świata według portalu bab.la, a sam zostałem zaproszony do udziału w prestiżowym jak na owe czasy projekcie, jakim było stworzenie firmowanego przez szkołę językową Sprachcaffe poradnika pod tytułem Jak nauczyć się języka obcego? (https://www.sprachcaffe.com/fileadmin/Redaktion/docs/Sprachcaffe-Polska/).

W 2014 roku zdałem sobie jednak sprawę z tego, że dotychczasowa formuła bloga z różnych powodów się wyczerpała i zaapelowałem do czytelników o współtworzenie na gruncie przygotowanym przez Świat języków obcych czegoś o znacznie szerszym zasięgu oddziaływania. Tak powstała Woofla, na której łamach ukazało się już 335 artykułów napisanych przez 29 autorów. Oprócz strony internetowej woofla.pl prowadzimy też fanpage na Facebooku, obserwowany przez niemal 6000 czytelników (stan na 03.08.2018). Naszemu zespołowi zależy przede wszystkim na popularyzacji wiedzy z dziedziny językoznawstwa oraz nauki języków obcych w sposób przystępny zarówno dla profesjonalistów, jak i kompletnych laików”.


Fragment tekstu w interpretacji Bartłomieja Firleta. Zapraszamy na stronę aktora: http://regionszamotulski.pl/bartlomiej-firlet/

Ćwiczenia z gwary ? tekst Karol Cyprowski. Dla Portalu Region szamotulski – portal kulturalno-historyczny. Miłej niedzieli ?

Opublikowany przez Bartłomiej Firlet Niedziela, 12 sierpnia 2018

Tekst w gwarze poznańskiej

Łe jery!


Rychu dał se wczoraj w tytę, śruba fest, bo Kolejorz majstra zdobył i łaził z modrakowo-biołą faną – dzie był to nie wie, purtelam też chyba u kuzaja w Szamotułach zaliczył, ale ućkło mu. Pamięta ino, że gorunc był i jak wracoł oślómprany na szage przez chynchy, pogonił go kejter jakiś. Aż do chaty go gonił, tak że porty, fifne takie, prawie zgubił, jak ten go szczapił. Łe jery, to by była poruta – Rychu bez portek – dość że szplejty mioł bose. Nie, że był fleja… Normalny szczun, sznupa taka fajna, bystry taki, ino klapioki mioł fest, takie same jak brachol, co sie z nich w budzie chichrali.

Stetrany Rychu wpadł do sklepu, zapalił światło, zgasił, zapalił, czorno. I cug jaki taki łed łekna. „Tu wyra se nie zrobię” – pomyśloł Rychu, że sie w sklepie nie skitra i taki rozmemłany poszedł do góry, gdzie brachol ćmika polił. „Ole mosz jape, tej! Gdzie żeś se je tak obrzympolił?” – i nie czekając na Rycha – „Pa to tej!”. I śwignął Rycha po glacy. „Nyga!”. Rychu wiedzioł, że muły ma jak bocian pjynty i że z takim patanem jak Przemo mu łatwo nie pójdzie. Wziął wjync drabke, ćpnoł porty na ryczke, gdzie już leżały klunkry, cuś tutej mu nie gra – wykukuje z wyra, a Przemo se łoblek korbol na glace. „Tyn to ma z gorem”. Rychu rozumiał – stara Fydlera go łociotała, czarciego żebra nie było. Mogło być gorzy, wiadomo. Wtedy mieszkali w Poznaniu – bilety w bimbie odbijali, bejmy mieli, szneki kupowali za winklem, na wildeckim fyrtlu ze szczunami było szukano, było gonito, bioło była zawsze na stole. Tera bioły ni mo. Tu, na wygnajewie, zostały ino haferfloki, korbol, pyry i modro. Erzac. I hyćka za łeknem. I chójka, ale ta ino na gwiazdora.

Na gwiazdora to zawsze bana przyjeżdża zez Wronek i wuja Lechu – kakalud taki z kluką jak u gapy, stara Fydlera by powiedziała, że nojszpłat. Rojber był za młodu, na blałki łaził, kamlotami świgał najdali, na kaście w trampkarzach Kolejorza – a tera sie brynkot zrobił. Frechowny taki na dodatek. I makiełki żre, ino do chaty wejdzie. I plyndze. I gzik (z pyr i gziku glajde robi, nie to co my). I nasze szare kluchy. Pener po prostu. Szkieły też go nie lubieją, ale to dlatego, że rojbrował, a potem kielczył się jak go złapali. W tych laczkach swoich, z jabzem w ręku, ino co zerwanym, tak że z jabłoni ino ogigle zostawały. Taki Lechu, no. Nahajcowali jak gość przyjechoł, dziecioki rychło wstały, ojciec ćpnoł do skrytki haczke i szype, zakluczył takim dynksem, co go na jarmarku świętojańskim za golitko wymienił. Przemo oczywiście już jest precz, dzieś na dworze, goni kociambry.

A Rychu? Ten to ma rułe. Nim wstanie, nadusi guzik radia, obejrzy pamperki stojące pod łeknem, zaś pójdzie do łazienki ze swoją szwamką. Słyszy jak mama kroi skibki, podjadając kromke, cuś kwirlejką robi (plyndze pewno), nabierką wlewa ślepe ryby. „Łe jery! – krzyczy – Jakieś fafoły pływają”. Pomojtała troche – fafołów ni mo. Wuchta wiary ma dziś przyjść, każdy z tytką czegoś, a Rychu ołówkiem na oszczytku naoszczonym pisze, co kto ma – buchalterem chce być. Bejmy liczyć. Cała wiara przyszła – nawet ta miągwa spod łebory Altmanów z kanką mleka. Jak Rychu był fertyś, skoczył na stopy, powiedział: „Ide los” i pobiegł do Jadzi. Fajna dziewucha taka. Na szukano i gonito już są za starzy, ale w tytę zawsze dać se można.

Karol Cyprowski

Karol Cyprowski – tekst gwarowy2018-09-14T17:09:45+02:00

Maciej Kukla – wiersze

Maciej Kukla – wiersze

Maciej Kukla, rocznik 1969, absolwent szamotulskiego liceum i Studium Nauczycielskiego. Studiował pedagogikę na Uniwersytecie Szczecińskim (kierunek praca socjalna). Przez kilka lat pracował w Szkole Podstawowej w Brodziszewie, potem prowadził zajęcia kulturalne i kierował świetlicą w Domu Dziecka w Szamotułach. Od pięciu lat mieszka poza naszym regionem.



Maciej Kukla tak pisze o swoich zainteresowaniach i o związku z Szamotułami:

Sztuka w różnych wymiarach i formach jest ze mną od zawsze. Zrobiłem kilka udanych przedstawień ze zdolną młodzieżą z Domu Dziecka, kilka fajnych wystaw malarskich w ramach koła plastycznego z prowadzącym prof. Ratajczykiem, o którym jeszcze wspomnę, we współpracy z kierownikiem artystycznym śp. Janiną Foltyn prowadziłem zespół folklorystyczny złożony z podopiecznych Domu Dziecka. Przy tej okazji pozdrawiam Tomka Kuźniaka, świetnego klarnecistę, który przez wiele lat prowadził zajęcia z gry na instrumencie dla młodzieży z Domu Dziecka. Powinienem wspomnieć epizody muzyczne, które miały miejsce w moim życiu. Miałem przyjemność pisać teksty, śpiewać, występować: z Marionem, Waldkiem, Sławkiem, Andrzejem, Jarkiem i innymi wspaniałymi ludźmi. Trzeba również wspomnieć o WGT Szamotuły’ 90, gdzie próbowaliśmy lokalnie realizować pierwsze twórcze projekty w innej rzeczywistości…

Oczywiście, najdłużej trwa moja przygoda z poezją. Na poszczególnych etapach życia różnie to wyglądało. Oprócz pisania dla siebie, do szuflady, pisałem też dla kogoś (personalnie), czasem coś na FB. W roku 2008 byłem w jury konkursu literackiego, organizowanego przez Parafię św. Krzyża dla młodzieży szamotulskiej. W 2011 roku udało nam się z tej okazji wydać pokonkursowy tomik poezji uczestników i członków jury „Z myśli i z serca”. Pozdrawiam Kasię Renn ‒ poetkę i animatorkę kultury, z którą organizowaliśmy konkurs. Pisałem również wiersze do kilku wystaw malarskich.

Od dwóch lat oprócz poezji mój czas wypełnia współpraca z prof. Grzegorzem Ratajczykiem, malarzem i wykładowcą Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Reprezentuję jego interesy artystyczne. Przy okazji zapraszam do odwiedzenia naszej galerii internetowej pod adresem gregor.netgallery.eu

W Szamotułach, niestety, nie mieszkam już od kilku lat, ale jestem na bieżąco z tym, co się dzieje w moim rodzinnym mieście. Mam tu rodzinę i wielu znajomych. Mam oczywiście kilka ulubionych miejsc, do których zawsze zaglądam, ilekroć odwiedzam Szamotuły. Idę wtedy do naszej Kolegiaty (dzisiaj Bazyliki), odwiedzam cmentarz i bliskich, Gościniec Sanguszko, gdzie zawsze czuję się jak w domu.

Myślami zawsze odwiedzam również miejsce nieistniejące już, a mianowicie strych u jednego z moich najlepszych kumpli, gdzie zawsze spotykaliśmy sie gromadnie, żeby kreatywnie spędzać czas…w okresie PRL-u obmyślaliśmy plany neutralizacji lokalnych działań władzy, a w antraktach zawsze towarzyszyła nam poezja własna albo ulubionych buntowniczych twórców jak Stachura. Utożsamiając się z jego poezją, czuliśmy się wolni, choć często z tej wolności nie potrafiliśmy odpowiednio korzystać…, ale to już zupełnie inny temat. Lubiliśmy również bardzo poetów krakowskich ‒ Adama Ziemianina i Józefa Barana, z tą poezją również wiążą się niezapomniane chwile…

Moimi niedoścignionymi Mistrzami są: Wojciech Młynarski, Jeremi Przybora oraz Agnieszka Osiecka (kolejność przypadkowa). Myślę, że można ich odszukać w niektórych moich tekstach.

Dziękuję za możliwość podzielenia się z Wami moją poezją.

Pozdrawiam  

Maciek

NA DŹWIĘKACH CHWIL

Chyba nie mam w sercu Boga?
Lecz dzięki Tobie
Myślę o Nim często.

Jak prawdę odszukać
Na życia krawędzi?
Jak być szczęśliwym?
Od Ciebie wiem.

W malignie uczuć,
Marzeń rozwianych
Jesteś i będziesz,
Bo On tak chce.

Nic nie mów, proszę,
Uśmiechnij się,
Obudź modlitwę,
Po prostu bądź.

Z tym pstrym uśmiechem,
Z oczami radości,
W tańcu milczących zdarzeń.
Z Twoją Madonną
(Z) moim Aniołem
Bądź.

***

Dzień był ciężki
I spadł mi na kolana
Bolało jak diabli
To śmieszne, ale to dramat

Jęknąłem w fazie przejściowej
By nie było zbyt prosto
Tłukłem się myślami
ciętą ripostą

W PODRÓŻY

W podróży czas mi się nie dłuży,
Czasem piszę, a czasem tylko patrzę,
każdy ma swój kawałek sceny
jak w teatrze.
Pijackie gęby, przekleństwa i
wyziewy.
dzwoniące bez przerwy telefony i
ciągłe pytania, dokąd ten świat bieży??
Za oknem, również nieschematycznie,
kolorowo,
zapachy drażnią nozdrza
niejednakowo.
I wkracza mistrz ceremonii – pik, pik
Bilety sprawdzam, jeszcze tylko dziś
He he…
Jak w markecie, panie, pik, pik,
kompletny bzik.
Mijam kolejne stacje, z okrutną
szachisty szybkością,
wpadając w drgania, wibracje,
wylewam colę z gracją.

***

Maszerujemy dumnie
pijąc wódkę
na postojach
wśród roztopów, deszczu,
chłodu,
czasem coś w nas pęknie…
z głodu

Rozmawiamy czasem
z sobą,
ale często w dziwnym stanie
urojenie smaga ciało
niczym ziemskie biczowanie
Uciekamy od przyjaciół
zostawiając ślady
w głowie,
ale nigdy od „madrości”
takie nasze wędrowanie

***

Sto ról
w tym życiu
zagranych w
niemocy

Sto łez
wylanych
w zakazie
wspomnień

Tylko cisza
jest grą
uderza w
powieki

To Amen
powiedział
ktoś mądry.

JESIENNA DZIEWCZYNA

Jesienią, kiedy myślę o wiośnie,
Kolorowe ciągle mam sny.
Jesienią me serce radośnie
Uderza w zimne dni.

I nagle spotykam ciebie,
W liściach brodzącą i w słońcu,
I nagle oddycham niebem,
Swój los tym spotkaniem mącąc.

Lecz w tym jesiennym zamęcie będąc,
Dobrze mi z tobą iść przez park.
Nucić jesienną balladę na moście,
łączącym twój świat i mój z wad.

Maciej Kukla – wiersze2018-07-10T22:44:58+02:00

Gzuby, gziki, szczuny i inni

Gzuby, gziki, szczuny i inni

Początek wakacji, czyli taki drugi (nieformalny) dzień dziecka. Z tej okazji zebraliśmy różne wyrazy określające dzieci, które występują w gwarze poznańskiej. Jest ich sporo, ale pewnie i tak da się coś dorzucić.

Pierwszy jest gzub – po prostu dziecko, pieszczotliwie gzubek. Chłopiec to szczun, zdrobniale szczunek. Jest też słowo gzik, oznaczające nie tylko potrawę, ale także chłopaka – to słowo podkreśla niedojrzałość, „szczeniactwo”. Dużo rzadziej używa się słowa szaranek (mały chłopiec). Ten ostatni wyraz przywołał Juliusz Kubel w swoim przekładzie na gwarę Małego Księcia: Książę szaranek.

Dalej mamy słowa, które w swoim znaczeniu zawierają negatywną ocenę zachowania dziecka, czyli że – mówiąc po poznańsku – dzieci te są nicpote (niegrzeczne czy nieposłuszne). Tych różnych dziecięcych łobuziaków nazywają słowa żgajek czy rojber. W gwarze poznańskiej jest też dużo określeń całkiem dorosłych chuliganów, ale o tym innym razem.

Można też nazywać dziecko(a czasem także osobę dorosłą), podkreślając jego niewielki wzrost. Tu mamy maludę, kakaluda (kakaludka), knajdra (knajtra) i pyrdę (o dziewczynkach).

Oczywiście, każde z tych gwarowych słów używane jest w sytuacjach nieoficjalnych i możemy je nasycać różnymi emocjami: od gniewu, przez lekceważenie, żart, do czułości, a także odwracać znaczenia (np. maludą nazywając mocno wyrośniętego nastolatka).

A tak w ogóle, to chciałoby się, żeby chociaż w wakacje dzisiejsze dzieci i nastolatki trochę więcej rojbrowały na świeżym powietrzu, chodziły z wiarą z okolicy po chęchach, a nie tylko siedziały z nosem w telefonie czy przy komputerze.

I na koniec trochę cytatów ze Słownika gwary miejskiej Poznania. Gzub: „Ale gzuby, żołniyrze, szczuny i juchty krzyczeli jak na meczu”; „Okno jak szyroko roztwarte, a gzuba ni ma”; „Jo byłem wtedy małym gzubem i miołem staraszne fefry”; „Chodzili my tam zez innymi gzubami szpycować bez sztachyty, jak se wiara żyje, nie?”; „Czekej, gzubie, Bozia cie pokoro”. Sczun: „Co zaś sobie ale wasz szczun myśli”; „Ty szczunie marny, komu w mordę, co?”. Gzik: „Co zaś sobie ale wasz szczun myśli”; „Ty szczunie marny, komu w mordę, co?”. Szaranek: „Obok mnie lata wte i wewte mamusia zez trzema szarankami”. Żgajek: „Żgajki z bloków co noc sie wypuszczajóm na okradanie naszych działek”; „Niemożliwy żgajek: fifa mo do wszyskiygu, ale już nojbarzy do samochodów, no i do bijatyki”. Rojber: „Wracałem wieczorem do domu posiniaczony, unikając wzroku ojca, bo by jeszcze spuścił mi lanie, że zadaję się z rojbrami”; „On zawsze wywijał, taki rojber mały”. Maluda: „Weź pani syrek dla ty maludy”; „Takie maludy są rychtyk do żdżarcia, ale weźma tych podrostków, co szkołe kończą, to aż strach”. Kakalud: „Taki kakalud, a ty się go boisz?”; Knajder: „Pamiętam wesele (byłem wtedy jeszcze małym knajdrem) córki starego Handschuha”. „Jako knajder tutaj poznałem moich rowieśników, nauczyłem się z nimi bawić”. Pyrda: „Tako pyrda, a tako móndralińsko!”

Więcej tekstów na ten temat  http://regionszamotulski.pl/gwara/.

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Agnieszka Krygier-Łączkowska

Od urodzenia związana z Szamotułami. Polonistka (jak mama) i regionalist(k)a (jak tata).

Dr nauk humanistycznych, redaktor i popularyzator nauki. Prezes Stowarzyszenia WOLNA GRUPA TWÓRCZA, wiceprezes Szamotulskiego Stowarzyszenia Charytatywnego POMOC.

Gzuby, gziki, szczuny i inni2018-07-02T15:16:29+02:00
Go to Top